Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przejście - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Przejście - ebook

Gdy Malcolm Leverey stwierdza, że nieśmiertelność nie przynosi mu pełni szczęścia, w jego głowie rodzi się szaleństwo niedostępne zwykłemu śmiertelnikowi.

Dla osiągnięcia celu miliarder gotowy jest poświęcić wszystko, nawet własne życie. W obsesyjną pogoń angażuje armię ludzi i potężne środki. Jest przebiegły i zdeterminowany, tak jak detektyw Joe Folden, który mimo przeszkód i niepowodzeń uparcie drąży zagadkę pewnego przedziwnego kosmicznego wypadku.

Powieść odsłania niebanalne uniwersum roku 2312. To czas Unii Ziemskiej, walczących dziennikarzy i nowatorskich metod śledczych. To wizja obsesji napędzanej pościgiem, zdradzonej miłości i nienawiści kruszejącej na powrót w żarliwe uczucie. To wszechświat poławiaczy antymaterii, Drodonów grzebiących w skałach odległego Emeru, ale przede wszystkim jest to zetknięcie się z wstrząsającą tajemnicą świata równoległego.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8083-233-6
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

LEVEREY

Białe, czyste, pierzaste obłoki uczepiły się idealnie błękitnego nieba. Roiły się na firmamencie w niezliczonych ilościach, tkwiąc tam nieruchomo. Było bezwietrznie, ciepło i przyjemnie. Panowała kompletna cisza i to ona sprawiała, że atmosfera otoczenia kipiała surrealizmem. Icka postanowiła nie zwracać uwagi na drobny dysonans pomiędzy obserwowanym banalnym zjawiskiem, jakim są chmury na niebie, a brakującymi dopełnieniami, które w tych okolicznościach powinny zaistnieć. Obłoki unosiły się ponad jej głową, a odległość do najbliższego z nich malała. Wkrótce dziewczyna była już w stanie dotknąć palcami chmury. Zanurzyła w niej dłoń, potem całą rękę, lecz nie poczuła nic. Mimo to była pewna, że gdyby tylko zechciała, chmura posłużyłaby za mięciutkie legowisko unoszące jej ciało niczym dmuchany materac na wodzie. Mimowolnie poddała się obezwładniającemu poczuciu nieograniczonej wolności i bezmiaru wszechobecnej przestrzeni. Czuła się bezpiecznie, choć unosiła się wysoko nad ziemią. Zapragnęła spocząć w tym miejscu i już postanowiła wytrwać w zawieszeniu tak długo, jak tylko będzie mogła, gdy niewidzialna siła pociągnęła ją dalej ku górze. Kuszące obłoki zaczynały znikać pod stopami. Jej ciało rozpędzało się, mknęła wprost ku granatowej otchłani wysoko ponad głową. Szybko straciła niedawną przyjemność. Wbrew swojej woli została brutalnie wrzucona w obszar wzmagającego się dyskomfortu. Robiło się coraz chłodniej, a temperatura spadała błyskawicznie.

Icka Norek otworzyła oczy. Przypomniała sobie, dlaczego jest coraz zimniej. Przeciągnęła się jeszcze, rozprostowując i naprężając stawy rąk i nóg. Wykonała kilka kocich ruchów, obracając jednocześnie głową. Świadomie podążała za odczuciami dochodzącymi z mięśni szyi i kręgosłupa. Wyprostowała jeszcze mocno palce dłoni i stóp, po czym energicznie je zacisnęła, by następnie, tym razem już powoli, zwolnić uścisk. Usiadła wreszcie na łóżku i rozejrzała się wokół siebie. W pokoju zagościło delikatne światło. Temperatura otoczenia wróciła do dwudziestu jeden stopni Celsjusza. Termiczny budzik wyłączył się automatycznie. Icka korzystała z niego już od kilku tygodni. Eksperymentowała z różnymi metodami łagodnego przejścia z fazy snu do przebudzenia. Nie odpowiadał jej ani poranny atak dźwiękami, ani bombardowanie gałek ocznych światłem, zdecydowanie odrzuciła również wszelkie formy potrząsania. Jakiś czas temu odkryła, że całkiem znośnie przyjmuje kilkustopniowy spadek temperatury otoczenia. Jak dotąd jej ciało względnie tolerowało tę zmianę.

Doszedł ją zapach świeżego pieczywa przemieszany z intensywnym aromatem gujawki. Sięgnęła ręką w bok, nie otwierając oczu. Odnalazła moden – złoty pierścionek, który wprawnym ruchem wsunęła na palec serdeczny. Teraz otworzyła oczy, wcisnęła jeden z jego pięciu kamieni i jej ciało zaczęła przykrywać coraz grubsza warstwa tkaniny.

W końcu bawełniane spodnie i bluza ściśle przywarły do skóry, okryły ją od kostek po szyję. Armia nanorobotów wykonała swoją pracę szybko i sprawnie. Mimo że chłód budzika już minął, a temperatura pomieszczenia odzyskała zwyczajny poziom, Icka wciąż nie mogła pozbyć się uczucia zimna. Dlatego tego dnia po raz pierwszy była rozczarowana jego działaniem. Wiedziała, że jeśli ustawi wyższą i zarazem bardziej przyjemną temperaturę, budzik zwyczajnie nie spełni swojej funkcji, a ona zaśpi. Poczuła się sfrustrowana faktem, że jak dotąd nikt nie wymyślił idealnego sposobu na łagodne i zarazem skuteczne przejście ze snu do rzeczywistości. Zrezygnowana uznała, że będzie musiała przywrócić budzenie na listę codziennych obowiązków Hu, jej domowego robota.

Hu stał za drzwiami uzbrojony w tacę wypełnioną pachnącym śniadaniem. Wyczuła go po aromacie, poza tym doskonale wiedziała, jak funkcjonuje. Na trzydzieści minut przed jej pobudką wyłączał funkcję strażnika i stawał się kucharzem, losowo wybierając pozycję z zaakceptowanego przez nią wcześniej menu. Gdy Icka miała dobry humor i kilka wolnych chwil, przebudowywała kompozycję posiłków według własnego widzimisię. Ostatnio jednak nie miała do tego głowy, dlatego po raz kolejny dostała croissanty z jajkami na twardo, żółtym serem i liśćmi sałaty. Dodatkowo jej śniadanie uzupełniła filiżanka mocnej gujawki, gorącego, wzmacniającego napoju wytwarzanego z marsjańskiej gujawy. Przywieziony przez osadników z Ameryki Południowej krzew wyjątkowo dobrze się przyjął w zakładanych na Marsie koloniach, bijąc szybko rekordy popularności także na Ziemi i skutecznie wypierając tradycyjną kawę oraz herbatę.

– No, daj to śniadanie! – zwróciła się do niego zniecierpliwiona, przeciągając się jednocześnie. Jej słowa zostały zinterpretowane przez humanoida jako zezwolenie na wkroczenie do pokoju i dostarczenie posiłku do rąk własnych.

Zaczęła od łyka gorącego napoju, potem przyszła kolej na jajko, ugryzła jeszcze rogalik, po czym stwierdziła, że powinna się pospieszyć. Wybiegła z sypialni, obierając kurs na łazienkę.

– Jeszcze będę to jadła – zwróciła się w biegu do Hu, wskazując ręką na trzymaną niewzruszenie przez kamerdynera tacę. Chwilę potem automatyczne drzwi odizolowały ją w toalecie. Robot posłusznie skinął głową i delikatnie zbliżył się w okolice łazienki. Stanął w bezpiecznej odległości, tak by Icka, wychodząc z pomieszczenia, przypadkiem nie wpadła na niego. Jak przystało na porządnego służącego, bez cienia grymasu wykonywał każde polecenie osoby, którą jego oprogramowanie rozpoznawało jako uprawnioną. W przypadku Hu była nią wyłącznie Icka.

Poranna toaleta dobiegła końca i dziewczyna znów wyciągnęła rękę po rogalik i jajko. Popiła je kolejnym łykiem gujawki.

– Wiesz, Hu, lubię to twoje jedzenie. – W ludzkim odruchu użyła komplementu, całkowicie ignorując fakt, że w tym towarzystwie jest on zupełnie niepotrzebny.

– Moje oprogramowanie kulinarne było testowane przez wzorcowe restauracje – wyjaśnił Hu rzeczowo, tonem dalekim od przechwalania się.

– Wiem, wiem, dlatego powierzam ci tak ważne zadanie jak przygotowywanie posiłków – rzuciła w biegu w drodze do saloniku, w którym tuż obok starożytnej komody wisiało lustro.

– Pozwolę sobie zauważyć, że nie spróbowałaś jeszcze sera – Hu przemówił podniesionym głosem, gdyż Icka była w innym pokoju.

– Jakoś nie mam ochoty na ser – odparła bardziej w odruchu niż z konieczności tłumaczenia się. Często zapominała, że Hu nie jest człowiekiem.

Sięgnęła po szkatułkę z modenami, zatoczyła nad nimi ręką, zastanawiając się przez chwilę nad wyborem. W końcu wyjęła srebrny z trzema zielonymi kamieniami. Nacisnęła jeden z nich i na jej ciele bawełniany dres ustąpił miejsca zielonym spodniom do kolan, białej bluzce i zielonemu żakietowi.

– Chciałbym zaznaczyć, że żółty ser zawiera dużo cynku, który daje odporność tak bardzo potrzebną podczas długiej i wyczerpującej pracy. – Kamerdyner nie dawał za wygraną.

– Dziś wystarczą mi jajka, których żółtka zawierają żelazo, a, jak zapewne wiesz, ono także wzmacnia odporność – odparła energicznie, zajęta wyborem właściwego stroju.

Nie, zielony jej dzisiaj nie pasował. Odłożyła srebrny pierścień i sięgnęła po coś innego. Ponownie dłonią zatoczyła koło nad małą skrzynką z wygrawerowanym napisem „Haute couture”. Tym razem kolej przyszła na tytan wysadzany czarnymi kamieniami. Na jej ciele pojawił się podobny do poprzedniego strój, tyle że w dominującym czerwonym kolorze. Wolała sukienki i spódnice, jednak środek transportu, jakim każdego dnia przedostawała się do pracy, zmuszał ją do noszenia spodni.

– Ale cynk oprócz odporności wzmacnia także układ odpowiedzialny za prokreację. – Intonacja głosu Hu pozostawała bez zmian.

Tego się po nim nie spodziewała. Przez chwilę jej myśli zaprzątnęło pytanie: dlaczego jest bezczelny, skoro w instrukcji użytkowania nie było o tym wzmianki? Stojąc nieruchomo przed lustrem, obróciła w jego stronę głowę i po raz pierwszy tego dnia przyjrzała mu się uważnie. Hu, który właśnie wszedł do salonu, stał niewinnie, trzymając niezmordowanie w rękach tacę ze śniadaniem. Znała go już na tyle dobrze, że potrafiła rozpoznać, kiedy oprogramowanie towarzyskie uruchamia aplikację żartów. Tym razem nie żartował.

– W twoim wieku powinnaś o tym pamiętać – kontynuował robot. – Czas leci, a natura jest nieubłagana.

– Co ty bredzisz, Hu, w dzisiejszych czasach zdrowe dziecko można urodzić naprawdę późno. – Icka nie przejmowała się tym, co mówił, wiedziała, że jako maszyna Hu opierał się na bazach danych wprowadzonych przez różnych programistów, nierzadko młokosów bez życiowego doświadczenia. Zresztą podobno ten model miał tendencję do radykalizowania i przesadzania.

– Statystyka dowodzi, że najzdrowsze i najbardziej stabilne organizmy ludzkie rodzą się, gdy matka jest w odpowiednio młodym wieku – skwitował.

Hu był tylko maszyną. Mogła go szybko przeprogramować, by nie wdawał się w podobne dyskusje, o ile oczywiście dysponowałaby wystarczającą ilością czasu i dostateczną cierpliwością, by w kilkusetstronicowej instrukcji obsługi odnaleźć wzmiankę na temat ustawień oprogramowania towarzyskiego. Mimo wszystko wolała jednak mieć w domu takiego gadułę niż chodzący milczący mikser. Poza tym Hu niechcący wyartykułował coś, co Ickę męczyło już od dłuższego czasu. Bała się swoich trzydziestu pięciu lat. Nie mogła bowiem pozbyć się uczucia, że z każdym kończącym się samotnie dniem oddala się jej szansa na własne dziecko. Nie chciała decydować się na sztuczne zapłodnienie i samotne wychowywanie potomstwa. Wierzyła, że pozna kogoś, kto wreszcie wyzwoli to, co z reguły przynosi ludziom szczęście, i sprawi, że radośnie będą je współdzielili. I stało się. Dwa miesiące temu jej życie nabrało pozytywnych barw. Na samo wspomnienie Janusnego serce biło mocniej. Prawił jej komplementy, zabierał w urocze miejsca, tulił. Szybko wyznał jej miłość i czuła, że nie blefuje. Aż do… wczoraj.

– Dzisiaj się zobaczymy, Janusny Boreman – rzuciła wpatrzona w swoje lustrzane odbicie. – Aaa… Daj tego sera. – Skapitulowała.

– Służę uprzejmie – odparł grzecznie, bez cienia triumfalizmu.

Chwyciła za wiszący przy drzwiach wyjściowych mówik – sztywną obręcz z dwoma uchwytami. Rozpięła ją, opasała wokół bioder, po czym zapięła, zamykając jej obwód. Ujęła w dłonie wystające po bokach uchwyty i uruchomiła maszynę. W tym samym momencie uniosła się ponad podłogę. Ruszyła do przodu, nie zważając na drzwi, które automatyczne rozsunęły się przed nią, by po chwili samoczynnie się zamknąć. Humanoid natychmiast przełączył się w tryb strażniczy. Jego czerwony surdut ustąpił miejsca nowemu, stalowemu, połyskującemu srebrzyście uniformowi z dużym napisem „Ochrona”. On sam zaczął bezszelestnie przemieszczać się od ściany do ściany, sprawdzając każdy kąt pustego mieszkania.

Apartament Icki mieścił się mniej więcej pośrodku Orbitreum, budynku w kształcie stożka, należącego do Agencji Przyswajania Przestrzeni. Obiekt osiągał wysokość pięciu kilometrów i stanowił zamkniętą metropolię wyrastającą z żyznych ziem Somalii. Jego północno-wschodnią ścianę osadzono zaledwie sto metrów od wybrzeża Oceanu Indyjskiego. Metropolia została założona głównie z myślą o pracownikach korporacji, których sprowadzono tu z całego świata wraz z rodzinami. Wyposażono ją we wszystko, czego przedstawiciel współczesnej cywilizacji mógł wymagać do zaspokojenia swych rozlicznych potrzeb. Zasilała ją energia pobierana z wnętrza Ziemi, jak również ta uzyskiwana za pomocą paneli słonecznych. Pożywienie produkowano niezauważalnie w sąsiedztwie apartamentów, szkół, hal magazynowych i tarasów parkowo-rekreacyjnych. Skutki zmieniającego się ciśnienia niwelowano przez urządzenia kompensacyjne. Maszyny te bezszelestnie, sprawnie i skutecznie funkcjonowały nawet na otwartej przestrzeni zielonych tarasów rozciągających się od parteru po szczyt metropolii.

Icka skierowała się do korytarza, który łagodnym, szerokim łukiem wznosił się ku wyższym kondygnacjom. Unosiła się na wysokości około trzydziestu centymetrów i leciała, delikatnie pochylona do przodu, z prędkością około czterdziestu kilometrów na godzinę. Była siódma trzydzieści rano, dlatego towarzyszył jej strumień przemieszczających się do pracy mieszkańców. Wszyscy używali mówików, poruszali się z różną prędkością, choć w ustalonej harmonii, zgodnie ze zwyczajowymi zasadami ruchu. Czuła się swobodnie, chwilami przyspieszała, omijając slalomem innych współużytkowników korytarza. Obręcz obdarowała ją poczuciem wolności. Lubiła te poranne trasy, nie musiała wówczas o niczym myśleć. Bezwysiłkowo przemieszczała się, poddając się złudzeniu, które kłamliwie szeptało, że grawitacji w tym miejscu w ogóle nie ma.

Korytarze Orbitreum wypełniały holografy, które emitowały czterowymiarową przestrzeń o różnej zawartości. To za ich sprawą trasa Icki biegła szeroką drogą gruntową, pośród majestatycznego lasu pełnego starych dębów i buków. Miejscami jej droga zbiegała się z rwącym strumieniem szumiącym przy wtórze ptasich śpiewów. Powiew świeżości i zapach czystej natury wypełniał płuca podążających tymi ścieżkami mieszkańców metropolii.

W końcu dotarła do miejsca, gdzie przy leśnej drodze tkwiła biała tablica informująca, że aby dotrzeć do windy, należy skręcić w bok. Główna trasa ciągnęła się dalej szerokim łukiem, prowadząc łagodnie pod górę, aż do ostatniej kondygnacji, na samej górze budynku. Icka skręciła zgodnie ze wskazaniem strzałki na tablicy. „Zwolnij i popatrz w górę” – głosił migający napis już na samym początku nowego korytarza. Holograficzna projekcja w tym miejscu nie funkcjonowała. Odcinek ten jaśniał intensywnym białym światłem emitowanym przez ściany. Z sufitu zwisały czujniki, które skanowały twarze zbliżających się osób. Nieustannie migotały też pojawiające się imiona i nazwiska tych, których rozpoznano, co było równoznaczne z uzyskaniem dostępu do windy. Gdy Icka zauważyła swoje dane, przyspieszyła. Minęła jeszcze kolejny napis zapraszający do kontaktu ze służbą serwisową na wypadek problemów z identyfikacją. Dalej korytarz przechodził w potężną halę wysoką na czterysta metrów, zwieńczoną czterema stykającymi się w swej górnej części ścianami, które cyklicznie rozchylały się tylko po to, by wpuścić lub wypuścić windę. Przy wejściu do hali jaskrawy informacyjny napis przypominał wszystkim, że znajdują się na terenie Agencji Przyswajania Przestrzeni. Z tego miejsca można było przedostać się wprost do orbitalnej stacji kosmicznej.

Icka skierowała się na szeroki peron, przy którym stała winda. Dziesięć otwartych drzwi zapraszało podróżnych do wnętrza. Winda mogła pomieścić do pięciuset osób. Cztery identyczne kapsuły wędrowały stale do zawieszonej na orbicie kosmicznej metropolii, zapewniając transport co piętnaście minut. Nie był to jedyny sposób podróży na orbitę, ale dla mieszkańców Orbitreum zdecydowanie najwygodniejszy.

– Icka! – Wołanie dochodziło z tyłu. Obróciła się i rozpoznała Sonię Stanley, niską, jak zwykle rumianą na policzkach, o czarnych włosach z długim warkoczem i niebieskich radosnych oczkach. Koleżanka również pracowała w Zarządzie Operacyjnym Agencji, wprowadzała dane przekazane przez Ickę do bazy lub przesyłała je do kierownictwa, jeśli były wystarczająco interesujące.

– Nie mogłam cię dogonić, śmigasz po tych korytarzach jak szalona! – Mimo tych wyrzutów twarz Soni emanowała radością.

– No co ty, dostosowałam się tylko do ruchu.

– Już ja wiem, czemu tak pędzisz, podświadomie robisz wszystko, żeby się z nim jak najszybciej spotkać.

– Daj spokój, to nie tak.

– Nie musisz mi, kochana, niczego tłumaczyć, z boku takie rzeczy zawsze wyglądają precyzyjniej. Wystarczy tylko zobaczyć, jak na siebie patrzycie, gołąbeczki.

– Hm, to ciekawe – odparła Icka i pierwsza przestąpiła próg windy. Wyświetlacz przy wejściu zakomunikował jej, że jest dwieście osiemdziesiątym czwartym pasażerem. Winda nigdy nie osiągała całkowitego zapełnienia, kobiety jak zwykle miały sporo miejsc do wyboru.

Wchodząc na pokład, obie wyłączyły i zdjęły mówiki. Icka poprowadziła koleżankę do najbliższych wolnych miejsc przy oknie. Gdy obręcze znalazły się w przeznaczonych dla nich schowkach, obie usadowiły się wygodnie w fotelach. Podróż miała potrwać trzydzieści minut.

– Jestem dla niego tylko miła, to wszystko. – Nie mogła być z nią szczera, złamałaby przysięgę milczenia, jaką złożyła Janusnemu. W ich przypadku nagłośnienie tego związku mogłoby się wiązać z przeniesieniem do innych departamentów lub nawet z koniecznością rezygnacji jednej ze stron z pracy.

– Rozumiem, nie musisz mi wcale niczego opowiadać. – Sonia przerwała na moment. Jej uwagę zwrócił widok śpiącego mężczyzny siedzącego w fotelu obok, po drugiej stronie chodnika przebiegającego między siedzeniami.

– Może i jestem wścibska – ciągnęła dalej. – Powiem to, o czym teraz myślisz, choć nie masz odwagi mi tego wyjawić. Zbyt mocno obserwuję i analizuję zachowania innych, bo sama nie mam własnego życia. Właściwie to ono jest nijakie, wypełnione jedynie marzeniami i pracą. – Sonia znów spojrzała na mężczyznę. Miał może ze trzydzieści lat i spał z założonymi na klatce piersiowej rękami. Oparł głowę o wystającą z bocznej krawędzi zagłówka poduszkę, wtulając się w nią. – Tak słodko śpi – jęknęła Sonia wpatrzona w nieznajomego.

– Oj, Sonia, obie wiemy, czego ci potrzeba. To tylko kwestia czasu. Zobaczysz, że znajdziesz swoje szczęście.

Przenikliwy sygnał dźwiękowy zapowiedział zamknięcie wszystkich drzwi. Wkrótce winda drgnęła i powoli uniosła się ponad stanowiska peronów. Masywna bryła wspierała się na przenikających przez jej wnętrze taśmach ustawionych w trzech rzędach. W środku kryły się mechanizmy ślizgające się po nich z dużymi prędkościami. Gruba bryła pojazdu zwężała się ku górze i ku dołowi, tworząc szeroki środek i cienkie szpice zakończeń, umożliwiając w ten sposób przy dużych prędkościach rozpruwanie kolejnych warstw atmosfery. Same taśmy miały wystarczająco mocną strukturę, by nie rozpaść się pod własnym ciężarem. W końcu sięgały ponad trzydziestu pięciu tysięcy kilometrów, aż do zawieszonej na orbicie stacji kosmicznej. Tego dnia sprzyjająca pogoda i niewielkie opady pozwalały utrzymywać rozchylone wrota w sklepieniu Orbitreum przez dłuższy czas.

Winda przyspieszyła, wdrapując się energicznie po niekończących się wstęgach. Szum wywoływany strumieniem przepływającego powietrza szybko przerodził się w huk, nie docierał on jednak do pasażerów dzięki urządzeniom wyciszającym. Przeciążenie działające na konstrukcję windy również nie wpływało na podróżnych dzięki ochronnym właściwościom kabiny przeciążeniowo-ciśnieniowej. Gdyby nie obraz oddalającej się Ziemi powoli zmieniający się za okrągłymi okienkami, pasażerowie mogliby odnieść wrażenie, że winda stoi w miejscu. Wnętrze pojazdu wypełniał jednak zupełnie inny świat. Dyskretnie dominowała w nim muzyka relaksacyjna sprzyjająca porannej drzemce.

Trzydzieści minut to krótko. Gdy w dwa kwadranse zostaje pokonany odcinek trzydziestu pięciu tysięcy siedmiuset osiemdziesięciu sześciu kilometrów, czas i odległości stają się względne. Jeśli taką podróż odbywa się dwa razy dziennie, przestaje to kogokolwiek zastanawiać.

Gong oznajmił koniec podróży. Drzwi otworzyły się, a za nimi wyłonił się peron. Pasażerowie zaczęli pospiesznie opuszczać windę. Icka i Sonia wyjęły swoje mówiki, po czym skierowały się do wyjścia. Sonia zatrzymała się na moment i obróciła się w kierunku nieznajomego, który spał na dobre i nie zamierzał nigdzie się wybierać. Podeszła do niego i potrząsnęła za ramię. Mężczyzna otworzył oczy, a na jego twarzy rozlał się grymas niezadowolenia.

– Trzeba wstawać, jesteśmy na stacji – powiadomiła go ciepło.

– Dzięki ci, złotko – odburknął niewdzięcznie, po czym sięgnął po swoją obręcz i wybiegł do drzwi. Mijając Sonię, popchnął ją bez słowa przeprosin. Zanim zdążyła zareagować, zniknął na peronie.

– I tak oto czar prysł – westchnęła.

– Księciem z bajki to on nie był – dodała Icka, zapinając mówik.

Tuż za peronami znajdowała się owalna hala, z której wychodziły korytarze prowadzące do różnych obszarów stacji kosmicznej. Każdy rejon należał do innego departamentu Agencji. Sonia i Icka pracowały w Departamencie Operacyjnym, wybrały więc tę samą drogę. Pomknęły przed siebie, mając stale po prawej ścianę wypełnioną wielkim oknem z widokiem na Ziemię. Dotarły tak do miejsca, w którym nerwowo pobłyskiwał napis „Zwolnij i popatrz w górę”. Obie rozpoznały swoje dane, po czym zdecydowanie przyspieszyły, przekraczając otwarte wrota departamentu.

– Witaj, Icka! – Janusny Boreman stał na wprost bramy głównej pod godłem Agencji i właśnie przerwał konwersację z szefem jednego z wydziałów. Nie zważając na fakt, że swoim zachowaniem lekceważył dotychczasowego rozmówcę, bez wahania podbiegł, by przywitać się z nią.

– Witaj, Janusny – odparła z wyraźnym dystansem.

– Miłej pracy, pa! – Pożegnała się Sonia, nadając swej wypowiedzi z lekka ironiczne zabarwienie. Słusznie nie liczyła nawet, by Janusny zwrócił na nią uwagę.

– Pa, Sonia. Musimy razem wybrać się gdzieś po pracy – Icka dodała szybko na odchodnym, jakby uzupełniając niedokończoną rozmowę.

– Jeśli tylko znajdziesz wolną chwilę. – Sonia uśmiechnęła się porozumiewawczo, po czym pomknęła w kierunku wejścia do Wydziału Przetwarzania Danych.

– Jak ci minął dzisiejszy poranek? – spytał Janusny. W pierwszej chwili odebrała pytanie jako dziwne, nie chciała mu jednak czynić przykrości i postanowiła, że potraktuje je jak najbardziej poważnie.

– Nie jesteś już taki ostrożny? Przecież ktoś mógłby pomyśleć, że łączy nas romans. – Icka udała zatroskanie.

– Tak, masz rację, musimy uważać. Chociaż po wczorajszym… wszystko stało się inne, prawda?

– Wszystko?! – palnęła mu między oczy z taką intensywnością, że cofnął się o krok. Po chwili uśmiechnęła się od ucha do ucha, odsłaniając garnitur białych zębów. Janusny wpatrywał się w nią jak zahipnotyzowany. Nie mogła rozszyfrować jego spojrzenia, nie była pewna, czy wyraża zauroczenie, czy też baczną obserwację jej reakcji.

– Właściwie o to chciałem zapytać: czy podobał ci się wczorajszy wieczór? Nie masz mi za złe, że zabrałem cię tam? – Nie spuszczał z niej oczu.

– Malcolm Leverey to niezwykły człowiek, nie sądziłam, że kiedykolwiek będę zaproszona przez kogoś tak…

– Zamożnego?

– Właśnie.

Janusny także nie mógł odgadnąć Icki. Po tym, w co wczoraj ją wplątał, nie wiedział, czy jest dla niego miła, bo jest szefem Wydziału Pozyskiwania Danych, czy może mimo wszystko nadal myśli o nim poważnie. Może ona nie chce czynić mu przykrości, bo zależy jej na dotychczasowej pracy? Jedno było pewne: wczoraj sprawy i tak poszły za daleko. Miał wrażenie, że przedawkował z wybuchowym koktajlem, w którym wybełtał sprzeczne składniki: zauroczenie i fascynację oraz zamiar wykorzystania drugiej osoby. Jednak wypadki potoczyły się tak szybko. Nie mógł już dać jej spokoju. Czuł się hieną i przynajmniej w tym poczuciu pozostawał w zgodzie z wewnętrznym obrazem samego siebie, który tworzył się od wielu dni, a który podczas ostatniego spotkania z Levereyem stał się faktem.

– Rzadko zdarza mi się opuszczać metropolię, a wczorajszy wypad do latającego pałacu miliardera, który posadził mnie obok siebie i osobiście serwował potrawy… Hm, to musiało być niezwykłe jak wyprawa do zupełnie innego świata, do jakiejś pieprzonej odlotowej krainy! Wiedziałam, że istnieją ludzie niezwykle bogaci, jednak nigdy nie zastanawiałam się nad tym, co oni z tym bogactwem wyprawiają. – Słowa Icki uderzyły w niego mieszanką zachwytu i jadu wystrzelonego przez przydeptaną żmiję. Znów istniało coś, co nie pozwoliło mu traktować tej wypowiedzi poważnie. Nadal nie wiedział, co ona sobie tam myśli.

– Też możesz być bogata, Icka.

– Tak, pamiętam, co mi obiecaliście.

– Zastanawiałaś się nad tym?

– A jak myślisz?

– Oboje ryzykujemy. To ja cię tam zawiozłem, choć nie miałem pewności, jak zareagujesz. Zaufałem ci, Icka, i dopuściłem do mojej tajemnicy.

– Nigdy wcześniej tak do mnie nie mówiłeś. Gdzie ci się tak porobiło, u tego Levereya?

– Bogactwo to nie wszystko. Nie rozumiesz? Nie słuchałaś wczoraj czy co?

– Słuchałam, on mówił o… nieśmiertelności.

– Tak, Icka, możemy być nieśmiertelni! – Poniosło go trochę, więc rozejrzał się dookoła, czy nikt nie nadchodzi. Był podekscytowany.

– Ale ja się jeszcze nie zgodziłam.

Była rozbrajająca. Po raz kolejny dostrzegł w niej osobę o silnym poczuciu własnego zdania. Dostrzegł też, że wbrew pozorom połknęła przynętę i że teraz to ona nie pozwoli mu po prostu odejść i zapomnieć o całej sprawie. Spojrzenie Icki stało się intensywniejsze, przez tę chwilę była silniejsza od niego. Podeszła bliżej, odległość między nimi zmalała na tyle, że poczuli swoje oddechy. Sprawiła, że zrobił się spokojniejszy i się odprężył.

– Ktoś może nadejść – odparł wcale nie zaniepokojony.

– Dasz mi dziecko, a potem będziesz mu przykładnym ojcem, oto moje warunki, Janusny Boreman. Malcolm Leverey ma swoje kaprysy, a ja mam swoje. – Wypowiedziawszy te słowa, odepchnęła go delikatnie, po czym włączyła obręcz i pomknęła do swojego biura. Oddalając się, była w lekkim szoku. Nie mogła uwierzyć, że wypaliła do Janusnego z takiego kalibru.

W biurze znajdowała się niewielka garderoba służąca za przebieralnię pracownikom wydziału, którzy aktualnie pełnili dyżur. Icka uruchomiła w nim swój moden i w efekcie już po chwili mogła rozpocząć pracę ubrana w służbowy popielaty uniform Agencji. Jak gdyby nigdy nic rozpoczęła rutynowe przygotowania do uruchomienia procedury przejęcia posłańca. Nie mogła jednak skupić myśli na tym, co robi. Teraz powoli dochodziło do niej, co mu powiedziała. Początkowo przestraszyła się, lecz szybko odzyskała siłę i pewność siebie. Przecież do wczoraj oboje oddawali się spontanicznym wypadom w sferę zauroczenia. Żyła nim, smakowała go i wiedziała, czuła, że idealnie pasują do siebie. Wczoraj jednak ukłuło ją bolesne rozczarowanie. Zaczęła się zastanawiać, czy nie stała się dla niego jedynie lalką, którą się bawił, a teraz zamierzał wykorzystać w nowy, być może z góry zaplanowany i wyrachowany sposób. Nie, nie mogła być jedynie zabawką, wyczułaby to już wcześniej. W końcu doszła do wniosku, że zrobiła najlepszą możliwą w tej sytuacji rzecz: właśnie użyła osobliwego testera. Po tym, co teraz zrobi Janusny, dowie się, na ile poważnie ją traktuje.

Co się właściwie wydarzyło?

Tamtego dnia żadne z nich nie pełniło dyżuru w firmie, czas wolny zamierzali więc spędzić wspólnie, dokładnie tak jak robili to przez ostatnie dwa miesiące.

– Muszę zabrać cię w pewne miejsce, powinnaś kogoś poznać – zaproponował niespodziewanie, nie ujawniając dalszych szczegółów.

Nie dopytywała, skoro nie chciał mówić. Właściwie już wtedy zaczął się zmieniać, stracił poczucie humoru.

Gdy dotarła na taras w pobliżu swojego mieszkania, Janusny już tam był. Siedział za sterami wyścigowego czteroosobowego bolidu marki Strzała, rocznik 2263, i przyglądał się jej. Lubiła to jego spojrzenie, pozwoliła więc sobie na przeciągnięcie całej sytuacji.

Powoli, nie spiesząc się, obrała kurs na jego latającą maszynę. Szła, stąpając po jednej linii i kołysząc prowokująco biodrami. Jedną rękę oparła w talii, pozwalając, by druga luźno huśtała się w rytm marszu. Rzuciła mu silne, przeszywające spojrzenie i nie spuszczała go z oczu. Uprawiali podobne gierki nie raz. Tym razem Janusny nie podchwycił tematu, więc uśmiechnęła się tylko i usiadła na fotelu obok. Zdobył się jedynie na to, by ująć jej dłoń, podnieść na wysokość ust i pocałować palce. Znów uśmiechnęła się. On milczał i pozostawał poważny.

– Cokolwiek sobie o mnie dzisiaj pomyślisz, musisz wiedzieć, że zależy mi na twoim szczęściu.

W odpowiedzi zmarszczyła czoło i skupiła spojrzenie na krawędzi tarasu Orbitreum, która rozpościerała się tuż przed nimi.

– Co się dzieje?

– Po prostu zaufaj mi – odparł pewny siebie.

Uruchomił silnik i strzała uniosła ich na wysokość, która pozwoliła opuścić taras. Przyspieszenie było wyraźnie wyczuwalne, Icka poddała się siłom, które przycisnęły ją mocno do fotela. Lubiła to uczucie, a on doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Sięgający chmur budynek oddalał się za ich plecami. Budowla o grafitowym kolorze przez pewien czas wyróżniała się jeszcze na tle zielonego wybrzeża oddzielonego wyraźną kreską od wód Oceanu Indyjskiego. Mknęli na północ, stopniowo zwiększając wysokość od początkowych dwóch tysięcy do ostatecznego pułapu trzydziestu tysięcy metrów. Na tym poziomie strzała osiągnęła prędkość trzech tysięcy kilometrów na godzinę. Po upływie osiemdziesięciu minut dotarli na miejsce. Ostro wyhamowali, po czym zeszli w dół, nurkując w gęstej przesłonie z grubych chmur. Wkrótce znaleźli się tuż pod ich podstawą. Nimbostratus smagał ich jeszcze swymi postrzępionymi fragmentami, które, niczym niesforne maluchy, wymykały się spod skrzydeł rodzica. Padał deszcz. Znaleźli się dokładnie na wprost statku powietrznego Malcolma Levereya. Kilkupoziomowy pojazd wisiał nieruchomo na wysokości sześciuset metrów nad lądem. Wędrująca rezydencja miliardera wyglądała niczym zawieszony w przestrzeni rozświetlony pałac. Płaski i szeroki u dołu, zwężał się wraz z kolejnymi piętrami, by na szczycie pozostawić jedynie owalny mostek dowodzenia. Leverey miał upodobanie do indywidualizmu i niepowtarzalności. Zlecił więc budowę oryginalnego latającego pałacu według specjalnego projektu wykonanego dla niego przez konstruktora statków kosmicznych. Luksusowy pojazd stał się jego siedzibą. Dawał swojemu właścicielowi nie tylko możliwość nieograniczonego przemieszczania się po całym ziemskim globie, lecz także umożliwiał mu podróże międzyplanetarne. Upodobanie Levereya do przepychu w jakiś sposób wynikało z jego podziwu dla sławy i nieograniczonej władzy wielkich starożytnych cesarzy rzymskich, których potęga nie miała sobie równych. Może dlatego, szukając odpowiedniej nazwy dla posiadanego okrętu, sięgnął do wymarłej łaciny i wydobył słowo possessio, które zamienił na posesorium.

Janusny nawiązał komunikację z załogą statku. Przyjazny kobiecy głos zapraszał na pokład. Ich bolid prezentował się na tle olbrzymiego budynku niczym przyniesiona przez wiatr mała łupinka orzecha. Lądowisko było zadaszone, dzięki czemu przybyszom zaoszczędzono spotkania z przenikliwie chłodnym deszczem.

Właściciel latającego pałacu wyszedł im na spotkanie. Ledwo Icka i Janusny wysiedli ze strzały, Leverey już ruszył zdecydowanie w ich kierunku, rozchylając szeroko ramiona w geście serdecznego powitania. Icka lekko najeżyła się na widok takiej właśnie reakcji ze strony nieznanej osoby. Leverey był wysokim, postawnym mężczyzną, który doskonale opanował mowę ciała. Jednak jego spojrzenie wyrażało jedno: badam cię, analizuję i kategoryzuję. Ponadto z jego zachowania wymykała się pewna niespójność. Choć dobór słów zdradzał wysoką dojrzałość, charakterystyczną dla osób o dużym doświadczeniu życiowym, to z jego wyglądu wynikało coś zupełnie innego. Był dwudziestolatkiem! Ickę zdziwiło to, co właśnie zauważyła, i oczywiście nie uszło to uwadze Levereya. Najgorsze, że Janusny stał się w obecności miliardera niezwykle grzeczny, wręcz usłużny. Zirytowało ją to.

– Jesteście z pewnością głodni po podróży, zapraszam więc na mały poczęstunek.

– Ależ nie trzeba było… – wyrwało się uniżenie Janusnemu, za co Icka skarciła go pełnym dezaprobaty spojrzeniem.

Ciekawe, że choć to Janusny był pomysłodawcą niniejszej wycieczki, to aktualnie ona górowała opanowaniem. Wrodzona ostrożność trysnęła w jej żyły zimną krwią. Od pierwszej chwili stąpała po pokładzie posesorium niezwykle uważnie, jakby szykowała się do ewentualnej ucieczki. Leverey dostrzegł to. Nie chcąc gościa spłoszyć, zrobił się jeszcze bardziej uprzejmy. Icka czuła na odległość dochodzący od niego smród przebiegłości, on zaś, mimo swych zdolności, nie był w stanie przezwyciężyć i okiełznać kobiecej intuicji. Najwyraźniej jednak miał dość determinacji, by ciągnąć całe to przedstawienie dalej, zbyt mocno zależało mu na osiągnięciu celu.

– Proszę, częstujcie się – zapraszał gościnnie, wskazując na stół wysadzany dziełami sztuki kulinarnej.

Świeżo przygotowane przemyślne potrawy zachwycały swym widokiem. Owalne pomieszczenie jadalni otaczały przeszklone ściany. Na zewnątrz, mimo kiepskiej pogody, widoczny był brzeg Morza Śródziemnego, na którym tkwiły podstawy wtopionych w chmury metropolii wielkością wcale nieustępujących Orbitreum.

– Myślę, że najwygodniej będzie, jeśli będziemy się do siebie zwracali po imieniu. – Leverey ostrożnie wyciągnął rękę w kierunku Icki, która nadludzkim wysiłkiem, starając się nie okazywać nadmiernej ilości negatywnych emocji, odwzajemniła uprzejmość. Teraz dopiero dostrzegła w jego zachowaniu kolejną nowość. Był sztuczny, przy czym nie wynikało to bynajmniej z jakiejś gry psychologicznej, a z pewnych ograniczeń w poruszaniu się. Szczególnie rzucało się w oczy, gdy Leverey obracał się w bok, robił to bowiem w dość specyficzny sposób, jakby miał problemy z kręgosłupem. Owo spostrzeżenie spadło na nią niczym grom z jasnego nieba. Był kaleką? Jak to możliwe? Przecież z taką ilością pieniędzy mógł sobie zafundować wszystko!

– Bardzo się cieszę, Janusny, że zdecydowałeś się wreszcie zabrać ze sobą Ickę. – Leverey uśmiechnął się do niej serdecznie, jednocześnie trzymał w ręce wyciągnięty w jej kierunku talerz z krewetkami, które także zdawały się uśmiechać.

– Czy bylibyście tak łaskawi i wyjawili wreszcie powód zaproszenia mnie tu? – Icka ostatecznie się otworzyła. Gestem ręki odmówiła też propozycji zjedzenia martwych morskich stworzeń.

– Oczywiście – odparł bez wahania miliarder. Icka zastygła, wpatrując się w niego z niecierpliwością.

– Jak myślisz, Icka, ile mam lat?

– No cóż, wyglądasz młodo. Dwadzieścia pięć? Dwadzieścia trzy?

– Dziewięćdziesiąt pięć – wypalił Leverey, ucinając jej zgadywankę.

Nastąpiła chwila milczenia, która wymownie świadczyła o zaskoczeniu Icki.

– Wiedziałeś? – zwróciła się z wyrzutem do Janusnego.

– Tak.

– Tak?! Janusny, o co tu chodzi? – Icka była pełna wyrzutów. Boreman chciał ją uspokoić, jednak stwierdził, że w ten sposób tylko pogorszy sytuację. Skinął na Levereya, by kontynuował.

– W wieku pięćdziesięciu dwóch lat zapadłem na śmiertelną chorobę. Gdyby nie mój upór i determinacja oraz piekielnie duża ilość pieniędzy, nikt dzisiaj nie pamiętałby o jakimś Malcolmie Levereyu. – Icka milczała i słuchała. – Musiałem wówczas zawrzeć pewien układ z kilkoma urzędnikami, którzy umożliwili mi skorzystanie z najnowszych zdobyczy nauki, oczywiście z pominięciem wszelkich oficjalnych procedur. Nikt by się nie zgodził, aby w majestacie prawa wykorzystać wyniki podobnego eksperymentu naukowego na zwykłym człowieku. Swoich zaufanych wybawców ozłociłem, sam zaś zyskałem… nieśmiertelność.

– Nie mogłeś oficjalnie wystąpić o pomoc?

Spojrzał na Ickę wyraźnie ubawiony jej naiwnością.

– Otóż – Leverey zaśmiał się głośno i było to pierwsze, co podczas tego spotkania zrobił spontanicznie – taka prośba na nic by się zdała. – Powoli wyhamowywał swoją wesołość. – To było działanie pozbawione jakichkolwiek szans na powodzenie. Eksperymenty, z których wyników skorzystałem, miały służyć wyłącznie wojsku. Przeciętny śmiertelnik długo jeszcze nie będzie miał o nich pojęcia. Miałem tylko dwa wyjścia: śmierć lub krok, który wykonałem.

– No dobrze, ale co właściwie ci zrobili? – Icka wciągnęła się w rozmowę, zupełnie nie przejmując się, czy kolejnymi pytaniami znów ubawi miliardera.

– Przeszczepiono wszystkie neurony i synapsy do organizmu złożonego wyłącznie ze sztucznych i praktycznie niezniszczalnych tkanek.

Icka w milczeniu wpatrywała się w Levereya, przechyliła na bok głowę, obserwując go dokładnie, tak jakby oglądała egzotyczne zwierzątko zagrożone wyginięciem.

– To ile z ciebie jest teraz w… tobie?

– Tylko mózg, rdzeń kręgowy i wszystkie związane z pamięcią nerwy. Resztę spalono. Prochy oczywiście zostawiłem sobie na pamiątkę. – Uśmiechnął się.

– I jak się z tym czujesz?

– Czuję się wyzwolony, Icka.

– A więc tak wygląda twoja nieśmiertelność?

– Jestem teraz kimś więcej niż zwykły śmiertelnik, potrafię przetrwać w warunkach, w których człowiek jest zdany na sprzęt podtrzymujący życie, nie czuję bólu, jestem wolny od chorób, odczuwam przyjemności, posiadam te same zmysły, a mój mózg bez wysiłku pracuje na turbodoładowaniu. I wiesz co? Czuję się z tym wprost wyśmienicie. Zapomniałem, co to strach. Teraz dopiero, będąc całkowicie wyzwolony, mogę poświęcić się rozwijaniu swoich pasji.

– Rozumiem, że ja mam ci w tym jakoś pomóc?

– Dokładnie.

– To znaczy, że co? Mam być kolejnym skorumpowanym przez ciebie urzędnikiem?

– Icka, spokojnie. – Janusny ocknął się nagle, wyczuwając, że potrzebna jest jego interwencja.

– Zostaw mnie, jestem przecież spokojna! No, dalej, Malcolm, powiedz, co takiego mam dla ciebie zrobić.

– Chciałbym, żebyś zafałszowała wynik przekazu dostarczonego przez posłańca nanopyłu.

W pierwszej chwili zszokowała ją jego bezpośredniość, postanowiła jednak kontynuować walkę, którą sama wywołała.

– Mhm? No, no, a konkretniej?

– Prawdziwe dane przekażesz wyłącznie Janusnemu, natomiast do Wydziału Przetwarzania Danych dostarczysz wręczony ci przez niego materiał.

– Co w nim będzie?

– Informacje o odkryciu kolejnych złóż surowców, jakich pełno w całej przestrzeni, nic szczególnego.

– Coś jeszcze?

– To wszystko.

– Wszystko? A co w zamian?

– Dziesięć milionów unitów i nieśmiertelność.

– Cooo?! – Zaskoczenia, których dotąd doznała, były niczym w porównaniu ze stanem, jaki osiągnęła właśnie teraz. Spojrzała z rozdziawionymi ustami i wytrzeszczonymi oczami na Boremana i spotkała się z jego uznaniem wyrażonym znaczącymi kiwnięciami głowy.

– Ale nie zamierzam się zamieniać w, za przeproszeniem, robota. Bez urazy, Malcolm.

– Zapewniam cię, że gdybyś tylko miała sposobność i tylko na chwilę spróbowała tego, jak się czuję, za nic nie chciałabyś już wracać do swojego ciała.

– Ja jednak preferuję moje naturalne komórki, mam jeszcze wobec nich pewne plany. – Odruchowo położyła prawą dłoń na brzuchu. Ów gest, bezbłędnie rozpoznany przez Levereya, pozostał niezauważony dla Janusnego Boremana.

– O tym, kiedy będziesz chciała zostać nieśmiertelna, zadecydujesz sama. – Leverey uśmiechnął się i po raz pierwszy poczuła, że jego reakcja była szczera.

– Muszę się zastanowić. – Jej spojrzenie uciekło z jadalni i zakotwiczyło gdzieś daleko, poza morskim brzegiem, na lądzie, na którym przed trzema tysiącami lat chrześcijański Bóg miał rozdawać mieszkańcom nową nadzieję.

– Po co ci to? – wypaliła nagle.

– Nasze władze odłożą te informacje do bazy danych, gdzie ugrzęzną na wiele lat, zanim ktokolwiek zrobi z nich użytek. Ja zamierzam wykorzystać je od razu, poza tym skorzysta na tym sporo dobrych ludzi, którzy mi pomogą.

– A właściwie czego szukasz?

– Przejścia do równoległego wszechświata. Jestem pewien, że ono jest gdzieś w przestrzeni, wasze nanoroboty prędzej czy później muszą się na nie natknąć. Jeśli otrzymasz taki przekaz, będziesz wiedziała, dla kogo jest przeznaczony, prawda?

– Nie wiem, muszę się zastanowić, dla mnie nadal za dużo niewiadomych. Skąd wiesz, że nie zdradzę?

– Nie wiem. – Leverey uśmiechnął się tym razem rozbrajająco szczerze. Pomyślała, że nie może mieć złych zamiarów, choć tak do końca nie była tego pewna. Właściwie to pogubiła się już w tym, co było pewne, a co nie.

– Poza tym skąd macie pewność, że posłaniec pojawi się z interesującym was przekazem akurat na moim dyżurze? – zwróciła się do obu.

Janusny zaczynał wreszcie nabierać pewności siebie, obserwował, z jakim zaangażowaniem Icka zadaje kolejne pytania, i zastanawiał się, czy wciągnięcie jej w konspirację na rzecz Malcolma Levereya będzie równoznaczne z końcem ich romansu.

– Doskonale orientujesz się, że posłaniec wysyła z odpowiednim wyprzedzeniem do Wydziału Pozyskiwania Danych zapowiedź przybycia. Ten czas wystarczy, by ustawić twój dyżur.

– No, to już twoje zadanie, Janusny. Będziesz musiał się postarać. – Icka odezwała się tonem wieloletniej zaangażowanej konspiratorki, aż poczuł się nieswojo. „Tak, to na pewno koniec romansu” – pomyślał.

Leverey uśmiechnął się tylko znacząco.

Wysłany przez Zwiad Cywilizacji posłaniec przeniknął do doku operacyjnego, który w istocie stanowił niewielką igłę wystającą z poszycia stacji kosmicznej. Chwilę później transfer danych popłynął wprost do terminala Icki Norek. Łącze pomiędzy dokiem a terminalem było odizolowane od innych sieci oraz chronione przed niepożądanym ulotem lub celowym podsłuchem. Icka była ostatnim zaworem bezpieczeństwa. Wiedziała, że zgodnie z procedurą Janusny czeka na jej sygnał w swoim gabinecie. Miała teraz parę minut na weryfikację przekazu. Z niemałym zaskoczeniem stwierdziła, że zawiera on dane o tunelu czasoprzestrzennym w Galaktyce Cyrkla.

– Chodź – jęknęła przez interkom. Wystarczyło to Boremanowi, by natychmiast rzucić wszystko i pobiec do niej. Po drodze zdążył zgarnąć z szuflady niewielki, oczekujący na swoją kolej nośnik danych. Wpadł do jej pokoju, nieudolnie udając opanowanie.

– Jest?

– Tak, dokładnie to, czego chcieliście – odparła, nie odrywając wzroku od terminala. Obróciła się dopiero w momencie, gdy Boreman wyciągnął w jej kierunku rękę z nośnikiem.

– Zrobisz to?

– Skąd wiedzieliście, że przekaz o takiej treści nadejdzie dzisiaj? Wczoraj rozmowa z Levereyem, a dzisiaj, proszę, od razu działanie.

– Nie wiedzieliśmy, to czysty przypadek.

Przyjrzała mu się uważniej, znała go wystarczająco długo, by z dużym prawdopodobieństwem móc stwierdzić, że mówi szczerze.

– Icka, zrobisz to? – W jego spojrzeniu było wyraźne błaganie.

– A co by się stało, gdybym zgodnie z procedurą przesłała oryginał do Soni Stanley?

– Nie wiem, Icka, na litość boską, nie wiem.

Dostrzegła kroplę potu, która niestrudzenie sunęła po chropowatej skórze jego skroni. Był naprawdę roztrzęsiony, miała wrażenie, że za chwilę eksploduje. Przypomniały jej się nagle słowa mamy z dzieciństwa, która podczas sprzeczki z tatą wygarnęła mu, że mężczyzna, który okazuje kobiecie zdenerwowanie przechodzące w histerię, traci u niej wszystko. Nie rozumiała wtedy tych niuansów między dorosłymi.

– Pamiętasz naszą poranną rozmowę? Słuchałeś mnie w ogóle? Postawiłam ci warunek i mówiłam jak najbardziej serio.

– Naprawdę chcesz je mieć ze mną?

– Tak, Janusny, bardzo chcę je mieć i w tej chwili nie ma dla mnie rzeczy ważniejszej, rozumiesz?

Na chwilę się uspokoił, podszedł do niej i dotknął jej ramienia, ryzykując, że ktoś mógłby wejść i zastać ich in flagranti.

– Byłbym niezwykle szczęśliwy, gdybyśmy mogli je mieć razem – powiedział to delikatnie i spokojnie, głosem, jaki lubiła. Wyjęła z jego dłoni nośnik i umieściła go w terminalu, konfigurując zabezpieczenia tak, by go zaakceptowały. Następnie wprowadziła w terminal dane przygotowane wcześniej przez Boremana i usunęła z niego przekaz dostarczony przez posłańca, wklejając go na nośnik Janusnego. Po chwili miał już swój skarb w ręce. Objął ją i obdarował gorącym pocałunkiem.

– Dałaś nam szczęście, Icka – rzucił na odchodnym, po czym wypadł przez drzwi energicznie i równie szybko, jak się pojawił.

– W życiu niczego nie można być pewnym… szefie – odpowiedziała sama do siebie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: