Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Psy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
2 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Psy - ebook

Książka zarówno wstrząsająca, jak i pełna nadziei.


Kątem oka dostrzegam jakiś ruch przy stodole.
Kiedy tam patrzę, to coś znika. Chwileczkę. Pojawia się znowu, tym razem przy polu kukurydzy.
Ten sam ruch, to samo coś.
Mama i ja od lat uciekamy. Za każdym razem, gdy on nas odnajduje, przeprowadzamy się w nowe miejsce i zaczynamy od początku.
Ale to miejsce jest inne.
Jest pełne tajemnic. A te tajemnice nie zostawią mnie w spokoju.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3279-8
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pierwszy

Jest dziesiąta wieczorem. Mama już od godziny tkwi przy oknie w salonie, wpatrując się w samochód po drugiej stronie ulicy. Światła w naszym domu są zgaszone, więc nikt nie może jej dostrzec.

Ja na dole w pokoju rekreacyjnym gram na komputerze w „Atak zombi”. Wyłączyłem dźwięk, gdyż nie chcę, żeby mama się dowiedziała, chociaż jestem prawie pewien, że się domyśla. Im dłużej milczymy w ciemności, tym bardziej robi się niesamowicie.

„Mama tylko coś sobie roi”.

Ale co, jeśli nie? Skupiam się na grze. Cisza się przedłuża.

– To prawdopodobnie nic! – wołam do niej.

– Sza. Bądź cicho.

– Jestem w piwnicy. Myślisz, że ktoś na zewnątrz może mnie usłyszeć?

– Przestań, Cameron. Wyłącz tę grę i idź spać.

– Och, mamo...

– Cameron.

Zza drzewa wyskakuje zombi i odrywa mi głowę. Wielkie dzięki, mamo. Bardzo mi pomogłaś się skupić.

Wyłączam grę i idę na górę do salonu.

Mama ściska w ręku komórkę.

– Dzwonię na policję.

– Dlaczego? – pytam. Staram się, by mój głos brzmiał normalnie. – Przyjadą najwcześniej za kilka godzin. Do tego czasu, ktokolwiek tam jest, już zniknie.

– To nie jest „ktokolwiek”. To on. Wiem.

Wybiera numer.

– Mamo, ludzie po prostu parkują na ulicy.

– Nie w okolicy, w której nie mieszkają. Nie przez trzy noce z rzędu naprzeciwko tego samego domu. I nie siedzą wtedy w samochodzie. To tylko kwestia czasu, zanim on coś zrobi. Halo, policja?

Nie mogę oddychać. Idę na górę i myję zęby, a mama podaje swoje nazwisko i adres komuś, kto najwyraźniej jest głuchy. Im bardziej ten ktoś radzi jej, żeby się uspokoiła, tym bardziej robi się rozgniewana.

„Mamo, połóż się spać, wszystko w porządku”.

Pokój mamy jest od frontu domu. Podkradam się do jej okna i zerkam w dół na ten samochód. Stoi po drugiej stronie ulicy, poza kręgiem światła latarni, w cieniu drzew. Czy naprawdę ktoś w nim siedzi?

„Nawet jeśli tak, co z tego? Może po prostu czekać na znajomego”.

Przez całą noc?

„Siedzenie w samochodzie to nie przestępstwo”.

Nie o to chodzi.

„Przestań. Nie myśl tak jak ona”.

Samochód odjeżdża, tak jak zeszłej nocy i poprzedniej. Idę do mojego pokoju i włażę pod kołdrę. Dwie godziny później przyjeżdżają gliniarze.

Mama jest wściekła.

– Dzwoniłam przed kilkoma godzinami. Mogliśmy już być martwi.

– Przepraszamy panią. Mamy tej nocy mnóstwo wezwań. Czy zapisała pani numer rejestracyjny?

– Nie, nie zapisałam numeru rejestracyjnego. On zaparkował w cieniu. Oczekujecie, że wyjdę na dwór i go sprawdzę, gdy tam się na mnie czai?

Gliniarze zadają kolejne głupie pytania. Zatykam uszy i modlę się, żeby to wszystko już się skończyło.

Gliny wychodzą. Mama zatrzaskuje za nimi drzwi. Potem siada na brzegu mojego łóżka i bierze mnie za rękę.

– Cameron, kochanie, musimy jechać. Zbierz swoje rzeczy.

– Jechać? Dokąd? Teraz?

– Nie wiem, ile czasu jeszcze mamy. – Wstaje i rusza do swojego pokoju. – On może być wszędzie, na najbliższej przecznicy, kto wie gdzie. Ale wróci, możesz być tego pewien. A policja przybędzie za późno.

– Mamo...

– Cameronie, są sprawy, których nie rozumiesz.

Czyżby? Rozumiem bardzo wiele, mamo. Choćby to, że się boję. Ale czego? Tego, że on nas wytropił? Czy tego, że jesteś szalona?

Ubrania mam już w walizce pod łóżkiem; mama przed dwoma dniami wymusiła na mnie, żebym się spakował, po prostu na wszelki wypadek. W samochodzie zmieszczą się nasze bagaże, kilka płaszczy, pudło z naczyniami stołowymi, pościel, kilka ręczników i mały odbiornik telewizyjny. Moi dziadkowie przechowają w piwnicy resztę naszych rzeczy. Nie jest tego dużo; wynajmujemy zawsze umeblowane mieszkania. Chciałbym, żebyśmy pojechali do babci i dziadka. Ale mama mówi, że nie możemy. Mówi, że przede wszystkim właśnie tam on by nas szukał.

On – ten facet w samochodzie: tata.

Mama wyjeżdża tyłem na ulicę. Spoglądam na dom. Po roku przyzwyczaiłem się do niego. I do miasta. Właściwie zacząłem nawet nawiązywać przyjaźnie w szkole. Ale teraz już po ptakach.

Odjeżdżamy wolno ze zgaszonymi reflektorami.Trzeci

Mama siedzi w samochodzie na fotelu pasażera obok agenta nieruchomości. Pana „Cześć, Jestem Ken” Armstronga noszącego markowe dżinsy i kowbojki.

Ten facet Kowbojskie Buty przyjechał po nas po śniadaniu, żeby pokazać nam nasz „nowy dom”. Dopóki go nie zobaczymy, mama nie podejmuje żadnej wiążącej decyzji, ale mnie nie nabierze. Jestem tylko bagażem ciśniętym na tylne siedzenie, zastanawiającym się, jak daleko od miasteczka ten gość nas wywiezie.

K.B. rozprawia głośno i wesoło od samego rana, a potem oczywiście także w samochodzie. Przypomina gościa z telewizyjnej reklamy działu sprzedaży wielkiej hurtowni, tylko że zamiast dziesięciosekundowego spotu nawija cały czas i nie można zmienić kanału.

– Miasteczko nazywa się Wolf Hollow, Wilcza Jama – mówi – ale nie ma tu żadnych wilków, odkąd pionierzy oczyścili ten teren. Są kojoty, jednak zwykle trzymają się z dala od ludzi; mimo to dla bezpieczeństwa nie należy wypuszczać zwierząt domowych na dwór.

– W porządku, nie mamy żadnych – odpowiada mama.

– Za to jedno, co z pewnością będziecie mieć, to śnieg – ciągnie z uśmiechem K.B. – Zazwyczaj nie spada przed listopadem, ale niekiedy sadź pojawia się już pod koniec października. Świetne warunki do biegania na nartach. Art Sinclair, właściciel domu, zostawił w stodole stary skuter śnieżny.

Mama posyła mi zachęcający uśmiech.

– Jazda skuterem śnieżnym sprawi ci przyjemność, prawda?

Mówi to takim tonem, jakbym miał pięć latek, a ona zachęcałaby mnie do przejażdżki na karuzeli. Wyglądam przez okno.

– Jasne.

– Och, Cameronie, przyjemność sprawi ci też wiadomość, że w miasteczku są nowa szkoła i centrum rekreacyjne – mówi K.B. – Jest także jezioro. Dość zimne, ale w lecie wspaniale się w nim pływa.

Wzdycham – tak głośno, żeby mama to usłyszała, ale nie na tyle, by mogła mi zwrócić uwagę.

– Tak, słyszałem.

Jakby K.B. cokolwiek obchodziło, co ja myślę. Odezwał się do mnie tylko dlatego, żeby wydać się super mamie. Jasne, wygląda super w tych butach, dżinsach i z wybielonymi zębami.

– I oto jesteśmy na miejscu – oznajmia takim tonem, jakby zapowiadał Boże Narodzenie.

Skręcamy w wąską wiejską drogę. Po obu stronach rośnie wysoka kukurydza, więc niewiele widzę, dopóki nie wjeżdżamy na podwórze i nie wysiadamy z samochodu. A wtedy...

O rany! Ktoś powinien dobić ten dom, żeby skrócić mu cierpienia! Jest piętrowy, jak na zdjęciu, ale oprócz tego niewiele się zgadza z tym, co widzieliśmy w internecie. Choćby to, że cegły są fałszywe, wydrukowane na papie, która marszczy się pod rynną okapu. Poza tym na drzwiach i framugach okien łuszczy się farba. A podwórze to chaos wybojów, kamieni, ziemi i zielska. W stojącej za nim stodole brakuje kilku desek, a jej górna część przekrzywia się w lewo.

Rzucam mamie spojrzenie oznaczające: „Jasne, jakbyśmy naprawdę zamierzali tu zamieszkać”. Odpowiada mi gniewnym spojrzeniem: „Uspokój się, Cameronie”.

– On może wymagać trochę pracy – mówi mama uprzejmie. – Ale przecież go nie kupujemy.

– Art przeprowadzi niezbędne naprawy – odpowiada szybko K.B. – Jego farma znajduje się tuż obok. Kiedy był dzieckiem, jego ojciec przejął tę posiadłość, żeby podwoić obszar rancza Sinclairów. Wydaje mi się, że Art przez pewien czas mieszkał tutaj, ale jakieś dziesięć lat temu, po śmierci rodziców, przeprowadził się z powrotem do rodzinnego domu. Jak pani widzi, odtąd nie poświęcał tej posiadłości zbyt wiele uwagi. Nawet stodoła jest zaniedbana. – K.B. uśmiecha się szeroko. – Gdyby prowadził restaurację, podawałby grillowane balaski i nazywał je stekami.

Przechodzimy przez werandę i wkraczamy do ogromnej kuchni. Na ścianach tapety z wzorem w kwiaty, na podłodze brudne linoleum, a pośrodku stół i sześć krzeseł z plastikowymi pokryciami w szkocką kratę.

Po lewej wąskie schody prowadzące na piętro oraz drzwi do piwnicy. Po prawej łukowe przejście do salonu i drzwi do łazienki. Na wprost okno nad zlewem z widokiem na stodołę i drzwi do szopy na tyłach domu.

Czegoś brakuje. Zmywarki do naczyń. Poważnie, gdzie zmywarka?

– Bardzo tu przestronnie – mówi mama. – Lubię duże kuchnie.

– W zimie ludzie spędzają większość czasu w kuchni – oznajmia mi K.B., jakby cokolwiek mnie to obchodziło. – Jeżeli uważnie się przyjrzysz, zobaczysz, gdzie pan Sinclair zagipsował otwór w suficie odprowadzający ciepło na górę do sypialń. – Spogląda na mamę. – Proszę za mną, pokażę pani resztę domu.

Pokoje na parterze tworzą okrąg. Przechodzimy na ukos przez kuchnię do łazienki w głębi po prawej. K.B. wychwala żeliwną wannę na nogach w kształcie łap oraz pralkę z suszarką, dzięki której mama nie będzie musiała rozwieszać prania w piwnicy. Następnie prowadzi nas przez drzwi w przeciwległej ścianie do głównej sypialni.

– Co pani o tym myśli? – pyta, podnosząc żaluzję w oknie.

– Wspaniały widok – odpowiada mama. – Wszystkie te pola i las w oddali.

K.B. przytakuje.

– I jest tu też mnóstwo światła.

Za sypialnią po prawej są drzwi prowadzące do drugich wąskich schodów, a za nimi znajduje się salon. Mamie podoba się, że są te drugie schody.

– Dobrze mieć więcej niż jedną drogę ucieczki... na wypadek pożaru – dodaje, ale ja wiem, co naprawdę ma na myśli.

W salonie stoją olbrzymi fortepian i kupa starych mebli. Poduszki sofy wydzielają ostry zapach. Na końcu salonu jest łukowate przejście prowadzące z powrotem do kuchni. Zatoczyliśmy pełny krąg.

Mama i K.B. kończą zwiedzanie wizytą na piętrze, a ja zostaję w kuchni. Mama jest chyba zadowolona, że się odmeldowałem. Kiedy mam zły nastrój, to widać; albo jak mama lubi to ujmować: „Wprawiasz w zakłopotanie mnie i samego siebie”.

Wyglądam przez okno nad zlewem. Co innego mam do roboty?

„Może by tak obejrzeć piwnicę?”.

Otwieram drzwi i pstrykam włącznik światła. Schody skrzypią, strop jest nisko, a gips na ścianach się kruszy. To jak schodzenie do grobowca. Wyobrażam sobie, że jakiś psychol pogrzebał tu zwłoki.

Mama mawia, że straszę sam siebie, bo mam nadmiernie wybujałą wyobraźnię. Zgadnijcie, po kim ją odziedziczyłem. W każdym razie, jeżeli czai się tu psychopatyczny morderca, mogę zawołać na pomoc mamę i K.B.

Piwnica jest zimna, wilgotna i ciągnie się pod całym parterem. Zapalam gołą żarówkę zwisającą z sufitu. Belki wspornikowe, rury pieca, stosy gratów i chwiejne sterty kartonowych pudeł sięgające sufitu rzucają wszędzie cienie.

Wyobrażam sobie, że zmutowani śmieciarze, którzy zgromadzili to wszystko, zerkają na mnie zza pieca. Super. Teraz muszę obejść go wokoło, aby udowodnić, że nie jestem głupim cykorem.

Powoli wymijam zardzewiały wózek spacerowy i przeciskam się pod rurami na drugi koniec piwnicy. Widzę tam zaryglowane drzwi. Wyobrażam sobie, że za nimi sterczy z ziemi trupia czaszka i ręka szkieletu. Biorę głęboki wdech, przekraczam pudło pełne porcelanowych krasnali, skrzynkę z zabawkami i kładę dłoń na ryglu.

„No dalej, otwórz je”.

A co, jeśli tam rzeczywiście jest czaszka?

„Poważnie tak myślisz?”.

Gwałtownym pchnięciem otwieram drzwi. Za nimi znajduje się małe pomieszczenie, ciemne i brudne. Może to była komórka na węgiel.

Czuję na plecach ciarki. Ktoś za mną mnie obserwuje.

– Mamo?

Cisza.

Odwracam się powoli. Nikogo nie widzę. Ale ktoś tutaj jest. Wyczuwam to.

– Kto tu jest?

W komórce rozlega się szelest. Odwracam się błyskawicznie, rygluję drzwi, pędzę do schodów, potykam się o trójkołowy rowerek i upadam na ziemię.

– Cameron? – woła mama z kuchni. – Cameron, co ty robisz tam na dole?

– Nic.

Nagle wszystko staje się znowu zwyczajne. Oczy wpatrujące się we mnie? Tylko to sobie uroiłem. Ten odgłos w komórce na węgiel? Może mysz, a może w ogóle nic.

Mama i K.B. schodzą po schodach do piwnicy.

– Cameronie, co ci mówiłam o tym, żebyś nigdzie sam się nie oddalał? Powinieneś mieć więcej rozsądku.

Pięknie, mamo. I ty uważasz, że to ja wprawiam w zakłopotanie ciebie?!

– Przepraszam.

Mama zauważa całe to wysypisko śmieci.

– Ojej – mówi.

Widzę, że ma ochotę użyć jakiegoś środka do dezynfekcji rąk.

K.B. reaguje natychmiast:

– Powiem Artowi, żeby to usunął.

– To dobrze.

K.B. chichocze.

– Art to niezły numer. Zaprzysięgły stary kawaler. Przypuszczam, że niektóre z tych rzeczy leżą tu od czasu, gdy jego rodzina przejęła tę posiadłość.

Co takiego, od lat sześćdziesiątych? Wyobrażam sobie tę piwnicę jako tajemny gabinet grozy.

– Cameronie – mówi mama – na piętrze są dwie sypialnie. Możesz pierwszy wybrać którąś dla siebie.

Przewracam oczami.

– Więc naprawdę tu zamieszkamy?

Mama przytakuje.

– Ten dom ma swój charakter.

Jasne. Charakter domu, w którym straszy.Czwarty

Moje lekcje zaczynają się dzisiaj, w środę.

Nienawidzę pierwszego dnia w nowej szkole. To sytuacja jak we wszystkich tych nocnych koszmarach, kiedy spóźniasz się na egzamin i nie możesz znaleźć sali lekcyjnej. Tylko że pierwszego dnia w szkole te koszmary stają się rzeczywistością. Nie znam terenu. Nie znam tutaj nikogo. I w ogóle co ja tu robię? Co gorsza, jest październik; wszyscy już podobierali się w paczki. Właściwie założę się, że tutaj należą do tych paczek już od zerówki.

Jednak najtrudniejszą rzeczą w takich sytuacjach jest dla mnie kontrolowanie moich kłamstw. Nowym uczniom zadaje się tyle pytań, ale ja nie mogę szczerze na nie odpowiadać – choćby w kwestii paranoi mamy na punkcie tego, że tata nas wytropi. Moje nazwisko pozostaje prawdziwe, więc można przenosić moje oceny z poprzedniej szkoły. Mama mówi, że to nic nie szkodzi, ponieważ to powszechna praktyka, a tata nie ma dostępu do tych danych. Natomiast wszystko inne jest fałszywe.

Na przykład muszę pamiętać, co powiedziałem o tacie. Aby uprościć sprawę, oznajmiam zawsze na wstępie, że tata zmarł. Tylko że potem zaczynają się pytania. Na co umarł? Jak to zniosłem? Ile miałem wtedy lat? Jeżeli mówię, że zmarł już jakiś czas temu, chcą wiedzieć, czy mam ojczyma albo czy mama spotyka się z innymi facetami. Jeśli mówię, że umarł niedawno, muszę pamiętać, żeby przez kilka miesięcy nie uśmiechać się ani nie wyglądać na wesołego.

Dziwnie jest udawać, że tata nie żyje. Jeżeli rzeczywiście umrze, czy będę czuł się winny, że to przeze mnie?

W każdym razie teraz chodzę tam i z powrotem u wylotu naszej drogi dojazdowej, powtarzając sobie w myślach moją wersję, dopóki nie przyjeżdża szkolny autobus. Mama zaproponowała, że mnie podwiezie, ale stanowczo odmówiłem. Nie zamierzam zacząć od wyjścia na maminsynka.

Kiedy wsiadam do autobusu, wszyscy są zaciekawieni. Dziewczyny siedzące z przodu starają się na mnie nie gapić, ale słyszę, jak szepczą, gdy je mijam. Założę się, że chodzi o ten pryszcz na moim policzku. Chłopaki w tylnym rzędzie obrzucają mnie pogardliwymi spojrzeniami. Ten siedzący pośrodku nich wygląda na niezłego twardziela. Spuszczam głowę i ruszam w kierunku dwóch wolnych siedzeń przy oknie. Dzieciaki po obu stronach przejścia zachowują się, jakby mnie nie widziały; może trzymają te miejsca dla swoich przyjaciół. Ląduję samotnie kilka rzędów przed tamtym gangiem.

– Czy on jest z tej rudery Sinclaira? – pyta twardziel na tyle głośno, by wszyscy go usłyszeli.

– Tak, Cody – odpowiada jeden z jego koleżków. – Od psów. Może jest psim żarciem.

Cody się śmieje.

– Tak, psim żarciem, jasne.

Mama mawia, że najlepszym sposobem zachowania w takich sytuacjach jest ich ignorowanie. Ale to najgłupsza rada na świecie. Ignorowanie jedynie pogarsza sprawę. Czy właśnie nie to mówiła o tacie? W każdym razie, co innego mogę teraz zrobić? Nie będę przecież zadzierał z całą bandą.

Na następnym przystanku wsiada krępy chłopak. Czy wszystkie te wolne miejsca są zarezerwowane dla grupy przyjaciół? No cóż, on najwyraźniej też do niej nie należy. Kiedy idzie przejściem, Cody i jego banda chrząkają jak świnie i wołają:

– Kwik, kwik, prosiaku.

Chłopak osuwa się ciężko na fotel obok mnie. Śmierdzi zwietrzałym potem i płatkami śniadaniowymi. Usiłuję dyskretnie zasłonić dłonią nos.

– Przynajmniej nikt w mojej rodzinie nie jest wariatem – mamrocze. Nie odzywam się. Zerka na mnie i mruga zaskoczony. – Hej, jesteś nowy.

Skądże, jeżdżę tym autobusem od zawsze, tylko potrafię magicznie stawać się niewidzialny!

– Aha.

– Jestem Benjie. Benjie Dalbert.

– Cameron Weaver.

Oglądam sobie paznokcie, mając nadzieję, że to już koniec naszej rozmowy. Cody i jego banda nadal kwiczą. Jeżeli zobaczą, że odnoszę się przyjaźnie do tego chłopaka, mogą znowu przyczepić się do mnie.

„Dlaczego jestem takim tchórzem?”.

Tchórzem? Nawet nie znam tego gościa. Dlaczego miałbym być dla niego miły? On śmierdzi. Poza tym mnie nazwano psim żarciem i nikt się za mną nie wstawił.

„Owszem. Ale czy dlatego mam się zachowywać jak wszyscy inni?”.

– Więc skąd jesteś, Cam? – zagaduje mnie Benjie.

– Mam na imię Cameron. Pochodzę z Calgary.

Wcale nie.

Benjie nachyla się ku mnie. Widzę, że między zębami ma okruchy płatków Cheerios.

– Mam w Calgary kuzyna. Więc w której części mieszkałeś?

Staram się nie oddychać nosem.

– Właściwie to raczej miasteczko na obrzeżu. Powiedziałem Calgary, bo ludzie znają to miasto.

„Przestań ze mną rozmawiać, Benjie. Proszę, przestań ze mną rozmawiać”.

– No tak, ale które? – Znowu mruga. – Cochrane? Chestermere? Mój kuzyn mieszka w Chestermere.

– Cochrane.

– Super – mówi. Wydmuchnięta z rurki przeżuta kulka papieru trafia go w głowę. Benjie się odwraca. – Przestańcie.

– Dlaczego, Prosiaku? – rzuca drwiąco Cody. – Zamierzasz coś z tym zrobić, Prosiaku?

Policzki Benjiego oblewa rumieniec.

– Dranie – szepcze. – Myślą, że mogą wszystkimi rządzić. Cody Murphy to największy drań. Zasłużył na wszystkie złe rzeczy, jakie kiedykolwiek mu się przytrafiły. Jego matka go porzuciła, wiesz. Ilekroć ciska czymś we mnie, przypominam sobie o tym i czuję się szczęśliwy.

– Co zrobiła jego matka?

– Porzuciła go. Super, co? – Benjie mruga jeszcze parę razy. – Kiedy miał jakieś osiem lat, umarł jego ojciec; matka powtórnie wyszła za mąż, a Cody’ego przywiozła z miasteczka do dziadków tutaj, na wsi.

– Kiepska sprawa.

– Nie dość kiepska jak dla niego. – Benjie uśmiecha się szeroko. – Ale co ty tu robisz? Chodzi mi o to, że nie urodziłeś się tutaj. I nawet żadna farma w okolicy Wolf Hollow nie jest na sprzedaż. Czy twoi starzy się rozeszli? Mieszkasz u krewnych?

– Mama wynajęła wiejski dom – wyjaśniam, wyglądając przez okno.

– Mieszkacie w starym domu pana Sinclaira?

– Sza! Mów ciszej. Tak. Skąd wiesz?

– Ponieważ mieszkam tu od zawsze, a to jedyny pusty dom wzdłuż całej trasy autobusu. Więc słuchaj, to nawiedzony dom.

Spoglądam znowu na niego.

– Nawiedzony?

– Powinien taki być – mówi Benjie. – Ten facet jest dziwny.

– Kto?

– A jak myślisz? Sinclair. Uważaj, żeby nigdy nie zostać z nim sam na sam.

– Dlaczego?

– Ma w stodole wielką maszynkę do mięsa. Mógłbyś skończyć jako gulasz.

– Daj spokój.

– Tak mówią tutaj dzieciaki. W każdym razie ostrzegłem cię.

Do autobusu wsiadają dwie dziewczyny i zajmują miejsca na przedzie obok przyjaciółek. Banda Cody’ego gwiżdże i rży. Przez resztę drogi przyglądam się mijanym polom, podczas gdy Benjie nawija bez końca o Klubie 4-H, którego nazwa oznacza, jak się zdaje, Głowę, Serce, Ręce i Zdrowie¹. Ten klub organizuje jesienny jarmark z konkursami dla nastolatków, jest naprawdę fajny, powinienem do niego wstąpić, a lokalnym liderem był dziadek Benjiego, dopóki po udarze nie został sparaliżowany i nie trafił do miejskiego domu spokojnej starości. Bla, bla, bla. W każdym razie to lepsze, niż gdyby Benjie miał zadawać mi pytania typu kto?/kiedy?/gdzie?/dlaczego?

Autobus wjeżdża na szkolny parking. Benjie ze spuszczonym wzrokiem pozostaje w fotelu, czekając, aż najpierw wysiądzie załoga Cody’ego. Dwie torby sportowe „przypadkiem” uderzają w bok jego głowy. Benjie udaje, że tego nie zauważył.

Idziemy przejściem ostatni. Gdy wychodzimy z autobusu, gang Cody’ego kopci papierosy na poboczu autostrady.

– Może spotkamy się podczas lunchu? – proponuje Benjie, gdy zmierzamy do frontowych drzwi szkoły.

– Jasne, może.

Super, mam jeszcze jedną zagwozdkę: urazić jego uczucia albo już pierwszego dnia dołączyć do gromady nieudaczników. Właściwie już dołączyłem.

Niewiele zapamiętuję z poranka, który upływa mi na zgłoszeniu się w sekretariacie, pobraniu informatora i pierwszych dwóch lekcjach. W szkole jest o wiele więcej dzieciaków, niż się spodziewałem. Wolf Hollow to może zapadła dziura, ale uczniów przywozi się autobusami z całego okręgu i dlatego szkołę wybudowano po wiejskiej stronie mostu prowadzącego do miasteczka.

W porze lunchu idę do stołówki i studiuję informator, tak abym mógł udawać, że nie widzę Benjiego przywołującego mnie machaniem ręką do stołu, przy którym siedzi razem z kupą innych gości wyglądających, jakby też śmierdzieli. Siadam samotnie w kącie, plecami do wszystkich, i wyjmuję z plecaka torebkę z kanapką i colę.

W stołówce panuje spory hałas. Piszczą krzesła przesuwane po cementowych płytach podłogi. Z głośników dobiega mnóstwo rozmaitych ogłoszeń, które wszyscy przekrzykują. I ktoś śmieje się tak piskliwie, jakby oddychał helem. Jak długo będę musiał znosić to wszystko, zanim oboje z mamą znów się przeprowadzimy?

Nieoczekiwanie wokół mnie skupia się banda Cody’ego. On i jeden z jego kumpli siadają po obu stronach i wpatrują się we mnie, jakby prowokowali, żebym na nich spojrzał. Robię to. Patrzę niedługo, ale wystarczająco, by pokazać, że się ich nie boję, co nie jest prawdą i oni to wiedzą.

– Cam – zagaduje Cody. – Tak masz na imię? Cam?

– Cameron.

– A więc, Cam, dlaczego nie jesteś ze swoim kolesiem Prosiakiem?

„Nie wiem. A dlaczego ty nie jesteś ze swoją matką?”.

– Dlaczego miałbym z nim siedzieć? – mówię.

Kumple Cody’ego rechoczą.

– On śmierdzi, co? – mówi Cody, testując mnie.

– Skąd mam wiedzieć?

– Usiadłeś obok niego.

– To on usiadł obok mnie.

– Wszystko jedno. Albo może ty nie czujesz smrodu? Co? W końcu przecież mieszkasz w cuchnącej norze Sinclaira. Zgadza się, Cam?

Siłą woli powstrzymuję się, żeby nie drżeć.

– Dlaczego to robisz?

– Co robię?

– Właśnie, co robi? – powtarza jak echo gość siedzący po prawej stronie Cody’ego.

– Wiesz co.

Cody obejmuje mnie ramieniem.

– Jesteś nowy. Zaznajamiamy się z tobą, to wszystko. Ja jestem Cody. Ci tutaj to Brandon, Mark, Stu, Dave. Informujemy cię, jak wygląda sytuacja.

– Tak, w porządku – przytakuję, jakby to miało jakikolwiek sens.

– W każdym razie, Cam – mówi Cody, teraz naprawdę cicho – chcemy się dowiedzieć, czy... późno w nocy słyszysz psy?

– Jakie psy?

– No wiesz. Te psy!

– Nie wiem. – Z wysiłkiem przełykam ślinę. – Powiedz mi.

– Dlaczego? Boisz się, Cam?

Jego kumple się śmieją, ale nie tak, jakby to było coś zabawnego.

– Nie – kłamię. – Czego miałbym się bać?

Cody mocno ściska mi ramię.

– Mieszkasz w ruderze Sinclaira. Dowiesz się.

Wstaje i niespiesznie wychodzi ze stołówki. Kumple podążają za nim, rechocząc i wrzeszcząc.

Wszyscy gapią się na mnie. Czy oni też się ze mnie śmieją? Wrzucam papierową torbę i puszkę po coli do kosza, zamykam się w kabinie toalety w głębi korytarza i opieram nogi o skraj klapy sedesu, żeby nikt nie odkrył, że tu jestem.

Cody. Banda. Czuję mdłości. Ale mniejsza o nich. Co to za sprawa z Sinclairem i psami?

„Nie ma żadnej sprawy. Cody po prostu chciał mnie przestraszyć, pokazać, kto tu rządzi. Właśnie tak robią tacy goście”.

Ale jednak...Piąty

Dzwoni moja komórka. To mama.

– Złapałam cię podczas lunchu?

– Tak. Mniej więcej.

– Jak twój pierwszy dzień?

– Świetnie. Słuchaj, jestem teraz trochę zajęty.

Mama się śmieje.

– W takim razie nie zatrzymuję cię. Chciałam ci tylko powiedzieć, że może mnie nie być w domu, kiedy wrócisz. Będę u pana Armstronga.

Co ona zamierza robić z tym facetem Kowbojskie Buty?

– Czy przeprowadzamy się w jakieś inne miejsce?

– Nie, nic z tych rzeczy. Po prostu Ken zaofiarował się, że pokaże mi miasteczko.

– Ken? – Przewracam oczami. – Jest już twoim przyjacielem?

– Och, Cameron, na litość boską, on tylko okazuje się pomocny. Nigdy nie wiadomo, od kogo trzeba będzie znowu wynająć lokum ani kiedy. Nawiązywanie kontaktów bywa całkiem przydatne. Powinnam być w domu o piątej.

Oczywiście gdy wracam, samochodu mamy nadal nie ma. Wchodzę do domu, żeby pooglądać telewizję, ale wpadam na lepszy pomysł. Nieobecność mamy to doskonała okazja, by trochę pomyszkować. W naszym poprzednim domu węszyłem w jej pokoju, żeby sprawdzić, czy ma rewolwer albo jakieś rzeczy wiążące się z tatą, ale nie było tam niczego ciekawego oprócz jej pigułek antykoncepcyjnych. Tak więc zamiast grzebać w rzeczach mamy, postanawiam przejrzeć pudła w piwnicy. Dlaczego nie, skoro szukałem tam już psycholi i mutantów? Szperanie w pudłach nie potrwa długo, a może znajdę coś przydatnego.

Schodzę ostrożnie po schodach do Krainy Cieni. Panuje tu taki sam ziąb jak poprzednio. Pajęczyny są ciężkie od wilgoci. Jeśli wsłucham się w ciszę, umysł zacznie mi płatać figle, więc biorę się do roboty. Najpierw grzebię w pudłach z książkami. Są tam same romanse i roczniki „Almanachu Farmera”.

Następnie przeglądam pudła z ubraniami. Kilka par spodni i długich kalesonów, trochę ubranek niemowlęcych – chyba chłopięcych, bo są niebieskie – oraz kłąb wełnianych swetrów pełen brązowego ryżu. Nie, zaraz. To nie brązowy ryż, tylko mysie bobki. Wycieram dłonie o nogawki dżinsów i wyobrażam sobie, co by się stało, gdybym wsadził je w mysie gniazdo.

Przechodzę do skrzyni z zabawkami za piecem. Znajduję w niej więcej chłopięcych rzeczy – wyszczerbiony krążek hokejowy i podartą piłkę baseballową. Są też jo-jo, gumowa piłeczka przymocowana elastyczną linką do rakietki pingpongowej, małe lusterko, szkło powiększające i kilka szklanych kulek.

Wycieram szkło powiększające z kurzu i podsuwam je przed moją dłoń. A więc jednak mieszkał tu jakiś mały chłopiec, rozmyślam, przyglądając się moim liniom papilarnym. Dlaczego po sprzedaży farmy rodzina nie zabrała jego rzeczy? Ciekawe, co się z nim stało? Byłby teraz w wieku mojego dziadka. Dziwne.

– Co ty tu knujesz?

Odwracam się szybko. Przygląda mi się stary człowiek garbiący się pod rurami. Jest wychudły, z nozdrzy i uszu wyrastają mu kępki włosów.

– Mamo! – krzyczę i rzucam się do tyłu.

– Jej tu nie ma – mówi burkliwie starzec.

Zerkam na schody. Gdybym spróbował uciec, on zagrodzi mi drogę.

– Kim pan jest? Co pan tu robi?

– Jestem właścicielem tego domu.

– Pan Sinclair?

Chrząka.

– Jesteś tym dzieciakiem?

Wyciąga rękę, jakby oczekiwał, że ją uścisnę. Jeśli to zrobię, będzie mógł mnie złapać. Jeśli tego nie zrobię, wyjdę na tchórza.

Ściskam mu dłoń. Jest wielka i szorstka. Przez chwilę nie puszcza mojej. Kiedy ją uwalnia, cofam się. Przypatruje mi się. Mamo, gdzie jesteś?

Próbuję przełknąć ślinę, ale mam zbyt suche gardło.

– Jak pan tu wszedł?

– Mam klucz. – Mruży oczy. – Pukałem.

– Nie słyszałem.

– Nie słyszałeś też, jak schodziłem po schodach. Jesteś głuchy czy co?

Wyjmuje z kieszeni chustkę do nosa. Wyobrażam sobie, jak usypia mnie eterem i wlecze do maszynki do mięsa w swojej stodole.

– Co zamierza pan zrobić?

Wycharkuje flegmę do chustki i chowa ją z powrotem do kieszeni.

– Uprzątnę trochę tych gratów, oto co zamierzam zrobić. Podobno twoja matka chce, żeby stąd zniknęły.

– A gdzie są pracownicy firmy transportowej?

– Po co mam płacić jakiemuś gościowi za coś, co mogę zrobić sam?

Pan Sinclair wychodzi spod rur pieca i dźwiga trzy pudła książek tak lekko, jakby nic nie ważyły.

– W tych pudłach mogą być myszy – mówię.

– Wcale bym się nie zdziwił – odpowiada, wnosząc je po schodach.

Czuję się trochę głupio, stojąc tam bezczynnie.

– Chce pan, żebym pomógł?

– Jeżeli potrafisz – rzuca opryskliwie, nie patrząc na mnie.

Przez następne pół godziny pomagam mu ładować graty na tył furgonetki. To dziwny facet, tak jak mówił K.B. Twarz ma opaloną i ogorzałą od wiatru, ale kiedy zdejmuje kapelusz, żeby się nim powachlować, okazuje się, że jego czaszka jest łysa i różowo-biała; do jej czubka przylegają długie siwe kosmyki wyrastające znad lewego ucha. Poza tym co chwila mlaska językiem.

– Czy są tu w okolicy jakieś psy? – pytam, gdy wnosimy po schodach kilka połamanych krzesełek ogrodowych.

– Psy? W większości domów trzymają psy.

– Wiem, ale mam na myśli... właściwie nie wiem, co mam na myśli. Chodzi o to, że w szkole powiedzieli mi, że tu są psy. Mówili to w taki sposób, że... no...

Pan Sinclair otwiera kopnięciem drzwi szopy na tyłach domu.

– Ludzie gadają kupę rzeczy.

Na podjazd wjeżdża samochód mamy. Pan Sinclair podchodzi i się przedstawia. Mama patrzy na mnie, a ja się orientuję, że pierwsze, co dostrzega, to smugi brudu na mojej koszuli.

– Pani chłopak pomaga mi uprzątnąć te graty z piwnicy – wyjaśnia pan Sinclair.

– Och... to dobrze – mówi mama.

Wykluczone, by mogła teraz wystąpić z jakąś pretensją.

– Sporo tam tego. Więcej, niż pamiętałem. Wrócę po resztę jutro albo pojutrze.

– Nie ma pośpiechu – mówi mama, ale jest jasne, że chciałaby, aby te rzeczy zniknęły już przedwczoraj. – Cameronie, pomożesz mi wnieść te zakupy ze sklepu spożywczego?

Wnoszę trzy z toreb. Mama zaczyna przygotowywać obiad, a ja wracam po pozostałe. Pan Sinclair zbiera się do odjazdu.

– Panie Sinclair, mogę zapytać o coś jeszcze?

– Zapytać możesz. To nie znaczy, że ci odpowiem.

Wsadzam ręce w kieszenie.

– Czy znał pan tego chłopca?

– Jakiego chłopca?

– Czy zanim pana ojciec kupił tę farmę, nie mieszkał tu jakiś chłopiec? Przypuszczam tak z powodu wszystkich tych dziecięcych rzeczy w piwnicy. Nie żeby to było ważne. Chodzi tylko o to, że często się przeprowadzam i musiałem zostawić mnóstwo swoich rzeczy. Ciekawi mnie więc, dlaczego jego rzeczy tu zostały, kim był i w ogóle.

Pan Sinclair skrobie się w nos.

– Jesteś zbyt ciekawski.

– Wszyscy mi to mówią. – Czerwienię się. – W każdym razie pomyślałem, że skoro dorastał pan na sąsiedniej farmie, może pan by wiedział.

– Ach tak?

– Tak. A więc wie pan?

– Niewątpliwie zadajesz wiele pytań – mówi pan Sinclair.

Parska szorstkim śmiechem, wsiada do furgonetki i odjeżdża.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: