Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Fatum - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Fatum - ebook

"Fatum" to zbiór dziesięciu gdańskich pereł kryminalnych. Najczarniejsze z czarnych, humor, makabra, groteska prosto z barokowej „Wenecji Północy”. W rolach głównych ludzkie namiętności oraz plejada odszczepieńców i zwyrodnialców. Szaleństwo, zbrodnia w afekcie, morderca o skłonnościach poetyckich. Dwór Artusa i podłe spelunki. Port i Wyspa Spichrzów. Zamtuzy i kościoły. Rajcy, kupcy, marynarze, złotnicy i wampiry. Ktoś nastaje na życie Heweliusza? Ktoś sprzedaje podejrzane pomarańcze? A wszystkich łączy niezwykłe miejsce. Oto Gdańsk, jakiego nie znacie. Czas zmierzyć się z demonami przeszłości. Poznajcie nowe oblicze miasta nad Motławą.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-62465-36-1
Rozmiar pliku: 682 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Fatum

Mężczyzna szedł powoli, napawając się widokiem, który od jakiegoś czasu znów był mu najmilszy. Długi Targ skrzył się poranną świeżością. Bruk, po którym stąpali patrycjusze, wjeżdżali królowie i magnaci, na którym też pod okiem Neptuna sprzedawano żywe prosięta. Kamienie, które patrzyły w oczy wleczonych czarownic i heretyków. Droga Królewska. Tysiące dni, kamień w kamień kroczył tą samą trasą, mijając te same okiennice, gzymsy, facjaty. Ileż się architekt i murarz z nimi namęczyli, nasiali kwiatów, nawieszali wieńców, naustawiali aniołków, kariatyd. Ileż się właściciel pozbył monet na te wszystkie zbytki, cuda, ornamenty! Żeby tylko nikt nie pomyślał, że skąpy, że mu się nie udało, że nie zarobił, nie sprzedał. Te kamienice milczą, ale milczą dla głuchych. Kto ich jednak przez chwilę uważnie posłucha, dowie się wiele. Całe dzieje nadmorskiej osady, od jednej łódki, sieci i drewnianej chaty, przez gród, port, aż do wielkości. Do potęgi, o której mówią w całej Europie. Ileż znają życiorysów, podobnych, a innych, łotrów, hulaków, szczęściarzy i świętych! Ten się w rok majątku dorobił, ten w dzień wszystko stracił. Jeszcze wczoraj ulicznik, dziś pan ze służbą i powozem. Pobożna patrycjuszka, rękę w rękę z upadłą niewiastą. Miasto odważnych. Miasto wstydu i boleści. Miasto nieskończonych możliwości. Azyl maluczkich, ucieczka wielkich, przystań szubrawców. Miasto harde i dumne. O swoje choćby z samym królem walczące, o każdego dukata, o każdy zapis, każdy podatek. Dla swoich hojne, dla obcych srogie, ale sprawiedliwe. Tysiące dni, kamień w kamień kroczył tym samym zapamiętanym przez nogi szlakiem. Nigdy nie pomyślał, że któregoś dnia dostanie skrzydeł. Że będzie frunął nad całym tym kurzem, głupotą, zawiścią i chciwością. I że będzie mu wszystko jedno.

Filip Tritt miał świadomość, że na niego patrzą. Dawni i obecni przyjaciele, wrogowie i obcy. Bo już się rozniosło, o niczym innym nie mówią, od wielu dni. Taki zacny, taki porządny... i masz! Czego mu się zachciewa. Obcej młódki. Patrzcie na jego małe świńskie ślepia, jak to się cieszy, jak się ślini. Kto ją tam zna? Czym ona się wykazała? Czego dokonała? Jaka to partia dla gdańszczanina? Jak ją nawet z własnego kraju z ojczymem wygnali. Przybłęda. Żeby to jeszcze bogata albo chociaż ładna. Chude to takie, ni piersi, ni kibici, w nocy nie ogrzeje, w dzień wstydu przyniesie, zaraz po dziecku zemrze i po radości. Ktoś taki jak Filip Tritt powinien wziąć babę względem siebie, dupczastą, cycatą, z przychówkiem, z paroma wsiami, ze służbą, z dochodami. A ta, sarna niby, płochliwa, co ona bidulka może mu dać? Miłość? A co to jest miłość?

Tritt przyspieszył kroku, odkłonił się i uśmiechnął bez cienia złości. Dziś był najszczęśliwszy dzień w całym jego życiu i nikt nie był w stanie tego zmienić.

Bał się tej miłości, nie wierzył w nią, ale Saskia go przekonała. Do wszystkiego by go przekonała. Czy była zwykłą kokietką? Co się jej w nim podobało? Komu się w ogóle taki starzec może podobać? Cóż to, nie masz w Gdańsku ładniejszych, zgrabniejszych, możniejszych kawalerów? Czego się na niego uwzięła? Złościł się na nią, wyzywał, lżył, przepraszał, znów ubliżał. Na nic się zdało. Nie miał na nią sposobu, siły, kary. Wybaczała mu jego grubiaństwo, złośliwość, mrukowatość. Wszystkie te cechy, które wypielęgnował i wyhodował przez lata żałoby. Postanowił poradzić się Boga. Pytał i pytał, w końcu miał dość i zaczął mu złorzeczyć. Ty stary oszuście! Zabierz ją ode mnie. Nie chcę. Nie zasłużyłem. Nie nadaję się. Wtedy pomylił się o dziesięć łasztów pszenicy na niekorzyść portugalskiego odbiorcy. A niech mnie licho! Niech mnie wszyscy diabli! Do stu piorunów! Stojący przy nim cicho czeladnik chrząknął i zapytał, czy dobrze się czuje. Czuł się wyśmienicie. Cisnął księgą o ziemię i ucałował przerażonego chłopaka w czoło. Wybiegł na ulicę i popędził na złamanie karku. W jednej chwili podjął decyzję. Był spokojny i pewny. Kochał Saskię ponad wszystko i chciał jej natychmiast o tym powiedzieć. Cudne dziewczę. Twarz cherubina okolona burzą rudych włosów. Białe zęby, długie delikatne dłonie i nogi. Na samą myśl o nich robiło mu się duszno.

Niech tam, może nawet skonać, byle w jej ramionach. Byle blisko jej pachnącego mlekiem ciała. Wszystko było w niej idealne. Jakby Stwórca chciał powiedzieć — patrzcie, oto kobieta, esencja człowieczeństwa. Weźcie ją sobie na wzór, zróbcie odlew ze spiżu, na każdym placu, w każdym kościele postawcie jej pomnik. Daję wam niderlandzkie piękno, nos, policzki, piersi, uda, włosy, lecz nie na pokuszenie ani nawet na pocieszenie, daję wam Saskię jako zaliczkę na przyszłe zbawienie. Przy niej poczujecie, że śmierć nie istnieje, że czas nie ma żadnego znaczenia. Oto Saskia, boże dziecię z Rotterdamu, kochajcie ją, bo do tego jest stworzona.

Musiał wysłuchiwać, co o tym myślą w kantorze. Znad rachunków, dukatów, groszy, denarów padały prześmiewcze uwagi, zwykłe obelgi i grubiaństwa. Ktoś widział Saskię z gromadą pijanych marynarzy, ktoś inny sam się z nią zabawiał i twierdził, że jest dobra, ale zanadto zapracowana. Nie reagował. Czuł, że powinien rzucić się na nich, bić, tłuc, aż im z tych pustych łbów wyparuje jad. Tak, zazdroszczą mu. Żyją z tymi swoimi starymi, otłuszczonymi klępami, na które wspinają się po ciemku, żeby nie patrzeć. Któregoś dnia przyszedł do kantoru, zabrał swoje rzeczy i wyszedł.

Potem miał najazd familii z siostrą Teresą na czele. „A co? A jak? A mówią... A podobno... Czy ty, stary ośle, zgłupiałeś? Wstydu nie masz? Żeby tak po mieście się prowadzać pod rękę? I to z kim? Z takim niczym. Z takim małym niderlandzkim kurwiszonem! Złapała cię, w sidła cię złowiła, dała ci posmakować miodu, a ty poleciałeś, boś wyposzczon”. Teresa przeszła samą siebie. Zawiadomiła wszystkie ciotki, dalszych i bliższych kuzynów, przyniosła list od biskupa, z którym spowinowacony był jej mąż. Potem zamówiła medyka i kategorycznie zażądała, żeby bratu puścić krew. Wygonił ją i przez kolejne dni nie wychodził z domu. Był na granicy. Jeszcze jeden cios i nie wytrzyma. Wtedy usłyszał pukanie. Pod drzwiami stała Saskia i pytała, czy nie poszedłby z nią na spacer. Poszedł. Złe myśli uleciały. Znów był silny i pewny swego.

Jeszcze tylko Abel, ojczym dziewczyny, napsuł mu krwi. Przypałętał się wieczorem, pijany jak szwedzki marynarz, i zaczął go wyzywać: „Ty skurwysynie! Zostaw dziewczynę! Zepsujesz ją i nikt jej potem nie zechce. Ona nie dla ciebie. Ty ją okłamujesz. Ty jesteś zły człowiek. Ona ma wrócić do Rotterdamu, ja to przysięgałem jej rodzinie, słyszysz mnie? Nie kupisz jej! Ona nie jest szafą ani stołem. Nie będziesz jej miał, nie pozwolę! Do sądu cię podam, nie pozwolę!”.

Udał, że go nie słyszy. Abel krzyczał, pomstował, potem sięgał po butelkę, pił, znów pokrzykiwał. Wreszcie zwymiotował, otarł się i z nowymi siłami zaczął walić w szybę: „Słyszysz mnie? Ja jestem jej właścicielem, zapłać mi, dobrze mi zapłać, ja ci ją oddam. Słyszysz, ty stary jebako? Zapłać mi! Chce sobie burdel w domu urządzić, za darmo! Nie pozwalam!”.

To było tydzień temu. Saskia wytłumaczyła mu, że ojczymem ma się wcale nie przejmować. Jest dorosła i sama o sobie decyduje. Abel jest pijakiem i nie ma nic do gadania. Nikt w rodzinie go nie słuchał, a przyjechała z nim, bo nie miała wyjścia.

Idąc tego przepięknego przedpołudnia po Długim Targu, Filip Tritt był całkowicie przygotowany do nowego życia. Wszystko wyliczył i zsumował jak dobry rachmistrz. Bock wpłacił zaliczkę za kamienicę, z Warszawy od Drzewieckiego przyszły listy, że znalazł dworek z sadem i lasem, i nawet z jeziorem, tak jak sobie życzył. Zostały tylko formalności. Bardzo przyjemne.

Bo czyż nie jest rozkoszą usłyszeć „tak” od kogoś równie uroczego jak Saskia van Dijk?

Prawie młodzieńczym krokiem pokonał schody, minął sień, już miał zapukać, ale się rozmyślił. Postanowił zrobić Saskii niespodziankę. Podejść od tyłu, zakryć oczy i krzyknąć: „Mam cię przepióreczko!”. Najciszej, jak potrafił, nacisnął klamkę, na palcach minął kuchnię i wszedł do pokoju. Jednak figiel się nie udał. To Saskia van Dijk postarała się o niespodziankę. Siedziała sztywno niczym porcelanowa lalka, z rozpuszczonymi, wyczesanymi starannie włosami. Otwartymi oczami przyglądała się podartej halce, spod której wystawała pierś. Rękami bezskutecznie próbowała uwolnić się od zaciśniętego na szyi kontuszowego pasa. Nie starczyło jej sił.

— Rozsądny sędzia, zanim przystąpi do wyrokowania, powinien rozważyć wszelkie warunki i okoliczności, jakie zaszły na miejscu przestępstwa, czyni to w trosce o wasze, panie Tritt, dobre nazwisko, w trosce o spokój duszy tej nieszczęśniczki, czyni to wreszcie w imię sprawiedliwości. Wasze milczenie można by uznać za praktykę szkodliwą, ale ja mam dobrą wolę i miękkie serce. Wiele razy tego żałowałem. Mam tu orzeczenie physicusa. Chcecie coś powiedzieć?

Zapadła cisza. Burgrabia Wagner po wczesnym i sutym obiedzie był ociężały i śpiący. Zakrywał usta, żeby nie dać po sobie poznać zmęczenia, ale to nie było konieczne. Podejrzany siedział ze spuszczoną głową, wzrokiem błądził po czubkach butów, tych samych, które z taką dokładnością wyczyścił na ślub.

—O której do niej przyszliście? Czy ktoś widział was na ulicy? Kto może zaświadczyć, że tak było? Czy się pokłóciliście? O co się pokłóciliście? Czy ona się rozmyśliła? Czyj to pas? Gdzie jest Abel von Kempen? Czy on może mieć z tym coś wspólnego? Kiedy go ostatni raz widzieliście? Przychodził do was? Co myślał o ślubie?

Ten sam zestaw pytań Wagner powtórzył już trzeci raz. Na żadne pytanie nie uzyskał odpowiedzi. Raz tylko Tritt podniósł głowę i wyszeptał zdanie, które burgrabia skrzętnie zapisał: „Nie zabiłem jej”.

Urzędnik się podniósł. Nie wiedział, co o tym myśleć. Po latach pracy wyczuwał przestępcę, zbrodniarz miał wypisane czyny w oczach, wystarczyło spojrzeć. A ten... nic. Miał jeszcze kilka pomysłów, ale nie był pewny, czy którykolwiek się do czegoś przyda. Filip Tritt był trudnym przypadkiem.

— Co wam zależy? Cała dzielnica przyjdzie, kat włoży odświętne ubranie, pójdzie szybko. Po co wam gnić latami w lochu. Szczury u nas wypasione, jak wszystko. Raz jeden wyręczył sprawiedliwość. Dużo nie trzeba, pan jesteś kupiec i się pan na zamorskich specjałach znasz, ale pewnie tego nie wiesz, od czego szczur ucztę zaczyna. Co człowiekowi najpierw wyżera? Oczy? Nie. Powiem wam w sekrecie: jądra. Więzień sobie śpi, a szczurzysko przez porcięta, nogawką... To musi być ból. Zrywa się taki, nie wie, co się dzieje, ściąga gacie, a tam gryzoń z czerwoną mordą... Kupiec jesteście, gdańszczanin, no, opamiętajcie się! Ja wiem, że wam ciężko, że ją kochaliście, że mieliście plany. Kto wam przeszkodził? Kto?

Kolejne milczenie burgrabia wypełnił odczytaniem na głos ustaleń fizyka. Znał je na pamięć, ale liczył, że szczegóły zbrodni poruszą podejrzanego. Niestety.

— Jesteście człowiek w wieku, swoje przeżyliście i widzieliście. Nie lepiej to pozbyć się tego ciężaru? Mówię wam, że mi nikt nie wierzy, ale to pomaga. Wyrzucić z siebie. Te kilka słów. Wydaje się, że to nie ma znaczenia. Co komu po tym, że usłyszy dwa słowa:

„Tak, zabiłem”, „Tak, udusiłem”, „Tak, zgwałciłem”? Dwa słowa, a wielka ulga, i dla was, i dla nas. Temida jest ślepa, ale na Boga, nie głucha! Ad rem, ad rem, czego chcecie? Macie jakieś życzenie, pomogę wam, no... panie Tritt, chcecie się z kimś widzieć, co?

Filip podniósł głowę. Burgrabia poczuł błogie zadowolenie. Czuł, że go ma, że jeszcze chwila i zacznie gadać. Nie był taki twardy, jakiego udawał.

— Nakarmcie psa.

Wagner był pewny, że się przesłyszał.

— Co? Co zrobić?

— Nakarmcie psa.

— Jakiego psa?

— Nakarmcie.

Urzędnik przypomniał sobie, że gdy wchodzili do domu Tritta, wyskoczył im pod nogi kundel. Któryś ze strażników kopnął go, pies dostał szału, gryzł na oślep. Trzeba było go zabić.

— Pies nakarmiony, napojony, nic mu nie jest. Wy się teraz sobą zajmijcie, a nie jakimś szczochem.

Burgrabia był człowiekiem spokojnym i łagodnym, ale gdy ktoś kłamał w żywe oczy, dostawał szału. Z urzędnika zamieniał się w kata. Bił, czym popadnie, kopał, ciągnął za uszy, dusił: „Mnie chcesz okpić? Wagnera chcesz okpić?”. Parę razy woźny musiał go odciągać. Tym razem nie było takiej potrzeby. Filip Tritt nie kłamał. Filip Tritt milczał.

Kiedy burgrabia otworzył okno, Filip się podniósł. Skrępowanymi dłońmi chwycił mosiężny świecznik. Cios nie był zbyt silny, ale wystarczający, żeby urzędnik osunął się bez czucia na sprowadzony specjalnie z Turcji bardzo wytworny dywan. Tritt otarł rękawem czoło. Spokojnie odstawił świecznik na miejsce i usiadł na parapecie. Spojrzał w dół. Miał nadzieję, że zabije się od razu.

Mężczyzna w wieku trudnym do ustalenia, chudy i ze śladami ospy na twarzy, chodził między kuframi pełnymi futer i złorzeczył. Biegające mu między nogami dziecko powtarzało co brzydsze słowa i cieszyło się z tej wyśmienitej zabawy. Nagle drzwi pisnęły boleśnie i ukazała się głowa kobiety.

— Czego?!

Kobieta cofnęła się. Mężczyzna ruszył za nią.

— Dwóch futer brakuje. Dwóch! Słyszysz mnie? Futer dwóch brakuje! Ja nie wiem kto, ja nie wiem kiedy, ja nie mam oczu naokoło głowy, ty też przy interesie chodzisz, futra nie możesz upilnować, żeby jednego, ale dwóch, i to z czego, z jenota, majątek, dwa futra z jenota, Boże święty!

— Mama, a co to znacy kulwa?

— Zabierz go! Czego chcesz?

Kobieta wypchnęła malca, który na wszelki wypadek powtarzał nowe słowo, żeby nie zapomnieć, i wróciła po chwili.

— Ktoś do ciebie.

— Do mnie? O tej porze? Kto?

— Nie wiem. Dziwny jakiś, kulawy.

— I powiedział, że chce do mnie? Dziad kościelny. Czego chce? Może futra chce oddać?

— Nie powiedział.

— Dobra, Eluchna, ja cię proszę, policz to jeszcze raz. Mnie szlag zaraz na miejscu trafi. Dwa futra z jenota! Gdzie ten gość?

Kasper Bażyński wyszedł przed dom i rozejrzał się uważnie. Zacinał deszcz, było ciemno, a na ulicy ani żywego ducha. Już zamierzał się wrócić, gdy z cienia bramy wyłoniła się zakapturzona postać mężczyzny. Z wyglądu łachmyta. Ubłocony. Utykał na lewą nogę. Rękaw mu zwisał. Głos miał tak słaby, że Bażyńskiemu zdało się, iż słyszy jęk, a nie własne imię.

— Kasper...

— Kto mówi?

— Potrzebuję pomocy.

— Jezus Maryja! Filip. Bój się Boga, jak ty wyglądasz?! Gdzieżeś się tak zaprawił?

Bażyński zaprowadził gościa do kuchni, nakarmił, sam własnoręcznie pomógł zmienić ubrania. Obejrzał spuchniętą nogę i ze znawstwem stwierdził, że to nic groźnego. Zażartował nawet, że do wesela się zagoi, ale zrozumiał, że się wygłupił.

— Co ty wyprawiasz, Filip? Napadłeś na burgrabię, w całym mieście cię szukają. Jeszcze ta dziewczyna... Co się z tobą dzieje?

— Brednie! Ze mną nic się nie dzieje. To tylko łgarstwa.

— Ja wiedziałem. Mnie nie musisz mówić. Bażyński spuścił głowę. Przypomniał sobie, jak przed chwilą złorzeczył całemu światu za dwa głupie futra. Dwa kawałki skórki jakiegoś syberyjskiego gryzonia. A ten tu? Jemu się niebo na głowę zwaliło. Co tam niebo! Czarty go w najciemniejsze odmęty pociągnęły. Na samo dno lucyferowych czeluści. Czy może być większe nieszczęście niż to, które Filipa spotkało? Chciał go jakoś pocieszyć, ale słowa żadne nie przychodziły mu do głowy.

— To do ciebie niepodobne. Ty byś muchy nie skrzywdził. Nie ty!

— Nie całkiem — Filip się skrzywił. Pomasował obolały mięsień. Dopił wina. — Wagnera świecznikiem zaprawiłem, ale to była konieczność.

— Powiem ci szczerze, że ode mnie też było mu przyłożyć. Nie masz w całym Ratuszu jednego uczciwego. Ich na rynek trzeba wszystkich wypędzić i na goły tyłek pasami lać. Podatki, podatki. Duszą, gniotą, zakazują. A ty się okopuj człowieku, a ty się sromocz na coraz węższych kramikach. Patrycjat się śmieje, patrycjat się bawi, a ty, szaraku, się skul i ciesz, że możesz oddychać. Za wszystko inne płać. Za mało mu przyłożyłeś. Ledwie sińca ma pod okiem.

— Kasper, przysięgam na wszystkie świętości, powiem ci jak przyjaciel, wierzysz mi?

— Czego mam ci nie wierzyć?

— Ja jej nie zabiłem.

Bażyński przyłożył dłoń do serca i wypowiedział słowa, które zwykle wypowiadał w podobnych okolicznościach.

— Żebym tak nie był ojcem swoich dzieci.

— Musisz mi pomóc.

— Co tylko chcesz.

Uścisnęli sobie ręce, wycałowali się i zaczęli radzić. Dwa razy Eluchna zachodziła, pytając, czy czego im nie trzeba, ale Bażyński wyganiał ją, krzycząc i pomstując od najgorszych. Tritt rozrzewnił się i łkając, próbował coś mówić, ale zdania urywały się w połowie. O spacerze, jej włosach, morzu. Potem znów wracał do ostatniego dnia.

Głos mu tężał, sięgał po kielich i przechylał do dna. Bażyński z ledwością trzymał się przy stole. Próbował zadawać mądre pytania, ale z jego ust wydostawał się pozbawiony sensu bełkot. Tak radzili, aż ze zmęczenia posnęli, na siedząco, przy stole.

Następnego dnia lało od samego rana. Bażyński, oblizując spierzchnięte wargi i trzymając się za ciężki żołądek, ruszył na swój kram na rynku. Na miejscu powiedział żonie, żeby sama przypilnowała interesu, bo on dziś do tego nie ma głowy. Kobieta była pewna, że spił się i teraz będzie się leczył albo u Schrödera, albo u Mandta. Owszem, zwykle tak było, ale nie tym razem. Bażyński, mimo suchości w gardle i pulsowania w skroniach, nie zamierzał się leczyć. Przynajmniej do czasu, gdy nie wykona prośby Tritta. Przeszedł się po kramach, najdłużej zatrzymując się u pasamoników. Podotykał, pooglądał, popytał o ceny, skrzywił się i już miał ruszyć dalej, gdy ktoś zastąpił mu drogę.

— Cóż to, Bażyński, gdzie tak lecisz, jakby cię sam diabeł gonił? — Turek poprawił kapelusz, zerknął w niebo. — Gówno, nie handel dzisiaj. Gdzie idziesz?

— Przejść się. Zejdź mi z drogi, nie na pogawędki się wybrałem.

— Na kurwy z samego rana, w deszcz? Może to i racja.

Bażyński zatrzymał się. Pomyślał, że jeśli zagada z Turkiem, to może się czego dowie. Turek był przez wszystkich lubiany. Mały grubas z sumiastymi wąsiskami sprzedawał siodła, oporządzenie do jazdy i od czasu do czasu jakąś lewiznę. Swoje przezwisko zawdzięczał wieloletniemu pobytowi w jasyrze, z którego wrócił w dobrym zdrowiu i z niezgorszym mająteczkiem. Majątek z czasem przehulał, a przezwisko zostało. Bażyński przypomniał sobie, co mówił Tritt, żeby nikogo w sprawę nie wtajemniczać, ale zapewne chodziło o kogo obcego, Turek był swój.

— Jest sprawa.

Mężczyzna podkręcił wąsa. Puściło oko i pchnął Bażyńskiego pod daszek, pod którym w słoneczne dni wystawiano kosze słodkich bułek.

— Ej, Bażyński, Bażyński, ty się i w grobie nie uspokoisz. Wiercisz się, wiercisz...

— Nie o to idzie.

— A o co?

— Kiedy mówić nie mogę.

Turek rozejrzał się po ulicy. Była pusta.

— Zęby cię bolą? Jak żyję, nie widziałem większego gaduły. Był jeden taki w Izmirze...

— Zamknij się z tymi swoimi Izmirami. Człowieka trzeba z tarapatów ratować.

— Skąd? Z wody, z karczmy czy od baby?

— Turek! Cholera! Ja poważnie! Spod topora.

— Pytam przecież...

— Przyjaciel mój, mniejsza o nazwisko, człowiek w latach, no, chodząca dobroć. Rozchodzi się o to, że stała się rzecz straszna, jego za nią obwiniają, pod sąd go chcą postawić, a on z tym nic nie ma wspólnego. I teraz jest rzecz w tym, żeby mu pomóc to udowodnić.

— Albo ja jestem głupi, albo ty, Bażyński, gadasz od rzeczy. Nic nie pojmuję. O co się rozchodzi?

— O pas.

— O pas?

— Głuchy jesteś? Pas. Do kontusza.

— No słyszę. Tylko nie rozumiem. Co ma pas do tego twojego druha, co nawywijał, znaczy nie nawywijał, tylko inni sądzą, że to on?

— Pas jest mi potrzebny, żeby to udowodnić.

— Wiesz co, Bażyński, bez okowity ani rusz. Chodź do Dancygiera na garnuszek. Deszcz taki...

Bażyński chciał się opierać, ale gdy weszli do pobliskiej karczmy, przestał. Co było robić, trzeba się było gdzieś osuszyć. Kiedy przechylił pierwszą szklanicę okowity, w głowie mu pojaśniało, żołądek przestał dokuczać i doszedł do wniosku, że Turek miał rację — bez trunku ani rusz.

Przez ulewę w karczmie od samego rana tłok był jak na sejmiku. Usługująca przy stołach dziewka uwijała się jak mogła. Turek nie odrywał oczu od jej wielkich piersi falujących w rytm szybkich, drobnych kroczków. Towarzystwo nad kuflami rżało, podśpiewywało, klaskało i klęło. W powietrzu unosił się zaduch przemoczonych ubrań, z kuchni dolatywał odór przypalonego mięsa.

— Dałbym ja jej popalić! — Turek zmrużył oko i wskazał na posługaczkę.

Bażyński machnął ręką, co miało oznaczać: „dziewki potem”.

— Wracając do tego pasa...

Turek, z rozanielonym wzrokiem, zdawał się dryfować po dalekich morzach rozpusty. Ocknął się po dłuższej chwili.

— Jakiego psa?

— Jakbyś przestał się ślinić za tą młódką, to byś usłyszał. Stara ci nie daje czy co?

— Wara ci od mojej starej. Mówże!

— Trzeba się wśród kupców rozpytać. Pochodzić, tylko dyskretnie. Nikt się nie może dowiedzieć na co i po co.

— Jasna sprawa. Patrz, to ci zamorski specyjał. Szyjka jak u gąski, podsmażyć taką na patelni i schrupać. Albo w rosole zamoczyć, za udziec wyciągnąć i zęby wbić, żeby w smaku poczuć.

Dziewczyna usłyszała, że o niej mowa. Przyzwyczajona była do zaczepek. Powiesiła szmatę na przedramieniu i nachyliwszy się jeszcze bardziej, warknęła hardo:

— Pomarz sobie, stary capie!

Towarzystwo zatrzęsło się od śmiechu. Turek odwrócił się zniesmaczony.

— Cham na chamie chama pogania. Żadnego szacunku. Uważaj sobie, cipuchno, do kogo pogadujesz!

Bażyński zarżał jak koń. Klepnął się po udach. W oczach błysnęły mu wesołe ogniki.

Po kilku solidnych garnuchach pożegnał towarzysza i zadowolony z dobrze zaczętego dnia ruszył w stronę portu. Deszcz trochę zelżał. Mżyło już ledwie, zza chmur przebijały się pierwsze promienie dawno nie widzianego słońca. Bażyńskiemu było wesoło. Przy spichlerzach ładowano zboże. Wyglądający jak dzieciak tragarz na pałąkowatych nogach walczył z wgniatającym go w ziemię ciężarem. Nadzorca uśmiechał się półgębkiem, poślinionym ołówkiem odznaczając beznamiętnie kolejne worki. Bażyński przyspieszył kroku, rozpoznając w nim niejakiego Pilemanna. Pewne sprawy z jego żoną sprawiły, że mężczyzna mógł dać mu po mordzie. Jak na jeden dzień, za dużo burd. Przeszedł jeszcze może sto kroków i wrócił do miasta. Pomyślał, że skłamie Filipowi cokolwiek. Powie, że nigdzie nikt nie słyszał o wyszywanych złotogłowiem pasach, a już z pawim okiem to szczególnie. Z drugiej strony szkoda mu było przyjaciela. W niezłe się zgryzoty wpakował. Fakt, że nikt go nie zmuszał, żeby się z tą Holenderką zadawał. Ale co on winny, Boże święty, co?!

Na Garbarach zamienił parę słów ze znajomym czeladnikiem.

— Michałku, powiedz mi, gdzie ja tu mogę dostać pas?

Czeladnik wzruszył ramionami.

— Pas? Na Tkackiej. U Stecha albo u Tujska. Na Tujska uważajcie, obiecuje cuda niewidy, a jak przyjdzie co do czego, to wam byle co wciśnie.

— Chodzi mi o dobry pas, złotem wyszywany, z perskim okiem.

— Perski?

— No.

— Znaczy się nie od naszych wyrobników. To idźcie panie od razu lepiej do Dreihera. On ma skład z takimi zamorskimi świecidełkami. Powiadają, nie wiem, czy to prawda, że Dreiherowi Anglicy sprowadzili czarną babę. W domu mu usługuje, nikt jej nie widział, ale wszyscy mówią, że jest. Panie Bażyński, ja to, jak mam czas, to se tak siądę i myślę. Czy taka czarna baba wszystko ma czarne?

— Idź ty lepiej do tych swoich baranów i nie siadaj więcej, bo cię majster wywali.

— Tak tylko, ciekawi mnie. A pasy to u Dreihera.

W składzie u Dreihera nie było ani pasów, ani właściciela. Bażyński miał nadzieję, że może chociaż czarną babę zobaczy, ale i jej nie było. Pomstując na los, chciał wrócić do domu, gdy na ramieniu poczuł czyjąś rękę.

— Mam cię! Nie odwracaj się. Dawaj złoto!

— Turek, niech cię cholera. Myślałem, że cię utłukli.

— Kogo? Mnie? Turka? Prędzej na piechotę do Szwecji pójdziesz, niż mnie na marach zobaczysz. A ty, Bażyński, co żeś kompanię tak szybko osierocił. Nie podobało ci się czy trunek za mało szlachetny? Zacna biesiada się odbyła. Cieśla przez łeb dostał stołkiem, aż usiadł.

— Od kogo? Pewnie od ciebie?

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: