Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

B jak bezwzględność - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 stycznia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

B jak bezwzględność - ebook

Umiejętności Kinsey Millhone poddane zostaną ciężkiej próbie. Pani detektyw otrzymała nietypowe zlecenie – rozwikłuje tajemnicę bez morderstwa, szuka skarbów bez mapy. Bystra i pełna energii, wygadana i przemądrzała, znów wpycha nos w nie swoje sprawy. Do spółki z duetem przestępców rodem z klasycznych kryminałów wyrusza w daleką podróż, po której zostaje jej ból głowy i puste konto.

Ulubiona bohaterka Ameryki zawsze ma na podorędziu ciętą ripostę i energię do walki. I w pełni wykorzystuje te cechy w kolejnym tomie „Alfabetu zbrodni”.

Czyta się jednym tchem. Oryginalne poczucie humoru i niestandardowe poczucie sprawiedliwości.

San Francisco Chronicle

Odnosimy wrażenie, że ją dobrze znamy. Kinsey Millhone to twardy orzech z miękkim środkiem; to lubiący towarzystwo samotnik.

Newsweek

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-298-2
Rozmiar pliku: 807 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PO­DZIĘKO­WA­NIA

Au­tor­ka dziękuje za cenną po­moc Ste­ve­no­wi Hum­ph­rey­owi, Eri­co­wi S.H. Chin­go­wi i Lo­uiso­wi Skie­ra, re­pre­zen­tan­to­wi Sto­wa­rzy­sze­nia We­te­ranów, B.J. Se­ebold, J.D., Car­te­ro­wi Hick­so­wi, Car­lo­wi Ec­khar­to­wi, Ray­owi Con­nor­so­wi, ka­pi­ta­no­wi Edwar­do­wi A. Aaste­do­wi, po­rucz­nik Char­le­ne French oraz Jac­ko­wi Co­ga­no­wi z Wy­działu Po­li­cji San­ta Bar­ba­ra, Mer­ri­lo­wi Hof­f­ma­no­wi z Ce­chu Ślu­sa­rzy San­ta Bar­ba­ra, Vau­gha­no­wi Arm­stron­go­wi, Kim Oser, Hy­att Dal­las/Forth Worth, She­ili Burr, Sto­wa­rzy­sze­niu Au­to­mo­bi­listów Ka­li­for­nii, A. La­Mott Smith, Char­le­so­wi de L’Ar­bre, Ja­net Van Vel­sor i Ca­thy Pe­ter­son z San­ta Bar­ba­ra Tra­vel oraz Joh­no­wi Hun­to­wi z Com­pu­Vi­sion, który ura­to­wał roz­dział czter­na­sty z Atra­men­to­wej Próżni.1

Nie chcę być wred­na, ale w przyszłości trzy razy się za­sta­no­wię, nim wyświadczę przysługę zna­jo­me­mu zna­jo­me­go. W życiu nie spo­tkało mnie tyle przy­krych zajść, choć na początku wszyst­ko wy­da­wało się nie­win­ne i pro­ste. Nig­dy bym nie pomyślała, że tak się to po­to­czy. Otarłam się o śmierć, a co gor­sza (tak przy­najm­niej twier­dzi moja przy­ja­ciółka, która pa­nicz­nie boi się den­tystów) omal nie stra­ciłam obu górnych je­dy­nek. Na głowie wyrósł mi za to guz wiel­kości pięści. A wszyst­ko to z po­wo­du ro­bo­ty, za którą nie do­stałam złama­ne­go gro­sza!

Z prośbą o po­moc zwrócił się do mnie właści­ciel mo­je­go wy­najętego miesz­ka­nia, Hen­ry Pitts, którego jak wszy­scy wiedzą, ko­cham miłością czystą od wie­lu lat. Nie zmie­nia tego na­wet fakt, że ma na kar­ku osiem­dzie­siąt pięć lat (czy­li jest ode mnie o pół wie­ku star­szy). Za­wsze od­no­sił się do mnie z atencją i nig­dy o nic nie pro­sił, nie mogłam mu więc odmówić. Zwłasz­cza że spra­wa wy­da­wała się oczy­wi­sta i nic w niej nie za­po­wia­dało kłopotów.

Był czwar­tek, dwu­dzie­sty pierw­szy li­sto­pa­da, ty­dzień przed Świętem Dziękczy­nie­nia oraz zbliżającym się wiel­ki­mi kro­ka­mi we­se­lem. Wil­liam, star­szy brat Hen­ry’ego, żenił się z moją przy­ja­ciółką Ro­sie, która pro­wa­dziła nie­wielką ta­wernę nie­opo­dal na­sze­go domu. Tra­dy­cyj­nie za­my­kała ją w Święto Dziękczy­nie­nia, li­czyła więc, że wyj­dzie za Wil­liama i będzie się cie­szyć we­sel­nym dniem bez uszczerb­ku dla in­te­resów. Co więcej, or­ga­ni­zując przyjęcie i ślub we własnym lo­ka­lu, eli­mi­no­wała po­trzebę wy­naj­mo­wa­nia sali oraz płace­nia za usługę Kościołowi. Umówiła urzędni­ka dla udzie­le­nia ślubu, zakładając przy tym, że to jego święty obo­wiązek, wo­bec cze­go wy­na­gro­dze­nie od­bie­rze so­bie w for­mie pen­sji od państwa. Hen­ry ośmie­lił się wpraw­dzie za­su­ge­ro­wać, że sługa pa­ra­grafów zasługu­je na bo­daj skrom­ne ho­no­ra­rium za swój wysiłek, ale Ro­sie ob­rzu­ciła go ciężkim spoj­rze­niem, udając, że nie zna an­giel­skie­go na tyle, by zro­zu­mieć aluzję. Była Węgierką, z cze­go skwa­pli­wie ko­rzy­stała w do­god­nych dla sie­bie mo­men­tach, udając, że nie ro­zu­mie ni w ząb, o czym mowa.

Ro­sie i Wil­liam zaręczy­li się rok temu z okładem, na­deszła więc sto­sow­na chwi­la na ko­lej­ny krok, czy­li małżeństwo. Nie wie­działam, ile lat ma na­prawdę Ro­sie, zakładałam jed­nak, że zbliża się do sie­dem­dzie­siątki. Wil­liam nie­daw­no skończył osiem­dzie­siąt osiem, więc w ich przy­pad­ku słowa „póki śmierć nas nie rozłączy” na­bie­rały istot­niej­sze­go zna­cze­nia niż w ustach większości młodych par.

Za­nim przejdę do oma­wia­nia szczegółów owej nieszczęsnej spra­wy, win­na je­stem wyjaśnie­nie co do tego, kim je­stem. Na­zy­wam się Kin­sey Mil­l­ho­ne. Mam li­cencję de­tek­ty­wa. Je­stem ko­bietą. Dwa razy się roz­wiodłam, nie mam dzie­ci ani żad­nych in­nych uciążli­wych krew­nych. Przez sześć lat pra­co­wałam dla to­wa­rzy­stwa ubez­pie­cze­nio­we­go z Ka­li­for­nii, Ca­li­for­nia Fi­de­li­ty In­su­ran­ce – na pod­sta­wie nie­for­mal­nej ugo­dy spraw­dzałam przy­pad­ki pod­pa­leń oraz nagłych zgonów, w zmian za co pod­naj­mo­wa­li mi biu­ro. Umo­wa do­biegła końca, te­raz więc, mniej więcej od roku, wy­naj­muję biu­ro od kan­ce­la­rii praw­nej King­sman i Ives w San­ta Te­re­sa. Z po­wo­du ślubu wzięłam ty­dzień urlo­pu, licząc, że w prze­rwach między po­ma­ga­niem Hen­ry’emu w przy­go­to­wa­niach do we­se­la za­znam odro­bi­ny spo­ko­ju. Hen­ry, eme­ry­to­wa­ny pie­karz, za­an­gażował się po­nad miarę: za­mie­rzał upiec tort i przy­go­to­wać bu­fet.

W przyjęciu we­sel­nym miało uczest­ni­czyć osiem osób. Jeżdżącej na wózku sio­strze Ro­sie, Klo­til­de, przy­padła za­szczyt­na funk­cja druh­ny pan­ny młodej. Hen­ry zo­stał drużbą, a jego star­szym bra­ciom, Le­wi­so­wi i Char­lie­mu, po­wie­rzo­no za­da­nie od­pro­wa­dza­nia gości na miej­sce. Czte­rej pa­no­wie – Hen­ry, Wil­liam, Le­wis i Char­lie – zwa­ni po­wszech­nie chłopca­mi, daw­no już prze­kro­czy­li wiek młodzieńczy. Naj­star­szy Char­lie miał dzie­więćdzie­siąt trzy lata, najmłod­szy Hen­ry – osiemdzie­siąt pięć. Ich je­dy­na sio­stra, Nell, pełna ener­gii dzie­więćdzie­sięcio­pięcio­lat­ka, miała to­wa­rzy­szyć pan­nie młodej jako ko­lej­na druh­na. Mnie do­stała się trze­cia stroj­na su­kien­ka druh­ny. Pan­na młoda po­sta­no­wiła na ten wyjątko­wy dzień włożyć długą luźną ha­wajską szatę w ko­lo­rze złama­nej bie­li, a ja­skra­wo­czer­wo­ne włosy przy­brać ro­dza­jem dia­de­mu z gi­piu­ry. Wcześniej po oka­zyj­nej ce­nie kupiła belę kwie­ci­stej, lek­ko połyskli­wej bawełny – przez wiel­kie fio­le­to­we i różowe kwia­ty prześwi­ty­wało na niej tło w ko­lo­rze ja­skra­wej zie­le­ni. Pie­czołowi­cie za­pa­ko­wała ma­te­riał i wysłała go do Flint w sta­nie Mi­chi­gan, gdzie Nell „uszyła” z nie­go trzy iden­tycz­ne ha­wajskie suk­nie dla dru­hen. Nie mogłam się do­cze­kać, by przy­mie­rzyć swoją. Czułam przez skórę, że usta­wio­ne gęsie­go za panną młodą będzie­my w nich przy­wo­dzić na myśl wzo­rzy­sty szpi­tal­ny pa­ra­wan. Li­czyłam, że jako do­brze za­kon­ser­wo­wa­na trzy­dzie­sto­pięcio­lat­ka załapię się też do roli dziew­czyn­ki sypiącej kwia­ty, ale Ro­sie wiel­ko­dusz­nie zwol­niła mnie z tej funk­cji. Tak czy in­a­czej, za­po­wia­dał się ślub stu­le­cia. Nie opuściłabym tej im­pre­zy za żadne pie­niądze. Te­raz jed­nak powróćmy do zda­rzeń po­prze­dzających „zajście”, jak ma­wia­my w na­szej branży.

W czwart­ko­wy po­ra­nek już o dzie­wiątej wpadłam na Hen­ry’ego. Miesz­kałam w przy­budówce będącej jego daw­nym garażem, więc spe­cjal­nie mnie jego obec­ność nie zdzi­wiła. Za­mie­rzałam po­je­chać do po­bli­skie­go su­per­mar­ke­tu i zro­bić za­pas mrożonek na kil­ka dni. Le­d­wie jed­nak otwo­rzyłam drzwi, zo­ba­czyłam go siedzącego na pro­gu, z kawałkiem pa­pie­ru i rolką taśmy klejącej. Za­miast tra­dy­cyj­nych szortów, ko­szul­ki i kla­pek miał na so­bie długie ciem­ne spodnie i nie­bieską bluzę od dre­su z pod­wi­niętymi ręka­wa­mi.

– Wyglądasz świet­nie – rzu­ciłam na po­wi­ta­nie, do­ce­niając fakt, że umył i wy­szczot­ko­wał sta­ran­nie siwe włosy. Na­wet stojąc nad nim, czułam cy­tru­so­wy za­pach jego wody po go­le­niu. Nie­bie­skie oczy lśniły w opa­lo­nej twa­rzy. Był wy­so­ki, smukły, pełen ciepła. Za­wsze in­try­go­wały mnie jego by­stry umysł i nie­na­gan­ne ma­nie­ry. Gdy­by nie był w wie­ku mo­je­go dziad­ka, uwiodłabym go bez drgnie­nia po­wie­ki.

– A więc je­steś! – zawołał Hen­ry i uśmiechnął się sze­ro­ko. – To bar­dzo do­brze. Właśnie pisałem do cie­bie kartkę. Gdy­bym wie­dział, że sie­dzisz w domu, pew­nie bym za­pu­kał. Jadę na lot­ni­sko po Nell i chłopców, ale mam do cie­bie prośbę. Mogę zająć ci chwilę?

– Ja­sne. Jadę po za­ku­py. Nie spie­szy mi się. O co cho­dzi?

– Pamiętasz pana Lee? Wszy­scy tu mówili na nie­go John­ny. Miesz­kał za ro­giem. W małym białym dom­ku z za­pusz­czo­nym ogro­dem. Właści­wie w domu miesz­kał jego wnuk Buc­ky z żoną. John­ny zaj­mo­wał miesz­kanie nad garażem.

Dom, o który mówił, mijałam co­dzien­nie pod­czas po­ran­nej prze­bieżki. Był duży, biały i za­nie­dba­ny. Wyglądał jak wiel­ki biały ka­mień ukry­ty w gęstych zaroślach. Wy­da­wał się kom­plet­nie opusz­czo­ny, cze­mu jed­nak prze­czył stojący w ogródku po­rdze­wiały sa­mochód. Sąsie­dzi od lat na­rze­ka­li na opie­szałość Buc­ky’ego, któremu nie chciało się na­wet sko­sić tra­wy.

– Dom znam, ale człowie­ka nie – przy­znałam po chwi­li.

– Na pew­no wi­działaś któreś z nich u Ro­sie. Buc­ky to w su­mie porządny chłopak, ale jego żona jest dzi­wacz­na. Ma na imię Babe. Mała, pulch­na, nig­dy nie pa­trzy w oczy. John­ny z ko­lei wyglądał jak lump, choć za­iste nieźle mu się wiodło.

Zaczęłam ko­ja­rzyć, kogo opi­su­je: sta­rusz­ka w brud­nej ma­ry­nar­ce i parę małolatów bawiących się w małżeństwo. Przyłożyłam dłoń do ucha, udając, że nie dosłyszałam.

– Mówisz w cza­sie przeszłym. Sta­ru­szek prze­niósł się na łono Abra­ha­ma?

– Nie­ste­ty. Bie­dak zszedł na atak ser­ca czte­ry–pięć mie­sięcy temu. Zda­je się, że w czerw­cu. W su­mie trud­no się dzi­wić – dodał po chwi­li z wa­ha­niem. – Miał le­d­wie sie­dem­dzie­siątkę, ale zdro­wie za­wsze mu szwan­ko­wało. Nie­daw­no zaj­rzałem do młodych i Buc­ky po­pro­sił mnie o przysługę. To nic wiel­kie­go, dro­biazg, choć iry­tujący. Mam na­dzieję, że mi nie odmówisz.

Wy­obra­ziłam so­bie, że cho­dzi o ta­jem­ni­czy klucz do skryt­ki ban­ko­wej, za­gi­nio­ne­go spad­ko­biercę lub za­gu­bio­ne ak­cje, o których wspo­mnia­no w te­sta­men­cie, słowem o coś, co nie po­zwa­la zstępnym objąć należnego im spad­ku.

– Na pew­no nie odmówię. W czym pro­blem?

– Chcesz wersję skróconą czy ze szczegółami?

– Ze szczegółami, ale mów szyb­ciej, żebym zdążyła jesz­cze zadać py­ta­nia.

Hen­ry zerknął na ze­ga­rek.

– Nie chcę się spóźnić na sa­mo­lot – wyjaśnił. – W skrócie sy­tu­acja wygląda tak. John­ny nie chciał być po­cho­wa­ny w zie­mi. Zażyczył so­bie kre­ma­cji i Buc­ky spełnił to życze­nie. Za­mie­rzał za­wieźć pro­chy dziad­ka do Co­lum­bus w Ohio, gdzie miesz­ka­li wcześniej i gdzie zo­stał jego oj­ciec Che­ster, przyszło mu jed­nak do głowy, że sta­ru­szek miał pra­wo do woj­sko­we­go po­grze­bu z flagą i ka­no­nadą. Pod­czas dru­giej woj­ny świa­to­wej John­ny służył w lot­nic­twie pod dowództwem Cla­ire’a Chen­nault. Nie lubił o tym mówić, zda­rzało mu się jed­nak wspo­mnieć o Bir­mie albo o bi­twie o Ran­gun. Buc­ky’emu za­ma­rzył się dla dziad­ka biały mar­mu­ro­wy na­gro­bek, ryte w ka­mie­niu na­zwi­sko, rzew­ne nuty trąbki. Po­ga­dał o tym z Che­sterem. Ojcu też po­do­bał się ten po­mysł, więc Buc­ky po­szedł do Urzędu We­te­ranów i wypełnił od­po­wied­ni for­mu­larz. Nie wie­dział wszyst­kie­go, ale się chłopak po­sta­rał. Wściekł się, gdy na­deszła od­po­wiedź, że w biu­rze nikt o ak­tach sta­re­go John­ny’ego nie słyszał. W su­mie trud­no się dzi­wić, John­nych Lee mie­li pew­nie na pęczki. Skąd mie­li wie­dzieć, który jest który? Buc­ky za­dzwo­nił więc do nich z pre­ten­sja­mi. Za­pro­po­no­wa­li, by wystąpił o zgodę na udostępnie­nie akt. Przysłali mu na­wet for­mu­larz, który Buc­ky znów wypełnił. Po trzech ty­go­dniach do­stał od­po­wiedź od­mowną. Buc­ky nie jest idiotą, ale ma rap­tem dwa­dzieścia trzy lata i nie­wiel­kie doświad­cze­nie z urzędni­ka­mi. Za­dzwo­nił więc do ojca i wszyst­ko mu opowie­dział. Che­ster wpadł w szał. Le­d­wie odłożył słuchawkę, za­dzwo­nił do bazy lot­ni­czej Ran­dolph w Tek­sa­sie, w której prze­cho­wu­je się akta byłych woj­sko­wych. Nie wiem, z kim o tym roz­ma­wiał i do ilu lu­dzi się zwrócił, tak czy in­a­czej akt nie do­stał. Ponoć ich nie mają, a na­wet jeśli mają, na­bra­li wody w usta. Che­ster czuł, że go zby­wają, ale nie­wie­le mógł na to po­ra­dzić. Skończyło się na tym, iż Buc­ky cho­dzi mar­kot­ny, a jego oj­ciec wściekły. Obaj za­rze­kają się, że znajdą jesz­cze dla sta­rusz­ka spra­wie­dli­wość i dadzą mu to, na co zasłużył, czy­li po­grzeb z ka­no­nadą. Pomyślałem, że może pod­su­niesz im jakiś sen­sow­ny po­mysł.

– Są pew­ni, że John­ny służył w woj­sku?

– Na to wygląda.

Zerknęłam na Hen­ry’ego z miną, która ja­sno mówiła, że w to wątpię.

– Po­roz­ma­wiam z Buc­kym – obie­całam, wzdy­chając z re­zy­gnacją. – Ale nie­wie­le wiem o ta­kich spra­wach. Poza tym, o ile do­brze zro­zu­miałam, woj­sko nie odżegnu­je się od John­ny’ego. Urzędni­cy na­pi­sa­li je­dy­nie, że nie od­na­leźli jego akt na pod­sta­wie in­for­ma­cji, które prze­ka­zał im chłopak.

– To praw­da, ale póki nie znajdą tych akt, nie zgodzą się na woj­sko­wy po­grzeb.

Za­czy­nałam ro­zu­mieć, w czym tkwi pro­blem. W wy­obraźni już wi­działam go jako węzełek na dru­cie.

– Czy John­ny nie był przy­pad­kiem w Gru­pie Ochot­ni­czej?

– A co za różnica?

– Może akta ta­kich jak on prze­cho­wu­je się gdzie in­dziej. Może nadal ma je woj­sko.

– Za­py­tam Buc­ky’ego. Pew­nie już to spraw­dził.

– Możliwe też, że cho­dzi o jakiś drob­ny błąd. Chłopak po­my­lił ini­cjał dru­gie­go imie­nia albo podał błędną datę uro­dze­nia dziad­ka.

– Też mu to po­wie­działem, ale wiesz, jak jest. Kie­dy człowiek długo o czymś myśli, w końcu prze­sta­je do­strze­gać na­wet to, co oczy­wi­ste. To­bie zaj­mie to naj­wyżej kwa­drans, a Buc­ky wresz­cie przej­rzy na oczy. Przy­da mu się po­moc. Che­ster przy­je­chał już z Ohio, żeby uporządko­wać spra­wy spad­ko­we. Pomyślałem, że chętnie do nich zaj­rzysz.

– Po­sta­ram się. Na­wet za­raz do nich wpadnę. Buc­ky jest te­raz w domu?

– Po­wi­nien być. Wi­działem go przed go­dziną. Je­stem ci wdzięczny, Kin­sey. Nie przy­jaźniłem się z John­nym, ale od lat byliśmy sąsia­da­mi. Chciałbym, żeby go god­nie po­cho­wa­no.

– Zro­bię, co się da, ale uprze­dzam, że to nie moja działka.

– Wiem. Jeśli będziesz miała dość, rzuć to w diabły i nie przej­muj się.

Wzru­szyłam ra­mio­na­mi.

– To je­dy­na za­le­ta pra­cy za Bóg zapłać. Można ją rzu­cić w każdej chwi­li.

– Ja­sne. Ro­zu­miem.

Za­mknęłam drzwi na klucz. Hen­ry tym­cza­sem po­szedł do garażu i wy­pro­wa­dził sa­mochód. Na spe­cjal­ne oka­zje miał za­byt­ko­we auto, che­vro­le­ta coupé z tysiąc dzie­więćset trzy­dzie­ste­go dru­gie­go roku z ory­gi­nal­nym, ja­skra­wożółtym la­kie­rem. Dziś jed­nak po­sta­no­wił je­chać kom­bi, bo miał ode­brać z lot­ni­ska trzech pasażerów z mnóstwem bagażu. Chłopcy pla­no­wa­li spędzić w na­szym mieście dwa ty­go­dnie, z pew­nością więc spa­ko­wa­li się z myślą o upa­le, mro­zach, gra­do­bi­ciach i ule­wach.

Prze­jeżdżając obok mnie, Hen­ry za­trzy­mał się na chwilę i opuścił okno.

– Nie za­po­mnij, że jemy dziś ra­zem ko­lację – rzu­cił.

– Pamiętam. I wiem, że Le­wis ma uro­dzi­ny. Kupiłam mu coś.

– Ko­cha­na je­steś, choć on tego i tak nie do­ce­ni.

– Jakiś czas temu za­po­wie­dział, że nie życzy so­bie pre­zentów, a po­tem miał pre­ten­sje, że goście nic mu nie przy­nieśli. O której za­czy­na­my?

– Ro­sie przyj­dzie za kwa­drans szósta. Wpad­nij, kie­dy ci wy­god­nie. Znasz Wil­lia­ma. Jeśli się nie naje, za­pa­da w śpiączkę hi­po­gli­ke­miczną.

– Nie je­dzie z tobą na lot­ni­sko?

– Ma dziś przy­miarkę smo­kin­gu. Le­wis, Char­lie i ja zmie­rzy­my swo­je po południu.

– Spryt­nie – po­chwa­liłam. – Wo­bec tego do zo­ba­cze­nia.

Po­ma­chałam mu, patrząc, jak zni­ka za zakrętem, po czym za­mknęłam bramę wjaz­dową. Dojście do domu Buc­ky’ego Lee zajęło mi pół mi­nu­ty – mu­siałam minąć sześć in­nych domów i skręcić za róg. Za­nie­dba­ny bu­dy­nek kom­plet­nie po­zba­wio­ny sty­lu stał tuż za nim. Stra­szył obłażącym si­din­giem i spłowiałą czer­wie­nią znisz­czo­nych dachówek. Sze­ro­ki be­to­no­wy pod­jazd pro­wa­dził do wy­pa­czo­nych drzwi od podwójne­go garażu. Wśród wy­bu­jałego ziel­ska pod okna­mi krył się na wpół ro­ze­bra­ny ford fa­ir­la­ne z za­rdze­wiałą ka­ro­se­rią. Fa­sadę domu zasłaniały krza­ki i sięgająca mi do ra­mion tra­wa. Ścieżkę pro­wadzącą do domu ocie­niało coś, co wyglądało jak po­chy­lo­ne ku so­bie dwie kępy dzi­kie­go owsa. Mu­siałam zasłonić twarz ra­mionami i prze­cisnąć się między nimi bo­kiem, by do­trzeć do roz­pa­dającego się gan­ku.

Za­dzwo­niłam do drzwi. Cze­kając, aż ktoś mi otwo­rzy, po­chy­liłam się i zaczęłam zbie­rać ze skar­pet pożółkłe źdźbła. Wy­obra­ziłam so­bie chmurę pyłków wdzie­rających mi się do nosa i gardła. Czułam, że za­raz kichnę. Próbowałam o tym nie myśleć, ale oczy­ma wy­obraźni już wi­działam znaj­dujące się wewnątrz domu ciem­ne, maleńkie po­ko­je z grubą na pa­lec warstwą ku­rzu na sztu­ka­te­riach i me­blach. Wiedząc, że i tak nic to nie da, nie­cier­pli­wie na­cisnęłam przy­cisk dzwon­ka po raz dru­gi.

Po chwi­li drzwi otwo­rzył mi zna­jo­my chłopak. Buc­ky nie­daw­no skończył dwa­dzieścia trzy lata. Był nie­co wyższy ode mnie, co ozna­cza, że miał ja­kieś sto sie­dem­dzie­siąt trzy do stu sie­dem­dzie­sięciu pięciu cen­ty­metrów wzro­stu. Nie wy­da­wał się gru­by, ale ciało miał wiot­kie i cia­sto­wa­te – przy­wo­dził mi na myśl pre­cel piw­ny. Złoci­sto­ru­de włosy związał w kitkę na kar­ku. Spo­między ciem­niej­szej, rzad­kiej bródki prześwi­ty­wała ty­po­wa dla ru­dzielców ja­sna skóra z żółtymi pie­ga­mi. Oczy zda­wały się lśnić zim­nym błęki­tem. Miał na so­bie nie­bie­skie dżinsy i gra­na­tową sztruk­sową ko­szulę z po­sta­wio­nym kołnie­rzem. Patrząc na nie­go, trud­no było zgadnąć, czym się zaj­mu­je, jeśli w ogóle kalał się pracą. Równie do­brze mógł być drwa­lem, jak i gwiazdą roc­ka z pokaźnym kon­tem, w co zresztą szcze­rze wątpiłam.

– Ty je­steś Buc­ky? – spy­tałam na wszel­ki wy­pa­dek.

– Tak.

Wyciągnęłam do nie­go rękę.

– Kin­sey Mil­l­ho­ne. Zna­jo­ma Hen­ry’ego Pit­t­sa. Ponoć masz kłopo­ty z Urzędem We­te­ranów.

Potrząsnął moją dłonią. Pa­trzył na mnie przy tym tak, że miałam ochotę grzmotnąć go w łeb i spy­tać, czy w ogóle wie, co się wokół dzie­je. Brnęłam jed­nak da­lej.

– Przysłał mnie tu Hen­ry. Mogę wejść?

– Prze­pra­szam. – Buc­ky ocknął się wresz­cie z odrętwie­nia. – Jest pani de­tek­ty­wem. Z początku myślałem, że przysłał panią ktoś z Urzędu. To jak się pani na­zy­wa?

– Kin­sey Mil­l­ho­ne. Wy­naj­muję od Hen­ry’ego miesz­ka­nie. Spo­ty­ka­my się cza­sem u Ro­sie. By­wam tam trzy–czte­ry razy w ty­go­dniu.

Na jego twa­rzy po­ja­wił się wresz­cie cień zro­zu­mie­nia.

– To pani za­wsze sia­da z tyłu.

– Zga­dza się.

– Już ko­jarzę. Proszę. – Prze­sunął się na bok, wpusz­czając mnie do nie­wiel­kie­go przed­po­ko­ju z drew­nianą podłogą, której nie czysz­czo­no od lat.

Wchodząc, zerknęłam w głąb domu, do za­gra­co­nej kuch­ni.

– Ojca nie ma w domu – mówił tym­cza­sem Buc­ky. – A Babe chy­ba się kąpie. Uprzedzę ją, że pani przyszła. Babe!

Ci­sza.

Buc­ky prze­chy­lił głowę, nasłuchując.

– Hej, Bebe!

Nie zno­siłam ta­kich wrzasków.

– Idź do niej. Za­cze­kam.

– Tak? To do­brze. Za­raz wra­cam. Proszę usiąść.

Odwrócił się i po­ma­sze­ro­wał ko­ry­ta­rzem, głośno stu­kając ob­ca­sa­mi o podłogę. Otwo­rzył drzwi po pra­wej i wsunął przez nie głowę. Usłyszałam szum wody, a po­tem me­ta­licz­ny odgłos zakręca­nych kurków.

Weszłam do sa­lo­nu, którego podłogę nie­mal w całości za­kry­wał duży dy­wan. Wewnątrz od razu za­uważyłam nie­wiel­ki, po­ma­lo­wa­ny na biało ce­gla­ny ko­mi­nek z drew­nianą półką ugi­nającą się pod ciężarem tan­det­nych bi­be­lotów. Na­prze­ciw ko­min­ka, na wbu­do­wa­nych w ścianę regałach, piętrzyły się sto­sy pa­pierów i ko­lo­ro­wych ma­ga­zynów. Obróciłam się nie­pew­nie i przy­siadłam na brzeżku wy­tar­tej ka­na­py, na której leżał roz­wa­lo­ny brązo­wo­ru­dy chart afgański. W nie­ru­cho­mym po­wie­trzu uno­sił się za­pach pleśni i mo­krej psiej sierści.

Zerknęłam na sto­lik za­wa­lo­ny pu­sty­mi pusz­ka­mi po kar­mie i mi­mo­wol­nie skon­sta­to­wałam, że wszyst­kie sie­dze­nia w po­ko­ju usta­wio­no tak, by miały w per­spek­ty­wie sta­ry te­le­wi­zor usta­wio­ny na ko­mo­dzie pod oknem.

Buc­ky ra­czył się znów po­ja­wić.

– Mówi, że nie przyj­dzie. Wy­bie­ra­my się dokądś, chce się przy­go­to­wać. Oj­ciec za­raz wróci. Po­je­chał do Per­di­do obej­rzeć lam­py. Re­mon­tu­je­my do­mek dziad­ka, żeby go wy­nająć. – Przy­stanął w drzwiach i ro­zej­rzał się po po­ko­ju dokład­nie tak samo, jak ja przed chwilą. – Nie wygląda to naj­le­piej, ale u dziad­ka kru­cho było z forsą.

– Od daw­na tu miesz­ka­cie?

– Od ślubu. Niedługo miną dwa lata. Myślałem, że dzia­dek odpuści nam czynsz, ale miał fioła na punk­cie oszczędności.

Często nie star­czało mi do pierw­sze­go, byłam więc cie­ka­wa, jak ra­dził so­bie z pro­ble­mem sta­ry pan Lee. A nuż wymyślił coś, na co sama jesz­cze nie wpadłam?

– I co robił? – spy­tałam

Kąciki ust Buc­ky’ego opadły. Wyglądał jak smut­ny clown.

– Nie zno­sił płacić za wywóz śmie­ci, więc co­dzien­nie rano upy­chał swo­je w ko­szach sąsiadów. A wie pani, jak so­bie ra­dził z pro­wizją za ra­chun­ki? Ku­po­wał zna­czek za cen­ta, nie po­da­wał na ko­per­cie z pie­niędzmi ad­re­su zwrot­ne­go i wrzu­cał list do skrzyn­ki. Wie­dział, że pocz­ta i tak do­star­czy list ad­re­sa­to­wi, bo prze­cież mia­stu zależy na pie­niądzach od oby­wa­te­li.

– Do­bre – po­chwa­liłam. – Oszczędzał na tym z dzie­sięć do­larów rocz­nie. Pew­nie by­stry był z nie­go fa­cet.

– Nie znała go pani?

– Wi­dy­wałam go u Ro­sie, ale nie po­znałam oso­biście.

– To on. Po pra­wej. – Buc­ky skinął głową w stronę ko­min­ka.

Obróciłam się, pew­na, że zo­baczę na półecz­ce fo­to­gra­fię sta­re­go John­ny’ego. Tym­cza­sem chłopak miał na myśli trzy urny i śred­niej wiel­kości me­ta­lową puszkę.

– Ta zie­lo­na mar­mu­ro­wa urna to bab­cia – wyjaśnił. – Przy niej stoi urna wuj­ka Du­ane’a. Był bra­tem mo­je­go ojca, zginął jako dziec­ko. Miał chy­ba z osiem lat. Bawił się na to­rach i pociąg go prze­je­chał. W czar­nej urnie są pro­chy ciot­ki Ma­ple.

Z wrażenia ode­brało mi mowę. Choć bar­dzo się sta­rałam, do głowy nie przy­cho­dziła mi żadna uprzej­ma od­po­wiedź. Kształt i jakość urn świad­czyły o tym, że wraz z upływem lat ro­dzi­na ubożała i co­raz mniej była skłonna wy­da­wać na swo­ich zmarłych członków – ostat­ni, John­ny Lee, do­stał już tyl­ko puszkę przy­dzie­laną przez kre­ma­to­rium. Co gor­sza, na półecz­ce zro­biło się cia­sno. Ko­lej­ny „dro­gi zmarły” tra­fi pew­nie do pudełka po bu­tach i zo­sta­nie wy­rzu­co­ny przez okno sa­mo­cho­du w dro­dze do domu.

– Mniej­sza z tym. – Buc­ky machnął szyb­ko ręką. – Nie przyszła tu pani na po­ga­dusz­ki. Za­raz przy­niosę pa­pie­ry.

Po­drep­tał w stronę bi­blio­tecz­ki i zaczął po­spiesz­nie prze­rzu­cać sto­sy ma­ga­zynów, te­czek, nie­zapłaco­nych ra­chunków, ulo­tek i luźnych kar­tek.

– Cho­dzi o za­po­mogę po­grze­bową. Ja­kieś trzy­sta dolców. Zapłaci­liśmy z Babe za kre­mację. Przy­dałoby się od­zy­skać choć część for­sy. Do tego rząd do­rzu­ca jesz­cze sto pięćdzie­siąt dolców na pochówek. Niby to mało, ale nam się przy­da każdy cent. Nie wiem, co po­wie­dział Hen­ry, ale nie stać nas, żeby pani zapłacić.

– Wiem. Zresztą, nie na wie­le wam się przy­dam. Nie znam się na ta­kich spra­wach. Sami pew­nie wie­cie już więcej ode mnie.

Ze sto­su pa­pierów Buc­ky wyciągnął wresz­cie właściwe, przej­rzał je szyb­ko i podał mi cały plik. Zdjęłam spi­nacz do pa­pieru i przyj­rzałam się za­dru­ko­wa­nym kart­kom. Prze­czy­tałam akt zgo­nu Joh­na Lee, dowód kre­ma­cji, me­trykę uro­dze­nia, po­lisę i kopię dwóch podań do Urzędu We­te­ranów. Pierw­sze do­ty­czyło za­po­mo­gi, dru­gie na­to­miast za­wie­rało prośbę o wgląd w akta. Wpi­sa­no doń imię, na­zwi­sko i datę uro­dze­nia John­ny’ego, Buc­ky nie znał jed­nak jego stop­nia ani nu­me­ru iden­ty­fi­ka­cyj­ne­go. Nie po­tra­fił na­wet określić, kie­dy dokład­nie dzia­dek służył w woj­sku. Nic dziw­ne­go, że urząd nie zdołał zwe­ry­fi­ko­wać sta­re­go Lee i w kon­se­kwen­cji odmówił po­mo­cy.

– Nie podałeś wie­lu istot­nych in­for­ma­cji. Nie znasz na­wet stop­nia dziad­ka ani nu­me­ru od­działu, w którym służył?

– Nie. W tym właśnie pro­blem – mruknął Buc­ky, zer­kając mi przez ramię. – Kółko się za­my­ka. Nie do­sta­nie­my zgo­dy na wgląd do akt, bo nie po­da­liśmy ważnych in­for­ma­cji, które pew­nie byśmy po­zna­li, gdy­byśmy mo­gli do akt zaj­rzeć. Z ko­lei gdy­byśmy już je zna­li, nie mu­sie­li­byśmy pro­sić o te pie­przo­ne akta.

– Rząd wie, co robi. Pomyśl, ile dzięki temu oszczędza na za­po­mo­gach.

– Dziad­ko­wi się to należy i krop­ka. Służył oj­czyźnie i nig­dy nie pro­sił o nic w za­mian. Poza tym to rap­tem trzy­sta dolców. Nasz rząd mar­nu­je mi­liar­dy.

Przełożyłam kartkę i prze­czy­tałam no­tatkę na od­wro­cie po­da­nia. Brzmiała ona: „nie kwa­li­fi­ku­je się”, co ozna­czało, że „ww. zo­stał zwol­nio­ny ze służby woj­sko­wej i po­bie­rał z tego tytułu eme­ry­turę lub też złożył nie­roz­pa­trzo­ny jesz­cze wnio­sek o rentę albo też zo­stał wy­da­lo­ny z ar­mii z po­wodów dys­cy­pli­nar­nych”.

– Czy dzia­dek po­bie­rał woj­skową eme­ry­turę?

– Na­wet jeśli, to nam o tym nie po­wie­dział.

Spoj­rzałam na Buc­ky’ego.

– Z cze­go żył?

– Miał rentę so­cjalną. Od cza­su do cza­su oj­ciec mu coś pod­syłał. My z Babe płaci­liśmy za wy­na­jem domu sześć stów mie­sięcznie. Nie spłacał kre­dy­tu hi­po­tecz­ne­go, czy­li że rentę prze­zna­czał na je­dze­nie, le­kar­stwa i opłaty.

– Miesz­kał z wami?

– Nad garażem. Miał tam nie­wiel­kie, ale wy­god­ne po­ko­je. Zna­leźliśmy już lo­ka­to­ra. Wpro­wa­dzi się, gdy skończy­my re­mont. Przy­jaźnił się z dziad­kiem. Jest na­wet gotów uprzątnąć jego rze­czy, jeśli opuścimy mu z czyn­szu za pierw­szy mie­siąc. Na ra­zie nie chce­my się jed­nak po­zby­wać rze­czy dziad­ka. Trze­ba naj­pierw spraw­dzić, czy na pew­no nic nie są war­te. Na ra­zie połowę z nich spa­ko­wa­liśmy do kar­tonów, a resztę upchnęliśmy po kątach.

Jesz­cze raz prze­czy­tałam po­da­nie o zgodę na wgląd do akt.

– Nie wpi­sałeś daty zwol­nie­nia ze służby – za­uważyłam.

– Mogę? – Złapał za kartkę i prze­sunął ją tak, by zo­ba­czyć ru­brykę, którą wska­załam pal­cem. – Pew­nie za­po­mniałem, bo według taty dzia­dek wrócił z woj­ny sie­dem­na­ste­go sierp­nia czter­dzie­ste­go czwar­te­go roku. Ponoć zdążył na uro­dzi­ny mo­je­go ojca, który kończył wte­dy czte­ry lata. Nie było go dwa lata, czy­li że zaciągnął się w czter­dzie­stym dru­gim.

– A może zwol­nio­no go dys­cy­pli­nar­nie? Wte­dy też nie miałby pra­wa do za­po­mo­gi.

– Nie ma ta­kiej możliwości. – Buc­ky wy­da­wał się szcze­rze do­tknięty.

– Tak tyl­ko py­tam. – Jesz­cze raz odwróciłam po­da­nie i przyj­rzałam się ru­brycz­kom do­tyczącym okre­su służby, stop­nia, nu­merów, da­nych jed­nost­ki i tym po­dob­nych. Wszędzie pełno skrótów, de­fi­ni­cji, sym­bo­li. Ślepy zaułek. Spróbowałam in­a­czej. – Spraw­dza­liście w szpi­ta­lach? Jako we­te­ran dzia­dek miał pra­wo do bezpłat­nej opie­ki me­dycz­nej. Może w miej­sco­wej przy­chod­ni za­cho­wały się ja­kieś pa­pie­ry.

Buc­ky potrząsnął głową.

– Spraw­dzi­liśmy. Ni­cze­go nie mają. Ponoć dzia­dek nie ko­rzy­stał z przy­chod­ni.

– To co robił, gdy był cho­ry?

– Le­czył się sam.

– Nie mam więcej po­mysłów – przy­znałam i oddałam Buc­ky’emu pa­pie­ry. – Przej­rze­liście jego rze­czy? Za­cho­wał ja­kieś li­sty z czasów woj­ny albo fo­to­gra­fie z grupą ko­legów? Może ktoś go roz­po­zna?

– Na ra­zie ni­cze­go nie zna­leźliśmy. Ale o zdjęciach nie pomyślałem. Chce pani zaj­rzeć do pudeł?

Za­wa­hałam się, próbując ukryć kom­plet­ny brak za­in­te­re­so­wa­nia.

– Chętnie, choć szcze­rze mówiąc, nie wiem, czy te trzy set­ki war­te są ta­kie­go za­cho­du.

– Z pie­niędzmi na pochówek wy­cho­dzi czte­ry i pół.

– Co z tego? Zrób bi­lans zysków i strat. Sprawdź, czy na pew­no ci się to opłaca.

Buc­ky po­pa­trzył na mnie w mil­cze­niu, naj­wy­raźniej obu­rzo­ny moim bra­kiem zro­zu­mie­nia dla jego pro­blemów. Cóż, później się oka­zało, że trze­ba było posłuchać głosu rozsądku i uciec stamtąd gdzie pieprz rośnie. Za­miast tego jed­nak po­drep­tałam po­tul­nie za Buc­kym, który po­pro­wa­dził mnie w głąb domu. Głupo­ta w czy­stej po­sta­ci. I mówię tu o so­bie, nie o nim.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: