Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szklane Żądło - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 lipca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szklane Żądło - ebook

Na jachcie „Szklane Żądło”, zacumowanym w cichym zakątku Zalewu Zegrzyńskiego, ginie młoda kobieta. Właściciel jachtu, przedsiębiorca, Olaf Dziki, znał ofiarę bardzo dobrze. To Agnieszka, porzucona przez ojca i matkę, kobieta z emocjonalnymi deficytami, która znajdowała upodobanie w sadomasochistycznych zabawach. Związała się z Olafem wyłącznie dla zapewnienia sobie ekstremalnych doznań. Ich relacja skończyła się dla Agnieszki tragicznie w momencie, gdy oboje stracili kontrolę nad rzeczywistością. Dziki nie pamięta okoliczności śmierci kobiety, bo w chwili zabójstwa był nieprzytomny. Śledztwo prowadzone przez komisarza Wyszyńskiego wykazuje, że krytycznej nocy na jachcie przebywała także Grażyna, poprzednia partnerka Olafa. To ona staje się główną podejrzaną. Okazuje się także, że pośrednio do zbrodni mógł się przyczynić zamontowany na „Szklanym Żądle” eksperymentalny system audio, testowany przez Olafa dla jednego z biznesowych kontrahentów. Czy ten nowy trop doprowadzi Wyszyńskiego do ujęcia sprawcy?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0725-2
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Lubię zegary ze wskazówkami. Na ich tarczach czas zatacza koło, wskazówki obracają się jak Ziemia i codziennie wracają do punktu wyjścia. Nawet dwa razy dziennie. Jeśli jest datownik, on też przesuwa się z krzepiącą powtarzalnością, cyfry znikają o północy, ale po miesiącu wracają, można na nich polegać.

Nie przepadam za zegarkami elektronicznymi, zwłaszcza tymi pokazującymi rok. Ta dwójka z przodu mi nie pasuje, szczerze mówiąc, dla mnie czas mógłby stanąć w latach osiemdziesiątych, to znaczy cywilizacja mogłaby się zatrzymać na tamtym etapie. Były już wtedy wszystkie pożyteczne wynalazki, takie jak zegarki, kina, płyty CD, lodówki, samochody, antybiotyki, a nie było tylu pożeraczy czasu co dzisiaj. Ludzie chodzili do kina, dziś instalują je sobie w domu: cztery kolumny plus głośnik basowy, plus odtwarzacz, plus ekran wielkości okna. W domu, na działce, nawet na łódce. Przy pomoście dryfował właśnie włoski jacht z silnikiem, który poderwałby z miejsca tira, ze skórzaną tapicerką i poręczami z giętego drewna orzechowego oraz z kinem domowym pod pokładem. W pakiecie dostałem od dilera zegarek, który wytrzymuje dziesięć atmosfer, co teoretycznie odpowiada zanurzeniu na głębokość stu metrów.

Nigdy nie zszedłem pod wodę głębiej niż na cztery, pięć metrów. Jeśli kiedyś zanurkuję niżej, to raczej nie po to, żeby sprawdzać, która godzina.

Miał jednak wskazówki, a nie wyświetlacz, więc go nosiłem.

Ta krótsza celuje teraz w złotą trójkę.

Wiele bym dał, żeby to była piętnasta poprzedniego dnia, kiedy na podłodze łódki nie walał się kawałek mojego ucha, a ja nie przyciskałem do głowy ręcznika lepkiego od krwi. Właśnie przestała płynąć, nie byłem jednak pewny, czy się z tego cieszyć. Prawdopodobnie byłoby lepiej, gdyby rana zaczęła się goić dopiero po zszyciu, ale lekarz już pojechał, a karetka, która miała mnie zawieźć do szpitala, spóźniała się.

Dwanaście godzin temu byłem cały i zdrowy i mogłem jednym ruchem skierować wydarzenia na inne tory, ale nie da się cofnąć czasu i wcale nie zatacza on koła. To tylko takie gadanie. Figura retoryczna. „Wczoraj” należy do przeszłości w równym stopniu co lata osiemdziesiąte. Wskazówki zegara obracają się tylko w jedną stronę, ręczne cofanie ich da tyle, ile zawracanie kijem rzeki. Całe zło już się dokonało i miałem przechlapane jak jeszcze nigdy w życiu.DZIEŃ PIERWSZY

Księżyc zalewał polanę niebieskawym światłem, w którym twarze traciły kolor, płeć, wiek i upodabniały się do siebie jak maski odlane według jednego wzoru. Ludzie przypominali półżywych pacjentów szpitala poderwanych z łóżek nocnym alarmem. Krążyli między pomostem a zaparkowanymi przy drodze samochodami, pomstując na dyżurną drzemiącą teraz za biurkiem w ciepłej komendzie i ignorującą ich telefony, na przenikliwy chłód wdzierający się każdą szczeliną za lekkich na tak późną porę ubrań, przeklinając walające się wszędzie śmieci i wystające korzenie, o które się potykali. Zaspani potykali się wciąż w tych samych miejscach, złorzecząc kobiecie, która nie mogła ich usłyszeć, co rodziło podejrzenie, że w szpitalu, z którego przed chwilą ich wypuszczono, nie było klamek.

Wyszyński zaparkował passata obok radiowozu z włączonym kogutem. Migające światło na dachu furgonetki, z której dwie godziny temu rozeszło się wezwanie o wsparcie, było dla niego jedynym punktem orientacyjnym na ostatnim odcinku polnej drogi. Równocześnie z silnikiem jego auta ucichł jazgot elektrycznych gitar, za pomocą którego od dłuższej chwili próbował się dobudzić. Wyjął kluczyk ze stacyjki, otworzył schowek i błądził przez chwilę ręką w stosie płyt. W końcu natrafił na podłużną latarkę, włączył ją na próbę, wyłączył i schował do kieszeni. Wysiadł, z ulgą prostując zesztywniałe kolana. Dobiegły go ochrypłe pomruki funkcjonariuszy, zapach kawy i papierosów.

– Dobry wieczór, komisarzu. Zaczęliśmy już…

Dał aspirantowi znak, by zaczekał, i cofnął się do auta. Wyjął szarą bluzę z kapturem, rozgrzaną w klimatyzowanym wnętrzu. Wciągnął ją przez głowę i założył wełnianą czapkę rybacką, po czym palcami odnalazł na niej szew i przesunął go na tył głowy.

– Prokurator będzie za godzinę, zaczęliśmy bez niego. Lekarz przed chwilą dostał wezwanie do szpitala, jakaś pilna sprawa, może jeszcze wróci i dokończy oględziny. Proszę.

Podziękował za parujący kubek i zmierzył wzrokiem Woźniaka. Aspirant miał na sobie koszulę w paski i krawat w paski, co w niebieskawej poświacie czyniło z niego chodzącą iluzję optyczną. Należało jednak docenić jego wysiłki, by o trzeciej nad ranem wyglądać jak śledczy na służbie.

Obok wozu policyjnego lśniło grafitowe porsche cayenne.

– Należy do właściciela łodzi, Olafa Dzikiego – poinformował komisarza aspirant. – Badaliśmy ślady opon tutaj i na drodze dojazdowej, ale po deszczu niewiele z tego zostało. Na pewno w ciągu ostatnich paru godzin był tu jakiś większy samochód. Może dostawczak. Zrobiłem zdjęcia śladów, ale bieżnik był już zatarty, szanse na ustalenie marki raczej małe.

Ruszyli w stronę pomostu. Komisarz odpowiedział gestem na pozdrowienie policjantki z patrolu siedzącej na fotelu kierowcy radiowozu.

– Ofiara to Agnieszka Malik, trzydzieści jeden lat, niekarana, nienotowana… – raportował Woźniak. – Miała przy sobie dowód… To znaczy w rzeczach, bo przy sobie to miała niewiele… Sam pan zobaczy.

Zalew odgradzał od trawnika rząd niskich drzew. Ścieżka skręcała w prześwit, a gdy go pokonali, znaleźli się parę metrów od brzegu. Przeskok w otwartą przestrzeń sprawił, że obaj zwolnili, podopinali guziki i suwaki. Chłodny powiew niósł mdlącą mieszankę zapachów smaru, rozmokłego drewna i wodorostów. Tafla wody wyglądała jak replika rozgwieżdżonego nieba ze srebrną smugą w miejscu, w którym pod kątem odbijał się księżyc. Przy pomoście butwiała odrapana łódka ze śladem po wymontowanym motorze, dwa kajaki, rower wodny z ułamanymi pedałami oraz nieduża żaglówka. Dalej, w przejrzystym nocnym powietrzu, sterczała sylwetka jachtu motorowego. Z chromowymi poręczami, przyciemnianymi szybami i opływowym profilem rzucała się w oczy niczym nowa korweta omyłkowo odholowana na złomowisko. Mętna woda uderzała o burtę z napisem „Szklane Żądło” biegnącym od spiczastego dziobu do podłużnego bulaja.

Wyszyński upił łyk kawy i ruszył w stronę łodzi. Z trzeszczącym pomostem łączyła ją cuma wypuszczona z prawej burty. Pociągnął za nią i wskoczył na pokład, za nim wgramolił się Woźniak. Minęli kokpit ze staromodnym kołem sterowym z sześcioma szprychami, które w niebieskawej poświacie lampek kontrolnych zdawało się wisieć w powietrzu. Przytrzymując się poręczy, przeszli na rufę, skąd w dół prowadziły schodki pokryte niebieską wykładziną. Komisarz wziął od aspiranta gumowe rękawiczki i zakładając je, zszedł pod pokład.

Uchwyty lśniące w miodowym świetle kinkietów, biała skórzana tapicerka, drewniane wykończenia – wnętrze również nasuwało skojarzenia z luksusowym wozem. W gablocie wpuszczonej w ścianę wisiał zabytkowy kompas wielkości ściennego zegara. Przy wejściu kończył się zaokrąglony, sięgający piersi blat, drugim końcem oparty o kontuar barku. Na szklanych półkach stały kieliszki i kolorowe butelki, a na blacie posrebrzany pojemnik na lód z wystającą szyjką butelki bez korka. Z czterech ustawionych w rzędzie stołków jeden był lekko przekrzywiony, a nad nim pochylał się manekin przebrany za pirata, jakby chciał go wyprostować. Wykładzinę przy jego drewnianej nodze zdobiła plama. Komisarz kucnął, dotknął jej palcami, podniósł dłoń i pociągnął nosem.

– Pewnie płynęli do Cannes i zabłądzili tu – odezwał się na widok komisarza rozparty w fotelu sierżant Siwiec. Podniósł się powoli, zgarniając poły rozpiętej koszuli. – Dobry wieczór…

Wyszyński zignorował go, skupiony na dreszczu przebiegającym mu właśnie od głowy, wzdłuż kręgosłupa, ku lędźwiom. Czekał na niego od godziny, od kiedy telefon poderwał go z łóżka, i powitał z satysfakcją jako nagrodę za pobudkę w środku nocy. W uszach zadźwięczał mu polifoniczny chór, odległy jak wspomnienie zeszłorocznej Gwiazdki, przecięty solówką gitary elektrycznej. Odpłynął, by chwilę później powrócić do pełnego skupienia na tu i teraz.

Kwadratowy materac, dwa na dwa metry, opinał kremowy jedwab, teraz prawie cały nasączony krwią. Leżała na nim naga kobieta z rozrzuconymi rękami przypiętymi dwiema parami kajdanek do ramy łóżka. Otwarte oczy były skierowane w sufit. Piersi z drobnymi sutkami również celowały w górę, choć lewa pod własnym ciężarem opadła nieco na bok. Cięcia upodabniały ją do zezującego przekrwionego oka.

Komisarz stanął przy łóżku i w ciągu paru sekund zarejestrował, co następuje: metaliczny zapach krwi zmieszany z korzennym aromatem perfum i odległą nutą wymiocin, rozlanych chyba w innym pomieszczeniu, futrzane obszycia kajdanek, wysoki wzrost kobiety (na oko metr osiemdziesiąt), czarną plamkę w kąciku jej ust wyglądającą jak zaschnięta krew, bąbelki piany na dolnej wardze, lekko zażółconą lewą powiekę, jak po siniaku sprzed trzech tygodni, czarną przepaskę na szyi ze smugą szminki (a więc prawdopodobnie zsuniętą z ust), kiełkujące pod pachami włoski (ogolone zapewne wcześniej niż dobę temu), klasycznie zawiązany pępek wielkości ziarna grochu oraz trzy cięcia na piersi w kształcie małych dysków centymetrowej średnicy. Pociągnięte granatowym lakierem paznokcie palców wskazującego i środkowego prawej dłoni były o dwa milimetry krótsze niż pozostałe.

Na dywaniku przy łóżku leżał różowy strzęp oznakowany tabliczką z numerem „5”. Wyszyński pochylił się nad dowodem rzeczowym o wyglądzie przeżutej śliwki.

– Płatek ucha.

Spojrzał zaskoczony na sierżanta.

– Odgryziony. Właścicielowi jachtu i porsche na brzegu – wyjaśnił tamten, wskazując bezwiednie w stronę niewidocznego z kajuty auta.

– Mirecki nawet chciał je przyszyć – odezwał się Woźniak. – Zaproponował facetowi kurs do szpitala, ale tamten nie wyraził zainteresowania. Chyba w szoku był. A teraz to już pewnie za późno…

Chłodny dreszcz tymczasem osiadał w brzuchu komisarza, niczym zwały mgły. Idealny moment na drugi łyk kawy.

– Wytłumaczcie mi coś. – Siwiec wskazał wystawiony w gablotce model jachtu z żaglem wielkości chusteczki do nosa. – Dzieciaki składają sobie takie, żeby udawać, że mają prawdziwe. Ale jak się ma prawdziwy, to po co takie coś?

Woźniak zdjął z ramienia torbę i wyjął z niej aparat.

– Jesteś pewny, że w raporcie odnotowałeś wszystkie ślady?

– Tak jest…

– Że napisałeś o odgryzionym uchu, na przykład, plamie na dywanie i krwi w toalecie?

– Napisałem, napisałem – mruknął sierżant, ale nie mógł się powstrzymać od zerknięcia do raportu, jakby chciał się upewnić.

– To może raz zrobimy oględziny zwłok jak należy, a ty wszystko odnotujesz, dla odmiany po polsku? Żebyś znowu nie narobił sobie obciachu na odprawie?

– Wszystko mam pisać? I to, że znowu nie ma tu prokuratora ani lekarza? – spytał Siwiec, ale czując na sobie zimny wzrok komisarza i aspiranta, dodał szybko: – Dobra, już dobra, nic nie mówię…

Wrócił na krzesło i z naburmuszoną miną pochylił się nad papierami. Aspirant patrzył na niego z mieszaniną rozbawienia i współczucia, jak na niedorozwinięte dziecko.

– Bogacze to świry, za nimi nie trafisz – orzekł ugodowo, przecierając pasiastym krawatem szkiełko flesza. – Na jachtach montują sobie kina domowe, w gablotach jachty, a w zębach diamenty.

Sierżant przyjął niewidzialną rękę wyciągniętą do zgody.

– W zębach? – mruknął. – Znaczy, wstawiają se diamentowe zęby?

– Robią sobie dziury z przodu, w jedynkach na przykład, i pakują tam kamienie – wyjaśnił Woźniak. – Dentyści to robią, jeszcze bogatsi od nich. Szmaragdy, bracie, rubiny, co mają pod ręką.

– Gadasz!

– Popracujemy trochę? – spytał Wyszyński.

Kiedy nie odzywasz się od wejścia do pomieszczenia i po kwadransie nagle coś powiesz, ludzie cię słuchają. Sierżant aż podskoczył, a zakłopotany aspirant odchrząknął, uniósł aparat i zdjął osłonę z obiektywu. Komisarz, stwierdziwszy z satysfakcją, że jego system działa, delikatnie chwycił prawą dłoń kobiety i wskazał na nierówne paznokcie, które chciał utrwalić na pierwszym zdjęciu.

***

Bogaci mają takie same problemy jak inni ludzie, z wyjątkiem finansowych. Tak powiedział ktoś mądry i ja to potwierdzam. Poznałem paru milionerów i nie sądzę, żeby różnili się od zwykłych ludzi. Może jeden, którego spotkałem w Juracie na jakimś przyjęciu, wyjątkowo dziwny typ. Cały czas się uśmiechał i obserwował wszystko jak wielkie czterdziestoletnie niemowlę albo żywy posąg Buddy. Jeździł na wózku, którym sterował za pomocą pałeczki zainstalowanej w podłokietniku. Wymieniliśmy parę uwag o Lidze Mistrzów, bo na tarasie, na którym rozmawialiśmy, wisiał telewizor i właśnie leciał mecz. Facet znał się na rzeczy, podsunął mi parę typów, na których potem zarobiłem w sumie kilkanaście patyków. Zrobił to zupełnie bezinteresownie, nie oczekiwał żadnego rewanżu. Wydaje mi się, że zachowywał się tak z powodu choroby, a nie bogactwa. Miał dwóch braci i siostrę, wszyscy odziedziczyli taką kupę forsy, że nawet jej ćwiartka stanowiła fortunę, ale tamci nie byli ani głębsi czy bystrzejsi, a już na pewno nie bardziej hojni od „zwykłych ludzi”; szarpali się o spadek do krwi i to podobno dosłownie. Tylko ich braciszek na wózku wyglądał i gadał jak przybysz z innej planety.

Według mnie nie ma jakiejś kategorii ludzi „ustawowo” wybijającej się ponad przeciętność. Czasy arystokracji minęły i jeśli ktoś liczy, że na przykład artyści, politycy czy jacyś celebryci ulepieni są z innej gliny, to może się tylko rozczarować. Tak sądzę. Kiedyś wydawało mi się, że taką elitę tworzą ludzie piękni. Nie mówię tu o przystojnych facetach czy ładnych dziewczynach, tylko o ludziach z twarzami aniołów, które zstąpiły z nieba, by pokazać, na co stać Stwórcę. Wydawało mi się, że tacy szczęśliwcy nigdy nie musieli o nic prosić, bo dostawali wszystko na tacy, a świat uśmiechał się do nich, jakby codziennie obchodzili urodziny. Nie nauczyli się tych pokrętnych gierek, którymi przeciętniacy oswajają rzeczywistość, nie znali lęku, wstydu, rozpaczy płynącej z rozwianych marzeń, nie moczyli się w nocy, nie kaleczyli kolan, przedzierając się przez ogrodzenia po kradzione jabłka, a potem nie uciekali, jakby gonił ich sam szatan. Nikt nie pstrykał ich znienacka w odstające uszy, nie rysował karykatur na lekcjach, nie przezywał goblinami. Taką sielankę mogłem sobie tylko wyobrazić, sam nie byłem adonisem, nawet z obydwiema małżowinami w całości przypominałem raczej szkic do portretu niż gotowe dzieło. Dość wcześnie zorientowałem się, że życie to nie piknik. Musiałem się naprawdę wysilić, by ktoś zwrócił na mnie uwagę, szarpać się o każdy ochłap i rozpychać łokciami. Mozolnie wspinałem się po drabinie, na której tamci stali zawsze o szczebel wyżej. Uśmiechnięci, czyści, nieskażeni zdradą i perfidią, jakby sfrunęli z góry. Jak anioły.

Gdy przyłapywałem któregoś z nich na podłości, tłumaczyłem to sobie brakiem empatii, której nie mieli szansy rozwinąć. Dla kogoś, kto doświadcza tylko dobra, zło pozostaje abstrakcją, więc brakowało im tego pierwotnego, instynktownego powodu, by nie ranić innych. Mogli się utożsamiać chyba tylko z podobnymi sobie, tworząc jakiś Nietzscheański krąg Űbermenschów. Ten chłód, tworzenie elit i emocjonalna izolacja od słabszej części ludzkości w moich oczach nie psuły ich wizerunku, o nie, to był ten rodzaj rysy, który potwierdza autentyczność diamentu. Wciąż byli substancjalnie inni.

A potem poznałem Agnieszkę.

Widząc ją po raz pierwszy, od razu ustawiłem ją na piedestale w tej anielskiej kategorii nadludzi. Nie była może klasyczną pięknością, ale wysoki wzrost, charyzma i to trudne do zdefiniowania wewnętrzne światło sprawiały, że nie potrafiłem spojrzeć wprost na nią, zerkałem tylko ukradkiem jak na mijaną na ulicy sławną aktorkę. Albo na słońce. Po tygodniu wspólnych zajęć zebrałem się na odwagę i zadałem jej niewinne pytanie o godzinę rozpoczęcia jakichś ćwiczeń. Spojrzała na mnie z góry – jak mi się wydawało: z dziesiątego piętra swojego majestatu – i wzruszyła ramionami. Nie odpowiedziała. Po czym zjawiła się na nich punktualnie, mijając mnie bez cienia zakłopotania.

Potrzeba było trzynastu lat, podczas których w pocie czoła zbijałem ten najłatwiejszy do zdobycia kapitał – finansowy – żebym poczuł się wywindowany na jej „piętro”. Potem jeszcze godzinnej rozmowy, żeby ona uznała mój nowy status i potraktowała mnie jak równorzędnego partnera. Potem pocałunku, internetowego czatu i paru kieliszków wina, żebyśmy zostali kochankami. Potem znowu paru spotkań i chwili słabości, by zwierzyła mi się, że poczuła się ze mną tak dobrze, że nawet nie chce się zabić.

– Pierwszy raz od dawna. – Uśmiechnęła się, wycierając wilgotne oczy.

– Coś się stało? – spytałem przejęty.

– Nic takiego.

– To dlaczego chciałaś się zabić?

– Prawie zawsze chciałam.

Ochłonąwszy, spytałem, jakim cudem taka piękna kobieta może tkwić w permanentnym dołku. Spytała, czy kojarzę Marilyn Monroe. A potem poprosiła, żebym znowu napełnił jej szklankę.

Ojciec alkoholik nie bił jej, wyręczała go w tym jej neurotyczna matka. Na całe godziny zamykała ją w szafie. Gdyby nie łzy i drżący głos Agnieszki, trudno byłoby w to wszystko uwierzyć, takie sceny kojarzą się raczej z kiepskimi dramatami. Okazuje się, że znajdują odzwierciedlenie także w kiepskim życiu. Jej zaczęło się słabo, potem było jeszcze gorzej: gdy ojciec zniknął wreszcie na dobre, matka wpadła w depresję i przestała się nią zajmować, więc wylądowały w domu samotnej matki. Stamtąd Agnieszka trafiła do domu dziecka. O pobycie tam nie chciała opowiadać nawet po kolejnym drinku. I to wszystko zdarzyło się, zanim skończyła siedem lat. Do szkoły poszła z duszą na ramieniu, bojąc się pytań o dom, o rodzinę i o to, kim jest ta pani, która codziennie przyprowadza ją do szkoły. Niepotrzebnie, bo nikt się nią nie interesował. Na lekcjach czuła się jak piąte koło u wozu, a na przerwach jak szóste czy siódme – inna, zbędna, absurdalna.

Brzmiało znajomo.

Dziecko patrzy na siebie oczami rodziców – to też powiedział ktoś mądry, a ja przy Agnieszce zrozumiałem, ile w tym prawdy. W lustrze nie widziała ślicznej buzi i zgrabnej sylwetki, tylko upierdliwą niezdarę przysparzającą samych kłopotów. Przez szkołę szła jak anioł z podciętymi skrzydłami, z tornistrem pełnym kompleksów. Miłości, którą rodzice karmili inne dzieci, miała tyle, co kot napłakał. Po dwóch latach matka w końcu się pozbierała i zabrała ją do domu, ale jeśli chodzi o podejście do życia, dziewczynka była już „ustawiona”. Wielkiego strachu, którym przesiąkła, nie dało się wywabić, z czasem nauczyła się go maskować. Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, na obozie językowym w czasach liceum, uderzyła mnie nie tylko jej uroda, ale i pewność siebie. Patrz – mówiła bez słów – i podziwiaj, tylko genetycznie należymy do tego samego gatunku, ale to nie ma znaczenia, bo i tak się nie skrzyżujemy, w każdym razie poza twoimi mokrymi snami. Nie twoja liga.

Trzynaście lat później doszło jeszcze zabójcze spojrzenie fachowo umalowanych oczu, bluzka z dekoltem, mgiełka drogich perfum. Ona też w międzyczasie zbiła swój najłatwiejszy kapitał – nauczyła się posługiwać wdziękami, w które tak hojnie wyposażyła ją natura. Rodzice nie dali jej miłości, przewodnictwa ani opieki – trzech rzeczy, które mama i tata powinni zapewnić dziecku – za to przekazali DNA pozwalające w pięć minut usidlić dowolnego faceta. Nie chodziło tylko o ciało, wewnętrzne światło emanowało teraz także poprzez intrygujące spojrzenie czy błyskotliwe poczucie humoru, czyniące z niewinnych uwag zaproszenie do podniecającej gry. Potrafiła podkreślić swoje zewnętrzne walory, z każdą zmianą stylu i fryzury zinterpretować je od nowa. Aga z III B, licealna piękność, dzięki wrodzonej inteligencji i nabytemu doświadczeniu zamieniła się w naładowaną feromonami Szałową Agnieszkę – butelkę szampana w spódnicy.

Bezbłędnie grała królową balu, którą nigdy się nie czuła.

Dopiero gdy poznałem ją lepiej, zacząłem dostrzegać przebicia tego podskórnego napięcia, którym była naładowana. Wychodziło czasem na zdjęciach zrobionych z zaskoczenia. Wiedziała o tym, dlatego słysząc trzask migawki, zawsze chwytała wycelowany w siebie aparat i często kasowała ujęcia, które uważała za nieudane. W chwilach nagłego wzruszenia lub zdziwienia reagowała z przesadą, którą ludzie brali za egzaltację. Tak naprawdę w spontanicznych okrzykach i gestach rozładowywała skumulowane napięcie. Rano, po przebudzeniu, zanim zdążyła sobie przypomnieć o roli, jaką sobie narzuciła, często drżała i zwijała się w kłębek, jak dziewczynka. Rozklejała się też, kiedy za dużo wypiła.

A wszystkie hamulce puszczały jej w łóżku. To było spektakularne, niesamowite… i zaraźliwe. Podniecała mnie jej twarz, ciało i jej własne podniecenie. Ciemny trójkąt u zwieńczenia ud, rozłożysty jak u modelek z lat osiemdziesiątych pozujących do rozkładówek w świerszczykach, z których uczyłem się anatomii. Dorastałem w przekonaniu, że kobieta ma tam włosy, i potem irytowała mnie brazylijska depilacja, której poddawały się moje partnerki. Łyse czy podgolone łona to kolejna ślepa uliczka XXI wieku – tak jak kino domowe czy segwaye – ekscytują chyba tylko pedofilów, którzy nie potrafią zaakceptować dojrzałej kobiety z jej trzeciorzędnymi cechami płciowymi. Agnieszka szła pod prąd mody, pewna własnego ciała i wrażenia, jakie wywiera w swojej naturalnej odsłonie.

Długo mogę mówić o powodach, dla których wariowaliśmy w łóżku, o konsekwencjach tego zjawiska parę słów zapewne napisał już lekarz, który tej nocy zbadał zwłoki Agnieszki. Być może niektóre hamulce powinny jednak zadziałać. Ale to tak, jak z dżinem, kiedy się go wypuści z butelki – trudno go zamknąć z powrotem. Człowiek może tylko patrzeć na ruinę, w jaką zamienia się jego życie, i szukać na podłodze odgryzionych części ciała. Pod warunkiem, że nie ma na rękach kajdanek, a wokół siebie zgrai policjantów, którzy uniemożliwiają mu nawet to.

***

Błysk flesza oświetlił bladą twarz i matowe oczy, które wyglądały jak zrobione z plastiku. Zieleń z bursztynowymi smugami okolona długimi rzęsami. Wyszyński uświadomił sobie, że najbliższe dni – a może miesiące – poświęci na rekonstrukcję ostatniego obrazu, który zarejestrowały.

Gdyby siatkówkę denatów można było wywołać jak kliszę, mielibyśmy o połowę mniej roboty, pomyślał kolejny raz, prostując się.

– Ma tu wszystko, nawet kino, a nie mógł sobie zamontować pisuaru? – narzekał sierżant, zakładając gumowe rękawiczki i łokciem domykając drzwi toalety. – Są w najgorszym, zaplutym, publicznym szalecie, zatykasz nos, ale lejesz na luzie. A tu, w pałacu na wodzie, trzeba celować do muszli.

– Nikt ci nie kazał – mruknął Woźniak. – Mogłeś wyjść na brzeg. I mówiłem ci sto razy, żebyś nie zdejmował rękawiczek, nawet tam.

– Niczego nie dotykałem.

– To akurat też niedobrze.

Urażony Siwiec nerwowo przecisnął się obok stolika, strącając teczkę, która z plaśnięciem upadła na podłogę.

„Nie, nie, nie rób tak, ty gnoju, nie chcę tak!”

Policjanci zamarli. W ciszy, która zapadła, słychać było chlupot wody pod pokładem, a potem szczekanie psa gdzieś w oddali.

Spojrzenia mężczyzn powędrowały ku nagiej kobiecie. Jej rozciągnięte na łóżku ciało wydawało się jedynym możliwym źródłem wrzasku osadzonego w tak wysokich rejestrach. Pierwszy ochłonął komisarz. Przeniósł wzrok na teczkę na podłodze, ściągnął brwi i zamrugał. Jak zawsze w chwili skupienia albo stresu jego powieki zaciskały się, jakby coś wpadło mu do obydwu oczu naraz. Po chwili opanował tik, uniósł ręce i klasnął.

„Nie, nie, nie rób tak, ty gnoju, nie chcę tak!”

Woźniak rozluźnił krawat.

– Ja pierdolę, dżizas, fak…

Sierżant sapnął i otworzył usta, ale zwierzchnik gestem pokazał mu, żeby się nie odzywał. Podszedł do pochylonego manekina w przebraniu pirata. Na jednym z pagonów jego kurtki siedziała pomalowana na niebiesko papuga. Odwrócił się.

– Koniec z klaskaniem.

Podwładni patrzyli na niego tępo.

– Dwa klaśnięcia i stracimy to nagranie – dodał.

– Nagranie…

– To automatyczny sampler – wyjaśnił, wskazując blaszanego ptaka. – Mój syn miał taki w zabawce.

– Czy pan myśli…

– Myślę, że mamy tutaj krzyk ofiary… Być może ostatni.

Z foliowej torebki leżącej na stole wyjął tabliczkę z szóstką i postawił na ramieniu pirata, obok nagrywarki w kształcie papugi.

– Pierwsze słyszę, żeby na oględzinach odezwała się ofiara…

– Ja pierdolę, dżizas, fak…

Sierżant splunął na wykładzinę. Komisarz przystanął, aspirant wstrzymał oddech, obaj wbili wzrok w podwładnego. Siwiec popatrzył na nich, podrapał się po głowie, a potem nagle podskoczył i padł na kolana.

– O Jezu, przepraszam…

Wyjął chusteczkę i zaczął wcierać plamę w wykładzinę. Wyszyński pokręcił z westchnieniem głową. Po wahaniu klasnął i jeszcze raz wysłuchali protestów denatki.

– To w końcu wolno klaskać czy…

– Tam jest coś jeszcze – przerwał aspirantowi z namysłem. – Jakiś szum w tle.

– Burza?

– Raczej coś mechanicznego… Silnik? Jakaś suszarka? Zanotuj, Siwiec, że szóstka ma pójść do techników, niech przeanalizują ten zapis.

Uniósł dłoń i pstryknął palcami. W oświetlonym złotymi lampami, wykończonym drewnem i skórą wnętrzu znowu rozległ się krzyk:

„Nie, nie, nie rób tak, ty gnoju, nie chcę tak!”.

***

Agnieszka była jak lamborghini: drapieżna i kapryśna, z włoskim temperamentem, urodą i zawodnym napędem. Z braku solidnej konstrukcji musiała błyszczeć, epatować finezyjną linią, by klient nawet nie pomyślał o zaglądaniu pod maskę. Piękno, które się tam kryło, było mniej oczywiste. W nim też można było się zakochać, o tak, i to uczucie wiązało mocniej niż fascynacja efektowną powłoką, zwłaszcza jeśli samemu pod maską nie wszystko miało się idealnie poukładane. W pierwszej chwili jednak na widok tej plątaniny pogiętych przekładni i zasupłanych kabelków człowiek otwierał szeroko oczy i drapał się po głowie.

Piękność z zadrą w sercu, bóstwo z przetrąconym kręgosłupem, destrukcyjna femme fatale… Zresztą nie jestem poetą, by tworzyć tu jakiś „portret damy”, poza tym jako kochanek pogrążony w żałobie mam tendencję do idealizowania i biadolenia. Tonacja elegii włącza się sama, chcesz napisać coś po prostu, od serca, a wychodzi tren. Agnieszka nie była ideałem, tylko normalną kobietą z krwi i kości, dlatego tu zakończę liryczne wyznania i przytoczę kilka scen, które pokażą Agnieszkę „w ruchu”. Działanie ujawnia naturę człowieka, tak jak trasa pokazuje rzeczywistą wartość auta. Frajerzy kierują się opisem technicznym, wyglądem czy zachwytami dilera, przytomny nabywca zaczyna testowanie modelu od jazdy próbnej.

A gdy już z tych paru zdarzeń wyłoni się obraz mojej świętej pamięci byłej, to, dlaczego umarła, wyjaśni się samo. Bo jej koniec był konsekwencją jej charakteru, tkwił zakodowany w zakamarkach „włoskiego” wnętrza jak układ samozniszczenia w urządzeniach wywiadowczych.

W niektórych z tych sytuacji uczestniczyłem, o innych mi opowiedziała, jednak poznałem ją na tyle dobrze, że umiem dopowiedzieć sobie to, czego nie widziałem, i usłyszeć to, czego nie słyszałem. Była mi bliska jak nikt inny, odkąd opuściłem łono matki, „nasze serca biły w jednym rytmie” – jak śpiewają w piosenkach – i dlatego potrafię spojrzeć na świat jej oczami, dotykać go jej palcami, poczuć jej nosem. Teraz nie zostało mi nic innego jak łowienie tych strzępów, półsłówek, flashbacków i domysłów, szycie z nich Agnieszki i wchodzenie w jej spreparowaną skórę. Tylko tak mogę teraz w nią wejść.

Do pierwszego incydentu, jaki przychodzi mi do głowy, doszło jesienią ubiegłego roku, a więc tuż przed naszym ponownym spotkaniem. Opowiedziała mi o nim podczas oglądania zdjęć, wśród których było parę autoportretów zrobionych na ostatnim piętrze Pałacu Kultury. Zwróciłem uwagę, że w ogóle nie widać na nich tła, na dobrą sprawę mogła je zrobić gdziekolwiek, bez kupowania biletu i wjeżdżania zatłoczoną windą na „dach stolicy”. Roześmiała się i wyznała, że nie jestem pierwszą osobą, która zwróciła na to uwagę.

***

Agnieszka wyszła na taras zawieszony nad miastem, które tak dobrze znała. Podeszła do barierki, by utwierdzić się w swoich podejrzeniach – z góry wcale nie wyglądało lepiej niż z dołu. Chyba tylko dzieci mogą bawić „ludzie jak mrówki”, chmury na wysokości wzroku, widok setek domów naraz oraz wulgaryzmy wypisane na filarach. Obok niej kręciła się właśnie grupka nastolatek w identycznych spodniach – opiętych na łydkach, z krokiem w kolanach – modnych parę sezonów temu. Musiały przyjechać z daleka. Chichocząc, pokazywały sobie tramwaj, który przypominał im kolejkę elektryczną sunącą między budynkami jak z klocków lego. Jedna z nich z flamastrem w dłoni zaczęła zastanawiać się na głos, w jakiej formie poinformować świat o swoim ostatnim związku.

Agnieszka wyjęła komórkę i uśmiechnęła się do siebie. Nie różniła się od nich zbytnio. Stała w kolejce, kupiła bilet i gniotła się w ciasnej windzie wyłącznie z jednego powodu: bo nigdy wcześniej tu nie była. Chłonęła widoki i podniecony gwar jak tlen, i to ten głód nowych doznań nie pozwalał jej w niedzielne popołudnie zaparzyć sobie herbaty, wsunąć stóp w kapcie i wyciągnąć się przed telewizorem, tak jak jej ustatkowani rówieśnicy.

Uniosła telefon, ale po namyśle odwróciła się plecami do barierki, wyprostowała rękę i ustawiła obiektyw na wysokości twarzy. Błysnął flesz, rozległ się trzask. Kontrolnie spojrzała na wyświetlacz.

– Trzeba wyłączyć lampkę. – Przez ramię zaglądał jej szpakowaty mężczyzna z bordową apaszką na szyi. – Można to zrobić w ustawieniach…

Opalonym palcem ze spiłowanym paznokciem wskazał ekran komórki. Mówił z lekkim akcentem, pachniał tytoniem i kawą. Był od niej o głowę niższy. Odchrząknęła i nadała swojemu głosowi obojętny, zbywający ton:

– Po co?

– Żeby było widać tło.

Odwrócił się i zatoczył ręką krąg.

– Po co? – tym razem powiedziała to normalnym tonem.

– Żeby… – Mężczyzna urwał, uniósł brwi i się roześmiał. Spojrzał na nią z nowym zainteresowaniem, które nagrodziła lekkim uśmiechem.

***

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: