Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W cieniu Olbrzyma - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 marca 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

W cieniu Olbrzyma - ebook


Powieść sensacyjna z wątkiem miłosnym w tle.”W cieniu Olbrzyma” jest kolejną powieścią Jolanty Marii Kalety. W tym roku autorka wydała także powieść sensacyjną zatytułowaną „Kolekcja Hankego”.

Olbrzym (w języku niemieckim Riese) to kryptonim największego projektu górniczo–budowlanego realizowanego przez III Rzeszę w latach 1943 – 1945 w Górach Sowich na Dolnym Śląsku. Jednocześnie jedna z największych zagadek II wojny światowej. Naziści, zanim opuścili te tereny, wejścia do poziemnej budowli wysadzili w powietrze, co skutecznie uniemożliwiło dokładne ich zbadanie. Przeznaczenie kompleksu do dziś nie zostało jednoznacznie wyjaśnione, co rozpala wyobraźnię poszukiwaczy przygód i eksploratorów.

Powieść „W cieniu Olbrzyma” opowiada historię młodej kobiety, która w 1946 roku zamieszkała w Jedlinie Zdroju i wbrew swojej woli została wciągnięta w wir wydarzeń związanych z nazistowskim projektem. Jej życiu zagroziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Czy będzie potrafiła rozwiązać zagadkę, kto jest jej wrogiem? Czy znajdzie wyjście z pułapki, w której się znalazła?

„…Biegła bezszelestnie na bosych stopach, ile miała tchu w piersi i zobaczyła go w następnym korytarzu. Strzeliła, ale zdążył zrobić unik. Drugi strzał i pudło. Trzeci strzał. Rzuciło nim o ścianę, ale nie upadł. Chwycił się za ramię i pobiegł dalej. Wpadła zadyszana do głównej hali. Była pusta. Musiał się gdzieś schować. Zaskoczyło ją, że nie strzelał. Chyba nie miał przy sobie broni, bo inaczej już dawno by ją zastrzelił. Czuła jego obecność przez skórę. Ostrożnie i pomału obchodziła wokół całą halę. Przystanęła, bo miała wrażenie, że słyszy jakieś kroki. Nagle podłoga pod nią zaczęła się zapadać. Zjeżdżała na dół jak swego rodzaju windą. Kiedy zatrzymała się, usłyszała jego głos na górze, wprost nad sobą
- To już koniec Antonino! Za chwilę wylecisz w powietrze i spotkasz się ze swoim tatusiem – zaśmiał się szyderczo.
- Pokaż się , tchórzu! – krzyknęła…”

Książki Jolanty Marii Kalety objęte są patronatem medialnym serwisu TuWroclaw.com

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-933996-6-6
Rozmiar pliku: 747 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Niederschlesien, Rudolfswaldau, luty 1945 roku.

Słońce już zachodziło i zapewne było dobrze po godzinie piątej wieczorem, kiedy Franz Koschyk usłyszał pierwszą serię z karabinu maszynowego, a po chwili jeszcze jedną i kolejne. Przypadł do ziemi, nie bacząc na swoje sztywne od czasów bitwy pod Verdun kolano, odrzucając na wszelki wypadek na bok worek z zającem, dopiero co wyjętym z wnyków zasta­wionych o świcie. Każdy mieszkaniec Nieder Wüstegiersdorf Rudolfswaldua, Dornhau i innych okolicznych miasteczek i wsi wiedział, że ten dźwięk niesie za sobą śmierć, nawet dla przypadkowego przechodnia. Lepiej było przeczekać, aż SS- mani skończą swoją robotę i dopiero wtedy wyjść z ukrycia i wrócić do domu. Tak było już od 1943 roku, kiedy na po­bliskim wzgórzu Sauferhohen zaczęły się jakieś prace budow­lane, do których używano więźniów z obozu z Gross Rosen. Teren już w roku poprzednim otoczono drutami kolczastymi, postawiono budki wartownicze i wszędzie poumieszczano ta­bliceinformujące o zakazie wchodzenia pod groźbą śmierci. Inwestycja musiała być bardzo ważna, bo mówiło się we wsi u Franza, że to ma być siedziba jakiejś wysoko postawionej figury z Berlina. Być może nawet dla samego Fuehrera. Widać prace szły zbyt wolno, bo w pobliżu utworzono wiele podobozów pracy, w Marzbachtal, Wustegiersdorf, czy Tannhausen, aby przyśpieszyć wykonanie planu. Co jakiś czas, zwłaszcza od końca 1944 roku, kiedy to do wnętrza budowli wnoszono jakieś skrzynie i nawet wjeżdżały pociągi rozlegały się strzały z kara­binów maszynowych. Wtedy ciężarówki do obozów wracały puste, bez więźniów. Franz pamiętał, że jednego dnia jego są­siad Joseph poszedł jak zwykle pod wieczór sprawdzić czy coś się w sidła złapało i już do Rudolfswaldau nie wrócił. Tak samo było z Karlem, a później z Heinzem. Za każdym razem sły­szano wtedy strzały z karabinu maszynowego. Franz Koschyk był starym żołnierzem, jeszcze z czasów Wielkiej Wojny, więc wiedział, że ryzykowanie dla zaspokojenia pustej ciekawości

- kto strzela i do kogo, jest bezsensowne. Z pewnością nie był to jego żywotny interes. On wyszedł wyjąć to, co się złapało w sidła, bo w domu nie było co do garnka włożyć. Jak to zwykle na przednówku. Tym bardziej, że wycofująca się pod naporem Ruskich armia coraz brutalniej rekwirowała wszystko, co da­wało się zjeść. Front był coraz bliżej, władze nie panowały nad sytuacją, niektórzy mieszkańcy w panice uciekali na zachód, choć i tam byli już przecież Amerykanie. Leżał chyba godzinę, przyczajony za krzakami dziko rosnących malin, obsypanych puszystym śniegiem. Dopiero kiedy usłyszał daleki szum sil­ników ciężarówek na drodze prowadzącej w stronę Nieder Wustegiersdorf odważył się wstać. Otrzepał się ze śniegu, wziął swój worek z zającem w środku, przewiesił go przez ramię i kuśtykając ruszył w stronę, gdzie przed godziną słychać było strzały. Po kilku metrach zobaczył to. Chwyciły go mdłości i zgięty w pół zwymiotował resztki skromnego obiadu wprost na ścieżkę. Otarł usta wierzchem dłoni i spojrzał jeszcze raz. Przed nim był potężny dół, mogący pomieścić przynajmniej cały czołg, wypełniony prawie po brzegi ludzkimi ciałami. Ubrani w pasiaki leżeli martwi, w dziwnie poskręcanych po­zycjach ciała, zalani krwią, wychudzeni i brudni. Drewniane chodaki pospadały im z nóg obnażając zakrwawione, pora­nione stopy.

- Skurwysyny! Żeby was szlak trafił! Hitlerowska hołoto! — wy­szeptał zbielałymi wargami, patrząc w kierunku drogi, którą odjechały ciężarówki.

Już chciał odwrócić się i odejść, kiedy dostrzegł wystają­cą spod zwalonych ciał poruszającą się rękę. Jakby próbowała czegoś się uchwycić i podciągnąć do góry. Nie namyślał się długo. Zsunął się do dołu i zaczął odwalać leżące na tej ręce ciała. Powstrzymanie mdłości przyszło mu łatwiej, bo żołądek miał już całkowicie pusty. Wychudzone do granic możliwości ludzkie zwłoki były lekkie. Bez trudu odsuwał je na bok. Jeden z nich żył jeszcze, ranny w głowę. Całą skroń miał zalaną krwią. Franz obtarł ją rękawem pasiaka, zdartym z kogoś martwego. Kula jedynie urwała ucho i ogłuszyła jeńca. Inne rany nie były widoczne. Podniósł go i wziął na ręce jak dziecko. Co praw­da miał już 65 lat, ale zawsze był, jak to mówiono, chłop na schwał, więc niesienie takiego nieboraka ważącego nie więcej jak czterdzieści kilogramów nie było zbyt trudne. Przy leśnej drodze zostawił konia i furmankę z obornikiem, który miał zamiar rozrzucić na polu wracając z lasu. Odgarnął nieco gnoju i położył na nim rannego, po czym narzucił obornik z powro­tem. Zostawił jedynie niewielki otwór dla dostępu powietrza. - No, wiśta! — cmoknął i delikatnie zaciął wychudzoną szka­pę batem. Ruszyła, choć niechętnie, w stronę Rudolfswaldau, w przeciwnym kierunku niż ciężarówki z esesmanami. Franz jeszcze raz rozejrzał się czy nikogo w pobliżu nie ma i uspo­kojony panującą ciszą oraz szybko zapadającymi ciemnościami styczniowej nocy pojechał do domu. Padający śnieg zasypywał ślady jego i furmanki.

Dolny Śląsk, Wrocław, marzec 1946 rok

Dworzec Świebodzki pękał w szwach. Znacznie znisz­czone zadaszenia obydwu peronów, podczas walk o Wrocław w kwietniu 1945 roku, nie dawały dostatecznego schronie­nia przed marcową mżawką setkom ludzi stłoczonym, wraz z dobytkiem i oczekującym na pociąg, który miał ich zawieść do nowego domu. Z dworca odchodziły pociągi wywożące Niemców z terenów przyznanych Polsce na mocy Konferencji Poczdamskiej, choć wielu z nich nie czekając na ostateczne de­cyzje, już wcześniej opuściło miejsca zamieszkania, aby tylko uniknąć spotkania z żołnierzami Armii Czerwonej. Mieli słusz­ne podejrzenia, że to właśnie na nich, na ludności cywilnej, będą szukali odwetu za krzywdy, jakich doznały ich rodziny, ze strony Wermachtu i SS. Jednakże od lutego 1946 roku, nawet ci, którzy chcieliby zostać, takiego prawa już nie mieli.

Na te same perony zajeżdżały też pociągi przywożące przesiedleńców zza Buga, którzy na mocy tej samej konferencji musieli opuścić swoje mieszkania i gospodarstwa, aby zająć te opuszczone przez Niemców. Miliony ludzi musiały z dnia na dzień zamknąć za sobą drzwi domów, które zbudowali dziad­kowie czy ojcowie, zostawić znajome od wieków krajobrazy i ruszyć w nieznane. Dobytek całych pokoleń ograniczony został do kilku worków. Na dworzec przyszli też ci, którym wojenny los zabrał rodzinę, dom, życie całe i chcieli szukać nowego miejsca dla siebie. Wszyscy jednakowo zziębnięci, zmęczeni oczekiwa­niem, głodni, wpatrzeni w nadjeżdżający pociąg zastanawiali się, czy to właśnie ten zabierze ich w końcu do miejsca, gdzie czekał na nich dom. Pomiędzy nimi przepychali się kolejarze pukając młotkami w osie kół. Na rozstawionych naprędce skrzynkach po owocach, mających pełnić rolę stolika, grano w trzy karty, pozbawiając naiwnych resztek marnego majątku. Handlarze ob­nosili swój towar zachęcając do kupna głośnym nawoływaniem: - Komu gorącą kiszkę?! Komu?! Gorąca kiszka!

Na każdym peronie stała wojskowa, polowa kuchnia, z flagą Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, rozdająca dar­mową zupę wysiedlanym i repatriowanym. Młodzi podróżni, na zdobytych w niejasnych okolicznościach harmoniach czy gitarach, grali znane piosenki, przy których akompaniamen­cie niektórzy usiłowali tańczyć. Nad tym wszystkim unosił się płacz zmęczonych i przestraszonych dzieci, ryk głodnych krów stojących w wagonach towarowych, a nawet rżenie koni. W końcu zawiadowca stacji podniósł czerwonego „lizaka” do góry, parowóz wydał przeciągły gwizd, para buchnęła z gło­śnym sykiem i pociąg ruszył. Podróżni siedzieli na dachach wagonów, na zderzakach między nimi, a nawet na stopniach, trzymając się kurczowo klamek drzwi. Nikt nie wiedział czy i kiedy przyjedzie następny pociąg w wybranym kierunku, więc każdy chciał odjechać właśnie tym. Na peronie pozostali ci, którzy wybierali się w inną stronę. Czekali na następny. I tak dzień po dniu.

Do pociągu jadącego do Wałbrzycha, wraz z całą masą szturmujących go ludzi, wsiadła młoda kobieta. Nikogo nie dziwiła jej bardzo szczupła sylwetka. Większość ludzi w tym czasie, niedojadających lub wręcz głodujących przez sześć lat wojny, wyglądało podobnie. Również jej strój niczym się nie wyróżniał. Wojskowe wysokie buty i wpuszczone w cholewki obszerne, zielonkawe spodnie mocno ściągnięte w talii mę­skim paskiem, żeby nie opadły. Na głowie wełniana, samo­dzielnie wydziergana z czarnej włóczki czapka, z pod której wystawały niesforne, o miedzianym odcieniu, lekko kręcone włosy. Nieco wyleniałe futerko dopełniało jej stroju. Pamiętała dzień, w którym razem z ojcem poszli je kupić do eleganc­kiego salonu z futrami pana Kuczyńskiego, na Starym Rynku w Poznaniu. Zaczęła właśnie pierwszy rok studiów i futro miało być prezentem właśnie z tej okazji. Długo przymierzała różne modele. I karakułowe i z popielic, ale najbardziej jej się spodobało właśnie to. Krótkie, ledwo zakrywające siedzenie, z norek, ze stójką zamiast kołnierza. Ostatni krzyk mody. Przez lata studiów, a zwłaszcza w okresie okupacji zostało mocno nadwyrężone. Ale cieszyła się, że miała chociaż takie. Było o niebo cieplejsze niż jakikolwiek płaszcz.

Znalezienie miejsca siedzącego graniczyło z cudem, stała więc w korytarzu, dziękując Bogu, że w ogóle udało jej się wepchnąć do środka i do tego stanąć tuż przy oknie. Dawa­ło to możliwość oglądania tego, co działo się na zewnątrz. Można też było je troszeczkę uchylić i zaczerpnąć świeżego powietrza. Wewnątrz panował niesamowity zaduch. Powietrze przesiąknięte było smrodem potu, dawno nie pranej odzieży, pomieszanym z zapachem cebuli i czosnku konsumowanych przez podróżnych. Woń niemowlęcych pieluch dopełniała reszty. Początkowo pociąg jechał przez zniszczone miasto. Gdzie popatrzyła, tam rozciągało się morze ruin, a pomiędzy zburzonymi budynkami krzątali się ludzie, którzy postanowili z tym miastem związać swoje kolejne lata życia. Jednak nie był to tak straszny widok jak zburzona i wypalona Warszawa. Koszmarne, czarne kikuty kamienic, zwały gruzu i całkowita pustka śniły się jej po nocach jeszcze długo po tym, jak wraz z innymi pędzono ją do obozu. Po kilkunastu minutach pociąg wyjechał z ruin miasta. Oczom kobiety i pozostałych podróż­nych ukazały się pola uprawne, które orali przy pomocy koni, ubrani w wojskowe szynele, mężczyźni.

- Wojsko orze! - odezwał się stojący obok młody chłopak, podobnie jak i ona, wychudzony z plecakiem na ramionach.

- Dlaczego wojsko? - spytała.

- Widocznie jeszcze nikomu nie zdążyli nadać tej ziemi. Prze­siedleńcy docierają zbyt wolno, a idzie wiosna i zasiać trza!

- wyjaśnił z wyższością na twarzy, że choć młodszy to zna się na rzeczy.

- A pan nie chciał się osiedlić w tej okolicy? — spytała raczej z grzeczności niż z rzeczywistego zainteresowania, gdyż my­ślami nadal była w Poznaniu.

- Ja? Nie! Ja wracam do Waldenburg. To chyba teraz, po polsku, będzie Wałbrzych.

- Tak powiedzieli w urzędzie. Wszystkie nazwy zostały zmie­nione. O! Niech pan spojrzy! — wskazała napis na budynku stacji, na którą właśnie wjechał pociąg - Gnichwitz, a po polsku Gniechowice!

- A do Wałbrzycha chyba godzina drogi. Rodzice już tam na mnie czekają.

- Rodzice? - zdziwiła się - przeżyli wojnę? Obydwoje?

- Tak. I bracia przeżyli... A to dziwne?

- Nie znam nikogo w Polsce, kto nie straciłby kogoś bliskiego. Poginęły nawet całe rodziny. Ja straciłam wszystkich. - po­wiedziała lekko zachrypłym głosem i zapatrzyła się na widocz­ne daleko na horyzoncie wiejskie zabudowania.

- Ach, tak! Bo, widzi pani, my przyjechali z Francji. Ojciec pracował na kopalni i brat tyż. Ale chcielim już do Polski i dali nam papiery do Waldenburg. Ja chciał do dużego miasta, jak Nancy. A tu Wrocław taki zburzony. No, to wracam do Waldenburg!

- Ja też szukałam czegoś dla siebie we Wrocławiu, ale Pełno­mocnik skierował mnie do Wałbrzycha. Ponoć nic nie został zniszczony?

- Nic a nic! - rozejrzał się dookoła - ale mówi się, że Ruskie dużo wywieźli.

- Słyszałam, że nie tylko tam. Z Wrocławia też wywieźli...- dodała szeptem.

- Mnie powiedział kolejarz — chłopak nachylił się jej do ucha — że wywieźli nawet trakcję elektryczną z tego dworca i dlatego musimy jechać parowozem.

- Ostrzegano mnie, żeby głośno o tym nie mówić, bo to teraz sojusznik tych z nowego rządu - popatrzyła na stojących obok pasażerów zajętych głośnymi rozmowami.

- A oni ponoć tych co krytykują zamykają do więzień.

Chłopak zrozumiał w mig, bo i do niego docierały różne informacje na temat sposobu sprawowania władzy przez Rząd Tymczasowy, puścił do niej oczko i uśmiechnął się porozu­miewawczo. Reszta podróży upłynęła im na krótkich komen­tarzach dotyczących zmienianych nazw miejscowości i opo­wieściach chłopaka, jak żyło im się we Francji. Lokomotywa wydała przeciągły gwizd i pociąg wtoczył się na dworzec. Napis Waldenburg Altwasser był przekreślony, a pod nim starannie wykaligrafowano nową nazwę: Wałbrzych Miasto.

- To do widzenia! Może się kiedyś spotkamy! Mam na imię Pie- trek! — krzyknął chłopak, założył swój bagaż na plecy i uśmiech­nięty podał jej rękę na pożegnanie.

- Ja jestem Antonina! Do widzenia! — odpowiedziała z uśmiechem.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: