Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Porwany - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 września 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Porwany - ebook

Widziałam zdjęcia z takimi facetami z jednostek specjalnych. Uzbrojonymi po zęby, groźnymi... Nigdy jednak nie przypuszczałam, że ktoś taki pojawi się w moim domu. I że będzie to początek prawdziwego koszmaru...

Rodzicom trudno uwierzyć, że mogłaby ich spotkać podobna tragedia. Że ktoś odważyłby się porwać ich dziecko ze szkolnego boiska albo innego miejsca, które wydaje się równie bezpieczne. Jednak owdowiała Kate Bickford przekonuje się, że w jednej chwili cały świat może ulec zmianie. Ma wrażenie, że jeszcze przed chwilą rozmawiała o czymś ze swoim synem i nagle okazuje się, że Tommy zniknął. Zamiast dziecka zastaje w domu porywacza, który żąda pieniędzy. Jeśli nie posłucha jego instrukcji, syn zginie. Kate z rosnącym przerażeniem odkrywa potworną tajemnicę łączącą ją i jej syna z mordercą...

 

Chris Jordan proponuje czytelnikom niezwykle wciągającą psychologiczną grę, której celem jest odpowiedź na proste pytanie: Jak daleko jesteśmy w stanie się posunąć, by ocalić życie własnego dziecka?

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-238-9632-6
Rozmiar pliku: 578 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Fairfax, Connecticut

W piękny czerwcowy ranek na ślicznym zielonym polu moje życie rozsypało się nagle na kawałki. Stało się to dokładnie pięć minut po czwartej po południu.

O dziesiątej przed tą czwartą wszystko jest jeszcze w porządku. Patrzę, jak ładny chłopiec z aluminiowym kijem bejsbolowym wychodzi z budki pałkarza i poprawia rękawice gestem podpatrzonym u A-Roda, swojego ulubionego bejsbolisty. Wychylam się w jego stronę z ławki zawodników, ale powstrzymuję zachęcający okrzyk. Mój syn, chudy i wysoki jak na swoje jedenaście lat, nie ma nic przeciwko temu, że jestem asystentką trenera Małej Ligi, ale prosił mnie, żebym nie krzyczała, chociaż robi to wielu rodziców. Bo coś takiego to straszny obciach. To jego słowa. Tomasa „Tommy’ego” Bickforda. Mojego wspaniałego, utalentowanego syna. Mojego zadziwiającego dziecka. Zadziwiającego, bo wciąż się zmienia, czasami wręcz w ciągu paru chwil. Nie zawsze jest to przyjemne, bo nie wiem, czy będzie miły i słodki, jak zawsze, czy też potraktuje mnie chłodniej, jak prawdziwy nastolatek. Tommy potrafi przebyć tę drogę w ciągu minuty, a ja za każdym razem odbieram to jak kopniak.

O jedenastej jest naprawdę zadowolony. I męski. Nigdy nie myślałam, że wyrośnie na takiego faceta. Ale czego mogłam się spodziewać? Że zawsze będzie moim dzidziusiem, który trzyma się maminego fartucha. To nie przenośnia, bo rzeczywiście noszę fartuch. Taki z logo mojej firmy. A w dodatku piekę ciasteczka. Tysiące ciasteczek do kafejek i restauracji w tej części Connecticut.

Lubię myśleć, że jestem sympatyczniejszą wersją Marthy Stewart. Sympatyczniejszą i nie tak bogatą. Jednak muszę przyznać, że radzę sobie zupełnie nieźle. Moja firma, Katherine Bickford Catering, obsługuje rocznie dwieście imprez. To drobiazg w porównaniu z dużymi firmami cateringowymi, ale wystarczy, żebym miała wraz z moimi dwunastoma pracownicami pełne ręce roboty. Każda z tych imprez to osiemdziesiąt pięć osób po mniej więcej sześćdziesiąt dwa dolary od osoby. Łatwo policzyć, że daje to ponad milion dolarów brutto. Milion dolców! Oczywiście nasz dochód jest znacznie mniejszy, ale jednak. A w dodatku zaczynałam wszystko w swojej kuchni, a mały, bardzo przejęty czteroletni chłopczyk „pomagał” mi przesiewać mąkę.

Przeszliśmy tak długą drogę w ciągu ostatnich siedmiu lat, że czasami aż dech mi zapiera w piersi, kiedy się nad tym zastanawiam. Zwłaszcza gdy pomyślę, że kiedy zaczynałam, byłam jeszcze bardziej przejęta niż mój synek. Przejęta i przerażona perspektywą samodzielnego wychowywania dziecka. I tym, że nigdy nie przeboleję straty mojego męża, Teda, mojej miłości i największej radości życia. Bałam się, że rozpacz mnie sparaliżuje i że nie będę w stanie odpowiednio zająć się Tommym.

Nawet teraz, kiedy myślę o tym, co się stało, czuję gwałtowny skurcz żołądka i wszechogarniający smutek. Ale już się nie boję, a czarna rozpacz ustąpiła miejsca smutkowi z powodu tych wszystkich lat, które przeżyłam bez Teda. I tego, co stracił mój mąż, nie mogąc być tu z nami. Pierwszej przejażdżki rowerowej Tommy’ego („Popatrz, mamo! Jadę bez trzymanki!”). Jego pierwszego dnia w szkole, kiedy to był na tyle odważny, że nalegał, bym go nie odprowadzała.

Tommy to naprawdę niezwykły chłopiec. W czasie pierwszego miesiąca po śmierci ojca przychodził do mnie do łóżka i spał zwinięty w kłębek. Trzymał mnie przy tym za rękę, jakby się bał, że ja też zniknę z jego życia. A potem nagle oświadczył przy śniadaniu, że jest za duży, żeby spać z mamą. Zdziwiło mnie to, że mając cztery lata, jest już tak samodzielny. Poczułam też żal, że być może nie potrzebuje mnie tak bardzo jak ja jego. Przynajmniej w czasie snu.

Ile razy stawałam w drzwiach jego pokoju w ciągu tego roku po śmierci Teda i patrzyłam w stronę jego łóżka? Więcej, niż jestem skłonna przyznać. A jednak samo patrzenie mi pomagało. Tak jak teraz przypomina mi o tym, kim jestem. I że Tommy jest najważniejszy w moim życiu. I że jestem z niego naprawdę dumna, nawet jeśli nie chce, żebym krzyczała do niego z ławki.

A zresztą, niech sobie sam z tym radzi.

– Świetnie, Tommy! Doskonałe uderzenie!

Mój syn posyła mi złe spojrzenie, wchodząc do budki pałkarza. Jednak uśmiecha się, bo wie, że matki już takie są.

Miotacz, przysadzisty chłopak, który wygląda tak, jakby brał sterydy, chociaż wiem, że tego nie robi, czeka na znak, a następnie bierze zamach i rzuca. Nie jest to mocny rzut. Piłka leci z prędkością najwyżej stu dziesięciu kilometrów na godzinę, jak zapewne dokładnie określiłby to jego ojciec, ale zmierza wprost do łapacza.

Tommy wysuwa się do przodu, unosząc nieco pałkę, następnie płynnym ruchem odbija piłkę. Ta mija wyciągniętą rękawicę łapacza i pada koło lewego polowego, który podnosi ją, upuszcza i znowu podnosi, a następnie rzuca niepewnie w stronę zawodnika obcinającego. Chłopak wypuszcza piłkę, ale ma ją przed sobą. Bardzo dobrze. W tym czasie Tommy wpada ślizgiem na drugą bazę, co wcale nie jest konieczne, ale chłopcy uwielbiają efekty, a przy okazji mogą się trochę wybrudzić. Obiegł wszystkie bazy i tym samym jego drużyna wygrywa.

Na boisku rozpoczyna się prawdziwe szaleństwo. Nasi zawodnicy rzucają rękawice do góry i wydają dzikie okrzyki. Rodzice szaleją. Fred Corso zrywa się z ławki trenera i przecina wielką piąchą powietrze. Na co dzień jest szeryfem hrabstwa Fairfax.

– Świetnie, Tomas! Nieźle walnąłeś, synu!

Często zapominam, że mój Tommy chce, żebym teraz mówiła do niego Tomas. Przypominał mi o tym ostatnio setki razy, ale jakoś trudno mi się przyzwyczaić. Za to stary, poczciwy Fred pamięta. Robi mi się trochę głupio, więc powstrzymuję się, by nie wybiec na boisko i nie objąć Tommy’ego, przepraszam, Tomasa. Zaczynam przypominać naszym zawodnikom, że najwyższy czas ustawić się w rządku, uściskać dłonie przeciwników i podziękować im za sportową postawę.

Staramy się, żeby nasi chłopcy zachowywali prawdziwego sportowego ducha, i zupełnie nieźle nam idzie. Przeciwnicy, drużyna Fairfax Red Sox, wyglądają na trochę zawstydzonych i bez entuzjazmu „przybijają piątkę”, ale wszyscy są dla nich bardzo uprzejmi.

Chwytam Tommy’ego z tyłu, zdejmuję mu kask i wichruję ciemne włosy. Obraca się do mnie z uśmiechem.

– Bardzo dobrze ci poszło, Tommy. Szczególnie to ostatnie uderzenie.

– Dziękuję, mamo – mówi, ale widzę, że zaczyna się wycofywać, żebym go przypadkiem nie pocałowała. Po chwili zamiera w pół ruchu i patrzy na mnie poważnie. – Wiesz co?

– Tak?

– Chyba zasłużyłem na lody.

Wyjmuję pieniądze z portfela i Tommy biegnie do przyczepy kempingowej, w której można kupić napoje i przekąski. Sklepik prowadzą Karen i Jake Gavnerowie, których bliźniaczki grają w zespole. Nie są może specjalnie utalentowane, ale to dobre dziewczyny. Jasnowłose i ładne, starają się ostatnio przyciągnąć uwagę chłopców. Widziałam, jak patrzyły na Tommy’ego, ale chyba się nimi nie przejął. Nie mówił mi, że zaczął się interesować dziewczynami. Ale kto wie, może nigdy mi tego nie powie.

– Zaczekam przy samochodzie! – krzyczę.

Macha ręką na znak, że usłyszał, a następnie znika w tłumie złożonym z zawodników i ich rodzin.

Nawet nie przychodzi mi do głowy, że widzę go po raz ostatni.ROZDZIAŁ DRUGI

Fotel

Znienawidzony minivan, dodge caravan, stał się ostatnio obiektem drwin mojego syna. Czy nie wstydzę się jeździć taką żałosną bryką? Przecież to taki nieciekawy samochód. Prawdziwa żenada. Czy nie widzę, że ziomale skręcają się ze śmiechu na jego widok? Wszystko to jego słowa. Zdaniem Tommy’ego powinnam sprzedać naszą „żałosną brykę” i kupić minicoopera, który jest trendy. Nie, trendy to było w zeszłym roku, a teraz już jazzy.

– Chodzi ci o ten śmieszny mały samochodzik, którego używają w cyrku do wożenia klaunów? – spytałam.

– Ależ mamo, to jest bmw – poinformował mnie. – I wcale nie jest śmieszny, tylko w porzo. Doskonale by do nas pasował...

„Doskonale by do nas pasował”. Co to w ogóle znaczy? Od kiedy to samochody mają pasować do właścicieli jak jakieś modne stroje? Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę z tego, skąd się to wzięło. Z telewizji, Internetu, kolorowych magazynów i od naszych sąsiadów, mniej więcej w takim porządku. W naszym środowisku jeździ się „beemwicami”, „audikami” i „mercami”, ale zauważyłam też ostatnio dwa minicoopery na podjeździe Parker-Foyle’ów. Jego i jej, w doskonale zharmonizowanych kolorach.

– Może do ciebie, ale nie do mnie – powiedziałam Tommy’emu. – Wybij to sobie z głowy. Ja wolę naszego dodge’a.

Tommy tylko przewrócił oczami, a mnie nagle zachciało się śmiać. Przypomniałam sobie, że też wstydziłam się samochodu, którym jeździła moja matka. To był stary ford fairlane i teraz jest mi głupio z powodu tego wstydu.

Dlatego uśmiecham się na widok naszego minivana. Opieram się o niego, wciągając do płuc przesycone zapachem zieleni letnie powietrze. Zaczynam się rozglądać, szukając syna, ale nigdzie nie mogę go dostrzec.

Czekam.

Przez pierwszych parę minut niespecjalnie się przejmuję. Przed okienkiem stoi zapewne kolejka. Poza tym Tommy musi pogadać z kumplami i odebrać gratulacje. Ale potem tłumek się przerzedza i powoli niknie, i widzę, jak Jake Gavner zamyka okienko. W pobliżu nie ma Tommy’ego. Czyżby pobiegł jeszcze do szkoły, żeby skorzystać z toalety? Mało prawdopodobne. Od domu dzieli nas dziesięć minut drogi, a wiem, że zawsze woli chwilę poczekać niż korzystać z publicznych toalet.

Staram się za bardzo nie przejmować i podchodzę do przyczepy. Pukam do tylnych drzwi. Głośno. Zdecydowanie za głośno.

– Tak? – dobiega głos Jake’a.

– Jake? To ja, Kate Bickford.

Drzwi się otwierają i Jake patrzy na mnie ze zdziwieniem. Wygląda nieźle, chociaż ma nieco zaczerwienione policzki z popękanymi naczynkami i brzuszek, którego nie stara się ukryć. Świetnie dogaduje się z dziećmi, sama nie wiem, jak udaje mu się spamiętać ich imiona i które jest czyje.

– Cześć, Kate. Niestety, nie ma.

– Słucham?

– Nie ma już hot dogów. Nie będziesz musiała splajtować.

Mruga do mnie. Nie mam pojęcia, dlaczego to robi, i co mają znaczyć jego słowa. Aż nagle przypominam sobie rozmowę, którą odbyliśmy parę tygodni wcześniej. Byłam wtedy bardzo głodna i zamówiłam u niego hot doga z podwójną kapustą. Jednocześnie wyznałam, że gdyby moi klienci zobaczyli, że jem coś takiego, z pewnością straciłabym masę zamówień . Nie było to szczególnie miłe i nic dziwnego, że Jake to sobie zapamiętał.

– Nie, nie, dziękuje za hot doga – mówię. – Czy nie widziałeś przypadkiem Tommy’ego?

– Tommy’ego? Nie. Gdzieś ci się zgubił? – Rozgląda się po pustym boisku i parkingu, na którym stoi zaledwie parę samochodów.

– Był tutaj po lody. Z pewnością czekoladowe z polewą, ale bez orzechów. Może widziałeś, czy poszedł gdzieś z innymi chłopcami?

– Nie, o ile dobrze pamiętam, wcale go tu nie było.

– Nie było? – powtarzam.

– Na pewno bym pamiętał. Przecież to dzięki niemu wygraliśmy. Najlepsi gracze zawsze mają u mnie lody gratis.

– Tak, to bardzo miło z twojej strony – mówię automatycznie. – Może... może Karen go obsługiwała?

Jake kręci głową.

– Karen zajmowała się kanapkami i grillem, a ja napojami i słodyczami.

– Jest tu gdzieś?

– Powiozła torby-lodówki do domu – odpowiada. – Trzeba przełożyć towar do zamrażarki. – Patrzy na mnie z niepokojem. – Możesz do niej zadzwonić, ale Tommy poszedł pewnie do domu z jakimś kolegą.

– Możliwe – mówię. – Dzięki.

Odwracam się, myśląc, że Tommy z pewnością by tego nie zrobił. Pójść gdzieś bez pytania? Nie, nie odważyłby się tego zrobić. Jestem zmartwiona z powodu tego, czego dowiedziałam się o najlepszych zawodnikach. Czy Tommy wiedział o tym? A jeśli tak, to dlaczego poprosił o trzy dolary? Czyżby miał jakieś inne plany i potrzebował pieniędzy?

Jestem już bardzo niespokojna. Jednak nie na tyle, żeby zadzwonić pod 911. Czy nawet do naszego trenera, szeryfa Corso. Wiem, że powiedziałby mi, żebym się nie przejmowała, że Tommy był bardzo podekscytowany i dlatego zdecydował się na samodzielny powrót do domu. Sława uderzyła mu do głowy i po prostu wrócił do domu otoczony wianuszkiem wielbicieli.

Dzwonię do domu i wsłuchuję się w sygnał. Po chwili słyszę nagraną przez siebie wiadomość z prośbą o zostawienie informacji.

– Tommy, czy jesteś tam? Proszę, podnieś słuchawkę.

Doskonale jednak zdaję sobie sprawę z tego, że Tommy nie pozwoliłby włączyć się automatycznej sekretarce. Gdy tylko odzywa się telefon, pędzi na łeb na szyję, byle tylko zdążyć. Ma nawet przez to parę siniaków.

Gdzie jest mój syn? I dlaczego tak się zachowuje?

Idę do szkoły, przekonana, że postanowił skorzystać z toalety albo może jeszcze chwilę pobyć z kumplami. Drzwi są zamknięte, a kiedy zaglądam do środka przez okno, widzę pusty korytarz i salę gimnastyczną. W środku panuje cisza. Nikt się nie śmieje, nie trzaska drzwiczkami metalowej szafki... Głucha cisza.

Idę szybko do samochodu. Dzwonię jeszcze raz do domu, a potem do Freda Corso.

Muszę panować nad sobą, żeby nie wcisnąć za mocno pedału gazu. Czemu mi to zrobiłeś, Tommy? – myślę. Czy naprawdę chcesz, żebym się zamartwiała na śmierć? Czy tak już będzie przez parę następnych lat? Czy będziesz mnie naciągał, a potem znikał z pola widzenia, żeby wrócić do domu gdzieś nad ranem?

Pozbieraj się, mówię do siebie w duchu. Pewnie ktoś z rodziców zaproponował mu, że go podwiezie, a Tommy’emu wydawało się, że nie może odmówić. Albo coś w tym rodzaju. Oczywiście to go nie usprawiedliwia. Przecież wie, że się martwię.

Przejechałam już sześć przecznic, w tym pewnie parę ze światłami, ale zupełnie tego nie pamiętam. Po prostu włączyłam autopilota, a sama myślę o czymś innym. Mam nadzieję, że już wkrótce będę mogła uściskać syna i powiedzieć mu, żeby nigdy tego nie robił. Żebym nie musiała zamartwiać się z jego powodu.

Zatrzymuję się na ostatnich światłach przy Porter Road. Mamy już zielone, ale starsze małżeństwo nie spieszy się z ruszeniem z miejsca. Tommy mówi na takich kierowców „dmuchawce”, bo zwykle znad ich zagłówków widać jedynie siwe włosy. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz korzystałam z klaksonu, ale teraz trąbię parę razy. Starszy kierowca aż podskakuje nerwowo, a potem rusza swoim lincolnem. Odzywają się inne klaksony, niektóre skierowane do mnie.

Lawirując w zamęcie, który sama wywołałam, docieram w końcu na odpowiedni pas i udaje mi się nawet pamiętać o tym, żeby włączyć kierunkowskaz przed skrętem w lewo w Linden Terrace. Tu właśnie mieszkamy, przy tej ślepej uliczce z miejscem do zawrócenia na samym końcu. Dzięki takiej lokalizacji mamy tu niewielki ruch, a w dodatku dom wart jest co najmniej dziesięć tysięcy więcej niż inne w okolicy. Nie zaprząta to w tej chwili moich myśli. Teraz zastanawiam się wyłącznie nad tym, co stało się z Tommym.

Jestem prawie na miejscu. To trzecia posesja od końca ulicy, śliczny dom z pokrytą cedrem fasadą i dwoma klonami, które zasłaniają go od ulicy. Za domem mamy jeszcze zalesioną działkę, która zajmuje prawie pół hektara. Obok domu stoi garaż, również obity cedrowym drewnem. Jest w nim miejsce na trzy samochody, co okazało się bardzo wygodne, kiedy zaczynałam swoją działalność. To właśnie na ten garaż zwrócił uwagę mój mąż, kiedy kupowaliśmy dom. „Może się przydać” – powiedział wtedy. Oczywiście chodziło mu o motorówkę, ale na początku przechowywałam tam składane stoły i krzesła oraz skrzynie z naczyniami. Było to niezgodne z miejscowymi przepisami, bo nie wolno tu prowadzić żadnej działalności gospodarczej, ale sąsiedzi ulitowali się nad biedną wdową, aż w końcu zarobiłam tyle, że mogłam wynająć kuchnię i pomieszczenia magazynowe. Bardzo doceniam ich uprzejmość. Czasami najlepiej po prostu nie widzieć pewnych rzeczy. Wolę to niż torby z jedzeniem i propozycje zajęcia się dzieckiem. Pewnie mówili sobie, że muszą dać mi trochę czasu. I proszę – garaż pełni teraz dawną funkcję, a Tommy ma już jedenaście lat i potrafi nieźle nastraszyć swoją matkę.

Zostawiam samochód przed domem, wbiegam po schodach i otwieram kopniakiem drzwi na ganek. Następnie wyjmuję klucz i sprawdzam alarm. Zawsze go uruchamiamy. Co prawda okolica jest dosyć spokojna, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Zresztą Bridgeport leży zaledwie pięć kilometrów stąd, a tam właśnie grasują gangi, sprzedają narkotyki i mają ogólnie największą przestępczość. Czasami jej część przenika do podmiejskiej strefy Fairfax. Właśnie dlatego zamykamy drzwi na klucz i korzystamy z zabezpieczeń.

Jednak drzwi są otwarte, a alarm wyłączony. To może znaczyć tylko jedno. Oddycham z ulgą i kieruję się do kuchni.

– Tommy?! – wołam. – Tommy, jak mogłeś zrobić mi coś takiego?! Strasznie się o ciebie martwiłam!

Żadnej odpowiedzi. Pewnie udaje, że mnie nie słyszy. Chce przez to powiedzieć, że nie zrobił nic złego. Że wszystko jest w porzo, jak mówi. Pewnie przygotował już jakąś historyjkę, żeby się wytłumaczyć.

W salonie gra telewizor. Słyszę cichy, ale wyraźny dźwięk. To pewnie jakaś gra na playstation. Pewnie „Tenchu: Wrath of Heaven”, w tej chwili ulubiona gra Tommy’ego, albo najnowsza Lara Croft. Ale niezależnie od gry na pewno dobrze mnie słyszy. Jestem na niego coraz bardziej wkurzona. Powinien przyjść tu, do kuchni, i przynajmniej próbować się usprawiedliwić.

– Tommy! Wyłącz telewizor!

Wchodzę do pokoju, przekonana, że zastanę go przed telewizorem ze swoją ukochaną playstation w dłoniach, ale Tommy’ego tu nie ma.

– Dzień dobry, pani Bickford. Proszę usiąść.

W moim brązowym, obitym skórą fotelu siedzi mężczyzna i to on bawi się joystickiem. Robi to lewą ręką, bo w prawej trzyma wymierzony we mnie pistolet.

Jego twarz zasłania czarna kominiarka.ROZDZIAŁ TRZECI

Raz, dwa, trzy, koniec gry

W domu jest tylko pięć pokoi, nie licząc sutereny, i Lyla zagląda do nich wszystkich po kolei w poszukiwaniu Jesse’ego, a potem idzie do sutereny. Jesse pewnie bawi się w chowanego. Uwielbiał tę zabawę, kiedy miał pięć lat, ale nawet teraz, gdy ma jedenaście, też lubi się tym zajmować. W wieku, kiedy chłopcy wolą się już nie bawić z matkami.

Jej Jesse jest wyjątkiem. Wysportowany, szczupły i wysoki jak na swój wiek, ale pod pewnymi względami wciąż jeszcze jest jej małym synkiem. Za chwilę znowu wyskoczy z szafy lub spod schodów, a ona podskoczy i uniesie dłonie do serca.

„Wystraszyłeś mnie, kochanie!”.

Będzie się śmiał do rozpuku, trzymając się za brzuch.

„Ale jesteś strachliwa, mamo!”.

Racja, wciąż się boi. Od dnia, kiedy wzięła w ramiona tę maleńką istotkę. Przejmuje się wszystkim od rana do wieczora. Czasami aż kręci jej się od tego w głowie. Boi się, że Jesse utopi się w basenie, a potem przypomina sobie, że nie mają go przy domu. Boi się, że spadnie ze schodów w czasie zabawy we wspinaczkę wysokogórską. Że spadnie z roweru. Że porwie go jakiś kidnaper, który w jej najgorszych koszmarach przypomina Freddy’ego Kruegera.

Musi sobie potem przypominać, że nie ma nikogo takiego jak Freddy Krueger, a już z pewnością nie w miejscu tak spokojnym jak New London w stanie Connecticut i że Jesse już parę razy spadł ze schodów, co skończyło się zaledwie paroma siniakami. Miał zresztą również upadek na rowerze i nawet nie jęknął w czasie opatrywania ran, a potem chodził ze strupami na kolanach, jakby to były medale za odwagę. Tak, jest twardy jak prawdziwy mężczyzna i wszystko się na nim błyskawicznie goi. Jest zdrowy jak koń, w przeciwieństwie do swojej nadopiekuńczej matki, która cierpi na różne przypadłości, w tym na stany lękowe, które często nie pozwalają jej spać spokojnie.

Jej mąż, Stephen, mówi, że boi się świata, ale ona raczej boi się tych wszystkich złych rzeczy, które wciąż czyhają na zwykłych ludzi. Oczywiście jest to głęboko uzasadnione. Wystarczy posłuchać wiadomości albo otworzyć pierwszą lepszą gazetę. Te wszystkie wypadki. Strzelaniny. Tajemnicze choroby. Samoloty z szaleńcami gotowymi popełnić samobójstwo, byle tylko zabić jak najwięcej ludzi. Jak się tu nie bać, kiedy się o tym wszystkim pomyśli?

– Jesse! Koniec zabawy. Raz, dwa, trzy, koniec gry!

Odpowiada jej cisza.

Gdzie on może być? Pewnie schował się u siebie pod łóżkiem, mimo że ostrzegała go przed zarazkami i kurzem. Słyszała, że wpływa fatalnie na płuca, a ona wierzy w to głęboko. Wierzy we wszystkie ostrzeżenia, których udzielają specjaliści z telewizji i prasy. Mówiła Jesse’emu, że może nabawić się w ten sposób astmy, ale on jej nie słuchał. Jest jeszcze tak młody i wydaje mu się, że będzie żył wiecznie.

– Jesse, proszę, przestań się chować. Kolacja już prawie gotowa. Twoje ulubione hamburgery.

Łóżko syna jest porządnie posłane. Czyżby sama to zrobiła? Zapewne, bo Jesse nie troszczy się o takie drobiazgi. Lyla klęka na podłodze i podnosi przykrycie. No, jest, tam w kącie!

Nie, nie, to tylko cień. Cień, który wygląda jak skulony chłopiec.

Szafa! No tak, że też wcześniej o tym nie pomyślała. Jesse obserwuje ją pewnie teraz przez szparę w drzwiach i nieźle się bawi.

Lyla otwiera drzwi szafy i przesuwa wieszaki z ubraniami. Ma wrażenie, że Jesse jeszcze przed chwilą tu był. Czuje zapach jego skóry i włosów. Pewnie wymknął się z pokoju, kiedy ona zaglądała pod łóżko.

Lyla chciałaby położyć się teraz w szafie i zasnąć, czując zapach syna. I śnić, że wszystko jest w porządku i że Jesse zaraz się tu pojawi. Nie może jednak spać. Musi go najpierw odnaleźć.

Zaczyna przeszukiwać kolejne pokoje, aż w końcu schodzi do sutereny, trzymając się ostrożnie poręczy. Zapala nagą żarówkę i mrużąc oczy, rozgląda się dookoła. Na pralce stoi kosz z brudnymi ubraniami. Na wierzchu leży jego strój Tajemniczych Piratów. Po raz kolejny bierze go do rąk i przygląda mu się uważnie. Ślady po trawie, trochę błota... Czy ta plamka tuż pod literami to nie jest krew?

Niepokój przeszywa jej ciało niczym prąd elektryczny. Z bijącym sercem wbiega na schody, trzymając w dłoniach strój Jesse’ego. Chce go pokazać mężowi, by zrozumiał, że wydarzyło się coś naprawdę złego. Jak to się stało, że strój bejsbolowy jej syna nosi ślady krwi?

Potyka się na końcu schodów i pada na śliskie linoleum.

– Steve! – krzyczy. – Steve! Chodź, zobacz! Krew!

Ale dom jest pusty. Lyla podnosi się, otoczona złowrogą ciszą. Wciąż przyciskając strój do piersi, idzie do salonu.

– O Boże, spraw, żeby mu się nic nie stało – szepcze. – Niech bezpiecznie wróci do domu.

Rozgląda się dookoła. Na kominku stoi zdjęcie, które przynosi jej trochę ulgi. Widzi na nim syna w jego czystym, niepoplamionym krwią stroju Małej Ligi. Jesse zawsze się z nią drażnił, kiedy go prasowała. „Strój do bejsbolu powinien być pognieciony, mamo” – mówił, ale było widać, że jest zadowolony z tego, że poświęca mu tyle uwagi. Wystarczy tylko spojrzeć na jego uśmiech, kiedy tak stoi z kijem, przymierzając się do uderzenia. Ma jasne, pełne odwagi oczy. Jej wspaniały, cudowny syn...

Lyla opada na kanapę, trzymając w rękach pobrudzony strój i zdjęcie. Płacze, ale tylko przez chwilę. Musi przecież działać, a płacz ją wyczerpuje. Po pierwsze, powinna raz jeszcze przeszukać mieszkanie. Przejrzeć wszystkie pokoje i suterenę. A jeśli nie znajdzie Jesse’ego, zrobi coś, czego nie powinna robić. Skorzysta z komórki, żeby zapytać, gdzie jest jej syn i kiedy wróci do domu.

Powiedział jej bardzo wyraźnie, że nie ma prawa dzwonić.

Ale przecież nie może zabronić jej kontaktów w sprawie syna!

Myśl o tym, że w ostateczności zadzwoni pod zastrzeżony numer, dodaje jej sił. Wstaje z kanapy, wciąż ściskając strój i zdjęcie. I zaczyna kolejne, metodyczne poszukiwania.ROZDZIAŁ CZWARTY

Mężczyzna w masce

– Proszę usiąść, pani Bickford. Czy mogę mówić pani po imieniu?

Jestem przerażona. Nie mogę ruszyć się z miejsca. Boję się pistoletu, ale nie mogę oderwać od niego oczu. Wolę patrzeć na ten ciemny przedmiot niż w lśniące oczy zamaskowanego mężczyzny.

– To jasne, że się przestraszyłaś – mówi spokojnym i pewnym głosem nieznajomy. Czuję, że nienawidzę go za ten ton. Jak śmiał włamać się do mojego domu? – Nie ma w tym nic dziwnego – dodaje poufale. – Ale jeśli nie usiądziesz, strzelę ci w kolano, co bardzo skomplikuje sytuację. Więc siadaj. I to JUŻ!

Sama nie wiem, jak udało mi się usiąść. Oddycham ciężko, wciąż patrząc na wymierzony wprost w moją głowę pistolet.

– Tak lepiej – mówi mężczyzna w kominiarce.

– Kim pan jest? – pytam nie swoim głosem. – Czego pan ode mnie chce?

– Widzę, że już dochodzisz do siebie – rzuca. – Weź jeszcze parę głębokich oddechów, Kate. Na pewno ci to pomoże. Połóż ręce na poręczy fotela, tak żebym je widział. Doskonale. A teraz popatrz na mnie.

Z trudem unoszę wzrok i patrzę na kominiarkę. Widziałam takich ludzi tylko w telewizji. Facetów z oddziałów SWAT i innych specjalnych jednostek. Nigdy nie przypuszczałam, że zobaczę kogoś takiego w swoim domu, siedzącego w moim fotelu. Kominiarka ma otwór na usta, więc głos jest wyraźny i niestłumiony. Nie należy do osoby wyraźnie młodej albo starej. Mężczyzna jest zapewne mniej więcej w moim wieku.

– Świetnie. Odpręż się trochę i przejdziemy do interesów.

– Gdzie jest mój syn?! – Ten okrzyk wyrywa mi się prosto z płuc. Głos jest znacznie bardziej piskliwy niż zwykle.

– Tomas? Nie przejmuj się. W bezpiecznym miejscu. – Widzę, jak wykrzywia usta w uśmiechu. Jest bardzo zadowolony z siebie, ale pistolet nawet nie drgnie w jego dłoni. Trzyma go bardzo pewnie. Jego ręce przerażają mnie jeszcze bardziej niż pistolet, bo nagle dociera do mnie, że musiał dotykać mojego syna.

– Gdzie? Gdzie on jest? – pytam natarczywie.

– Dosyć tych pytań – mruczy.

– Jeśli coś mu zrobiłeś, to...

Mężczyzna pochyla się w moją stronę i potrząsa pistoletem.

– Zamknij się! Chcesz, żeby twój dzieciak wrócił cały i zdrowy do domu, to zamknij buzię i daj mi mówić.

Chcę mu odpowiedzieć. Otwieram parę razy usta, ale w końcu robię, co mi każe. Powoli zaczyna do mnie docierać, że muszę go słuchać.

– No dobra – mówi. – To pewnie straszny szok, co? Wracasz do domu i nagle spotykasz nieznajomego. Przykro mi, ale ten twój alarm jest do niczego. – Uśmiecha się raz jeszcze i siada wygodnie w fotelu. – Dobrze, chcesz wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi?

– Tak – odpowiadam.

– Doskonale. W dodatku jeszcze nie wpadłaś w histerię, co bardzo by skomplikowało naszą sytuację. Naprawdę nie chcę do ciebie strzelać. A chodzi mi o bardzo prostą sprawę. O forsę. Twoją forsę, która ma być wkrótce moja.

– Ile?

– Dobre pytanie. – Uśmiecha się z aprobatą. – A oto moja odpowiedź. Wszystko. Czy twój syn jest wart tego, żeby wyczyścić dla niego całe konto bankowe?

– Tak.

– Właśnie na to liczyłem. Podoba mi się to, że nawet się nie zawahałaś. Zobaczysz, że dobrze nam się będzie razem pracowało. Szkoda, że tak krótko. Ale gdyby coś ci strzeliło do głowy, to wiesz, co się stanie, prawda?

Czeka na odpowiedź. Mam tak suche usta, że trudno mi coś powiedzieć.

– Co?

– Wytnę mu serce. Wytnę serce Tommy’ego i przyślę ci w plastikowej torbie.

Mężczyzna odkłada joystick i wyjmuje z pochwy na łydce nóż ze lśniącym ostrzem. Trzyma pistolet w jednej ręce, a nóż w drugiej.

– Właśnie tym – mówi łagodnie. – I zapewniam, że nie będzie to pierwsze serce, które wyciąłem. – Urywa i przygląda mi się uważnie. – Wierzysz mi?

– Tak – odpowiadam słabym głosem.

I naprawdę mu wierzę.

Umysł człowieka jest czymś naprawdę zadziwiającym. Może znieść znacznie więcej, niż mi się wydawało. I chociaż jestem naprawdę przerażona i cała drżę, to jednak mój mózg wciąż funkcjonuje i zbiera informacje tak, że mogę podejmować decyzje. Zachowuję też spokój mimo przerażenia. Nie boję się tego, że umrę, ale tego, że coś stanie się Tommy’emu, jeśli się odpowiednio nie zachowam. Wiem, że muszę myśleć i działać racjonalnie.

Nie dawaj mu pretekstu do użycia siły, powtarzam sobie w duchu. Znaczy to tyle, że nie mogę wykonywać gwałtownych ruchów i wpaść w histerię, czego zresztą nigdy nie lubiłam u innych kobiet. Mężczyzna w kominiarce może być psychopatycznym mordercą, najwyraźniej zależy mu na tym, żebym w to uwierzyła, ale przecież powiedział, o co mu chodzi, i to bez owijania w bawełnę. Można to uznać za spory postęp.

Chce pieniędzy. Jeśli tak, to je dostanie. Chociaż z drugiej strony, dostęp do pieniędzy jest moim jedynym atutem i muszę się zastanowić, jak to wykorzystać. Nie, nie po to, żeby go pokonać, nawet nie będę próbowała się z nim mierzyć. Zależy mi tylko na tym, by zapewnić Tommy’emu bezpieczeństwo.

– Skąd mogę wiedzieć... – Urywam, żeby przełknąć ślinę. – Skąd mogę wiedzieć, że... że Tommy’emu nic nie jest?

Wsuwa nóż z powrotem do pochwy. Robi to tak delikatnym i kocim ruchem, że zapiera mi dech w piersi z wrażenia. Gotowa jestem uwierzyć, że równie zręcznie wsunąłby go komuś pod żebra. I z podobną przyjemnością.

Uśmiecha się i stuka parę razy zębami.

– Niedobra Kate. Nie spytała, czy może zadać pytanie.

– Proszę, niech pan powie, że nic mu nie jest.

Mężczyzna kręci głową.

– Żadnego błagania, Kate. Chcesz się czegoś dowiedzieć, to prosisz o pozwolenie na zadanie pytania, jasne?

Dla niego to tylko zabawa. Chce mnie w ten sposób złamać albo upokorzyć. Nie mam wyjścia i muszę grać na jego zasadach.

– Czy mogę zadać pytanie?

Znowu się uśmiecha, tym razem z aprobatą.

– Odmawiam odpowiedzi. Przynajmniej na razie. Za parę godzin będziesz mogła porozmawiać z synem przez komórkę. Może być mało przytomny, bo musieliśmy użyć narkotyku, żeby...

– Podaliście mu narkotyk?!

Porusza się tak szybko, że nie mam nawet czasu, żeby zareagować. Jeszcze przed chwilą siedział w moim fotelu, a teraz stoi tuż obok i przyciska mi lufę pistoletu do czoła.

Nie mogę powstrzymać łez, które lecą mi ciurkiem po policzkach. Stoi zaledwie parę centymetrów ode mnie. Słyszę, jak zgrzyta zębami, i niemal czuję na twarzy jego płytki oddech. Jest wściekły, a ja przerażona. Ostatnio bałam się tak bardzo, kiedy miałam pięć lat i wyobraziłam sobie, że pod łóżkiem czyha na mnie potwór. Nie mogłam wtedy nawet zawołać po pomoc. Po prostu czekałam, co się stanie.

Teraz jest tak samo.

– Nigdy mi się nie sprzeciwiaj – słyszę jego ostry szept tuż przy uchu. – I nie podnoś na mnie głosu. Rozumiesz? Skiń głową, jeśli nie możesz mówić.

Kiwam głową, czując mocniejszy nacisk metalu na skórę. Boję się, że nagle rozlegnie się głośny huk i Tommy zostanie bez matki.

Po chwili oddech mu się wyrównuje. Od śmierci Teda nigdy nie znajdowałam się tak blisko mężczyzny i teraz czuję gwałtowny wstręt. Chce mi się rzygać.

W końcu on trochę się cofa. Ściska mi brodę tak mocno, aż w końcu wydaję jęk.

– I co mam z tobą zrobić, Kate? Myślałem, że będziemy mogli współpracować, żebyś mogła odzyskać syna.

– To boli.

Ściska mocniej, ale po chwili puszcza mnie i wraca na swoje miejsce. Czuję, że twarz mi płonie.

– O czym to mówiliśmy? – mówi takim tonem, jakby nic się przed chwilą nie stało. – A tak, chcesz mieć pewność, że twój syn wciąż żyje. To zupełnie zrozumiałe. Przecież wiesz, że musieliśmy podać mu narkotyk. Wolałabyś, żebym go ogłuszył? Zrobił mu przy okazji krzywdę? Nie, narkotyk jest najlepszy. Musisz mi zaufać. Mamy metodę, która jest naprawdę niezawodna.

Mamy? No tak, przecież nie działa sam. Czy wszyscy ci ludzie są takimi potworami, czy wybrali tego do kontaktów z ofiarami, bo wzbudza największy strach?

O dziwo, przyjmuję jego słowa z ulgą. Może nie wszyscy porywacze są takimi narwańcami jak ten tutaj? Może rozumieją, że nic nie osiągną, jeśli po prostu zabiją Tommy’ego?

Mam wciąż w oczach łzy, ale widzę jego zamazaną sylwetkę. Kolejna fala przerażenia sprawia, że znowu zaczynam płakać. Nie chcę płakać! Nie chcę, żeby widział moją słabość! Nic jednak nie mogę na to poradzić. Wiem, że czasami lepiej jest się wypłakać. Tak właśnie było po śmierci Teda.

Nagle czuję lekkie uderzenie w twarz. Coś miękkiego opada mi na kolana. Dotykam tego i czuję delikatny materiał.

Chusteczka.

– Wytrzyj twarz. Leci ci z nosa.

Robię, co mi każe, zastanawiając się, skąd do licha ma chustkę. A potem nagle dociera do mnie, że nie jestem pierwsza i że jest przygotowany na każdą ewentualność.

– Nasza metoda, Kate. Nasza metoda powinna ci pomóc. Zaraz ci wyjaśnię, na czym polega.

Nagle przerywa mu sygnał telefonu. Jest tak ostry i gwałtowny, aż ciarki przechodzą mi po plecach. Mężczyzna sięga do kieszeni i wyjmuje komórkę, wciąż mierząc do mnie z pistoletu. Otwiera ją i patrzy gniewnie na ekranik.

– Mówiłem ci, żebyś nigdy nie dzwoniła pod ten numer! – rzuca ze złością. – Rozumiesz, nigdy! Twój syn żyje. Nic mu nie jest. To ci powinno w tej chwili wystarczyć. Dobrze, przestań płakać i mnie posłuchaj. Żyje, słyszysz, żyje. Jeśli będziesz mnie słuchać, nic mu się nie stanie, jasne? Już wkrótce się z nim zobaczysz.

Zamyka komórkę, wkłada do tej samej kieszeni i patrzy na mnie błyszczącymi oczami, jakby spodziewał się, że coś powiem.

Milczę. Dowiedziałam się jednak czegoś ważnego. Tommy nie jest jedynym dzieckiem, które porwali.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: