Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pantera - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
17 kwietnia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pantera - ebook

„Pantera” to nowość na polskim rynku wydawniczym!

Nelson DeMille należy do najbardziej popularnych autorów powieści sensacyjnej w Polsce.

 

Rok 2004. Detektyw John Corey i jego żona Kate – agentka FBI - przyłączają się do specjalnej grupy federalnej przerzuconej na teren Jemenu. Oficjalnie mają oni wyjaśnić wątki prowadzonego od ponad trzech lat dochodzenia w sprawie tragedii amerykańskiego okrętu wojenny Cole, który został zniszczony w wyniku samobójczego ataku bombowego przeprowadzonego przez zamachowców z Al.-Kaidy. Nieoficjalnym celem misji jest jednak zlikwidowanie człowieka, który był mózgiem całej akcji, znanego jako Pantera.



Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-840-3
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy

Męż­czy­zna w bia­łych sza­tach Be­du­ina, zwa­ny Bu­lu­sem ibn ad-Dar­wi­szem, zna­ny rów­nież pod uży­wa­nym w Al-Ka­idzie pseu­do­ni­mem an-Nu­majr – czy­li Pan­te­ra – za­trzy­mał się w po­bli­żu gru­py bel­gij­skich tu­ry­stów.

Bel­go­wie – czte­rech męż­czyzn i pięć ko­biet – przy­je­cha­li mi­kro­bu­sem z Sany ze swo­im je­meń­skim kie­row­cą i je­meń­skim prze­wod­ni­kiem, męż­czy­zną o na­zwi­sku Wa­sim ar-Ra­hib. Kie­row­ca po­zo­stał w kli­ma­ty­zo­wa­nym po­jeź­dzie, chro­niąc się przed pa­lą­cym sierp­nio­wym słoń­cem.

Prze­wod­nik, Wa­sim, nie mó­wił po fran­cu­sku, ale do­brze znał an­giel­ski, a jed­na z Bel­gi­jek, mniej wię­cej szes­na­sto­let­nia An­net­te, też zna­ła an­giel­ski i tłu­ma­czy­ła swo­im ro­da­kom wszyst­ko na fran­cu­ski.

– To jest słyn­na świą­ty­nia Bar’an, zna­na też jako Arsz Bi­lqis – tron kró­lo­wej Saby – zwró­cił się do grup­ki tu­ry­stów Wa­sim.

An­net­te prze­tłu­ma­czy­ła, tu­ry­ści po­ki­wa­li gło­wa­mi i za­czę­li ro­bić zdję­cia.

An-Nu­majr, Pan­te­ra, ob­rzu­cił wzro­kiem ru­iny kom­plek­su świą­tyn­ne­go – pra­wie pół hek­ta­ra ścian z brą­zo­we­go pia­skow­ca, pną­cych się w nie­bo kwa­dra­to­wych ko­lumn i pra­żą­cych się w pu­styn­nym słoń­cu otwar­tych po­dwór­ców. Ame­ry­kań­scy i eu­ro­pej­scy ar­che­olo­dzy spę­dzi­li wie­le lat na od­sła­nia­niu i re­stau­ro­wa­niu tych po­gań­skich ruin, a po­tem wy­je­cha­li z po­wo­du po­dejrz­li­wo­ści oko­licz­nych ple­mion i na­si­la­ją­cej się ak­tyw­no­ści Al-Ka­idy. Cóż za mar­no­traw­stwo cza­su i pie­nię­dzy, po­my­ślał Pan­te­ra. Z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ki­wał dnia, kie­dy za­chod­ni tu­ry­ści prze­sta­ną tu przy­jeż­dżać, a świą­ty­nię i ota­cza­ją­ce ją po­gań­skie ru­iny po­chło­nie na nowo pia­sek pu­sty­ni.

Pan­te­ra się­gnął wzro­kiem poza kom­pleks świą­tyn­ny, spoj­rzał na li­che po­let­ka i po­je­dyn­cze pal­my dak­ty­lo­we. Wie­dział, że daw­niej oko­li­ca była bar­dziej zie­lo­na i gę­ściej za­lud­nio­na. Po­tem ze wscho­du, z Ha­dra­mau­tu – co ozna­cza Miej­sce Gdzie Przy­cho­dzi Śmierć – wkro­czy­ła tu­taj pu­sty­nia.

Wa­sim ar-Ra­hib zer­k­nął na wy­so­kie­go, bro­da­te­go Be­du­ina, za­sta­na­wia­jąc się, w ja­kim celu przy­łą­czył się do gru­py bel­gij­skich tu­ry­stów. Wa­sim miał układ z szej­kiem miej­sco­we­go ple­mie­nia, Musą, i pła­cił mu sto do­la­rów ame­ry­kań­skich za zgo­dę na zwie­dza­nie tego hi­sto­rycz­ne­go za­byt­ku. Za te pie­nią­dze ku­po­wał też, oczy­wi­ście, spo­kój; obiet­ni­cę, że ża­den Be­du­in nie bę­dzie nie­po­ko­ił, prze­szka­dzał czy w ja­ki­kol­wiek spo­sób na­przy­krzał się tu­ry­stom. Wa­si­mo­wi nie da­wa­ło spo­ko­ju py­ta­nie, co w ta­kim ra­zie ro­bił tu­taj ten Be­du­in.

Pan­te­ra spo­strzegł, że prze­wod­nik się mu przy­glą­da i od­wza­jem­nił jego spoj­rze­nie, aż tam­ten zwró­cił się z po­wro­tem do swo­jej gru­py.

Tego dnia w świą­ty­ni nie było in­nych tu­ry­stów; z od­da­lo­nej o dwie­ście ki­lo­me­trów na za­chód sto­li­cy kra­ju, Sany, do­cie­ra­ła tu jed­na, góra dwie gru­py ty­go­dnio­wo. Pan­te­ra pa­mię­tał cza­sy, kie­dy słyn­ne ru­iny przy­cią­ga­ły tu wię­cej lu­dzi z Za­cho­du, ale ostat­nio, w związ­ku z do­nie­sie­nia­mi o ro­sną­cej ak­tyw­no­ści Al-Ka­idy w pro­win­cji Ma’rib, wie­lu tu­ry­stów trzy­ma­ło się od tego miej­sca z da­le­ka. Uśmiech­nął się.

Wła­śnie z po­wo­du ta­kiej sy­tu­acji Bel­go­wie przy­by­li tu ze zbroj­ną eskor­tą skła­da­ją­cą się z dwu­dzie­stu funk­cjo­na­riu­szy Na­ro­do­we­go Biu­ra Bez­pie­czeń­stwa – pa­ra­mi­li­tar­nej for­ma­cji po­li­cyj­nej, któ­rej za­da­niem była ochro­na tu­ry­stów na dro­gach i w od­wie­dza­nych za­byt­ko­wych miej­scach. Tu­ry­ści za tę usłu­gę pła­ci­li i były to do­brze wy­da­ne pie­nią­dze, po­my­ślał Pan­te­ra. Na ich nie­szczę­ście po­li­cjan­tom za­pła­co­no za znik­nię­cie, co wła­śnie w tej chwi­li za­mie­rza­li zro­bić.

Wa­sim mó­wił da­lej:

– Świą­ty­nia jest zna­na rów­nież pod na­zwą Świą­ty­ni Księ­ży­ca i była po­świę­co­na na­czel­ne­mu bó­stwu kró­le­stwa Sa­bej­czy­ków, Al­ma­qa­ho­wi.

Kie­dy mło­da Bel­gij­ka tłu­ma­czy­ła jego sło­wa na fran­cu­ski, Wa­sim jesz­cze raz spoj­rzał na bro­da­te­go męż­czy­znę w be­du­iń­skim stro­ju, trzy­ma­ją­ce­go się zbyt bli­sko gru­py. Chciał mu coś po­wie­dzieć, ale po­czuł za­kło­po­ta­nie i za­miast tego zwró­cił się do tu­ry­stów:

– Było to ty­siąc pięć­set lat przed dniem, kie­dy pro­rok Mu­ham­mad oświe­cił świat i roz­gro­mił po­gan.

Pan­te­ra, któ­ry rów­nież znał an­giel­ski, ski­nął z apro­ba­tą gło­wą, sły­sząc sło­wa prze­wod­ni­ka.

Przyj­rzał się bel­gij­skim tu­ry­stom. Były to dwie star­sze pary, któ­re chy­ba się zna­ły i któ­rym wy­raź­nie do­ku­cza­ło pa­lą­ce słoń­ce. Był też ja­kiś męż­czy­zna i ko­bie­ta, obo­je oko­ło dwu­dzie­sto­let­ni. Pan­te­ra za­uwa­żył, że nie mają na pal­cach ob­rą­czek, choć wi­dać było, że są ra­zem – trzy­ma­li się za ręce. Jesz­cze je­den męż­czy­zna i ko­bie­ta two­rzy­li parę, a tłu­ma­czą­ca sło­wa prze­wod­ni­ka dziew­czy­na mu­sia­ła być ich cór­ką albo krew­ną. Zwró­cił też uwa­gę, że z sza­cun­ku dla is­lam­skich zwy­cza­jów ko­bie­ty za­sło­ni­ły wło­sy hi­dża­bem, ale już nie prze­sło­ni­ły, jak wy­pa­da, twa­rzy. Prze­wod­nik po­wi­nien im zwró­cić uwa­gę, ale on był słu­żą­cym nie­wier­nych.

To byli żąd­ni przy­gód po­dróż­ni­cy, po­my­ślał Pan­te­ra. Cie­kaw­scy, pew­nie za­moż­ni, za­do­wo­le­ni z wy­ciecz­ki poza Sanę, gdzie – jak wie­dział – miesz­ka­li w ho­te­lu She­ra­ton. Mo­gło się jed­nak oka­zać, że wy­ciecz­ka oka­że się trud­niej­sza i bar­dziej ry­zy­kow­na, niż ich za­pew­nia­ło biu­ro po­dró­ży. W tej chwi­li – wy­obra­żał so­bie – być może my­ślą o swo­im kom­for­to­wym ho­te­lu, ba­rze i re­stau­ra­cji. Cie­ka­wi­ło go, czy któ­ry­kol­wiek z tu­ry­stów my­ślał o bez­pie­czeń­stwie. By­ło­by to wła­ści­we.

Wa­sim po­now­nie rzu­cił ukrad­kiem okiem na Be­du­ina, któ­ry te­raz stał jesz­cze bli­żej grup­ki tu­ry­stów. In­truz nie miał jesz­cze czter­dzie­stu lat, choć bro­da i ogo­rza­ła od słoń­ca skó­ra go po­sta­rza­ły. Wa­sim za­uwa­żył rów­nież, że męż­czy­zna miał przy so­bie ce­re­mo­nial­ną dżam­bi­ję – za­krzy­wio­ny je­meń­ski nóż, no­szo­ny przez wszyst­kich męż­czyzn na pół­no­cy kra­ju. Jego na­kry­cie gło­wy – ghu­tra – nie było spe­cjal­nie wy­szu­ka­ne ani zdo­bio­ne kosz­tow­ną zło­tą ni­cią, nie był to więc nikt waż­ny, ża­den szejk ani wódz kla­nu. W ta­kim ra­zie pew­nie się tu po­ja­wił, żeby pro­sić o jał­muż­nę. Cho­ciaż Wa­sim za­pła­cił szej­ko­wi Mu­sie za to, żeby ko­czow­ni­cy trzy­ma­li się z da­le­ka, to je­śli Be­du­in po­pro­si o jał­muż­nę, Wa­sim da mu kil­ka­set ria­li i po­wie, żeby po­szedł w po­ko­ju.

Wa­sim po­now­nie zwró­cił się do gru­py:

– Ta świą­ty­nia jest uwa­ża­na przez nie­któ­rych ame­ry­kań­skich mor­mo­nów za miej­sce, do któ­re­go w szó­stym wie­ku przed na­szą erą do­tarł z Je­ro­zo­li­my ich pro­rok Lehi. Tu wła­śnie, we­dług mor­moń­skich uczo­nych, Lehi po­cho­wał pro­ro­ka Izma­ela. Na­stęp­nie zbu­do­wał wiel­ki sta­tek dla sie­bie oraz swo­jej ro­dzi­ny i po­pły­nął do Ame­ry­ki.

An­net­te prze­ło­ży­ła wszyst­ko na fran­cu­ski, a na­stęp­nie prze­tłu­ma­czy­ła Wa­si­mo­wi na an­giel­ski py­ta­nie, któ­re za­dał je­den z tu­ry­stów. Prze­wod­nik uśmiech­nął się i od­po­wie­dział:

– Zga­dza się. Jak sami wi­dzi­cie, nie ma tu­taj oce­anu. Ale daw­niej była tu po­noć wiel­ka woda, chy­ba rze­ka, jesz­cze z cza­sów po­to­pu.

Dziew­czy­na prze­tłu­ma­czy­ła i wszy­scy Bel­go­wie po­ki­wa­li gło­wa­mi na znak, że zro­zu­mie­li.

– Pro­szę za mną – po­wie­dział Wa­sim. Po­ko­nał czter­na­ście ka­mien­nych stop­ni i sta­nął przed sze­ścio­ma kwa­dra­to­wy­mi ko­lum­na­mi, z któ­rych pięć mie­rzy­ło so­bie dwa­dzie­ścia me­trów wy­so­ko­ści, a szó­sta była w po­ło­wie zła­ma­na. Za­cze­kał, aż tu­ry­ści do nie­go do­łą­czą i ode­zwał się: – Je­śli spoj­rzy­my stąd na za­chód, zo­ba­czy­my góry, gdzie we­dług miej­sco­wych ple­mion spo­czy­wa Arka No­ego.

Za­ję­ci fo­to­gra­fo­wa­niem od­le­głych wzgórz tu­ry­ści nie za­uwa­ży­li, że bro­da­ty męż­czy­zna wspi­na się po scho­dach za nimi.

Spo­strzegł go za to Wa­sim i ode­zwał się do Be­du­ina po arab­sku:

– Pro­szę, to pry­wat­na wy­ciecz­ka…

An-Nu­majr, Pan­te­ra, od­po­wie­dział rów­nież po arab­sku:

– Ale ja też chciał­bym się cze­goś do­wie­dzieć.

Wa­sim, sta­ra­jąc się mó­wić peł­nym sza­cun­ku to­nem, od­po­wie­dział Be­du­ino­wi:

– Prze­cież nie mó­wisz ani po fran­cu­sku, ani po an­giel­sku. Cze­góż więc mo­żesz się do­wie­dzieć?

– Je­stem bie­da­kiem, chcia­łem tu­ry­stom za­pew­nić swo­im tra­dy­cyj­nym stro­jem tro­chę atrak­cji – od­po­wie­dział po an­giel­sku Pan­te­ra.

Za­sko­czo­ny per­fek­cyj­ną an­gielsz­czy­zną Be­du­ina, Wa­sim zwró­cił się do nie­go po arab­sku:

– Dzię­ku­ję ci, ale szejk Musa za­pew­nił mnie…

– Pro­szę – ode­zwał się znów po an­giel­sku Be­du­in – po­zwól mi po­zo­wać do fo­to­gra­fii z two­imi przy­ja­ciół­mi z Za­cho­du. Sto ria­li za jed­no zdję­cie.

An­net­te usły­sza­ła te sło­wa i prze­tłu­ma­czy­ła je na fran­cu­ski swo­im ro­da­kom, spra­wia­ją­cym wra­że­nie za­nie­po­ko­jo­nych wy­mia­ną zdań po­mię­dzy dwo­ma Ara­ba­mi. Do­wie­dziaw­szy się, cze­go do­ty­czy­ła roz­mo­wa, tu­ry­ści się uśmiech­nę­li i stwier­dzi­li, że to zna­ko­mi­ty po­mysł – pa­miąt­ko­wa fo­to­gra­fia, któ­rą za­bio­rą ze sobą do domu.

Wa­sim ustą­pił wo­bec ży­cze­nia swo­ich klien­tów i kiw­nął na Be­du­ina, żeby ro­bił swo­je.

Bel­go­wie za­czę­li po­zo­wać u boku wy­so­kie­go, bro­da­te­go męż­czy­zny, naj­pierw po­je­dyn­czo, po­tem w ma­łych grup­kach. Be­du­in uśmie­chał się do każ­de­go zdję­cia i uczyn­nie krą­żył wo­kół świą­ty­ni, usta­wia­jąc się do róż­nych ujęć z ru­ina­mi w tle.

Je­den ze star­szych męż­czyzn po­pro­sił go o do­by­cie z po­chwy szty­le­tu, ale Be­du­in wy­ja­śnił nie­mal prze­pra­sza­ją­cym to­nem, że kie­dy się już wyj­mie dżam­bi­ję, trze­ba jej użyć. Sły­sząc tłu­ma­cze­nie An­net­te, star­szy Belg po­wie­dział do ro­da­ków:

– W ta­kim ra­zie nie żą­daj­my, żeby wyj­mo­wał szty­let. – I wszy­scy się ro­ze­śmia­li. Tyl­ko Wa­sim się nie śmiał.

Zer­k­nął na ze­ga­rek. Wy­je­cha­li z Sany o ósmej rano, a mi­kro­bus do­tarł do po­bli­skie­go Ma’rib tuż po po­łu­dniu. Jego zda­niem tu­ry­ści zbyt wol­no je­dli lunch w re­stau­ra­cji ho­te­lu Bi­lqis i stąd Wa­sim mu­siał cze­kać dłu­go na szej­ka Musę, któ­ry za­żą­dał dwu­stu do­la­rów.

– Inne ple­mio­na ro­bią pro­ble­my – wy­ja­śnił szejk. – Mu­szę im za­pła­cić, że­by­ście mo­gli bez­piecz­nie wró­cić do Sany.

Wa­sim sły­szał to już wcze­śniej i od­po­wie­dział szej­ko­wi jak za­wsze:

– Tu­ry­ści już za­pła­ci­li usta­lo­ną staw­kę w biu­rze po­dró­ży w Sa­nie i do­dat­ko­wo za po­li­cyj­ną eskor­tę. Nie mogę żą­dać od nich wię­cej. A je­śli dam ci wię­cej pie­nię­dzy, sam nic nie za­ro­bię. – I jak zwy­kle obie­cał: – Na­stęp­nym ra­zem.

Szejk i prze­wod­nik z Sany uzgod­ni­li w koń­cu staw­kę na sto do­la­rów, ale Wa­sim po­sta­no­wił, że na­stęp­ne­go razu nie bę­dzie. Dro­ga z Sany do Ma’rib sta­wa­ła się nie­bez­piecz­na; nie­spo­koj­ne były nie tyl­ko ple­mio­na ko­czow­ni­ków, ale tak­że to nowe ugru­po­wa­nie, Al-Ka­ida, któ­re po­ja­wi­ło się w oko­li­cy po­przed­nie­go roku. Byli to głów­nie cu­dzo­ziem­cy: Sau­dyj­czy­cy, Ku­wejt­czy­cy, lu­dzie z są­sied­nie­go Oma­nu, a tak­że Ira­kij­czy­cy, któ­rzy ucie­kli ze swo­jej oj­czy­zny przed Ame­ry­ka­na­mi. Ci lu­dzie, zda­niem Wa­si­ma, spro­wa­dzą na Je­men nie­szczę­ście i śmierć.

I rze­czy­wi­ście, szejk Musa po­wie­dział Wa­si­mo­wi:

– Ci lu­dzie z Al-Ka­idy za­czy­na­ją sta­no­wić pro­blem. In­te­re­su­ją ich ame­ry­kań­skie szy­by naf­to­we i ame­ry­kań­skie ru­ro­cią­gi. Gro­ma­dzą się w sta­do jak wil­ki i tyl­ko cze­ka­ją, kie­dy ude­rzyć. – Szejk do­dał jesz­cze: – Oni są nie­prze­kup­ni, mój przy­ja­cie­lu. Po­li­cja was nie ochro­ni, ale ja tak. Trzy­sta do­la­rów.

Wa­sim po­now­nie od­mó­wił do­dat­ko­wej za­pła­ty.

– Może na­stęp­nym ra­zem – po­wie­dział szejk, wzru­szyw­szy ra­mio­na­mi.

– Tak, na­stęp­nym ra­zem. – Tyle, że Wa­sim nie był pew­ny, czy bę­dzie na­stęp­ny raz.

Wa­sim ar-Ra­hib, ab­sol­went uni­wer­sy­te­tu, z ty­tu­łem ma­gi­stra hi­sto­rii sta­ro­żyt­nej, nie mógł zna­leźć pra­cy jako na­uczy­ciel ani żad­nej in­nej, poza opro­wa­dza­niem wy­cie­czek. Za­ję­cie było dość do­brze płat­ne, a za­chod­ni tu­ry­ści da­wa­li hoj­ne na­piw­ki, tyle tyl­ko, że sta­wa­ło się ono co­raz bar­dziej nie­bez­piecz­ne. Co­raz bar­dziej nie­bez­piecz­ne rów­nież dla tu­ry­stów, choć biu­ra po­dró­ży o tym nie wspo­mi­na­ły. We wszyst­kich prze­wod­ni­kach – na­pi­sa­nych wie­le lat temu – znaj­do­wa­ło się ta­kie zda­nie: „Nie mo­że­cie wy­je­chać z Je­me­nu, nie zo­ba­czyw­szy uprzed­nio ruin Ma’rib”. Cóż, po­my­ślał Wa­sim, przyj­dzie im je oglą­dać bez nie­go.

Wa­sim pa­trzył na tu­ry­stów roz­ma­wia­ją­cych te­raz z Be­du­inem za po­śred­nic­twem dziew­czy­ny. Męż­czy­zna spra­wiał wra­że­nie za­chwy­co­ne­go, ale było w nim coś dziw­ne­go. Nie przy­po­mi­nał Be­du­ina. Czuł się zbyt pew­nie w oto­cze­niu tu­ry­stów, no i mó­wił po an­giel­sku. To dość nie­zwy­kłe, na­wet je­śli pra­co­wał dla Ame­ry­ka­nów przy in­sta­la­cjach naf­to­wych.

Tak czy owak mi­nę­ła już trze­cia po po­łu­dniu, a oni nie zwie­dzi­li jesz­cze na­wet Świą­ty­ni Słoń­ca. Je­śli zo­sta­ną tu dłu­żej, ostat­nią go­dzi­nę po­dró­ży po­wrot­nej do Sany po­ko­na­ją w ciem­no­ściach. A po­dróż po zmro­ku nie była do­brym po­my­słem, na­wet pod eskor­tą po­li­cji.

Wa­sim zwró­cił się po an­giel­sku do dziew­czy­ny i Be­du­ina:

– Mu­si­my już wra­cać. Dzię­ku­je­my ci za two­ją go­ścin­ność.

Tym­cza­sem Bel­go­wie za­ży­czy­li so­bie zdję­cia ca­łej gru­py z Be­du­inem; fo­to­gra­fem miał być Wa­sim. Prze­wod­nik po­my­ślał o spo­dzie­wa­nej gra­ty­fi­ka­cji, zgo­dził się więc i zro­bił zdję­cia czte­re­ma róż­ny­mi apa­ra­ta­mi.

– Je­śli da­cie temu dżen­tel­me­no­wi ty­siąc ria­li, bę­dzie do­brze – po­wie­dział po­tem do mło­dej Bel­gij­ki. Upew­nił się, czy do­brze zro­zu­mia­ła. – To bę­dzie oko­ło pię­ciu euro. Bar­dzo do­bra dniów­ka dla ko­goś ta­kie­go jak on.

An­net­te ze­bra­ła pie­nią­dze i wrę­czy­ła je Be­du­ino­wi.

– Dzię­ku­je­my panu.

Be­du­in wziął pie­nią­dze i od­po­wie­dział:

– Bar­dzo pro­szę. – I do­dał: – Pro­szę po­wie­dzieć swo­im ro­da­kom, że Bu­lus ibn ad-Dar­wisz ży­czy im szczę­śli­we­go i bez­piecz­ne­go po­by­tu w Je­me­nie.

Wa­sim po­pa­trzył na pół­noc, gdzie na dro­dze przez ten cały czas, za po­jaz­dem woj­sko­wym z eskor­tą po­li­cyj­ną, stał mi­kro­bus. Mi­kro­bus wciąż tam był, ale cię­ża­rów­ka znik­nę­ła. Wa­sim nie do­strzegł też żad­ne­go funk­cjo­na­riu­sza Służ­by Bez­pie­czeń­stwa w ich cha­rak­te­ry­stycz­nych nie­bie­skich mun­du­rach ka­mu­flu­ją­cych.

Prze­wod­nik za­dzwo­nił z te­le­fo­nu ko­mór­ko­we­go do ko­men­dan­ta po­li­cji, ale nikt nie od­po­wia­dał. Po­tem za­dzwo­nił do kie­row­cy mi­kro­bu­su, Isy, pry­wat­nie ku­zy­na swo­jej żony. Isa rów­nież nie ode­brał te­le­fo­nu.

Chwi­lę póź­niej prze­niósł wzrok na Be­du­ina, któ­ry od­wza­jem­nił jego spoj­rze­nie, i wte­dy Wa­sim zro­zu­miał, co się dzie­je. Za­czerp­nął głę­bo­ko po­wie­trza, tak żeby jego głos za­brzmiał pew­nie i ode­zwał się po arab­sku:

– Pro­szę… – po­krę­cił gło­wą – to jest złe…

– To ty, Wa­si­mie ar-Ra­hi­bie je­steś zły – od­parł Be­du­in. – Słu­żysz nie­wier­nym, za­miast Al­la­ho­wi.

– Je­stem słu­gą Al­la­ha…

– Milcz! – Be­du­in uniósł ostrze­gaw­czo pra­we ra­mię, ale za­raz je opu­ścił i spoj­rzał na Wa­si­ma oraz Bel­gów.

Czte­rej męż­czyź­ni i pięć ko­biet wpa­try­wa­ło się w swo­je­go prze­wod­ni­ka, ocze­ku­jąc, że wy­ja­śni im, co się dzie­je. Ewi­dent­nie dzia­ło się coś złe­go, choć kil­ka mi­nut wcze­śniej wszy­scy uśmie­cha­li się i po­zo­wa­li do fo­to­gra­fii.

Wa­sim uni­kał peł­nych nie­po­ko­ju spoj­rzeń tu­ry­stów.

– Czy coś się sta­ło? – zwró­ci­ła się do nie­go po an­giel­sku An­net­te. – Do­stał za mało pie­nię­dzy?

Wa­sim nie od­po­wie­dział, więc An­net­te za­py­ta­ła po an­giel­sku Be­du­ina:

– Czy coś jest nie w po­rząd­ku?

– Wy je­ste­ście nie w po­rząd­ku – od­parł an-Nu­majr.

Po­zo­sta­li za­czę­li wy­py­ty­wać An­net­te o to, co po­wie­dział, ale ta mil­cza­ła.

W pew­nej chwi­li je­den z męż­czyzn wy­cią­gnął dłoń i krzyk­nął:

– Re­gar­dez!

Z mrocz­nych za­ka­mar­ków ruin wy­ło­ni­ło się na­gle i sta­nę­ło na dzie­dziń­cu świą­ty­ni, po­ni­żej miej­sca, gdzie znaj­do­wa­li się uczest­ni­cy wy­ciecz­ki, tu­zin męż­czyzn w be­du­iń­skich stro­jach, z ka­łasz­ni­ko­wa­mi w rę­kach.

Tu­ry­ści w pierw­szej chwi­li onie­mie­li, ale kie­dy Be­du­ini ru­szy­li po ka­mien­nych stop­niach w górę, jed­na z ko­biet za­czę­ła krzy­czeć.

Wszyst­ko ro­ze­gra­ło się bar­dzo szyb­ko. Dwaj na­past­ni­cy wy­ce­lo­wa­li swo­je ka­ra­bi­ny w Bel­gów, pod­czas gdy po­zo­sta­li wią­za­li im ta­śmą ręce za ple­ca­mi.

– Co się dzie­je? – krzyk­nę­ła An­net­te do Wa­si­ma. – Dla­cze­go oni to ro­bią?

Wa­sim, któ­re­go nad­garst­ki rów­nież zwią­za­no, bał się po­cząt­ko­wo ode­zwać, w koń­cu jed­nak zdo­był się na od­wa­gę i od­krzyk­nął:

– To jest po­rwa­nie. Nie bój­cie się. Oni po­ry­wa­ją dla oku­pu. Nie zro­bią nam krzyw­dy.

Wy­po­wia­da­jąc te sło­wa, Wa­sim miał na­dzie­ję, że to praw­da. Po­rwa­nie za­chod­nich tu­ry­stów przez ko­czow­ni­cze ple­mię. Rzecz zwy­czaj­na, na­zy­wa­na „po­rwa­niem go­ścia”. Spę­dzą ty­dzień, może dwa wśród ple­mie­nia, póki nie zo­sta­nie do­star­czo­ny okup. Po­tem zo­sta­ną uwol­nie­ni. Tego ro­dza­ju sy­tu­acje zwy­kle mia­ły szczę­śli­we za­koń­cze­nie, tu­ry­stom rzad­ko dzia­ła się krzyw­da i ni­ko­go nie za­bi­ja­no, pod wa­run­kiem, że nie in­ter­we­nio­wa­ła ar­mia, pró­bu­jąc uwol­nić za­kład­ni­ków.

– To po­rwa­nie – po­wie­dzia­ła swo­im ro­da­kom prze­ra­żo­na An­net­te. – Dla oku­pu. Wa­sim mówi, żeby nie…

– Za­mknij się – ode­zwał się po an­giel­sku wy­so­ki Be­du­in. A na­stęp­nie zwró­cił się po arab­sku do Wa­si­ma. – To nie jest upro­wa­dze­nie.

Wa­sim za­mknął oczy i za­czął się gło­śno mo­dlić.

Bu­lus ibn ad-Dar­wisz, Pan­te­ra, się­gnął po swój za­krzy­wio­ny nóż i sta­nął za ple­ca­mi Wa­si­ma. Jed­ną ręką chwy­cił go za wło­sy i od­chy­lił mu gło­wę do tyłu, a dru­gą prze­cią­gnął ostrzem po gar­dle i moc­no po­pchnął do przo­du.

Wa­sim ru­nął twa­rzą na ka­mien­ną po­sadz­kę Świą­ty­ni Księ­ży­ca. Le­żał nie­ru­cho­mo, a roz­pa­lo­ne słoń­cem ka­mie­nie szyb­ko za­bar­wi­ły się od krwi czer­wie­nią.

Bel­go­wie ob­ser­wo­wa­li z prze­ra­że­niem tę sce­nę; w koń­cu część z nich za­czę­ła krzy­czeć, inni pła­kać.

Uzbro­je­ni męż­czyź­ni zmu­si­li te­raz Bel­gów do uklęk­nię­cia. Pan­te­ra zbli­żył się do An­net­te, okrą­żył ją i po­wie­dział:

– Nie bę­dziesz mu­sia­ła pa­trzeć, jak inni umie­ra­ją.

Cią­gnąc ją za dłu­gie wło­sy, szyb­kim ru­chem od­chy­lił jej gło­wę do tyłu, po­de­rżnął gar­dło i ru­szył w stro­nę po­zo­sta­łych.

Nie­któ­rzy szlo­cha­li i bła­ga­li o li­tość, inni sza­mo­ta­li się da­rem­nie. Da­rem­nie, po­nie­waż dżi­ha­dy­ści trzy­ma­li ich moc­no, kie­dy Pan­te­ra pod­rzy­nał im gar­dła.

Nie­licz­ni przy­ję­li swój los spo­koj­nie. Tyl­ko jed­na oso­ba się mo­dli­ła, star­sza ko­bie­ta, któ­rą Pan­te­ra zo­sta­wił so­bie na ko­niec, żeby mo­gła skoń­czyć swą mo­dli­twę. To in­te­re­su­ją­ce, po­my­ślał, pa­trzeć, jak lu­dzie umie­ra­ją.

Nie upły­nę­ły na­wet dwie mi­nu­ty, kie­dy było już po wszyst­kim. Cała dzie­wiąt­ka nie­wier­nych oraz ich słu­żą­cy Wa­sim le­że­li na po­sadz­ce świą­ty­ni, a ich krew pły­nę­ła stru­mie­niem po sta­ro­żyt­nych ka­mie­niach.

Bu­lus ibn ad-Dar­wisz, an-Nu­majr, Pan­te­ra, pa­trzył na nie­wier­nych, któ­rzy je­den po dru­gim wpa­da­li w przed­śmiert­ne drgaw­ki, a po­tem za­sty­ga­li w bez­ru­chu.

Tyl­ko je­den, oj­ciec tej mło­dej dziew­czy­ny, pod­niósł się na­gle z rę­ka­mi zwią­za­ny­mi na ple­cach i za­czął zbie­gać po ka­mien­nych scho­dach. Po­tknął się jed­nak za­raz i ru­nął twa­rzą na ka­mie­nie, a na­stęp­nie sto­czył po stro­mych stop­niach i za­marł u ich pod­nó­ża.

– Mam na­dzie­ję, że nie był ran­ny – po­wie­dział Pan­te­ra do swo­ich dżi­ha­dy­stów.

Męż­czyź­ni wy­bu­chli śmie­chem.

Pan­te­ra zer­k­nął na czer­wo­ną od krwi dżam­bi­ję i wsu­nął ją do po­chwy.

Wziął do ręki je­den z apa­ra­tów fo­to­gra­ficz­nych na­le­żą­cych do tu­ry­stów i z uśmie­chem na twa­rzy prze­glą­dał zdję­cia na ma­łym ekra­nie.

– Na­bil! – przy­wo­łał jed­ne­go ze swo­ich lu­dzi i wrę­czył mu apa­rat, ka­żąc zro­bić zdję­cia do­ku­men­tu­ją­ce rzeź.

– Przy­je­cha­li­ście do Je­me­nu po przy­go­dę i wie­dzę – ode­zwał się Pan­te­ra, pa­trząc na mar­twych Eu­ro­pej­czy­ków. – Zna­leź­li­ście jed­no i dru­gie. Wspa­nia­łą ostat­nią przy­go­dę i wie­dzę na te­mat tej zie­mi. Do­wie­dzie­li­ście się, że Je­men to miej­sce, gdzie przy­cho­dzi śmierć.Rozdział drugi

Gdyby Zie­mia mia­ła od­byt, mie­ścił­by się on w Je­me­nie.

A sko­ro już mowa o otwo­rach w du­pie i o dup­kach, mój szef, spe­cjal­ny agent do­wo­dzą­cy FBI, Tom Walsh, chciał wi­dzieć mnie, Joh­na Co­reya, o pią­tej pięt­na­ście po po­łu­dniu, i de­tek­tyw Co­rey był już pięć mi­nut spóź­nio­ny. Żad­ne zmar­twie­nie – moja żona, Kate May­field, któ­ra też pra­cu­je dla Wal­sha, zja­wi­ła się na spo­tka­niu punk­tu­al­nie i bez wąt­pie­nia zna­la­zła dla mnie do­bre uspra­wie­dli­wie­nie w ro­dza­ju: „John jest dzi­siaj w na­stro­ju bier­no-agre­syw­nym. Przyj­dzie, kie­dy po­czu­je, że do­sta­tecz­nie wy­raź­nie dał to do zro­zu­mie­nia”.

Ra­cja. Za ko­lej­nych pięć mi­nut. Wy­łą­czy­łem kom­pu­ter i ro­zej­rza­łem się po pu­stym biu­rze po­dzie­lo­nym na bok­sy. Pra­cu­ję na dwu­dzie­stym szó­stym pię­trze przy Fe­de­ral Pla­za 26, miesz­czą­cym się na dol­nym Man­hat­ta­nie, w cie­niu bliź­nia­czych Wież. Nie… już nie. Wież już nie ma. Za to ja wciąż tu­taj je­stem.

Był pią­tek – mó­wi­my na to fe­de­ral­ny pią­tek – co ozna­cza, że o szes­na­stej trzy­dzie­ści moi ko­le­dzy w wal­ce z ter­ro­ry­zmem, głów­nie agen­ci FBI i de­tek­ty­wi NYPD, prze­dzie­ra­li się przez kor­ki na mo­stach albo w tu­ne­lach, albo uda­li się wy­peł­niać mi­sje spe­cjal­ne w oko­licz­nych ba­rach i re­stau­ra­cjach. Przy odro­bi­nie szczę­ścia wkrót­ce do nich do­łą­czę. Ale naj­pierw mu­szę się spo­tkać z To­mem Wal­shem, któ­ry do­wo­dzi no­wo­jor­ski­mi Si­ła­mi An­ty­ter­ro­ry­stycz­ny­mi. W ja­kim celu pan Walsh chciał się ze mną wi­dzieć?

Jego e-mail brzmiał: John, Kate, u mnie w ga­bi­ne­cie, 5:15. Spra­wa pry­wat­na. Te­mat Je­men.

Je­men? Może to po­mył­ka w dru­ku. Je­mex? Nowy ro­dzaj ma­te­ria­łów wy­bu­cho­wych? A może miał na my­śli „Yes-men”. Za dużo było w tej or­ga­ni­za­cji przy­ta­ki­wa­czy.

Walsh nie­czę­sto okre­śla te­mat roz­mo­wy jako pry­wat­ny – lubi za­ska­ki­wać. Ale kie­dy już to zro­bi, to chce, że­byś się po­waż­nie, do­głęb­nie za­sta­no­wił, co miał na my­śli.

Gdy­bym miał to sta­ran­nie prze­my­śleć, do­szedł­bym do wnio­sku, że Tom Walsh chce prze­nieść Kate i mnie do dzia­łu je­meń­skie­go. A mamy tu dział je­meń­ski? A może po pro­stu chce, że­by­śmy po­mo­gli mu zna­leźć Je­men na ma­pie.

Jest jesz­cze jed­na moż­li­wość… nie, chy­ba nie za­mie­rzał nas pro­sić, że­by­śmy po­je­cha­li do Je­me­nu. Nie, nie. By­łem tam przez mie­siąc, pro­wa­dząc śledz­two w spra­wie ata­ku bom­bo­we­go na USS Cole. Stąd wiem, że Je­men to praw­dzi­wy otwór od­by­to­wy.

Wsta­łem, za­ło­ży­łem ma­ry­nar­kę, po­pra­wi­łem kra­wat, wzią­łem się w garść i ru­szy­łem w kie­run­ku ga­bi­ne­tu Wal­sha.

Te­raz krót­ka hi­sto­ria tej eli­tar­nej jed­nost­ki. Siły An­ty­ter­ro­ry­stycz­ne po­wsta­ły w 1980 roku, kie­dy sło­wo „ter­ro­ry­sta” nie było jesz­cze sy­no­ni­mem is­lam­skie­go ter­ro­ry­sty. ATTF zaj­mo­wa­ło się w tam­tych cza­sach głów­nie chłop­ca­mi z Ir­landz­kiej Ar­mii Re­pu­bli­kań­skiej, Czar­ny­mi Pan­te­ra­mi, por­to­ry­kań­ski­mi gru­pa­mi se­pa­ra­ty­stycz­ny­mi i in­ny­mi kiep­ski­mi ak­to­ra­mi, któ­rym – pa­ra­fra­zu­jąc sło­wa Wil­lia­ma Szek­spi­ra – wy­da­wa­ło się, że cały Nowy Jork jest sce­ną, a każ­dy kiep­ski ak­tor chce grać na Broad­wayu.

Dla­te­go pierw­sze Siły An­ty­ter­ro­ry­stycz­ne sfor­mo­wa­no wła­śnie w No­wym Jor­ku.

W ich skład wcho­dzi­ło dzie­się­ciu agen­tów FBI i dzie­się­ciu de­tek­ty­wów NYPD. Te­raz mamy znacz­nie wię­cej lu­dzi. Do­łą­czy­ło do nas kil­ku agen­tów CIA oraz lu­dzie z in­nych służb fe­de­ral­nych i sta­no­wych, a tak­że z agen­cji wy­wia­dow­czych. Ak­tu­al­na licz­ba jest taj­na, a kie­dy ktoś za­da­je mi py­ta­nie, ilu lu­dzi tu pra­cu­je, od­po­wia­dam: „ja­kaś po­ło­wa”.

Eks­pe­ry­ment z no­wo­jor­ski­mi si­ła­mi an­ty­ter­ro­ry­stycz­ny­mi wy­padł do­brze i przed je­de­na­stym wrze­śnia pa­mięt­ne­go roku w ca­łym kra­ju było już ja­kieś trzy­dzie­ści pięć po­dob­nych od­dzia­łów. Te­raz, po tam­tych wy­da­rze­niach, ich licz­ba prze­kra­cza­ła sto. Znak cza­sów.

W za­ło­że­niu teo­re­tycz­nym, sto­ją­cym za po­wo­ła­niem ATTF, prze­mie­sza­nie lu­dzi z róż­nych or­ga­nów ochro­ny po­rząd­ku pu­blicz­ne­go i agen­cji wy­wia­dow­czych mia­ło po­łą­czyć róż­ne­go ro­dza­ju umie­jęt­no­ści oraz od­mien­ne spo­so­by my­śle­nia, a więc zbu­do­wać pew­ną sy­ner­gię i dać lep­sze re­zul­ta­ty. Było w tym tro­chę ra­cji. Przy­najm­niej moja żona z FBI i ja z NYPD do­ga­dy­wa­li­śmy się ze sobą cał­kiem do­brze. Rze­czy­wi­ście, lu­dzie się tu le­piej do­ga­dy­wa­li, kie­dy sy­pia­li ze sobą.

Ko­lej­nym po­wo­dem wcią­gnię­cia miej­sco­wej po­li­cji do sił fe­de­ral­nych był fakt, że więk­szość agen­tów FBI – z moją żoną włącz­nie – po­cho­dzi­ła z te­re­nów nie­zur­ba­ni­zo­wa­nych, czy­li in­a­czej z głu­chej pro­win­cji. W ta­kim wiel­kim mie­ście jak Nowy Jork te­ry­to­rium naj­le­piej zna miej­sco­wy gli­na. Uczy­łem świe­żo upie­czo­nych agen­tów FBI, jak po­słu­gi­wać się mapą me­tra i za­zna­cza­łem im na niej po­ło­że­nie wszyst­kich ir­landz­kich pu­bów na Dru­giej i Trze­ciej Alei.

Tak więc je­stem obec­nie agen­tem kon­trak­to­wym, czy­li cy­wi­lem. Jesz­cze pięć lat temu by­łem w no­wo­jor­skiej po­li­cji, ale od­sze­dłem z po­wo­du nie­zdol­no­ści do służ­by, spo­wo­do­wa­nej trzy­krot­nym w cią­gu jed­ne­go dnia po­strza­łem pod­czas peł­nie­nia obo­wiąz­ków służ­bo­wych. Fi­zycz­nie czu­ję się do­brze (psy­chicz­nie już może nie tak bar­dzo), ale zna­la­zły się inne po­wo­dy, by przejść na ren­tę. Obec­nie, jak wie­lu in­nych by­łych gli­nia­rzy, ro­bię ka­rie­rę u fe­de­ral­nych, któ­rzy mają do wy­da­nia na wal­kę z ter­ro­ry­zmem nie­wy­obra­żal­ne mi­lio­ny do­la­rów. Czy lu­bię swo­je za­ję­cie? To mia­ło się wkrót­ce oka­zać.Rozdział trzeci

Mój szef i moja żona sie­dzie­li przy okrą­głym sto­le w po­bli­żu wiel­kie­go okna wy­cho­dzą­ce­go na po­łu­dnie, z do­brym wi­do­kiem na Dol­ny Man­hat­tan i Sta­tuę Wol­no­ści. Wi­do­ku nie prze­sła­nia­ły te­raz Wie­że, cho­ciaż na oknie przy­kle­jo­no czar­ną kal­ko­ma­nię z za­ry­sem zbu­rzo­nych bu­dyn­ków i na­pi­sem „Nig­dy nie za­po­mni­my”.

Nikt, włącz­nie ze mną, nie sko­men­to­wał mo­je­go spóź­nie­nia, więc za­ją­łem miej­sce przy sto­le.

Nie do koń­ca lu­bię pana Wal­sha, ale je­stem pe­łen sza­cun­ku dla tego, co robi i ro­zu­miem, ja­kie­mu stre­so­wi jest pod­da­wa­ny. Chciał­bym wie­rzyć, iż czy­nię jego pra­cę lżej­szą, ale… cóż, to nie­praw­da. Zda­rza­ło mi się jed­nak ochro­nić jego ty­łek i spra­wić, że Walsh do­brze się za­pre­zen­to­wał. Od cza­su do cza­su od­wza­jem­niał mi się tym sa­mym. Dla nie­go był to ro­dzaj kom­pro­mi­su. Dla­cze­go więc chciał mnie po­słać do Je­me­nu?

– Kate i ja nie roz­ma­wia­li­śmy jesz­cze na te­mat mo­jej no­tat­ki – po­in­for­mo­wał mnie na wej­ściu.

– Świet­nie. – Gów­no praw­da.

Kate jest agent­ką FBI i może dla­te­go lubi sze­fa. A może lubi go ot tak, po pro­stu, i może dla­te­go ja nie lu­bię jego.

Kil­ka słów na te­mat spe­cjal­ne­go agen­ta do­wo­dzą­ce­go Toma Wal­sha. Jest mło­dy jak na to sta­no­wi­sko – po czter­dzie­st­ce, przy­stoj­ny, je­śli gu­stu­je­cie w uro­dzie ma­ne­ki­nów skle­po­wych, nie­żo­na­ty, za to w sta­łym związ­ku z ko­bie­tą rów­nie za­ab­sor­bo­wa­ną sobą i nar­cy­stycz­ną co on sam. Do­brze wy­pa­dło?

Jego styl za­rzą­dza­nia po­le­ga na tym, że jest nie­co po­wścią­gli­wy wo­bec swo­ich agen­tów FBI, a znaj­du­ją­cych się pod jego ko­men­dą de­tek­ty­wów NYPD trak­tu­je w spo­sób pro­tek­cjo­nal­ny. Żąda bez­wa­run­ko­wej lo­jal­no­ści, ale za­po­mi­na, że isto­tą lo­jal­no­ści jest wza­jem­ność. Tom jest lo­jal­ny, ale wo­bec swo­ich prze­ło­żo­nych w Wa­szyng­to­nie; wszy­scy po­zo­sta­li są nic nie­zna­czą­cy. Nig­dy o tym nie za­po­mi­nam, kie­dy mam z nim bez­po­śred­nio do czy­nie­nia. Tak jak te­raz.

Po­nie­waż jed­nak isto­ty ludz­kie są bar­dzo skom­pli­ko­wa­ne, po­tra­fię do­strzec tak­że lep­szą stro­nę Toma Wal­sha. Jak choć­by to, że w na­szej ostat­niej więk­szej spra­wie, do­ty­czą­cej li­bij­skie­go ter­ro­ry­sty Asa­da Kha­li­la, pseu­do­nim Lew, Walsh wy­ka­zał się fi­zycz­nym mę­stwem, do­rów­nu­ją­cym wszyst­kie­mu, co zda­rzy­ło mi się wi­dzieć w cią­gu dwu­dzie­stu lat spę­dzo­nych w NYPD i czte­rech w Si­łach An­ty­ter­ro­ry­stycz­nych. Gdy­by nie ten je­den akt nad­zwy­czaj­nej od­wa­gi, kie­dy dla ra­to­wa­nia ty­się­cy nie­win­nych ist­nień po­sta­wił na sza­li swo­je ży­cie, roz­glą­dał­bym się te­raz za inną ro­bo­tą, po­nie­waż za mie­siąc wy­ga­sa mój kon­trakt.

Tom prze­szedł od razu do rze­czy, mó­wiąc:

– Przej­dę od razu do rze­czy. – Spoj­rzał na le­żą­cy przed nim e-mail i po­in­for­mo­wał nas: – Do ob­ję­cia są dwa sta­no­wi­ska za gra­ni­cą.

– Pa­ryż i Rzym? – za­in­te­re­so­wa­łem się.

– Nie – od­parł. – Oba w Sa­nie. – I przy­po­mniał mi. – To sto­li­ca Je­me­nu.

– Nie ma mowy – za­pew­ni­łem go.

– Wy­słu­chaj mnie do koń­ca.

Kate po­wie­dzia­ła To­mo­wi: „Je­śli mój mąż nie jest za­in­te­re­so­wa­ny, to ja też nie”.

Oczy­wi­ście nie po­wie­dzia­ła tego. Za to zwró­ci­ła się do mnie:

– Po­słu­chaj­my.

Dzię­ki, part­ne­rze. Kate za­wsze przed­kła­da ka­rie­rę i kraj nad wła­sne­go męża. No, może nie za­wsze. Ale czę­sto. Mam to wszyst­ko za­pi­sa­ne.

Poza tym, mój in­stynkt de­tek­ty­wa mó­wił mi, że Tom i Kate za­czę­li roz­mo­wę beze mnie. Lu­dzie z FBI trzy­ma­ją szta­mę.

Walsh mó­wił da­lej:

– Jed­no sta­no­wi­sko jest dla le­ga­ta, a dru­gie dla oso­by z ERT. – I do­dał: – Oba w Sa­nie, ale cza­sem trze­ba bę­dzie po­je­chać do Ade­nu. W na­szej am­ba­sa­dzie w Sa­nie nie ma obec­nie biu­ra praw­ne­go, sta­no­wi­sko jest zu­peł­nie nowe, do ob­ję­cia od po­cząt­ku przy­szłe­go mie­sią­ca.

Tom prze­szedł do ofi­cjal­ne­go opi­su sta­no­wi­ska, czy­ta­jąc z kart­ki. Wy­łą­czy­łem się.

Le­gat, dla wa­szej in­for­ma­cji, to at­ta­ché praw­ny, przy­dzie­lo­ny do ame­ry­kań­skiej am­ba­sa­dy w sto­li­cy kra­ju albo do ame­ry­kań­skie­go kon­su­la­tu w ja­kimś więk­szym mie­ście. W tym przy­pad­ku mia­ła­by to być Sana i być może Aden, je­dy­ne dwa mia­sta, ja­kie zna­łem w Je­me­nie.

Kate, jak wie­lu agen­tów spe­cjal­nych FBI, jest praw­ni­kiem, więc ja, jako de­tek­tyw, do­sze­dłem do wnio­sku, że sta­no­wi­sko le­ga­ta było prze­zna­czo­ne dla niej. ERT to skrót od Evi­den­ce Re­spon­se Team – fe­de­ral­ne­go od­po­wied­ni­ka eki­py kry­mi­na­li­stycz­nej, do­sze­dłem więc do wnio­sku, że to mia­ła być moja pra­ca.

By­łem pe­wien, że cho­dzi o za­mach bom­bo­wy na USS Cole, okręt wo­jen­ny za­ata­ko­wa­ny pod­czas tan­ko­wa­nia pa­li­wa w por­cie w Ade­nie. Zda­rze­nie mia­ło miej­sce dwu­na­ste­go paź­dzier­ni­ka 2000 roku i z tego po­wo­du zna­la­złem się w Je­me­nie w sierp­niu 2001. Śledz­two w spra­wie tego aktu ter­ro­ry­stycz­ne­go trwa nadal i nie bę­dzie za­koń­czo­ne, póki wszy­scy win­ni nie zo­sta­ną do­pro­wa­dze­ni przed ob­li­cze wy­mia­ru spra­wie­dli­wo­ści.

Je­śli cho­dzi o Sanę, sto­li­cę Je­me­nu, sło­wo to po arab­sku ozna­cza od­byt. Przy oka­zji, por­to­we mia­sto Aden jest nie­lep­sze. Mo­że­cie mi wie­rzyć na sło­wo.

– Po swo­jej ostat­niej wi­zy­cie w Je­me­nie – cia­gnął pan Walsh – John wie, że tam­tej­szy rząd wy­da­je na­szym eks­per­tom z ERT ba­da­ją­cym za­mach na Cole tyl­ko czter­dzie­sto­pię­cio­dnio­we wizy. Je­śli jed­nak wy­wrze­my od­po­wied­nie na­ci­ski, okres ten może zo­stać wy­dłu­żo­ny na­wet do roku.

Rok? Chy­ba żar­tu­jesz?

Walsh miał wła­sne zda­nie na ten te­mat.

– Je­meń­czy­cy współ­pra­cu­ją, ale nie w peł­ni. – I wy­ja­śnił szcze­gó­ło­wo. – Ba­lan­su­ją na cien­kiej li­nie po­mię­dzy na­ci­ska­mi Wa­szyng­to­nu a na­ci­ska­mi we­wnętrz­nych i ze­wnętrz­nych sił, któ­rym nie po­do­ba się obec­ność Ame­ry­ka­nów w kra­ju. Obec­nie rząd w Sa­nie prze­cho­dzi fazę an­ty­ame­ry­kań­ską.

– To nie jest faza, Tom – po­in­for­mo­wa­łem go. I za­pro­po­no­wa­łem: – Może po­win­ni­śmy zo­stać w domu i spu­ścić na nich ato­mów­kę.

Tom zi­gno­ro­wał moją su­ge­stię i cią­gnął wy­wód.

– Pra­ca Kate w am­ba­sa­dzie jest re­gu­lo­wa­na przez za­sa­dy obo­wią­zu­ją­ce w dy­plo­ma­cji, może więc tam prze­by­wać do­wol­nie dłu­go.

Pięć mi­nut? Wy­star­czy?

– Pod­su­mo­wu­jąc – Tom za­czął się stresz­czać – obo­je mo­że­cie się szy­ko­wać na rok. – I do­dał: – Ra­zem. – Uśmiech­nął się i sko­men­to­wał: – To chy­ba nie­źle.

– Cu­dow­nie – przy­zna­łem mu ra­cję. Nie omiesz­ka­łem jed­nak przy­po­mnieć: – Nie je­dzie­my.

– Po­zwól mi skoń­czyć.

W ta­kich mo­men­tach szef zwy­kle mówi, co się może wy­da­rzyć, je­śli po­wiesz „nie”, więc Tom prze­szedł do rze­czy.

– Czas spę­dzo­ny przez Kate tu­taj, w No­wym Jor­ku, zbli­ża się do na­tu­ral­ne­go koń­ca w aspek­cie jej dal­szej ka­rie­ry. Praw­dę mó­wiąc, sze­fo­stwo Po­łą­czo­nych Sił w Wa­szyng­to­nie chce ją tam ko­niecz­nie prze­nieść. To bę­dzie wła­ści­wy krok na ścież­ce ka­rie­ry.

Kate, któ­ra po­cho­dzi z miej­sca zwa­ne­go Min­ne­so­tą, po­cząt­ko­wo nie zno­si­ła No­we­go Jor­ku, ale w moim to­wa­rzy­stwie za­czę­ła go lu­bić. Dla­cze­go o tym nie mówi?

– Je­śli Kate zgo­dzi się ob­jąć to trud­ne sta­no­wi­sko za gra­ni­cą – cią­gnął Tom – Biu­ro Pre­fe­ren­cji umie­ści jej na­zwi­sko na sa­mym szczy­cie li­sty. – I do­dał, cał­kiem nie­po­trzeb­nie: – A to zna­czy, że po Je­me­nie bę­dzie mo­gła wró­cić do No­we­go Jor­ku albo wy­brać do­wol­ne inne miej­sce.

Kate po­ki­wa­ła gło­wą.

– Je­śli ty zgo­dzisz się na ten przy­dział – Tom zwró­cił się do mnie – twój kon­trakt, któ­ry, jak wiem, wła­śnie wy­ga­sa, zo­sta­nie prze­dłu­żo­ny na czas po­by­tu w Je­me­nie plus do­dat­ko­we dwa lata.

Po­dej­rze­wam, że to mia­ła być mar­chew­ka. Ja chy­ba jed­nak wo­la­łem kij – nie­od­na­wia­nie mo­je­go kon­trak­tu.

To­mo­wi mu­sia­ło przyjść to samo do gło­wy, bo do­dał:

– Albo po po­wro­cie z Je­me­nu mo­żesz do­stać spon­so­ro­wa­ną przez służ­by fe­de­ral­ne pra­cę w Wy­dzia­le Wy­wia­du NYPD. Zaj­mie­my się tym – za­pew­nił mnie.

Wyj­rza­łem przez okno. Po­nu­ry lu­to­wy dzień. W Je­me­nie było sło­necz­nie. Spoj­rza­łem na nie­od­le­gły ce­gla­ny gmach One Po­li­ce Pla­za. By­ło­by miło wró­cić do służ­by, na­wet jako pra­cow­nik fe­de­ral­ny, cho­ciaż pra­co­wał­bym w wy­wia­dzie, a nie w wy­dzia­le za­bójstw. Poza tym wy­niósł­bym się z Fe­de­ral Pla­za 26, co uszczę­śli­wi­ło­by w rów­nym stop­niu mnie i Toma. Z okien na­szych ga­bi­ne­tów Kate i ja mo­gli­by­śmy pusz­czać do sie­bie pa­pie­ro­we sa­mo­lo­ci­ki.

Tom naj­wy­raź­niej nie miał wię­cej mar­che­wek ani ki­jów, więc za­da­łem mu oczy­wi­ste py­ta­nie.

– Dla­cze­go my?

Miał na to go­to­wą od­po­wiedź.

– Ma­cie naj­lep­sze kwa­li­fi­ka­cje – od­parł. I przy­po­mniał: – Już tam by­łeś; w Je­me­nie przy­da się ktoś z do­świad­cze­niem.

Nie sko­men­to­wa­łem.

– Wy dwo­je two­rzy­cie świet­ny ze­spół, zresz­tą mąż i żona le­piej się do­ga­du­ją.

– Nie bar­dzo cię ro­zu­miem, Tom.

– Cóż… jak wie­cie, w nie­któ­rych kra­jach mu­zuł­mań­skich ko­bie­ty mają ogra­ni­czo­ne pra­wa. Ko­bie­ty pra­cu­ją­ce za­wo­do­wo, w do­dat­ku nie­za­męż­ne, mogą na­po­ty­kać licz­ne prze­szko­dy. Ale Kate, jako mę­żat­ka po­dró­żu­ją­ca z mę­żem, bę­dzie mia­ła o wie­le wię­cej swo­bo­dy. I bę­dzie bez­piecz­niej­sza – do­dał.

Ani Kate, ani ja nie od­po­wie­dzie­li­śmy na te sło­wa, ale od­nio­słem wra­że­nie, że pra­ca Kate nie­wie­le mia­ła mieć wspól­ne­go z obo­wiąz­ka­mi at­ta­ché praw­ne­go am­ba­sa­dy.

– O co tu cho­dzi, Tom? – za­py­ta­ła w koń­cu Kate.

Nie od­po­wie­dział wprost.

– Mo­że­cie obo­je zo­stać po­pro­sze­ni o dzia­ła­nia wy­kra­cza­ją­ce poza ofi­cjal­ny za­kres obo­wiąz­ków.

– Mamy ko­goś za­bić? – na­ci­ska­łem.

Nie ro­ze­śmiał się, tyl­ko po­wie­dział:

– Oczy­wi­ście, że nie, wa­ria­cie.

W rze­czy­wi­sto­ści nie po­wie­dział nic, a to już mó­wi­ło do­sta­tecz­nie dużo.

Tom wstał i pod­szedł do bar­ku. Wró­cił z trze­ma kie­lisz­ka­mi i lecz­ni­czą bran­dy. Na­peł­nił kie­lisz­ki, stuk­nę­li­śmy się, po czym po­wie­dział:

– Na zdro­wie. – I wy­pi­li­śmy.

Od­wró­cił się ty­łem, zer­k­nął za okno i za­czął mó­wić jak­by do sie­bie.

– W por­cie w Ade­nie do okrę­tu USS Cole pod­pły­nął inny sta­tek, i za­ma­chow­cy sa­mo­bój­cy zde­to­no­wa­li po­tęż­ny ła­du­nek wy­bu­cho­wy, któ­ry zro­bił ogrom­ną dziu­rę w bur­cie na­sze­go okrę­tu. Zgi­nę­ło sie­dem­na­stu ame­ry­kań­skich ma­ry­na­rzy, a trzy­dzie­stu dzie­wię­ciu zo­sta­ło ran­nych, w tym wie­lu cięż­ko. – I do­dał: – Wart wie­le mi­lio­nów do­la­rów okręt przez pra­wie dwa lata był wy­łą­czo­ny ze służ­by.

To praw­da. Wy­da­rzy­ło się to pra­wie trzy i pół roku temu, a trwa­ją­ce wciąż śledz­two przy­no­si­ło nie­jed­no­znacz­ne re­zul­ta­ty.

Evi­den­ce Re­spon­se Team – eki­pa kry­mi­na­li­stycz­na pra­cu­ją­ca w Je­me­nie, już daw­no temu ze­bra­ła wszyst­kie śla­dy, miej­sce zbrod­ni, czy­li port w Ade­nie zo­stał zba­gro­wa­ny, a USS Cole na­pra­wio­ny i przy­wró­co­ny do służ­by. Tak więc ERT był tyl­ko przy­kryw­ką, wy­god­ną na­zwą, ła­twiej­szą do za­ak­cep­to­wa­nia przez nie­chęt­ne wła­dze je­meń­skie. W rze­czy­wi­sto­ści ERT w Je­me­nie zaj­mu­je się prze­słu­chi­wa­niem po­dej­rza­nych, świad­ków i in­for­ma­to­rów i jest ak­tyw­nie za­an­ga­żo­wa­ne w ści­ga­nie prze­stęp­ców. Sam się tym zaj­mo­wa­łem, kie­dy tam by­łem. Może dla­te­go Tom wspo­mniał o wy­kra­cza­niu poza za­kres obo­wiąz­ków. A może… miał na my­śli coś zu­peł­nie in­ne­go.

Walsh usiadł i wy­znał:

– Zi­den­ty­fi­ko­wa­li­śmy oso­bę, któ­ra była mó­zgiem ca­łej ope­ra­cji, a nasz wy­wiad do­no­si, że ten osob­nik wró­cił do Je­me­nu. Na­sza eki­pa w Je­me­nie ma za za­da­nie zna­leźć i aresz­to­wać tego czło­wie­ka. – Spoj­rzał na Kate i na mnie, i do­dał: – Ma­cie wziąć w tym udział.

Po­nie­waż żad­ne z nas nie ode­zwa­ło się sło­wem, Walsh mó­wił da­lej.

– To za­da­nie bę­dzie wy­ma­ga­ło dzia­łań poza Saną i Ade­nem, na te­ry­to­riach ple­mien­nych.

Za­sta­no­wi­łem się. Te­ry­to­ria ple­mien­ne, zna­ne Ame­ry­ka­nom jako In­dian Ter­ri­to­ry, sły­nę­ły głów­nie z bez­pra­wia. I z tego, że było tam nie­bez­piecz­nie.

– John wie do­sko­na­le, że może to być ry­zy­kow­ne – za­uwa­żył Walsh.

Wła­śnie. Te­raz już zna­łem od­po­wiedź na py­ta­nie „Dla­cze­go my?” Walsh chciał, że­bym zgi­nął. Ale lu­bił Kate. Więc… może będę sa­mot­nie jeź­dził na wiel­błą­dzie po bez­dro­żach i szu­kał tam­te­go fa­ce­ta.

– Na­wet się nie sta­rasz, żeby ofer­ta za­brzmia­ła atrak­cyj­nie – za­uwa­ży­łem.

– Nie za­mie­rzam nad­uży­wać lu­kru – od­parł.

– Ja­sne. Do­ce­niam to, Tom. Nie wiem tyl­ko, co my bę­dzie­my z tego mie­li.

– Dla­cze­go za­wsze my­ślisz tyl­ko o so­bie?

Po­czu­łem się nie­zręcz­nie. Tom wie, jak mnie tra­fić.

– Po­słu­chaj, Tom – ode­zwa­łem się. – Je­stem pa­trio­tą, żoł­nie­rzem na fron­cie wal­ki z ter­ro­ry­zmem i nig­dy nie co­fa­łem się przed nie­bez­pie­czeń­stwem…

– Wiem o tym. Obo­je je­ste­ście od­waż­ni, od­da­ni…

– Ja­sne. Tyle, że wolę nie­bez­pie­czeń­stwa miej­skiej dżun­gli. Jak tu. By­łem tam. – Przy­po­mnia­łem mu. – Spa­li­śmy w peł­nym rynsz­tun­ku, z bro­nią w ręku. – I za­pew­ni­łem. – Nie cho­dzi mi o wła­sne bez­pie­czeń­stwo. My­ślę o Kate.

Kate, oczy­wi­ście, mu­sia­ła się wtrą­cić.

– Po­tra­fię o sie­bie za­dbać, John.

– Oczy­wi­ście. – To so­bie jedź.

– Mu­si­cie się za­mel­do­wać w ame­ry­kań­skiej am­ba­sa­dzie w Sa­nie nie póź­niej niż w przy­szłym ty­go­dniu – wy­ja­śnił Walsh. – Dla­te­go cze­kam na wa­szą de­cy­zję do po­nie­dział­ku do dzie­wią­tej. Je­śli się zde­cy­du­je­cie, prze­ka­żę wam taj­ne szcze­gó­ły wa­sze­go za­da­nia. A kie­dy je już po­zna­cie, bę­dzie­cie zo­bo­wią­za­ni pod­jąć się za­da­nia – do­dał.

– In­ny­mi sło­wy, nie wie­my, na co się go­dzi­my, póki nie po­wie­my tak?

– Zga­dza się. Je­śli po­wie­cie nie – za­pew­nił nas – za­po­mni­my o tej roz­mo­wie, a w wa­szych ak­tach nie po­ja­wią się żad­ne nie­ko­rzyst­ne dla was wpi­sy. Wa­sze dal­sze ka­rie­ry będą prze­bie­gać nor­mal­nym try­bem – do­dał.

Ja­sne. Ja będę bez­ro­bot­ny w No­wym Jor­ku, a Kate wy­lą­du­je w Wa­szyng­to­nie.

– Ten przy­dział – cią­gnął Walsh – je­śli się zde­cy­du­je­cie, za­pew­ni wam przy­szłość…

– Skró­ci ją?

Zi­gno­ro­wał mnie i mó­wił da­lej.

– … na­wet je­śli mi­sja za­koń­czy się nie­po­wo­dze­niem. A je­śli się wam uda, za­rów­no wy, jak i po­zo­sta­li człon­ko­wie ze­spo­łu, któ­rzy już są w Je­me­nie, zo­sta­nie­cie w od­po­wied­ni spo­sób uho­no­ro­wa­ni przez wdzięcz­ne wła­dze. Tyle mogę wam obie­cać.

Uho­no­ro­wa­ni gdzie? Na Na­ro­do­wym Cmen­ta­rzu Ar­ling­ton?

Tom miał też do­bre wia­do­mo­ści.

– Wa­sza mi­sja do­bie­gnie koń­ca z chwi­lą aresz­to­wa­nia tego czło­wie­ka.

Do­bra mo­ty­wa­cja, żeby uwi­nąć się w ty­dzień. Była też jed­nak dru­ga stro­na me­da­lu – na­sza mi­sja za­koń­czy się, je­śli fa­cet znaj­dzie nas pierw­szy.

Tom spoj­rzał na mnie i po­wie­dział:

– Ta mi­sja daje ci wie­le oka­zji do za­pre­zen­to­wa­nia swo­ich nie­kon­wen­cjo­nal­nych me­tod, któ­re nie za­wsze spo­ty­ka­ją się z moją apro­ba­tą tu­taj, ale mogą oka­zać się nie­oce­nio­ne tam.

Jak mia­łem to po­trak­to­wać? Czar­na owca spraw­dza się na pu­sty­ni?

– Prze­my­śli­my to – za­de­kla­ro­wa­ła Kate i za­da­ła To­mo­wi py­ta­nie: – Czy może się zgo­dzić tyl­ko jed­no z nas?

Po­ki­wał gło­wą.

Czu­łem, co się świę­ci. Gdzie są moje ciu­chy z ostat­niej wy­pra­wy do Pia­skow­ni­cy?

Tom wstał. Wszy­scy wsta­li­śmy.

– Chcę was obo­je wi­dzieć u sie­bie w po­nie­dzia­łek, o dzie­wią­tej rano. Mi­łe­go week­en­du!

Uści­snę­li­śmy so­bie dło­nie i ra­zem z Kate wy­szli­śmy.

– Chodź­my na drin­ka – za­pro­po­no­wa­łem.

Nie od­po­wie­dzia­ła od razu.

– John, mu­si­my to zro­bić – ode­zwa­ła się wresz­cie.

– Oczy­wi­ście, zje­my też ko­la­cję. Do­kąd chcia­ła­byś pójść?

– Mu­si­my je­chać do Je­me­nu.

– A dla­cze­go nie do Ecco?

– Ja jadę.

– Świet­nie. Mam za­re­zer­wo­wać sto­lik?

– I chcę, że­byś po­je­chał ze mną.

– Nie po­zwo­lę, że­byś piła w sa­mot­no­ści.

– Słu­chasz mnie?

– Nie.

Za­bra­li­śmy swo­je płasz­cze, zje­cha­li­śmy win­dą i wy­szli­śmy z bu­dyn­ku przy Fe­de­ral Pla­za 26 na Broad­way.

Na uli­cy było wietrz­nie i zim­no, ale ja lu­bię chłód. Od­po­wied­nia po­go­da, żeby się na­pić. W Je­me­nie było go­rą­co, a al­ko­hol był tam za­ka­za­ny.

Na plus mógł­bym za­li­czyć, jak za­uwa­żył Tom, a ja do­świad­czy­łem tego w Je­me­nie oso­bi­ście, to, że nie ogra­ni­cza­ła mnie tam biu­ro­kra­cja ani po­li­tycz­na po­praw­ność, któ­rą prze­siąk­nię­ty był bu­dy­nek przy Fe­de­ral Pla­za 26. Tam mo­głem być sobą. Wszy­scy mo­gli mnie po­ca­ło­wać gdzieś!

Poza tym… Czu­łem, że ko­goś w tej od­le­głej kra­inie pia­sków trze­ba było stuk­nąć. To wy­da­wa­ło mi się in­te­re­su­ją­ce i choć nig­dy nie mia­łem li­cen­cji na za­bi­ja­nie, ani się o nią nie sta­ra­łem, to po­tra­fi­łem so­bie wy­obra­zić sy­tu­ację, w któ­rej taka li­cen­cja mo­gła­by się oka­zać nie­zbęd­na. Szcze­gól­nie po je­de­na­stym wrze­śnia

Na­gro­ma­dzi­ło się spo­ro spraw do prze­my­śle­nia, a naj­le­piej my­śli mi się w ba­rze.

Po­szli­śmy do Ecco przy Cham­bers Stre­et.

– Za­czy­na­my po­pa­dać w ru­ty­nę – ode­zwa­ła się Kate, kie­dy prze­ci­ska­li­śmy się do za­tło­czo­ne­go baru. – Czas na zmia­nę. Ja­kieś wy­zwa­nie.

– Chodź­my za­tem do in­ne­go baru!

– Kie­dy wró­ci­my, za­cznie­my bar­dziej ce­nić na­sze ży­cie i pra­cę.

– To praw­da. – Tyle że z Je­me­nu nie wszy­scy wra­ca­li.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: