Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zachowaj spokój - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 czerwca 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zachowaj spokój - ebook

Ebook „Zachowaj spokój” to najnowszy bestseller mistrza powieści grozy Harlana Cobena.

Autor znając perfekcyjnie zasady gatunku łączy ze sobą zaskakujące wątki, opisując w ebooku rodzinne tajemnice i dramat zwykłych ludzi zaplątanych w historie, których nie potrafią zrozumieć.

Szesnastoletni Adam Baye popada w depresję po samobójstwie popełnionym przez jego kolegę z klasy. Zmartwieni stanem syna rodzice instalują na jego komputerze program szpiegowski, który pozwala im śledzić wszystkie ruchy chłopca w internecie. Któregoś dnia chłopak otrzymuje mrożącą krew w żyłach wiadomość każącą mu zachować milczenie w wiadomej sprawie.

Rodzice są pełni wątpliwości – czy ich dziecko jest jakoś zamieszane w sprawę śmierci drugiego chłopca?

Ebook trzyma w napięciu do ostatniego słowa, a napięcie rośnie gdy okazuje się, że Adam może mieć również coś wspólnego z morderstwem popełnionym na przedmieściach Nowego Jorku … sprawą zaczyna interesować się FBI.

Ebook dostępny jest w dwóch formatach mobilnych – EPUB i MOBI.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7885-083-0
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

HAR­LAN CO­BEN

Współ­cze­sny pi­sarz ame­ry­kań­ski, któ­ry uzna­nie w krę­gu mi­ło­śni­ków li­te­ra­tu­ry sen­sa­cyj­nej zdo­był trze­cią książ­ką Bez skru­pu­łów, opu­bli­ko­wa­ną w 1995. Jako pierw­szy współ­cze­sny au­tor otrzy­mał trzy pre­sti­żo­we na­gro­dy li­te­rac­kie przy­zna­wa­ne w ka­te­go­rii po­wie­ści kry­mi­nal­nej, w tym naj­waż­niej­szą – Ed­gar Poe Award. Świa­to­wa po­pu­lar­ność Co­be­na za­czę­ła się w 2001 od thril­le­ra Nie mów ni­ko­mu, be­st­sel­le­ra w USA i Eu­ro­pie (ze­kra­ni­zo­wa­ne­go w 2006 przez Gu­il­lau­me’a Ca­ne­ta; obec­nie w USA po­wsta­je re­ma­ke). Ko­lej­ne po­wie­ści, za któ­re otrzy­mał wie­lo­mi­lio­no­we za­licz­ki od wy­daw­ców, m.in. Bez po­że­gna­nia, Nie­win­ny, W głę­bi lasu, Za­gi­nio­na, Na go­rą­cym uczyn­ku, Wszy­scy mamy ta­jem­ni­ce, Schro­nie­nie, Zo­stań przy mnie i Se­conds Away uczy­ni­ły go me­ga­gwiaz­dą ga­tun­ku i jed­nym z naj­chęt­niej czy­ta­nych au­to­rów, tak­że w Pol­sce. W mar­cu 2013 uka­zał się jego nowy thril­ler Six Years.

www.har­lan­co­ben.comTego au­to­ra

NIE MÓW NI­KO­MU

BEZ PO­ŻE­GNA­NIA

JE­DY­NA SZAN­SA

TYL­KO JED­NO SPOJ­RZE­NIE

NIE­WIN­NY

W GŁĘ­BI LASU

ZA­CHO­WAJ SPO­KÓJ

MI­STY­FI­KA­CJA

NA GO­RĄ­CYM UCZYN­KU

KLI­NI­KA ŚMIER­CI

ZO­STAŃ PRZY MNIE

SZEŚĆ LAT PÓŹ­NIEJ

Jako współ­au­tor

AŻ ŚMIERĆ NAS ROZ­ŁĄ­CZY

NAJ­LEP­SZE AME­RY­KAŃ­SKIE OPO­WIA­DA­NIA KRY­MI­NAL­NE 2011

z My­ro­nem Bo­li­ta­rem

BEZ SKRU­PU­ŁÓW

KRÓT­KA PIŁ­KA

BEZ ŚLA­DU

BŁĘ­KIT­NA KREW

JE­DEN FAŁ­SZY­WY RUCH

OSTAT­NI SZCZE­GÓŁ

NAJ­CZAR­NIEJ­SZY STRACH

OBIE­CAJ MI

ZA­GI­NIO­NA

WSZY­SCY MAMY TA­JEM­NI­CE

SCHRO­NIE­NIE

KIL­KA SE­KUND OD ŚMIER­CIPodziękowania

Na po­mysł na­pi­sa­nia tej książ­ki wpa­dłem, je­dząc obiad z mo­imi przy­ja­ciół­mi, Beth i Den­ni­sem McCon­nell. Dzię­ku­ję za uwa­gę i dys­ku­sję. Wi­dzi­cie, do cze­go do­pro­wa­dzi­ła?

Chcę rów­nież po­dzię­ko­wać na­stę­pu­ją­cym oso­bom, któ­re po­mo­gły mi w taki lub inny spo­sób:

Be­no­wi Se­vie­ro­wi, Bria­no­wi Tar­to­wi, Li­sie John­son, Li­sie Er­bach Van­ce, Aaro­no­wi Prie­sto­wi, Jo­no­wi Wo­odo­wi, Elia­ne Be­ni­sti, Fran­co­ise Trif­faux, Chri­sto­phe­ro­wi J. Chri­stie, Da­vi­do­wi Gol­do­wi, Anne Arm­strong-Co­ben i Char­lot­te Co­ben.1

Ma­rian­ne ści­ska­ła trze­ci kie­li­szek cu­ervo, po­dzi­wia­jąc swo­ją bez­gra­nicz­ną zdol­ność nisz­cze­nia wszyst­kie­go co do­bre w jej ża­ło­snym ży­ciu, gdy męż­czy­zna obok niej za­wo­łał:

– Słu­chaj­cie, cu­kie­recz­ki: kre­acjo­nizm i ewo­lu­cja są cał­ko­wi­cie kom­pa­ty­bil­ne.

Jego śli­na wy­lą­do­wa­ła na jej szyi. Skrzy­wi­ła się i ob­rzu­ci­ła go prze­lot­nym spoj­rze­niem. Miał gę­ste krza­cza­ste wąsy, jak ak­tor por­no­sa z lat sie­dem­dzie­sią­tych. Sie­dział po jej pra­wej stro­nie. Tą sty­mu­lu­ją­cą od­zyw­ką pró­bo­wał zro­bić wra­że­nie na sie­dzą­cej po jej le­wej ręce prze­sad­nie tle­nio­nej blon­dy­nie ze strze­chą ster­czą­cych wło­sów. Ma­rian­ne tro­chę prze­szka­dza­ła w tym kiep­skim pod­ry­wie, była ni­czym pla­ste­rek mie­lon­ki w ka­nap­ce, od­dzie­la­ją­cy dwie krom­ki chle­ba.

Usi­ło­wa­ła ich igno­ro­wać. Wpa­trzy­ła się w swój kie­li­szek, jak­by był dia­men­tem, któ­ry do­bie­ra do pier­ścion­ka za­rę­czy­no­we­go. Mia­ła na­dzie­ję, że dzię­ki temu Wą­sacz i Sło­mia­no­wło­sa znik­ną. Nie­ste­ty.

– Je­steś stuk­nię­ty – po­wie­dzia­ła Sło­mia­no­wło­sa.

– Wy­słu­chaj mnie.

– Do­brze, po­słu­cham. Jed­nak my­ślę, że je­steś stuk­nię­ty.

– Chce­cie za­mie­nić się ze mną miej­sca­mi – za­py­ta­ła Ma­rian­ne – że­by­ście sie­dzie­li obok sie­bie?

Wą­sacz po­ło­żył dłoń na jej ra­mie­niu.

– Za­cze­kaj, mło­da damo, chcę, że­byś ty też tego wy­słu­cha­ła.

Ma­rian­ne już mia­ła za­pro­te­sto­wać, ale może le­piej było tego nie ro­bić. Znów za­ję­ła się swo­im drin­kiem.

– W po­rząd­ku – rzekł Wą­sacz. – Wiesz o Ada­mie i Ewie, praw­da?

– Pew­nie – od­par­ła Sło­mia­no­wło­sa.

– Ku­pu­jesz tę hi­sto­rię?

– To, że on był pierw­szym męż­czy­zną, a ona pierw­szą ko­bie­tą?

– Wła­śnie.

– Do dia­bła, nie. A ty?

– Tak, oczy­wi­ście. – Po­gła­dził wąs, jak­by to był ja­kiś mały gry­zoń, któ­re­go trze­ba uspo­ko­ić. – Bi­blia mówi nam, że tak było. Naj­pierw był Adam, a po­tem z jego że­bra zo­sta­ła stwo­rzo­na Ewa.

Ma­rian­ne piła. Piła z wie­lu po­wo­dów. Prze­waż­nie dla to­wa­rzy­stwa. Była w zbyt wie­lu ta­kich miej­scach jak to, gdzie szu­ka­ła prze­lot­nych zna­jo­mo­ści, ma­jąc na­dzie­ję na coś wię­cej. Jed­nak tego wie­czo­ru nie po­cią­ga­ła jej myśl o wyj­ściu stąd z męż­czy­zną. Piła dla uko­je­nia i niech ją szlag, je­śli to nie dzia­ła­ło. Słu­cha­nie tej bez­sen­sow­nej roz­mo­wy po­ma­ga­ło. Ła­go­dzi­ło ból.

Skno­ci­ła.

Jak zwy­kle. Całe jej ży­cie było gwał­tow­ną uciecz­ką od wszyst­kie­go, co do­bre i po­rząd­ne, po­szu­ki­wa­niem na­stęp­ne­go nie­osią­gal­ne­go le­kar­stwa, sta­nem nie­ustan­ne­go znu­dze­nia prze­ry­wa­nym ża­ło­sny­mi wzlo­ta­mi. Ma­rian­ne znisz­czy­ła coś do­bre­go i te­raz, kie­dy pró­bo­wa­ła to od­zy­skać, no cóż, tak­że to spie­przy­ła.

W prze­szło­ści ra­ni­ła swo­ich naj­bliż­szych. Mia­ła wła­sny klub emo­cjo­nal­nie oka­le­czo­nych – tych, któ­rych naj­bar­dziej ko­cha­ła. Te­raz jed­nak, dzię­ki swe­mu ostat­nie­mu po­pi­so­wi głu­po­ty i ego­izmu, do li­sty ofiar Ma­sa­kru­ją­cej Ma­rian­ne mo­gła do­dać zu­peł­nie nie­zna­ne jej oso­by.

Z ja­kie­goś po­wo­du krzyw­dze­nie ob­cych osób wy­da­wa­ło się jesz­cze gor­sze. Prze­cież wszy­scy ra­ni­my tych, któ­rych ko­cha­my, praw­da? Jed­nak ra­nie­nie nie­win­nych jest złe.

Ma­rian­ne znisz­czy­ła czy­jeś ży­cie. Może nie­jed­no.

I po co?

Chcąc chro­nić swo­je dziec­ko. Przy­najm­niej tak my­śla­ła.

Głu­pia cipa.

– W po­rząd­ku – po­wie­dział Wą­sacz. – Adam dał po­czą­tek Ewie czy jak tam, do dia­bła, to na­zwać.

– Sek­si­stow­ski syf – po­wie­dzia­ła Sło­mia­no­wło­sa.

– To Sło­wo Boże.

– Na­uko­wo udo­wod­nio­no, że błęd­ne.

– Za­raz, chwi­lecz­kę, ślicz­na damo. Wy­słu­chaj mnie. – Pod­niósł pra­wą dłoń. – Mamy Ada­ma… – Pod­niósł lewą rękę. – I mamy Ewę. Mamy rów­nież raj, zga­dza się?

– Zga­dza.

– Adam i Ewa mie­li dwóch sy­nów, Ka­ina i Abla. A po­tem Abel za­bił Ka­ina.

– Kain za­bił Abla – po­pra­wi­ła Sło­mia­no­wło­sa.

– Je­steś pew­na? – Zmarsz­czył brwi w za­my­śle­niu. Po­tem zbył to, krę­cąc gło­wą. – Obo­jęt­nie. Je­den z nich umie­ra.

– Umie­ra Abel. Kain go za­bi­ja.

– Je­steś pew­na?

Sło­mia­no­wło­sa ski­nę­ła gło­wą.

– No do­brze, więc zo­sta­je nam Kain. Py­ta­nie, z kim spół­ko­wał Kain? Chcę po­wie­dzieć, że je­dy­ną osią­gal­ną ko­bie­tą była Ewa, a ta mia­ła już swo­je lata. Za­tem, w jaki spo­sób ludz­kość zdo­ła­ła prze­trwać?

Wą­sacz za­milkł, jak­by cze­kał na okla­ski. Ma­rian­ne prze­wró­ci­ła ocza­mi.

– Do­strze­gasz pro­blem?

– Może Ewa mia­ła jesz­cze jed­no dziec­ko. Dziew­czyn­kę.

– I Kain upra­wiał seks z wła­sną sio­strą? – za­py­tał Wą­sacz.

– Ja­sne. Wte­dy wszy­scy sy­pia­li ze wszyst­ki­mi, no nie? Chcę po­wie­dzieć, że Adam i Ewa byli pierw­si. Mu­sia­ło dojść do ka­zi­rodz­twa.

– Nie – rzekł Wą­sacz.

– Nie?

– Bi­blia za­ka­zu­je ka­zi­rodz­twa. Od­po­wiedź daje na­uka.

O to wła­śnie mi cho­dzi. Na­uka i re­li­gia istot­nie mogą ko­eg­zy­sto­wać. Wszyst­ko opie­ra się na teo­rii ewo­lu­cji Dar­wi­na.

Sło­mia­no­wło­sa spra­wia­ła wra­że­nie szcze­rze za­cie­ka­wio­nej.

– Jak to?

– Tyl­ko po­myśl. We­dług tych wszyst­kich dar­wi­ni­stów, od kogo po­cho­dzi­my?

– Od na­czel­nych.

– Wła­śnie, od małp, mał­po­lu­dów czy in­nych. Tak więc Kain zo­stał wy­gna­ny i błą­kał się sa­mot­nie po tej wspa­nia­łej pla­ne­cie. Na­dą­ża­cie?

Wą­sacz po­kle­pał Ma­rian­ne po ra­mie­niu, upew­nia­jąc sie, że słu­cha jego wy­wo­du. Po­wo­li od­wró­ci­ła się do nie­go. Zgól te wąsy z por­no­sa, po­my­śla­ła, a może coś z cie­bie bę­dzie.

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Na­dą­żam.

– Wspa­nia­le. – Uśmiech­nął się i uniósł brew. – A Kain jest męż­czy­zną, praw­da?

Sło­mia­no­wło­sa chcia­ła wró­cić do cen­trum uwa­gi.

– Praw­da.

– O nor­mal­nych mę­skich po­trze­bach, praw­da?

– Praw­da.

– No więc tak so­bie wę­dru­je. I roz­pie­ra go ener­gia. Ma na­tu­ral­ne po­trze­by. I pew­ne­go dnia, spa­ce­ru­jąc so­bie po le­sie… – Ko­lej­ny uśmiech i gła­ska­nie wąsa. – Kain na­po­ty­ka atrak­cyj­ną mał­pę. Go­ry­li­cę. A może oran­gu­ta­ni­cę.

Ma­rian­ne wy­trzesz­czy­ła oczy.

– Żar­tu­je pan, praw­da?

– Nie. Tyl­ko po­myśl. Kain za­uwa­ża ja­kąś przed­sta­wi­ciel­kę mał­pie­go rodu. Te stwo­rze­nia są naj­bar­dziej zbli­żo­ne do lu­dzi, praw­da? Rzu­ca się na tę sa­mi­cę i… no cóż, wia­do­mo. – Bez­gło­śnie kla­snął w dło­nie na wy­pa­dek, gdy­by nie wie­dzia­ła. – I na­czel­na za­cho­dzi w cią­żę.

– To nie­smacz­ne – po­wie­dzia­ła Sło­mia­no­wło­sa.

Ma­rian­ne za­czę­ła od­wra­cać się do swo­je­go drin­ka, ale męż­czy­zna znów klep­nął ją w ra­mię.

– Nie wi­dzisz, że to ma sens? Na­czel­na ma dziec­ko. Pół mał­pę, pół czło­wie­ka. To mał­po­lud, ale po­wo­li, z cza­sem, ludz­kie ce­chy za­czy­na­ją do­mi­no­wać. Wi­dzi­cie? Vo­ilà! Oto po­łą­cze­nie ewo­lu­cji i kre­acjo­ni­zmu.

Uśmiech­nął się, jak­by cze­kał na me­dal.

– Nie wiem, czy do­brze zro­zu­mia­łam – rze­kła Ma­rian­ne. – Bóg jest prze­ciw­ny ka­zi­rodz­twu, ale po­pie­ra so­do­mię?

Wą­sacz pro­tek­cjo­nal­nie po­kle­pał ją po ra­mie­niu.

– Ja tyl­ko pró­bu­ję wy­ja­śnić, że wszyst­kim tym mą­dra­lom z ich na­uko­wy­mi ty­tu­ła­mi, uwa­ża­ją­cym, że re­li­gii nie da się po­go­dzić z na­uką, bra­ku­je wy­obraź­ni. W tym pro­blem. Na­ukow­cy je­dy­nie spo­glą­da­ją w swój mi­kro­skop. Teo­lo­dzy tyl­ko pa­trzą na sło­wa w księ­dze. Jed­ni i dru­dzy nie wi­dzą drze­wa w le­sie.

– A ten las. – rze­kła Ma­rian­ne. – Czy to ten sam, w któ­rym była ta atrak­cyj­na mał­pa?

Na­gle at­mos­fe­ra ule­gła zmia­nie. A może tak tyl­ko jej się wy­da­wa­ło. Wą­sacz prze­stał mó­wić. Pa­trzył na nią przez dłu­gą chwi­lę. Ma­rian­ne nie spodo­ba­ło się to. Było ja­koś in­a­czej. Nie­przy­jem­nie. Jego oczy były jak z czar­ne­go ma­to­we­go szkła, nie­dba­le we­pchnię­te w oczo­do­ły, zu­peł­nie po­zba­wio­ne ży­cia. Za­mru­gał i przy­su­nął się do niej.

Przy­glą­dał się jej.

– Hej, słod­ka. Pła­ka­łaś?

Ma­rian­ne od­wró­ci­ła się do Sło­mia­no­wło­sej. Ona też się na nią ga­pi­ła.

– Chcę po­wie­dzieć, że masz za­czer­wie­nio­ne oczy – cią­gnął. – Nie chcę być wścib­ski ani nic. Jed­nak, no wiesz, do­brze się czu­jesz?

– Świet­nie – od­par­ła Ma­rian­ne. Wy­da­ło jej się, że odro­bi­nę roz­wle­kle. – Chcę tyl­ko na­pić się w spo­ko­ju.

– Ja­sne, ro­zu­miem. – Pod­niósł ręce. – Nie chcia­łem prze­szka­dzać.

Ma­rian­ne nie od­ry­wa­ła oczu od pły­nu w kie­lisz­ku. Cze­ka­ła na ruch męż­czy­zny bę­dą­ce­go na skra­ju pola wi­dze­nia. Nie do­cze­ka­ła się. Wą­sacz wciąż tam stał.

Po­cią­gnę­ła ko­lej­ny łyk. Bar­man czy­ścił ku­fel z wpra­wą czło­wie­ka, któ­ry robi to od bar­dzo daw­na. Nie­mal ocze­ki­wa­ła, że za­raz splu­nie na szkło, jak na sta­rym we­ster­nie. W lo­ka­lu pa­no­wał pół­mrok. Nad ba­rem wi­sia­ło stan­dar­do­we lu­stro z przy­dy­mio­ne­go szkła, w któ­rym moż­na było oglą­dać in­nych klien­tów w sła­bym, a więc ko­rzyst­nym świe­tle.

Ma­rian­ne spoj­rza­ła na od­bi­cie męż­czy­zny.

Mie­rzył ją groź­nym wzro­kiem. Wpa­trzy­ła się w te nie­ru­cho­me oczy w lu­strze, nie mo­gąc się ru­szyć.

Groź­bę po­wo­li za­stą­pił uśmiech, któ­ry wy­wo­łał w niej dreszcz. Ma­rian­ne zo­ba­czy­ła, że męż­czy­zna od­wra­ca się i wy­cho­dzi. Gdy to zro­bił, ode­tchnę­ła z ulgą.

Po­krę­ci­ła gło­wą. Kain roz­mna­ża­ją­cy się z mał­pą – ja­sne, ko­leś.

Wy­cią­gnę­ła rękę i pod­nio­sła kie­li­szek. Trząsł się jej w dło­ni. Ta idio­tycz­na teo­ria na mo­ment za­ab­sor­bo­wa­ła ją, lecz jej umysł nie po­tra­fił na dłu­go ode­rwać się od przy­krej rze­czy­wi­sto­ści.

Po­my­śla­ła o tym, co zro­bi­ła. Czy na­praw­dę uwa­ża­ła, że to do­bry po­mysł? Czy na­praw­dę to prze­my­śla­ła – cenę tego, kon­se­kwen­cje dla in­nych, nie­od­wra­cal­ne zmia­ny w ich ży­ciu?

Chy­ba nie.

Krzyw­da. Nie­spra­wie­dli­wość. Śle­pa fu­ria. Pa­lą­ca, pry­mi­tyw­na żą­dza ze­msty. I wca­le nie bi­blij­na (czy ewo­lu­cyj­na, do li­cha) za­sa­da „oko za oko”… Jak na­zy­wa­li to, co zro­bi­ła?

Okrut­ny od­wet.

Znów za­mknę­ła oczy i po­tar­ła po­wie­ki. Za­bur­cza­ło jej w brzu­chu. Za­pew­ne stres. Otwo­rzy­ła oczy. W ba­rze było chy­ba jesz­cze ciem­niej. Po­czu­ła za­wro­ty gło­wy.

Tro­chę na to za wcze­śnie.

Ile wy­pi­ła?

Przy­trzy­ma­ła się baru, tak jak to ro­bisz w ta­kie wie­czo­ry jak ten, kie­dy idziesz spać po wy­pi­ciu zbyt wie­lu drin­ków i łóż­ko za­czy­na wi­ro­wać, więc mu­sisz trzy­mać się go z ca­łej siły, żeby siła od­środ­ko­wa nie wy­rzu­ci­ła cię przez naj­bliż­sze okno.

Na­si­la­ło się bul­go­ta­nie w żo­łąd­ku. Na­gle sze­ro­ko otwo­rzy­ła oczy. Po­czu­ła prze­szy­wa­ją­cy ból w brzu­chu. Otwo­rzy­ła usta, ale nie wy­do­był się z nich ża­den dźwięk – po­twor­ny ból ści­snął jej gar­dło. Ma­rian­ne zgię­ła się wpół.

– Do­brze się czu­jesz?

Głos Sło­mia­no­wło­sej. Wy­da­wał się do­bie­gać z da­le­ka. Ból był strasz­ny. Naj­gor­szy, jaki czu­ła, no cóż, od kie­dy ro­dzi­ła. Ro­dze­nie dziec­ka – spraw­dzian Pana Boga. „Och, i wiesz co, z tą istot­ką, któ­rą masz ko­chać i zaj­mo­wać się bar­dziej niż sobą? Kie­dy przyj­dzie na świat, spra­wi ci fi­zycz­ny ból nie do opi­sa­nia”.

Faj­ny po­czą­tek zna­jo­mo­ści, nie uwa­ża­cie?

Cie­ka­we, co po­wie­dział­by o tym Wą­sacz.

Ży­let­ki – bo tak wła­śnie to czu­ła – prze­ci­na­ły jej wnętrz­no­ści, jak­by chcia­ły się wy­do­stać. Stra­ci­ła umie­jęt­ność ra­cjo­nal­ne­go my­śle­nia. Wszyst­ko po­chła­niał ból. Za­po­mnia­ła na­wet o tym, co zro­bi­ła, o szko­dach, ja­kie spo­wo­do­wa­ła, nie tyl­ko tego dnia, ale przez całe swo­je ży­cie. Jej ro­dzi­ce przy­ga­śli i przed­wcze­śnie się ze­sta­rze­li przez jej na­sto­let­ni brak roz­wa­gi. Pierw­sze mał­żeń­stwo znisz­czy­ła jej no­to­rycz­na nie­wier­ność, dru­gie – spo­sób, w jaki trak­to­wa­ła męża, a było jesz­cze jej dziec­ko, nie­licz­ni lu­dzie, któ­rzy przy­jaź­ni­li się z nią dłu­żej niż kil­ka dni, męż­czyź­ni, któ­rych wy­ko­rzy­sta­ła, za­nim oni wy­ko­rzy­sta­li ją…

Męż­czyź­ni. Może to też był ro­dzaj ze­msty. Zra­nić ich, za­nim oni zra­nią cie­bie.

Była pew­na, że za­raz zwy­mio­tu­je.

– To­a­le­ta – zdo­ła­ła wy­krztu­sić.

– Sły­szę.

To znów Sło­mia­no­wło­sa.

Ma­rian­ne po­czu­ła, że spa­da ze stoł­ka. Sil­ne ręce chwy­ci­ły ją pod pa­chy i pod­trzy­ma­ły. Ktoś – Sło­mia­no­wło­sa – po­pro­wa­dził ją na tyły lo­ka­lu. Chwiej­nie szła do to­a­le­ty. W gar­dle zu­peł­nie jej za­schło. Ból brzu­cha nie po­zwa­lał się wy­pro­sto­wać.

Sil­ne ręce ją trzy­ma­ły. Ma­rian­ne wpa­try­wa­ła się w pod­ło­gę. Ciem­no. Wi­dzia­ła tyl­ko swo­je szu­ra­ją­ce, le­d­wie po­ru­sza­ją­ce się sto­py. Spró­bo­wa­ła unieść gło­wę, nie­da­le­ko zo­ba­czy­ła drzwi to­a­le­ty i za­czę­ła się za­sta­na­wiać, czy kie­dyś do niej do­trze. Do­tar­ła.

I szła da­lej.

Sło­mia­no­wło­sa trzy­ma­ła ją pod pa­chy. Skie­ro­wa­ła Ma­rian­ne da­lej, mi­ja­jąc drzwi to­a­le­ty. Ma­rian­ne pró­bo­wa­ła się za­trzy­mać. Mózg nie usłu­chał po­le­ce­nia. Pró­bo­wa­ła za­wo­łać, po­wie­dzieć zbaw­czy­ni, że mi­nę­ły drzwi, ale usta też nie usłu­cha­ły.

– Tędy na ze­wnątrz – szep­nę­ła ko­bie­ta. – Bę­dzie le­piej.

Le­piej?

Po­czu­ła, że po­pchnię­to ją na me­ta­lo­wą dźwi­gnię drzwi wyj­ścia awa­ryj­ne­go. Drzwi ustą­pi­ły. Tyl­ne wyj­ście. To ma sens, po­my­śla­ła Ma­rian­ne. Po co za­nie­czysz­czać to­a­le­tę? Le­piej zro­bić to w ja­kimś za­uł­ku. I ode­tchnąć świe­żym po­wie­trzem. Świe­że po­wie­trze może po­móc. Na po­wie­trzu może po­czu­je się le­piej.

Drzwi otwo­rzy­ły się na oścież, z ło­sko­tem ude­rza­jąc o mur. Ma­rian­ne wy­to­czy­ła się na ze­wnątrz. Na po­wie­trzu istot­nie było le­piej. Nie wspa­nia­le. Wciąż czu­ła ból. Jed­nak chłód na twa­rzy był miły.

Wte­dy zo­ba­czy­ła fur­go­net­kę.

Fur­go­net­ka była bia­ła, z przy­ciem­nio­ny­mi szy­ba­mi. Tyl­ne drzwi były otwar­te ni­czym pasz­cza cze­ka­ją­ca, by ją po­łknąć żyw­cem. A tuż obok tych drzwi stał męż­czy­zna z buj­ny­mi wą­sa­mi, któ­ry te­raz zła­pał Ma­rian­ne i za­czął wpy­chać do fur­go­net­ki.

Ma­rian­ne pró­bo­wa­ła się opie­rać, ale na próż­no.

Wą­sacz wrzu­cił ją do środ­ka jak wo­rek tor­fu. Z ło­sko­tem wy­lą­do­wa­ła na pod­ło­dze. Wgra­mo­lił się do środ­ka, za­mknął tyl­ne drzwi i sta­nął nad nią. Ma­rian­ne zwi­nę­ła się w kłę­bek. Brzuch wciąż ją bo­lał, ale te­raz górę za­czy­nał brać strach.

Męż­czy­zna od­kle­ił wąsy i uśmiech­nął się do niej. Sa­mo­chód ru­szył. Wi­docz­nie pro­wa­dzi­ła go Sło­mia­no­wło­sa.

– Cześć, Ma­rian­ne – po­wie­dział.

Nie mo­gła się ru­szyć ani od­dy­chać. Usiadł obok niej, za­mach­nął się i ude­rzył ją pię­ścią w brzuch.

Je­śli ból był okrop­ny przed­tem, to te­raz osią­gnął inny wy­miar.

– Gdzie jest na­gra­nie? – za­py­tał męż­czy­zna.

A po­tem na­praw­dę za­czął ro­bić jej krzyw­dę.2

– Na pew­no chcesz to zro­bić?

Cza­sem spa­da się z urwi­ska. Tak jak w jed­nym z tych fil­mów ry­sun­ko­wych, na któ­rych Wile E. Coy­ote pę­dzi na­praw­dę szyb­ko i wciąż bie­gnie, cho­ciaż już mi­nął kra­wędź urwi­ska, a po­tem za­trzy­mu­je się, spo­glą­da w dół i już wie, że za­raz ru­nie i nic nie może zro­bić, by temu za­po­biec.

Cza­sem jed­nak, może naj­czę­ściej, nie jest to ta­kie ja­sne. Jest ciem­no, a ty je­steś bli­sko skra­ju prze­pa­ści, lecz po­ru­szasz się po­wo­li, nie wie­dząc, w któ­rą stro­nę iść. Ostroż­nie sta­wiasz kro­ki, ale i tak na oślep. Nie zda­jesz so­bie spra­wy, jak bli­sko je­steś kra­wę­dzi, że mięk­ka zie­mia może się osu­nąć, że mo­żesz się po­śli­zgnąć i na­gle ru­nąć w mrok.

Wła­śnie wte­dy Mike zro­zu­miał, że on i Tia zna­leź­li się na skra­ju prze­pa­ści – gdy ten in­sta­la­tor, mło­dy cwa­nia­czek z fry­zu­rą jak szczu­rze gniaz­do, chu­dy­mi, wy­ta­tu­owa­ny­mi rę­ka­mi i dłu­gi­mi, brud­ny­mi pa­znok­cia­mi obej­rzał się na nich i za­dał to prze­klę­te py­ta­nie gło­sem zbyt zło­wro­gim jak na jego lata.

„Je­ste­ście pew­ni, że chce­cie to zro­bić…?”.

Żad­ne z nich nie pa­so­wa­ło do tego po­miesz­cze­nia. Ja­sne, Mike i Tia Baye (wy­ma­wiać bye jak w go­od­bye) byli we wła­snym domu, dwu­po­zio­mo­wej re­zy­den­cji na przed­mie­ściach Glen Rock, lecz ta sy­pial­nia sta­ła się dla nich nie­do­stęp­nym, wro­gim te­ry­to­rium. Mike za­uwa­żył, że nadal jest tu za­dzi­wia­ją­co dużo pa­mią­tek z prze­szło­ści. Tro­fea ho­ke­jo­we nie zo­sta­ły scho­wa­ne, ale pod­czas gdy kie­dyś do­mi­no­wa­ły w tym po­ko­ju, te­raz jak­by kry­ły się z tyłu pół­ki. Pla­ka­ty Ja­ro­mi­ra Ja­gra i Chri­sa Dru­ry’ego wciąż tam wi­sia­ły, lecz wy­bla­kły od słoń­ca i być może z bra­ku za­in­te­re­so­wa­nia.

Mike dał się nieść wspo­mnie­niom. Przy­po­mniał so­bie, jak jego syn Adam czy­ty­wał Go­ose­bumps oraz książ­kę Mike’a Lu­pi­cy o mło­dych spor­tow­cach, któ­rzy zwy­cię­ża­li, choć mie­li nie­wiel­kie szan­se. Stu­dio­wał spor­to­we stro­ny ni­czym ra­bin Tal­mud, szcze­gól­nie wy­ni­ki me­czów ho­ke­jo­wych. Pi­sał do swo­ich ulu­bio­nych gra­czy, pro­sząc o au­to­gra­fy, któ­re po­tem wie­szał na ścia­nach. Kie­dy byli w Ma­di­son Squ­are Gar­den, Adam na­le­gał, by cze­kać przy wyj­ściu dla za­wod­ni­ków na Trzy­dzie­stej Dru­giej Uli­cy w po­bli­żu Ósmej Alei, żeby zło­ży­li mu au­to­gra­fy na krąż­kach.

Wszyst­ko to ode­szło, je­śli nie z tego po­ko­ju, to z ży­cia ich syna.

Adam wy­rósł z tego. To nor­mal­ne. Nie był już dziec­kiem, ale na­sto­lat­kiem, zbyt usil­nie i szyb­ko dą­żą­cym do do­ro­sło­ści. Jed­nak jego po­kój wy­da­wał się z tym ocią­gać. Mike za­sta­na­wiał się, czy dla jego syna była to więź z prze­szło­ścią, czy Adam wciąż znaj­do­wał po­cie­sze­nie w dzie­ciń­stwie. Może choć odro­bi­nę tę­sk­nił za tam­ty­mi dnia­mi, kie­dy chciał być le­ka­rzem tak jak jego ko­cha­ny ta­tuś, gdy Mike był dla syna bo­ha­te­rem.

Zwy­czaj­ne chciej­stwo.

Cwa­niak-In­sta­la­tor – Mike nie mógł so­bie przy­po­mnieć jego na­zwi­ska, Brett ja­kiś tam – po­wtó­rzył py­ta­nie.

– Je­ste­ście pań­stwo pew­ni?

Tia trzy­ma­ła ręce za­ło­żo­ne na pier­si. Jej twarz mia­ła po­waż­ny wy­raz – i nie zdra­dza­ła ni­cze­go. Wy­glą­da­ła na star­szą od Mike’a, cho­ciaż nie­wąt­pli­wie pięk­nie. W jej gło­sie nie było wa­ha­nia, tyl­ko odro­bi­na znie­cier­pli­wie­nia.

– Tak, je­ste­śmy.

Mike nic nie po­wie­dział.

W po­ko­ju ich syna było ciem­no, pa­li­ła się tyl­ko sta­ra lam­pa biu­ro­wa. Roz­ma­wia­li szep­tem, cho­ciaż nikt nie mógł ich zo­ba­czyć ani usły­szeć. Ich je­de­na­sto­let­nia cór­ka Jill była w szko­le. Adam, szes­na­sto­let­ni syn, na dwu­dnio­wej wy­ciecz­ce szkol­nej pierw­szo­rocz­nia­ków. Oczy­wi­ście nie chciał je­chać – ta­kie rze­czy były te­raz dla nie­go zbyt la­mer­skie – ale szko­ła trak­to­wa­ła ten wy­jazd jako obo­wiąz­ko­wy i na­wet naj­bar­dziej laj­to­wi z jego laj­to­wych przy­ja­ciół we­zmą w niej udział, więc będą mo­gli chó­rem uża­lać się nad tym la­mer­stwem.

– Ro­zu­mie­cie, jak to dzia­ła, praw­da?

Tia przy­tak­nę­ła w tej sa­mej chwi­li, gdy Mike po­krę­cił gło­wą.

– Ten pro­gram za­re­je­stru­je każ­dy kla­wisz wci­śnię­ty przez wa­sze­go syna – rzekł Brett. – Pod ko­niec dnia te in­for­ma­cje zo­sta­ną spa­ko­wa­ne, a ra­port wy­sła­ny do was pocz­tą elek­tro­nicz­ną. Bę­dzie w nim wszyst­ko – każ­da od­wie­dzo­na wi­try­na, każ­dy wy­sła­ny czy otrzy­ma­ny list lub SMS. Je­śli Adam uży­wa Po­wer­po­in­ta lub two­rzy do­ku­men­ty Wor­da, zo­ba­czy­cie je rów­nież. Wszyst­ko. Mo­że­cie ob­ser­wo­wać go na żywo, je­śli chce­cie. Wy­star­czy włą­czyć od­po­wied­nią opcję tu­taj.

Wska­zał ikon­kę z na­pi­sem SZPIEG w czer­wo­nym dym­ku. Mike wo­dził ocza­mi po po­ko­ju. Tro­fea ho­ke­jo­we szy­dzi­ły z nie­go. Mike dzi­wił się, że Adam ich nie po­cho­wał. Mike grał w ho­ke­ja w Dart­mo­uth. Zo­stał zwer­bo­wa­ny przez ze­spół New York Ran­gers, przez je­den rok grał w ich ze­spo­le Hart­ford, a na­wet wy­stą­pił w dwóch me­czach NHL. Swo­ją mi­łość do ho­ke­ja prze­ka­zał Ada­mo­wi. Ten za­czął jeź­dzić na łyż­wach w wie­ku trzech lat. Zo­stał bram­ka­rzem w ju­nio­rach. Za­rdze­wia­ła bram­ka wciąż sta­ła na pod­jeź­dzie, z siat­ką po­strzę­pio­ną przez ka­pry­sy po­go­dy. Mike spę­dził wie­le mi­łych go­dzin, strze­la­jąc bram­ki sy­no­wi. Adam był wspa­nia­ły – z pew­no­ścią miał szan­sę na sty­pen­dium w col­le­ge’u – a po­tem na­gle, przed sze­ścio­ma mie­sią­ca­mi, zre­zy­gno­wał. Tak po pro­stu. Adam odło­żył kij, ochra­nia­cze i ma­skę, mó­wiąc, że z tym skoń­czył.

Kie­dy to się za­czę­ło?

Jaki był pierw­szy ob­jaw jego upad­ku, za­mknię­cia się w so­bie? Mike usi­ło­wał po­go­dzić się z de­cy­zją syna, pró­bo­wał nie być jak wie­lu apo­dyk­tycz­nych oj­ców zda­ją­cych się utoż­sa­miać sport z suk­ce­sem ży­cio­wym, ale praw­dę mó­wiąc, bar­dzo bo­le­śnie od­czuł re­zy­gna­cję syna.

A Tia jesz­cze bo­le­śniej.

– Tra­ci­my go – po­wie­dzia­ła.

Mike nie był tego taki pe­wien. Adam prze­żył ogrom­ną tra­ge­dię – sa­mo­bój­stwo przy­ja­cie­la – i rze­czy­wi­ście usi­ło­wał upo­rać się z mło­dzień­czym nie­po­ko­jem. Był po­nu­ry i mil­czą­cy. Ca­ły­mi dnia­mi prze­sia­dy­wał w tym po­ko­ju, naj­czę­ściej przy tym nie­szczę­snym kom­pu­te­rze, gra­jąc w gry fan­ta­sy, wy­sy­ła­jąc SMS-y lub ro­biąc Bóg wie co. Tyl­ko czy nie tak po­stę­po­wa­ła więk­szość na­sto­lat­ków? Adam le­d­wie roz­ma­wiał z ro­dzi­ca­mi, od­po­wia­da­jąc je­dy­nie na py­ta­nia, a i to głów­nie po­mru­ka­mi. Tyl­ko czy i to było ta­kie nie­zwy­kłe?

Ta ob­ser­wa­cja to był jego po­mysł. Tia pra­co­wa­ła jako ad­wo­kat do spraw kar­nych w kan­ce­la­rii Bur­to­na i Crim­ste­in na Man­hat­ta­nie. W jed­nej ze spraw, któ­ry­mi się zaj­mo­wa­ła, po­ja­wił się fa­cet od pra­nia pie­nię­dzy, nie­ja­ki Pete Ha­ley. FBI przy­gwoź­dzi­ło go­ścia, dzię­ki kon­tro­li jego ko­re­spon­den­cji in­ter­ne­to­wej.

In­sta­la­tor Brett był tech­ni­kiem w fir­mie Tii. Mike pa­trzył na jego brud­ne pa­znok­cie. Te pa­znok­cie do­ty­ka­ły te­raz kla­wia­tu­ry Ada­ma. Wła­śnie o tym my­ślał Mike. Fa­cet ma­ją­cy ta­kie obrzy­dli­we pa­zu­ry sie­dział w po­ko­ju ich syna i ro­bił, co chciał z naj­cen­niej­szą dla nie­go za­baw­ką.

– Za­raz skoń­czę – oznaj­mił Brett.

Mike od­wie­dził wi­try­nę in­ter­ne­to­wą E-Spy­Ri­ght i zo­ba­czył pierw­sze za­chę­ca­ją­ce py­ta­nia wy­pi­sa­ne wiel­ki­mi, po­gru­bio­ny­mi li­te­ra­mi:

CZY PE­DO­FI­LE NA­WIĄ­ZU­JĄ KON­TAKT Z TWO­IM DZIEC­KIEM?

CZY TWOI PRA­COW­NI­CY CIĘ OKRA­DA­JĄ?

A po­tem, jesz­cze więk­szy­mi i grub­szy­mi li­te­ra­mi, ar­gu­ment, któ­ry prze­ko­nał Tię:

MASZ PRA­WO WIE­DZIEĆ!

Na wi­try­nie były za­miesz­czo­ne po­chwa­ły:

Wasz pro­dukt oca­lił moją cór­kę przed naj­gor­szym kosz­ma­rem ro­dzi­ców – sek­su­al­nym dra­pież­ni­kiem! Dzię­ki, E-Spy­Ri­ght! Bob-De­nver, CO

Od­kry­łem, że mój naj­bar­dziej za­ufa­ny pra­cow­nik okra­dał na­szą fir­mę. Nie zdo­łał­bym tego do­wieść bez wa­sze­go pro­gra­mu! Ke­vin-Bo­ston, MA

Mike się opie­rał.

– To nasz syn – po­wie­dzia­ła Tia.

– Wiem o tym. My­ślisz, że nie wiem?

– Nie przej­mu­jesz się?

– Oczy­wi­ście, że się przej­mu­ję. Jest tyl­ko jed­no ale.

– Ja­kie? Je­ste­śmy jego ro­dzi­ca­mi. – I za­raz, jak­by po­now­nie czy­ta­ła re­kla­mę, po­wie­dzia­ła: – Mamy pra­wo wie­dzieć.

– Mamy pra­wo na­ru­szać jego pry­wat­ność?

– Żeby go chro­nić? Tak. Jest na­szym sy­nem.

Mike po­krę­cił gło­wą.

– Nie tyl­ko mamy pra­wo – rze­kła Tia, pod­cho­dząc do nie­go. – Mamy taki obo­wią­zek.

– Czy twoi ro­dzi­ce wie­dzie­li o wszyst­kim, co ro­bisz?

– Nie.

– Zna­li każ­dą two­ją myśl? Treść każ­dej roz­mo­wy z przy­ja­ciół­ką?

– Nie.

– Wła­śnie o tym tu mó­wi­my.

– Po­myśl o ro­dzi­cach Spen­ce­ra Hil­la – skon­tro­wa­ła.

To za­mknę­ło mu usta. Po­pa­trzy­li na sie­bie.

– Gdy­by mo­gli cof­nąć czas, gdy­by Bet­sy i Ron od­zy­ska­li Spen­ce­ra…

– Tak nie moż­na, Tia.

– Nie, po­słu­chaj mnie. Gdy­by mo­gli wszyst­ko cof­nąć i Spen­cer był­by żywy, nie są­dzisz, że chcie­li­by go le­piej pil­no­wać?

Spen­cer Hill, ko­le­ga z kla­sy Ada­ma, po­peł­nił sa­mo­bój­stwo przed czte­re­ma mie­sią­ca­mi. To był cięż­ki cios dla Ada­ma i jego ko­le­gów. Mike przy­po­mniał Tii o tym fak­cie.

– Nie są­dzisz, że to wy­ja­śnia za­cho­wa­nie Ada­ma?

– Sa­mo­bój­stwo Spen­ce­ra?

– Oczy­wi­ście.

– Do pew­ne­go stop­nia, owszem. Jed­nak wiesz, że już wcze­śniej się zmie­niał. To tyl­ko przy­spie­szy­ło spra­wę.

– Może gdy­by­śmy dali mu wię­cej swo­bo­dy…

– Nie – od­par­ła Tia to­nem uci­na­ją­cym dal­szą dys­ku­sję. – Ta tra­ge­dia może czy­ni za­cho­wa­nie Ada­ma bar­dziej zro­zu­mia­łe, ale nie mniej nie­bez­piecz­ne. Je­że­li już, to wprost prze­ciw­nie.

Mike się za­sta­no­wił.

– Po­win­ni­śmy mu po­wie­dzieć – rzekł.

– Co?

– Po­wie­dzieć Ada­mo­wi, że mo­ni­to­ru­je­my jego dzia­ła­nie w sie­ci.

Skrzy­wi­ła się.

– I jaki to mia­ło­by sens?

– To nie jest jak na­pusz­cza­nie gli­nia­rza, żeby je­chał za tobą i pil­no­wał, czy nie prze­kra­czasz szyb­ko­ści.

– Ależ to do­kład­nie tak samo!

– Co­kol­wiek robi, bę­dzie mógł to zro­bić w domu przy­ja­cie­la, w ka­wia­ren­ce in­ter­ne­to­wej lub gdzie­kol­wiek.

– A więc? Mu­sisz mu po­wie­dzieć. Adam wpi­su­je w ten kom­pu­ter swo­je naj­skryt­sze my­śli.

Tia zro­bi­ła jesz­cze je­den krok i po­ło­ży­ła dłoń na jego pier­si. Na­wet te­raz, po tylu la­tach, jej do­tyk na nie­go dzia­łał.

– On ma kło­po­ty, Mike – po­wie­dzia­ła. – Nie wi­dzisz tego? Twój syn ma kło­po­ty. Może pije, za­ży­wa nar­ko­ty­ki albo Bóg wie co. Prze­stań cho­wać gło­wę w pia­sek.

– Nie cho­wam w ni­czym gło­wy.

Po­wie­dzia­ła nie­mal bła­gal­nie:

– Chcesz się wy­krę­cić. Masz na­dzie­ję, że co, że Adam po pro­stu z tego wy­ro­śnie?

– Ni­cze­go ta­kie­go nie mó­wię. Jed­nak za­sta­nów się. To jest nowa tech­no­lo­gia. On umiesz­cza w tym kom­pu­te­rze wszyst­kie swo­je se­kre­ty i emo­cje. Czy chcia­ła­byś, żeby twoi ro­dzi­ce wie­dzie­li o to­bie wszyst­ko?

– Te­raz świat jest inny – od­par­ła Tia.

– Je­steś tego pew­na?

– Co w tym złe­go? Je­ste­śmy jego ro­dzi­ca­mi. Chce­my dla nie­go tego, co naj­lep­sze.

Mike znów po­krę­cił gło­wą.

– Nie chce się znać każ­dej my­śli in­nej oso­by – rzekł. – Nie­któ­re spra­wy po­win­ny po­zo­stać po­uf­ne.

Za­bra­ła rękę.

– Mó­wisz o ta­jem­ni­cach?

– Tak.

– Chcesz po­wie­dzieć, że każ­dy ma pra­wo do se­kre­tów?

– Oczy­wi­ście.

Spoj­rza­ła na nie­go z za­baw­ną miną, co nie­zbyt mu się spodo­ba­ło.

– Czy ty masz ja­kieś ta­jem­ni­ce? – za­py­ta­ła go.

– Nie o tym mó­wi­łem.

– Jed­nak masz przede mną se­kre­ty? – po­now­nie za­py­ta­ła Tia.

– Nie mam. Jed­nak nie chcę, że­byś zna­ła wszyst­kie moje my­śli.

– A ja nie chcę, że­byś ty znał moje.

Obo­je za­trzy­ma­li się w tym mo­men­cie, za­nim ona się wy­co­fa­ła.

– Jed­nak je­śli mam wy­bie­rać po­mię­dzy chro­nie­niem syna a usza­no­wa­niem jego pry­wat­no­ści, za­mie­rzam go chro­nić – oświad­czy­ła Tia.

Ta dys­ku­sja – Mike nie chciał za­kla­sy­fi­ko­wać jej jako kłót­ni – trwa­ła przez mie­siąc. Mike sta­rał się za­chę­cić syna, żeby do nich wró­cił. Za­pra­szał go na za­ku­py, do kina, na­wet na kon­cer­ty. Adam od­ma­wiał. Przy­cho­dził do domu, nie zwa­ża­jąc na go­dzi­nę, o któ­rej miał wró­cić. Prze­stał zja­wiać się w domu na obie­dzie. Otrzy­my­wał co­raz gor­sze stop­nie. Raz po­szli po po­ra­dę do psy­cho­te­ra­peu­ty. Ten uwa­żał, że mogą to być ob­ja­wy de­pre­sji. Su­ge­ro­wał le­cze­nie far­ma­ko­lo­gicz­ne, ale naj­pierw chciał zo­ba­czyć się z Ada­mem, a ten sta­now­czo od­mó­wił.

Kie­dy na­le­ga­li, żeby jed­nak po­szedł, Adam na dwa dni uciekł z domu. Nie od­bie­rał te­le­fo­nów. Mike i Tia sza­le­li. W koń­cu oka­za­ło się, że ukry­wał się w domu ko­le­gi.

– Tra­ci­my go – po­now­nie ar­gu­men­to­wa­ła Tia.

Mike mil­czał.

– W koń­cu je­ste­śmy tyl­ko do­zor­ca­mi, Mike. Opie­ku­je­my się nimi przez chwi­lę, a po­tem oni idą swo­ją dro­gą. Ja po pro­stu chcę, żeby po­zo­stał cały i zdro­wy, do­pó­ki go nie pu­ści­my. Resz­ta bę­dzie za­le­ża­ła od nie­go.

Mike kiw­nął gło­wą.

– No do­brze.

– Je­steś pew­ny? – spy­ta­ła.

– Nie.

– Ja też nie. Jed­nak wciąż my­ślę o Spen­ce­rze Hil­lu.

Po­now­nie ski­nął gło­wą.

– Mike?

Spoj­rzał na nią. Po­sła­ła mu ten ło­bu­zer­ski uśmiech, ten, któ­ry po raz pierw­szy uj­rzał w zim­ny je­sien­ny dzień w Dart­mo­uth. Ten uśmiech od­ci­snął mu się w ser­cu i już tam po­zo­stał.

– Ko­cham cię – po­wie­dzia­ła.

– Ja też cię ko­cham.

I w ten spo­sób zgo­dzi­li się szpie­go­wać swo­je naj­star­sze dziec­ko.3

Z po­cząt­ku w wia­do­mo­ściach SMS ani w e-ma­ilach nie było ni­cze­go na­praw­dę groź­ne­go. Wszyst­ko zmie­ni­ło się w trze­ci po­nie­dzia­łek.

Za­dzwo­nił in­ter­kom w po­ko­iku Tii.

– Do mo­je­go ga­bi­ne­tu, już – usły­sza­ła.

Po­le­ce­nie wy­da­ła He­ster Crim­ste­in, sze­fo­wa wiel­kiej kan­ce­la­rii ad­wo­kac­kiej. He­ster za­wsze oso­bi­ście dzwo­ni­ła po swo­ich pod­wład­nych, nig­dy nie ka­za­ła tego ro­bić swo­jej asy­stent­ce. I za­wsze spra­wia­ła wra­że­nie lek­ko wku­rzo­nej, jak­by każ­dy po­wi­nien wie­dzieć, że ona chce go wi­dzieć, i w ma­gicz­ny spo­sób ma­te­ria­li­zo­wać się przed nią, nie zmu­sza­jąc jej do mar­no­wa­nia cza­su na roz­mo­wy przez in­ter­kom.

Przed sze­ścio­ma mie­sią­ca­mi Tia wró­ci­ła do pra­cy jako ad­wo­kat w kan­ce­la­rii Bur­ton i Crim­ste­in. Bur­ton umarł przed laty. Crim­ste­in, sław­na i bu­dzą­ca po­wszech­ny lęk He­ster Crim­ste­in, była jak naj­bar­dziej żywa i wład­cza. Cie­szy­ła się mię­dzy­na­ro­do­wą sła­wą jako eks­pert od wszel­kich spraw kry­mi­nal­nych, a na­wet pro­wa­dzi­ła w Real TV wła­sny pro­gram pod spryt­nym ty­tu­łem Crim­ste­in on Cri­me.

– Tia? – wark­nę­ła przez in­ter­kom He­ster Crim­ste­in (za­wsze war­cza­ła).

– Już idę.

We­pchnę­ła ra­port E-Spy­Ri­ght do gór­nej szu­fla­dy biur­ka i ru­szy­ła przej­ściem mię­dzy prze­szklo­ny­mi po­ko­ika­mi – sło­necz­ny­mi po­miesz­cze­nia­mi star­szych wspól­ni­ków z jed­nej stro­ny i dusz­ny­mi po­ko­ika­mi z dru­giej. Fir­ma Bur­ton i Crim­ste­in była spo­łecz­no­ścią, w któ­rej pa­no­wał sys­tem ka­sto­wy i je­dy­no­władz­two. Byli star­si wspól­ni­cy, ale He­ster Crim­ste­in nie po­zwa­la­ła, by na­zwi­sko któ­re­goś z nich do­da­no na ta­bli­cy.

Tia do­tar­ła do roz­le­głe­go biu­ra w na­roż­ni­ku bu­dyn­ku. Asy­stent­ka He­ster le­d­wie na nią zer­k­nę­ła, gdy prze­cho­dzi­ła obok niej. Drzwi He­ster były otwar­te. Jak zwy­kle. Tia przy­sta­nę­ła i za­pu­ka­ła w ścia­nę obok drzwi.

He­ster cho­dzi­ła tam i z po­wro­tem. Była ni­ską ko­bie­tą, ale nie wy­glą­da­ła na małą. Ra­czej na krę­pą, krzep­ką i nie­bez­piecz­ną. Ona nie cho­dzi, po­my­śla­ła Tia, ale kro­czy. Ema­no­wa­ła ener­gią i siłą.

– Chcę, że­byś wy­słu­cha­ła ze­zna­nia pod przy­się­gą w pią­tek w Bo­sto­nie – po­wie­dzia­ła bez żad­nych wstę­pów.

Tia we­szła do ga­bi­ne­tu. He­ster za­wsze mia­ła świe­żą trwa­łą i tle­nio­ne wło­sy. W ja­kiś spo­sób spra­wia­ła wra­że­nie za­afe­ro­wa­nej, a jed­no­cze­śnie zu­peł­nie po­zbie­ra­nej. Nie­któ­rzy lu­dzie sku­pia­ją na so­bie uwa­gę – He­ster Crim­ste­in zda­wa­ła się ła­pać roz­mów­ców za kla­py, po­trzą­sać i zmu­szać, by pa­trzy­li jej w oczy.

– Ja­sne, ża­den pro­blem – po­wie­dzia­ła Tia. – Czy­ja to spra­wa?

– Bec­ka.

Tia zna­ła ją.

– Tu masz akta. Za­bierz ze sobą eks­per­ta od kom­pu­te­rów.

Tego fa­ce­ta o mi­zer­nej po­stu­rze z kosz­mar­ny­mi ta­tu­aża­mi.

– Bret­ta – pod­po­wie­dzia­ła Tia.

– Wła­śnie, jego. Chcę spraw­dzić pe­ce­ta tego go­ścia.

He­ster po­da­ła jej akta i znów za­czę­ła cho­dzić po po­ko­ju.

Tia zer­k­nę­ła na tecz­kę.

– To ten świa­dek z baru, praw­da?

– Tak, to ten. Prze­słu­cha­nie jest w pią­tek. Idź do domu i przej­rzyj te akta.

– Do­brze, ża­den pro­blem.

He­ster za­trzy­ma­ła się.

– Tia?

Tia już kart­ko­wa­ła akta. Usi­ło­wa­ła sku­pić się na spra­wie, na Bec­ku, prze­słu­cha­niu i oka­zji wy­jaz­du do Bo­sto­nu. Jed­nak wciąż przy­po­mi­nał jej się ten cho­ler­ny ra­port E-Spy­Ri­ght. Spoj­rza­ła na swo­ją sze­fo­wą.

– Coś ci cho­dzi po gło­wie? – za­py­ta­ła He­ster.

– Tyl­ko to prze­słu­cha­nie.

He­ster zmarsz­czy­ła brwi.

– To do­brze. Po­nie­waż ten fa­cet to kłam­li­wy wór ośle­go łaj­na. Zro­zu­mia­łaś?

– Ośle­go łaj­na – po­wtó­rzy­ła Tia.

– Do­brze. On zde­cy­do­wa­nie nie wi­dział tego, co mówi, że wi­dział. Nie mógł. Ka­pu­jesz?

– I chcesz, że­bym to udo­wod­ni­ła?

– Nie.

– Nie?

– W rze­czy sa­mej, wprost prze­ciw­nie.

Tia zmarsz­czy­ła brwi.

– Nie na­dą­żam. Nie chcesz, że­bym udo­wod­ni­ła, że on jest kłam­li­wym wo­rem ośle­go łaj­na?

– Nie chcę.

Tia wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Ze­chcia­ła­byś roz­wi­nąć te­mat?

– Z przy­jem­no­ścią. Chcę, że­byś tam sie­dzia­ła, słod­ko ki­wa­ła gło­wą i za­da­ła mi­lion py­tań. Chcę, że­byś mia­ła na so­bie coś ob­ci­słe­go i może na­wet ku­se­go. Chcę, że­byś uśmie­cha­ła się do nie­go, jak­by­ście byli na pierw­szej rand­ce i jak­by wszyst­ko, co on mówi, było dla cie­bie fa­scy­nu­ją­ce. Ani odro­bi­ny scep­ty­cy­zmu w two­im gło­sie. Każ­de jego sło­wo to kry­ni­ca praw­dy.

Tia ski­nę­ła gło­wą.

– Chcesz, żeby się roz­ga­dał.

– Tak.

– I chcesz mieć to wszyst­ko za­re­je­stro­wa­ne. Całą jego hi­sto­rię.

– Po­now­nie tak.

– Że­byś mo­gła przy­gwoź­dzić go póź­niej w są­dzie.

He­ster unio­sła brew.

– Ze słyn­nym crim­ste­inow­skim fer­wo­rem.

– W po­rząd­ku – po­wie­dzia­ła Tia. – Za­ła­pa­łam.

– Za­mie­rzam po­dać jego jaja na śnia­da­nie. Two­im za­da­niem, kon­ty­nu­ując tę me­ta­fo­rę, jest zro­bić za­ku­py. Po­ra­dzisz so­bie z tym?

Ten ra­port z kom­pu­te­ra Ada­ma – jak mia­ła so­bie z tym po­ra­dzić? Po pierw­sze, skon­tak­to­wać się z Mi­kiem. Usiąść, prze­dys­ku­to­wać, ob­my­ślić na­stęp­ny krok…

– Tia?

– Po­ra­dzę so­bie z tym, tak.

He­ster prze­sta­ła cho­dzić. Zro­bi­ła krok w kie­run­ku Tii. Była co naj­mniej dzie­sięć cen­ty­me­trów od niej niż­sza, lecz Tia mia­ła wra­że­nie, że jest wprost prze­ciw­nie.

– Wiesz, dla­cze­go wy­bra­łam cie­bie do tej ro­bo­ty?

– Po­nie­waż je­stem ab­sol­went­ką szko­ły praw­ni­czej i pie­kiel­nie do­brą ad­wo­kat­ką, a przez sześć mie­się­cy, ja­kie tu pra­cu­ję, nie da­łaś mi do ro­bo­ty ni­cze­go, co prze­kra­cza­ło­by moż­li­wo­ści umy­sło­we re­zu­sa?

– Nie.

– No to cze­mu?

– Po­nie­waż je­steś sta­ra.

Tia po­pa­trzy­ła na nią.

– Nie w tym sen­sie. Chcę po­wie­dzieć, że masz ile, czter­dzie­ści parę lat? Ja je­stem od cie­bie co naj­mniej o dzie­sięć star­sza. Cho­dzi mi o to, że po­zo­sta­li moi młod­si wspól­ni­cy to dzie­ci. Chcie­li­by wyjść na bo­ha­te­rów. Po­my­śle­li­by, że mogą do­wieść swo­jej war­to­ści.

– A ja nie?

He­ster wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Je­śli spró­bu­jesz, zo­sta­niesz wy­la­na.

Tia nie zna­la­zła na to żad­nej od­po­wie­dzi, więc mil­cza­ła. Spu­ści­ła gło­wę i pa­trzy­ła na akta, ale my­śla­mi wciąż wra­ca­ła do syna, jego prze­klę­te­go kom­pu­te­ra i tego ra­por­tu.

He­ster od­cze­ka­ła chwi­lę. Ob­rzu­ci­ła Tię spoj­rze­niem, któ­re zła­ma­ło wie­lu świad­ków. Tia na­po­tka­ła jej wzrok, sta­ra­jąc się nie pę­kać.

– Dla­cze­go wy­bra­łaś tę fir­mę? – za­py­ta­ła He­ster.

– Chcesz usły­szeć praw­dę?

– Wo­la­ła­bym.

– Z po­wo­du cie­bie – po­wie­dzia­ła Tia.

– Po­win­no mi to po­chle­biać?

Tia wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Chcia­łaś znać praw­dę. Za­tem praw­da wy­glą­da tak, że za­wsze po­dzi­wia­łam two­ją pra­cę.

He­ster się uśmiech­nę­ła.

– No tak. Tak, je­stem nie­zrów­na­na.

Tia cze­ka­ła.

– I dla­cze­go jesz­cze?

– To wła­ści­wie wszyst­ko – od­par­ła Tia.

He­ster po­krę­ci­ła gło­wą.

– Jest coś jesz­cze.

– Nie na­dą­żam.

He­ster usia­dła za biur­kiem. Dała Tii znak, żeby za­ję­ła miej­sce na fo­te­lu.

– Znów chcesz, że­bym roz­wi­nę­ła te­mat?

– Owszem.

– Wy­bra­łaś tę fir­mę, po­nie­waż kie­ru­je nią fe­mi­nist­ka. Po­my­śla­łaś, że zro­zu­miem, dla­cze­go wzię­łaś kil­ku­let­ni urlop na wy­cho­wa­nie dzie­ci.

Tia mil­cza­ła.

– Mam ra­cję?

– Do pew­ne­go stop­nia.

– Jed­nak wi­dzisz, w fe­mi­ni­zmie nie cho­dzi o wza­jem­ne po­ma­ga­nie so­bie. Cho­dzi o rów­ne szan­se w grze. O da­nie ko­bie­tom moż­li­wo­ści wy­bo­ru, a nie gwa­ran­cji.

Tia cze­ka­ła.

– Ty wy­bra­łaś ma­cie­rzyń­stwo. To nie po­wód, że­byś zo­sta­ła za to uka­ra­na. Jed­nak tak­że nie czy­ni cię to kimś spe­cjal­nym. Stra­ci­łaś trzy lata pra­cy za­wo­do­wej. Wy­pa­dłaś z obie­gu. Nie tak ła­two wró­cić. Wszy­scy mają rów­ne szan­se. Dla­te­go gdy­by ja­kiś fa­cet wziął urlop na wy­cho­wa­nie dzie­ci, był­by trak­to­wa­ny tak samo. Ro­zu­miesz?

Tia zro­bi­ła wy­mi­ja­ją­cy gest.

– Po­wie­dzia­łaś, że po­dzi­wiasz to, co ro­bię – cią­gnę­ła He­ster.

– Tak.

– Zde­cy­do­wa­łam, że nie za­ło­żę ro­dzi­ny. Po­dzi­wiasz to?

– Nie są­dzę, by to była kwe­stia po­dzi­wia­nia czy nie.

– Wła­śnie. I to samo do­ty­czy two­je­go wy­bo­ru. Ja wy­bra­łam ka­rie­rę. Nie wy­pa­dłam z obie­gu. Tak więc pod wzglę­dem ka­rie­ry praw­ni­czej je­stem te­raz na szczy­cie. Jed­nak po ca­łym dniu pra­cy nie wra­cam do przy­stoj­ne­go dok­to­ra, domu oto­czo­ne­go pło­tem ze szta­chet i ide­al­nych dzie­ci. Ro­zu­miesz, co chcę po­wie­dzieć?

– Tak.

– Cu­dow­nie. – He­ster roz­dę­ła noz­drza, pod­krę­ca­jąc o je­den sto­pień swo­je słyn­ne prze­szy­wa­ją­ce spoj­rze­nie. – Tak więc kie­dy sie­dzisz w tym ga­bi­ne­cie – w moim ga­bi­ne­cie – my­ślisz tyl­ko o mnie, jak mnie ucie­szyć i za­do­wo­lić, a nie co zro­bisz na obiad lub czy twój dzie­ciak spóź­ni się na tre­ning pił­ki noż­nej. Na­dą­żasz?

Tia chcia­ła za­pro­te­sto­wać, ale ton gło­su He­ster nie po­zo­sta­wiał wie­le miej­sca na dys­ku­sję.

– Na­dą­żam.

– Do­brze.

Za­dzwo­nił te­le­fon. He­ster pod­nio­sła słu­chaw­kę.

– Co? – Po­słu­cha­ła. – Ten idio­ta. Mó­wi­łam mu, żeby za­mknął dziób.

He­ster ob­ró­ci­ła się na fo­te­lu. Tia po­trak­to­wa­ła to jako sy­gnał dla sie­bie. Wsta­ła i wy­szła, cho­ler­nie ża­łu­jąc, że nie mar­twi się czymś tak pro­za­icz­nym jak obiad lub tre­ning pił­ki noż­nej.

Na ko­ry­ta­rzu przy­sta­nę­ła i wy­ję­ła te­le­fon ko­mór­ko­wy. We­tknę­ła akta pod pa­chę i po­mi­mo kar­cą­cych uwag He­ster na­tych­miast wró­ci­ła my­śla­mi do wia­do­mo­ści e-ma­ilo­wej z ra­por­tu E-Spy­Ri­ght.

Te ra­por­ty by­wa­ły bar­dzo dłu­gie, gdyż Adam czę­sto ko­rzy­stał z In­ter­ne­tu i od­wie­dzał tyle wi­tryn oraz tylu „przy­ja­ciół”, z ta­kich miejsc jak My­Spa­ce lub Fa­ce­Bo­ok, że wy­dru­ki nie­rzad­ko mia­ły ab­sur­dal­nie dużą ob­ję­tość. Te­raz prze­waż­nie prze­glą­da­ła je tyl­ko po­bież­nie, jak­by w ten spo­sób nie na­ru­sza­ła w du­żym stop­niu pry­wat­no­ści syna, choć tak na­praw­dę nie chcia­ła wie­dzieć za dużo.

Po­spiesz­nie wró­ci­ła za swo­je biur­ko. Sta­ła na nim obo­wiąz­ko­wa fo­to­gra­fia ro­dzin­na. Cała ich czwór­ka – Mike, Jill, Tia i oczy­wi­ście Adam w jed­nej z nie­licz­nych chwil, ja­kie ze­chciał im po­świę­cić – na fron­to­wym gan­ku. Wszy­scy uśmie­cha­li się jak­by z przy­mu­sem, a mimo to lu­bi­ła pa­trzeć na to zdję­cie.

Wy­ję­ła ra­port E-Spy­Ri­ght i zna­la­zła e-mail, któ­ry tak ją za­nie­po­ko­ił. Prze­czy­ta­ła go po­now­nie. Nic się nie zmie­ni­ło. Za­sta­no­wi­ła się, co ro­bić, i zro­zu­mia­ła, że de­cy­zja nie na­le­ży tyl­ko do niej.

Tia wy­ję­ła te­le­fon ko­mór­ko­wy i wpro­wa­dzi­ła nu­mer Mike’a. Po­tem wy­stu­ka­ła i wy­sła­ła tekst.

■ ■ ■

Mike nadal miał na no­gach łyż­wy, gdy przy­szedł SMS.

– To kaj­dan­ki? – za­py­tał Mo.

Mo już zdjął łyż­wy. W szat­ni okrop­nie śmier­dzia­ło, jak w każ­dej ho­ke­jo­wej szat­ni. Pro­blem w tym, że pot do­sta­je się do każ­de­go ochra­nia­cza. Wiel­ki ob­ro­to­wy wen­ty­la­tor po­ru­szał się le­ni­wie. To nie­wie­le po­ma­ga­ło. Ho­ke­iści nie zwra­ca­li na to uwa­gi. Po­stron­na oso­ba wcho­dzą­ca do po­miesz­cze­nia o mało nie mdla­ła od tego smro­du.

Mike spoj­rzał na nu­mer te­le­fo­nu żony.

– Tak.

– Boże, ale z cie­bie pan­to­flarz.

– Ja­sne – mruk­nął Mike. – Przy­sła­ła mi SMS-a. Okrop­ne pan­to­flar­stwo.

Mo się skrzy­wił. Mike i Mo przy­jaź­ni­li się od cza­su stu­diów w Dart­mo­uth. Gra­li w dru­ży­nie ho­ke­jo­wej – Mike jako roz­gry­wa­ją­cy le­wo­skrzy­dło­wy, Mo jako nie­ustę­pli­wy obroń­ca. Nie­mal ćwierć wie­ku po ukoń­cze­niu stu­diów Mike był chi­rur­giem trans­plan­to­lo­giem, a Mo wy­ko­ny­wał ja­kąś taj­ną ro­bo­tę dla Cen­tral­nej Agen­cji Wy­wia­dow­czej, ale nadal gra­li na tych sa­mych po­zy­cjach.

Inni ho­ke­iści ostroż­nie zdej­mo­wa­li ochra­nia­cze. Wszy­scy się sta­rze­li, a ho­kej to sport dla mło­dych.

– Prze­cież wie, że dziś grasz w ho­ke­ja, praw­da?

– Praw­da.

– Za­tem nie po­win­na ci prze­szka­dzać.

– To tyl­ko SMS, Mo.

– Przez cały ty­dzień ura­biasz się po łok­cie w szpi­ta­lu – rzekł z tym uśmiesz­kiem, po któ­rym nig­dy nie dało się po­znać, czy żar­tu­je, czy nie. – To twój czas na ho­kej, świę­ta rzecz. Po­win­na już o tym wie­dzieć.

Mo był z nim tam­te­go mroź­ne­go dnia, kie­dy Mike po­znał Tię. Wła­ści­wie Mo za­uwa­żył ją pierw­szy. Obaj gra­li na wła­snym lo­do­wi­sku otwie­ra­ją­cy se­zon mecz prze­ciw­ko Yale. Mike i Mo byli w ju­nio­rach. Tia sie­dzia­ła na try­bu­nach. Pod­czas roz­grzew­ki – kie­dy jeź­dzi­li w kół­ko po lo­do­wi­sku i roz­cią­ga­li mię­śnie – Mo trą­cił go łok­ciem i ru­chem gło­wy po­ka­zał sie­dzą­cą Tię.

– Ład­ne krą­gło­ści pod tym swe­ter­kiem – po­wie­dział.

I tak to się za­czę­ło.

Mo miał teo­rię, że wszyst­kie ko­bie­ty po­le­cą na Mike’a, albo… no cóż, na nie­go. Mo miał te dziew­czy­ny, któ­re lgnę­ły do nie­grzecz­nych chłop­ców, a Mike te, któ­re w jego oczach wi­dzia­ły do­mek z ogród­kiem. Tak więc w trze­ciej ter­cji, gdy dru­ży­na Dart­mo­uth pew­nie pro­wa­dzi­ła, Mo wsz­czął bój­kę i po­tur­bo­wał któ­re­goś za­wod­ni­ka Yale. Kie­dy roz­cią­gnął fa­ce­ta na lo­dzie, od­wró­cił się, mru­gnął do Tii i oce­nił jej re­ak­cję.

Sę­dzio­wie prze­rwa­li bój­kę. Ja­dąc na ław­kę kar, Mo na­chy­lił się do Mike’a.

– Two­ja – szep­nął.

Pro­ro­cze sło­wo. Po me­czu spo­tka­li się na przy­ję­ciu. Tia przy­szła z chło­pa­kiem ze star­sze­go roku, któ­ry jej nie in­te­re­so­wał. Roz­ma­wia­ła z Mi­kiem o prze­szło­ści. Od razu przy­znał się do tego, że chce zo­stać le­ka­rzem, a ona za­py­ta­ła go, od kie­dy to wie.

– Chy­ba od za­wsze – od­parł.

Tia nie chcia­ła za­ak­cep­to­wać tej od­po­wie­dzi. Drą­ży­ła te­mat, co, jak szyb­ko od­krył, ro­bi­ła za­wsze. W koń­cu ku wła­sne­mu za­sko­cze­niu wy­ja­śnił jej, że był cho­ro­wi­tym dziec­kiem i le­ka­rze sta­li się dla nie­go bo­ha­te­ra­mi. Słu­cha­ła go tak, jak nikt wcze­śniej ani póź­niej. To był nie tyle po­czą­tek ich związ­ku, ile gwał­tow­ny wy­buch. Ja­da­li ra­zem w ka­fej­ce. Uczy­li się ra­zem po no­cach. Mike przy­no­sił jej do bi­blio­te­ki wino i świe­ce.

– Masz coś prze­ciw­ko temu, że prze­czy­tam ten SMS? – za­py­tał Mike.

– Ona jest jak wrzód na tył­ku.

– No wy­duś to z sie­bie, Mo. Nie krę­puj się.

– Gdy­byś był w ko­ście­le, przy­sy­ła­ła­by ci SMS-y?

– Tia? Za­pew­ne.

– Świet­nie, więc czy­taj. Po­tem na­pisz jej, że wła­śnie je­ste­śmy w dro­dze do na­praw­dę faj­ne­go baru to­pless.

– Tak, pew­nie, już to ro­bię.

Mike wci­snął kla­wisz i od­czy­tał wia­do­mość.

MU­SI­MY PO­ROZ­MA­WIAĆ. ZNA­LA­ZŁAM COŚ W RA­POR­CIE KOM­PU­TE­RO­WYM. WRÓĆ PRO­STO DO DOMU.

Mo za­uwa­żył minę przy­ja­cie­la.

– Co jest?

– Nic.

– Do­brze. Za­tem je­dzie­my dziś wie­czór do tego baru to­pless.

– Nig­dy nie by­li­śmy w ba­rze to­pless.

– Je­steś jed­nym z tych ma­min­syn­ków, któ­rzy na­zy­wa­ją je „klu­ba­mi dla dżen­tel­me­nów”?

– Tak czy in­a­czej, nie mogę.

– Ka­za­ła ci wra­cać do domu?

– Mamy pro­blem.

– Jaki?

Mo nie znał sło­wa „oso­bi­sty”.

– Cho­dzi o Ada­ma.

– Mo­je­go chrze­śnia­ka? Co z nim.

– On nie jest two­im chrze­śnia­kiem.

Mo nie zo­stał chrzest­nym Ada­ma, po­nie­waż Tia na to nie po­zwo­li­ła. Po­mi­mo to Mo uwa­żał, że nim jest. W trak­cie chrzcin wy­szedł na­przód i sta­nął obok bra­ta Tii, praw­dzi­we­go ojca chrzest­ne­go Ada­ma. Prze­szył go groź­nym wzro­kiem i brat Tii nie ode­zwał się sło­wem.

– Co się sta­ło?

– Jesz­cze nie wiem.

– Tia jest na­do­pie­kuń­cza. Prze­cież wiesz.

Mike nie sko­men­to­wał tego.

– Adam prze­stał grać w ho­ke­ja.

Mo zro­bił taką minę, jak­by Mike oznaj­mił, że jego syn za­czął od­da­wać cześć dia­błu lub ja­kie­muś zwie­rzę­ce­mu bó­stwu.

– O.

Mike roz­wią­zał i zdjął buty.

– Dla­cze­go mi o tym nie po­wie­dzia­łeś? – za­py­tał Mo.

Mike się­gnął po osło­ny ły­żew. Roz­piął na­ra­mien­ni­ki. Ko­lej­ni za­wod­ni­cy prze­cho­dzi­li obok, że­gna­jąc dok­to­ra. Więk­szość z nich wie­dzia­ła, że Mo na­le­ży omi­jać sze­ro­kim łu­kiem, na­wet poza lo­do­wi­skiem.

– Przy­wio­złem cię tu­taj – rzekł Mo.

– Co z tego?

– To, że zo­sta­wi­łeś swój sa­mo­chód przed szpi­ta­lem. Stra­ci­li­by­śmy czas, wra­ca­jąc tam. Pod­wio­zę cię do domu.

– Nie są­dzę, żeby to był do­bry po­mysł.

– Trud­no. Chcę zo­ba­czyć mo­je­go chrze­śnia­ka. I zo­rien­to­wać się, co, do dia­bła, ro­bi­cie źle.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: