Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trzecia opcja - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 listopada 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Trzecia opcja - ebook

Superagent Mitch Rapp zostaje wysłany na misję do Niemiec. Jego celem jest Heinrich Hagenmiller, człowiek współpracujący z Saddamem Husajnem nad tajnym programem nuklearnym. Zagrożenie zostaje unieszkodliwione, ale nieoczekiwanie jeden z agentów CIA próbuje go zabić. Rapp cudem przedostaje się z powrotem do kraju. Przekonany o tym, że próba zamachu nie była przypadkowa, postanawia dowiedzieć się, kto za tym stoi. Dlaczego w jednej chwili z docenianego pracownika staje się jedynie pionkiem w grze? Rapp nie jest jednak łatwym celem…

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-227-2
Rozmiar pliku: 4,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

W Ameryce istnieje utajniona, niewidoczna i dobrze zorganizowana struktura, składająca się z byłych żołnierzy, pracowników wywiadu i dyplomatów. W Waszyngtonie są wszędzie i nigdzie. Przeciętny człowiek nigdy ich nie dostrzega, nigdy o nich nie myśli i nigdy też nie zauważa ręki, która zadaje pozornie naturalną śmierć. Większość ludzi nawet nie zwraca uwagi na przypadek przedawkowania przez kogoś narkotyku, fakt odnotowany na odległej stronie w dziale miejskim „Washington Post”, albo samobójstwo pułkownika armii Stanów Zjednoczonych czy fatalną w skutkach napaść na pracownika Białego Domu.

Przeciętni Amerykanie są zbyt zajęci własnym życiem, by czytać między wierszami i zastanawiać się, jakie to tajemnice mogli ci ludzie zabrać ze sobą do grobu. Nieliczni zaś spośród tych, którzy coś wiedzą, ze zdziwieniem uniosą brwi, może nawet zadadzą kilka pytań, ale w końcu przejdą nad tym do porządku dziennego i życie będzie płynąć dalej. Szukanie odpowiedzi w tej mrocznej społeczności jest bardzo niebezpieczne. To świat tajnych operacji, bardzo realna, choć niewidoczna strona polityki zagranicznej, a czasami i wewnętrznej naszego rządu. To zbyt trudne dla przeciętnego śmiertelnika. To „trzecia opcja”, coś, z czego nie zawsze winni robić użytek ludzie uczciwi i mądrzy.1

Przemykając w ciemnościach od drzewa do drzewa, mężczyzna posuwał się w kierunku dużego domu. Dziewiętnastowieczna posiadłość, wzorowana na Grand Trianon w Wersalu, położona czterdzieści mil na południe od Hamburga, zajmowała powierzchnię stu dwunastu akrów pól uprawnych i pięknego lasu. Wzniesiono ją w 1872 roku na zlecenie Heinricha Hagenmillera, który chciał w ten sposób zyskać względy nowo koronowanego cesarza Niemiec, Wilhelma I. Z czasem część terenów sprzedano, gdyż utrzymanie tak ogromnego majątku stało się zbyt kosztowne.

Mężczyzna przemykający cicho pod osłoną lasu przestudiował wcześniej setki fotografii posiadłości i jej właściciela. Były to zdjęcia zrobione z satelity krążącego tysiące kilometrów nad ziemią i te wykonane przez ekipę obserwującą teren w ciągu minionego tygodnia.

Zabójca przybył z Ameryki tego właśnie popołudnia i na własne oczy chciał się przekonać, czego może się spodziewać na miejscu. Fotografie były dobre na początek, ale nic nie zastąpi własnego spojrzenia. Mężczyzna podniósł kołnierz czarnej skórzanej kurtki, aby osłonić się przed chłodem zapadającej nocy. Od zachodu słońca temperatura spadła o dziesięć stopni.

Drugi raz od opuszczenia chaty zatrzymał się, nasłuchując. Wydawało mu się, że coś usłyszał. Wąską ścieżkę pokrywał świeży dywan złotego igliwia. Noc była pochmurna i przez gęsty baldachim gałęzi niewiele światła docierało do miejsca, w którym stał. Doszedł do końca ścieżki i obejrzał się. Bez noktowizora nie widział dalej niż na trzy metry.

Mitch Rapp starał się jednak nie używać noktowizora. Chciał mieć pewność, że znajdzie drogę i bez niego, ale teraz coś mu mówiło, że nie jest sam. Wyciągnął więc z kieszeni automatycznego, dziewięciomilimetrowego glocka i szybko nakręcił na lufę tłumik. Potem chwycił czterocalową lunetkę noktowizyjną, włączył i przyłożył do prawego oka. Ścieżka przed nim zajaśniała dziwnym, zielonym światłem. Zaczął badać teren, obserwując nie tylko ścieżkę, ale też pobocze. Dzięki noktowizorowi mógł widzieć to, czego oczy nie były w stanie dostrzec w głębokim cieniu. Szczególnie bacznie przyglądał się ziemi wokół drzew rosnących po obu stronach ścieżki. Szukał śladów stóp kogoś, kto mógłby się tam kryć.

Minęło pięć minut i Rapp zaczął się zastanawiać, czy hałasu nie narobił jeleń albo jakieś inne zwierzę. Wreszcie uznał, choć nie był o tym do końca przekonany, że było to raczej jakieś czworonożne, a nie dwunożne stworzenie. Schował noktowizor do kieszeni, ale broń nadal trzymał w drugiej dłoni. Miał trzydzieści dwa lata i nie zamierzał w tym wieku być nieostrożny i coś sfuszerować. Jak każdy prawdziwy zawodowiec wiedział, kiedy ryzykować, a kiedy się wycofać.

Przeszedł ścieżką jeszcze pół kilometra. Kiedy dostrzegł światła domu, dalej postanowił iść, przedzierając się przez krzaki. Odginając gałązki lub schylając się pod nimi, cicho poruszał się w gąszczu. Gdy dotarł do skraju lasu, nagle pod jego stopą trzasnął jakiś suchy patyk. Szybko odskoczył, tak by na linii pomiędzy nim a domem znalazło się drzewo. Niecałe sto metrów przed nim zaczęła ujadać sfora psów myśliwskich. Rapp cicho zaklął i zamarł. Właśnie dlatego musiał wszystko osobiście sprawdzić. To zdumiewające, że nikt go nie ostrzegł przed psami. Ujadały teraz coraz głośniej, aż w końcu szczekanie przeszło w wycie. Po chwili otworzyły się drzwi domu i niski głos rozkazał po niemiecku, aby się uciszyły. Mężczyzna powtórzył polecenie jeszcze dwa razy i psy wreszcie umilkły.

Rapp zerknął zza drzewa i przyjrzał się biegnącym za siatką tam i z powrotem psom. Mogły stanowić problem. Myśliwskie nie sprawiają wprawdzie takiego kłopotu jak wytresowane obronne, ale mają w naturalny sposób stale wyostrzone zmysły. Stał tak na skraju lasu, obserwując, słuchając i oceniając każdy szczegół. Nie podobało mu się to, co widział. Zbyt dużo otwartej przestrzeni między lasem i domem. Mógł wprawdzie pójść przez ogrody, ale trudno poruszać się bezszelestnie po wysypanych żwirem alejkach. Poza tym psy mogły utrudnić podejście od strony południowej, a innych alejek strzegły kamery, no i trzeba by dwukrotnie pokonać otwartą przestrzeń. Dobra wiadomość to ta, że nie było tam płytek naciskowych, wiązek urządzeń na podczerwień albo czujników ruchu.

Oficjalnie Mitch Rapp nie miał nic wspólnego z rządem Stanów Zjednoczonych, jednak od ukończenia ponad dziesięć lat temu uniwersytetu w Syracuse nieoficjalnie pracował dla CIA. Wybrano go do supertajnej grupy antyterrorystycznej, zwanej drużyną Oriona. CIA zadbała o wyćwiczenie sprawności fizycznej i umysłowej Rappa, czyniąc z niego śmiertelnie niebezpiecznego agenta. Nieliczni ludzie, którym pozwolił się do siebie zbliżyć, znali go jako zdolnego przedsiębiorcę, właściciela małej konsultacyjnej firmy komputerowej, który musi dużo podróżować w interesach. Aby wszystko to było bardziej wiarygodne, Rapp często załatwiał różne sprawy biznesowe za granicą, jednak nie tym razem. Teraz wysłano go, żeby zabił człowieka. Miał wyeliminować mężczyznę, który dostał już dwa ostrzeżenia.

Prawie pół godziny zajęło Rappowi badanie terenu. Gdy uznał, że widział już wystarczająco dużo, zaczął się wycofywać, ale inną drogą. Nie chciał wpaść w pułapkę, gdyby ktoś czaił się w lesie. Szybko przedzierał się przez krzaki na południe. Trzy razy zatrzymywał się, aby zerknąć na kompas i upewnić się, że idzie we właściwym kierunku. Z materiałów wywiadu wiedział, że jest też inna ścieżka prowadząca na południe. Obie odchodziły od wąskiej polnej drogi i biegły prawie równolegle. Omal jej nie przeoczył. Była widać mniej uczęszczana, bo cała zarośnięta, ale zaprowadziła go do polnej drogi. Gdy tam dotarł, przyklęknął i wyjął noktowizor. Przez kilka minut obserwował drogę i nasłuchiwał. Upewniwszy się, że w pobliżu nie ma nikogo, ruszył dalej na południe.

Od ponad dziesięciu lat Rapp robił to, co robił, i właśnie zamierzał się wycofać. Prawdopodobnie będzie to jego ostatnie zadanie. Zeszłej wiosny spotkał pewną kobietę i chciał się ustatkować. CIA z pewnością nie będzie chciała go puścić, ale postawi sprawę jasno. Zrobił już dostatecznie dużo. Dziesięć lat takiego zarobkowania ciągnęło się jak całe życie. Byłby szczęśliwy, gdyby udało mu się wyjść z tego w jednym kawałku i o zdrowych zmysłach.

Przeszedł kilometr z okładem i dotarł do niewielkiej chaty. Była ledwo widoczna w ciemnościach; z komina unosiła się smużka dymu. Podszedł do drzwi, zapukał dwa, a po chwili trzy razy. Drzwi ostrożnie się uchyliły i w szparze ukazało się oko. Gdy mężczyzna rozpoznał Rappa, otworzył drzwi na oścież. Mitch wszedł do skromnie umeblowanego pokoju i rozpiął skórzaną kurtkę. Mężczyzna starannie zamknął za nim drzwi.

Drewniane ściany domu pomalowane były na biało, a zasłaną kolorowymi, owalnymi dywanikami podłogę z trzycalowych desek pokrywał błyszczący zielony lakier. Meble były stare i solidne, na ścianach wisiały rękodzieła miejscowych artystów i stare czarno-białe fotografie. W normalnych okolicznościach byłoby to całkiem przyjemne miejsce do spędzenia jesiennego weekendu przy ogniu w kominku, na lekturze dobrej książki i na spacerach po lesie.

Przy kuchennym stole siedziała kobieta ze słuchawkami na uszach, a przed nią stał wart prawie ćwierć miliona dolarów najnowocześniejszy sprzęt obserwacyjny. Wszystkie aparaty mieściły się w dwóch czarnych walizkach Samsonite. Gdyby tylko w pobliżu chaty ktoś się pojawił, walizki zostałyby zamknięte i w kilka sekund usunięte ze stołu.

Rapp nigdy wcześniej nie spotkał tych ludzi. Wiedział tylko, że mężczyzna ma na imię Tom, a kobieta Jane i noszą nazwisko Hoffman. Mieli po jakieś czterdzieści pięć lat i jak się zorientował, byli małżeństwem. W drodze do Frankfurtu zatrzymali się w dwóch państwach, a bilety mieli na przybrane nazwisko, takie jak w kartach kredytowych i paszportach, które dostarczył im ich kontakt. Otrzymywali też standardowe wynagrodzenie – dziesięć tysięcy dolarów za tygodniowe zajęcie – płatne z góry w gotówce. Poinformowano ich, że ktoś do nich dołączy, i jak zwykle nie zadawali żadnych pytań.

W chacie czekał już na nich cały sprzęt, natychmiast więc przystąpili do obserwowania posiadłości i jej właściciela. Kilka dni potem zjawił się mężczyzna, znany im jako Profesor. Dał im dodatkowo dwadzieścia pięć tysięcy dolarów i powiedział, że po zakończeniu misji dostaną drugie tyle. Podał też opis mężczyzny, który miał do nich dołączyć. Nie wymienił jego nazwiska, powiedział tylko, że jest to ktoś bardzo kompetentny.

Tom Hoffman nalał Rappowi kubek kawy i podał go przy kominku z polnych kamieni, na którym buzował ogień.

– Co o tym myślisz?

Rapp wzruszył ramionami. Przyglądał się twarzy Hoffmana. Zauważył, że nie była wysmagana zimnym nocnym wiatrem jak jego.

– To nie będzie łatwe – odparł. Zdążył się też już przyjrzeć twarzy i butom kobiety. Ci ludzie z pewnością nie wychodzili z chaty. Hałas, jaki usłyszał w lesie, musiał więc spowodować jeleń.

– Rzadko jest łatwe – zauważył Hoffman, pociągając łyk z kubka. Cały czas usiłował rozszyfrować obcego. Ten mierzący ponad metr osiemdziesiąt muskularny mężczyzna, którego znał tylko z imienia Carl, poruszał się cicho i zwinnie jak kot. Był przystojny i wysportowany, miał ogorzałą, pobrużdżoną twarz, co świadczyło o długim przebywaniu na świeżym powietrzu, i kruczoczarne włosy, na skroniach przetykane siwizną; przez jego policzek od ucha do szczęki biegła cienka blizna.

Rapp spojrzał w ogień. Wiedział, że jest oceniany. Zresztą robił to samo w stosunku do Hoffmanów i nie przestanie aż do chwili rozstania. Teraz jednak musiał się skupić na opracowaniu planu działania. Wiedział, że musi wymyślić coś naprawdę sprytnego – aby tam wejść i wyjść, nie zwracając niczyjej uwagi, konieczne jest ominięcie wszystkich zabezpieczeń. Nie musiałby się tak wysilać, gdyby miał więcej czasu na przygotowania, ale dysponowali tylko dwudziestoma trzema godzinami. W tym czasie muszą przeprowadzić całą akcję i zniknąć. Pamiętając o tym, Rapp zaczął się zastanawiać nad strategią działania.

Odwrócił się od kominka i zapytał:

– Jane, ile osób zaproszono na jutrzejsze wieczorne przyjęcie?

– Około pięćdziesięciu.

Przeciągnął ręką po włosach, zebrał je na karku i przygładził. Po dłuższej chwili wpatrywania się w ogień oznajmił:

– Mam pomysł.

Na wschodzie pojawiły się pierwsze zwiastuny brzasku. Czarne niebo poszarzało, a gdy napływające ciepłe, letnie powietrze zaczęło się mieszać z ustępującym nocnym chłodem, nad stawami rozsunęła się mgła. Spokojny poranek w Marylandzie zakłócił dochodzący z oddali głuchy grzmot. Dwaj żołnierze piechoty morskiej, patrolujący w jeepie drogę przy zachodnim ogrodzeniu, odruchowo zaczęli szukać źródła tego dźwięku. Z przewieszonymi przez ramiona M-16 patrzyli w niebo. Niczego jeszcze nie było widać, ale wiedzieli, czego mogą się spodziewać. Wystarczyło jednak kilka sekund, by stwierdzili, że nie jest to samolot wojskowy. Odgłos był dużo cichszy. Po chwili nad drzewami ukazał się biały helikopter, lecący prosto w stronę centrum obozu.

Marines śledzili go jeszcze przez chwilę, a potem ruszyli dalej, zakładając, że ten cywilny ptaszek dostarczył właśnie jednego z prezydenckich partnerów do gry w golfa.

Bell JetRanger leciał na wschód, w kierunku obozowej wieży ciśnień, gdzie znajdowała się polana z wybetonowanym lądowiskiem. Tam helikopter zwolnił, zaczął płynnie opadać, wreszcie dotknął płozami wyznaczonego miejsca. Pilot wyłączył silnik i łopatki wirnika kręciły się coraz wolniej. W pobliżu stała furgonetka, a obok niej grupka mężczyzn w ciemnych garniturach i krawatach; obserwowali gościa wysiadającego z helikoptera.

Doktor Irene Kennedy chwyciła teczkę i skierowała się do samochodu. Miała na sobie świeżo wyprasowaną niebieską bluzkę, a długie do ramion włosy związała w koński ogon. Chroniąc się przed porannym chłodem, przytrzymywała kurczowo na piersiach klapy marynarki jasnobeżowego kostiumu. Gdy znalazła się przy furgonetce, umundurowany oficer wyciągnął do niej rękę.

– Witamy w Camp David, doktor Kennedy.

Czterdziestoletnia funkcjonariuszka Centralnej Agencji Wywiadowczej uścisnęła jego dłoń.

– Dziękuję, pułkowniku.

Oficjalnie Kennedy pełniła funkcję dyrektora Centrum Antyterrorystycznego w CIA, nieoficjalnie zaś dowodziła drużyną Oriona, ściśle tajną organizacją, która powstała dla czynnej obrony przed terroryzmem. Już od początku lat osiemdziesiątych Stany Zjednoczone nękane były licznymi atakami terrorystycznymi, a do najgroźniejszych doszło w ambasadzie amerykańskiej i koszarach marines w Bejrucie. Mimo milionów dolarów przeznaczanych na walkę z terroryzmem sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót. Koniec tego dziesięciolecia zapisał się katastrofą samolotu Pan Am, lot 103 i śmiercią setek niewinnych cywilów. Tragedia w Lockerbie zmusiła pewnych niezwykle wpływowych ludzi w Waszyngtonie do podjęcia zdecydowanych kroków. Zgodnie doszli oni do wniosku, że nadszedł czas wypowiedzieć wojnę terroryzmowi. Pierwsza opcja, pertraktacje dyplomatyczne, nie przyniosła rezultatów, a druga, użycie sił zbrojnych, nie nadawała się do walki z wrogiem, który żył i działał wśród cywilów. W tej sytuacji amerykańskim przywódcom pozostało tylko jedno: trzecia opcja. Podjęto więc tajne działania. Uruchomiono fundusze przeznaczone na operacje, o których nikt nigdy miał nie usłyszeć, które nie podlegały kontroli Kongresu ani wglądowi dziennikarskiemu. Wypowiedziano tajną wojnę i dotychczasowi myśliwi stali się zwierzyną.

Podczas kilkuminutowej jazdy wszyscy milczeli. Gdy dotarli do Aspen Lodge, Kennedy wysiadła i skierowała się w stronę werandy, minęła dwóch agentów Secret Service i weszła do pomieszczeń zajmowanych przez prezydenta. Oczekujący na nią w holu pułkownik poprowadził ją do gabinetu i zapukał w futrynę otwartych drzwi.

– Panie prezydencie, przybyła doktor Kennedy.

Prezydent Robert Xavier Hayes siedział za biurkiem, popijając kawę i czytając piątkowe poranne wydanie „Washington Post”. Okulary w czarnych oprawkach, jakich używał do czytania, zsunięte miał aż na czubek nosa i gdy do pokoju weszła Kennedy, spojrzał w jej kierunku ponad nimi. Natychmiast odłożył gazetę i powiedział:

– Dziękuję, pułkowniku.

Wstał, obszedł okrągły stół i wskazał Kennedy krzesło.

Hayes ubrany był w strój do porannej gry w golfa: spodnie w kolorze khaki, zwykła niebieska koszula golfowa i pulower bez rękawów. Bez słowa postawił na stole kubek, obok drugi dla Kennedy. Nalał kawy, usiadł i zapytał:

– Jak się miewa dyrektor Stansfield?

– Czuje się tak… – Kennedy szukała odpowiednich słów, by opisać pogarszający się stan zdrowia szefa – …jak można się tego spodziewać.

Hayes skinął głową. Thomas Stansfield był bardzo skrytym człowiekiem. Pracował w CIA od samego początku i wyglądało na to, że będzie służył Agencji do końca swoich dni. Ten siedemdziesięciodziewięcioletni superszpieg był chory na raka i lekarze dawali mu mniej niż pół roku życia. Prezydent skierował uwagę na bieżący problem.

– A jak przedstawiają się sprawy w Niemczech?

– Są w toku. Mitch dotarł na miejsce wczoraj wieczorem i dziś rano przekazał mi raport.

Gdy tydzień wcześniej Kennedy przedstawiała prezydentowi plan działań operacyjnych, jedno było dla niego jasne: nie wyrazi zgody, póki nie zostanie w to włączony Rapp. Dzisiejsze spotkanie prezydenta z Kennedy było jednym z wielu, jakie odbyli w ciągu minionych pięciu miesięcy. Na wszystkich omawiali sposoby nękania, drażnienia, destabilizacji i – jeśli to możliwe – zabicia jednej osoby. A tym wybrańcem był Saddam Husajn.

Dużo wcześniej, nim jeszcze Hayes objął urząd prezydenta, Saddam był powodem nieustannego zdenerwowania Zachodu, ale ostatnio zrobił coś, co bezpośrednio dotyczyło pięćdziesięcioośmioletniego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Zeszłej wiosny grupa terrorystów zaatakowała Biały Dom, zabijając kilkudziesięciu agentów Secret Service oraz kilku cywilów. Podczas ataku prezydent został ewakuowany do podziemnego bunkra, gdzie przebywał trzy dni, całkowicie odcięty od swego rządu. Oblężenie bunkra zostało w końcu przerwane, a bitwa o Biały Dom wygrana, tylko dzięki brawurowej akcji Mitcha Rappa i kilku wybranych członków służb wywiadowczych, policyjnych i Sił Specjalnych.

Po tym ataku Stany Zjednoczone zdobyły dwie informacje, wyraźnie wskazujące jako inicjatora przywódcę Iraku. Był jednak problem z przedstawieniem ich na forum Organizacji Narodów Zjednoczonych albo przed międzynarodowym trybunałem. Pierwszy dowód dostarczyła zagraniczna służba wywiadowcza, która nie miała zamiaru zdradzać, jakimi metodami go zdobyła; drugi został uzyskany na skutek tajnych działań – właśnie dzięki zastosowaniu trzeciej opcji. A wiele osób z pewnością uznałoby sposób, w jaki go zdobyto, za zasługujący na potępienie.

Krótko mówiąc, dysponowano wiarygodną informacją, że terrorystów finansował Saddam, ale bez ujawniania metod działania nie można było jej przedstawić opinii publicznej. I jak prezydent Hayes powiedział podczas narady w wąskim gronie doradców, nie było gwarancji, że ONZ, skonfrontowana z faktami, cokolwiek uczyni w tej sprawie. Po burzliwej dyskusji prezydenta Hayesa z dyrektorem Stansfieldem z CIA i generałem Floodem, przewodniczącym Połączonego Komitetu Szefów Sztabów, wszyscy trzej doszli do wniosku, że nie ma innego wyjścia i trzeba dopaść Saddama po cichu, zgodnie z trzecią opcją. Właściwie spotkanie ograniczyło się do omawiania tylko tego tematu.

Prezydent Hayes odstawił kubek z kawą. Był ciekaw raportu Rappa o sytuacji w Niemczech. Wiedział, że wszędzie tam, gdzie inni zawiedli, Rapp potrafił działać skutecznie.

– Co Mitch zamierza?

– Uważa, że biorąc pod uwagę małą ilość czasu i środki bezpieczeństwa wokół celu, zrobilibyśmy lepiej, wybierając bardziej bezpośredni sposób.

Następnie Kennedy przedstawiła prezydentowi zarys planu działania. Kiedy skończyła, Hayes wyprostował się i w zamyśleniu skrzyżował ręce na piersiach. Kennedy obserwowała go, nie dając po sobie poznać, co o tym wszystkim myśli, tak jak to zwykle robił jej szef.

Hayes przez kilka sekund trawił otrzymane informacje.

– A gdyby to zrobili… – Przerwał, widząc, że Kennedy kręci głową.

– Mitch z pewnością nie posłucha rad, których udziela mu ktoś z odległości blisko pięciu tysięcy kilometrów.

Prezydent skinął głową. Wypadki w Białym Domu, do jakich doszło zeszłej wiosny, pozwoliły mu dobrze poznać Rappa, który prawie zawsze działał na swój sposób. Trudno było spierać się z człowiekiem, który odniósł tyle sukcesów i miał na koncie tyle zrealizowanych zadań, i to często takich, jakich nikt inny nawet nie ośmieliłby się podjąć. Hayes postanowił przypomnieć jednak Kennedy, o co toczy się gra.

– Czy Mitch i cała reszta wiedzą, że działają na własną rękę?

Kennedy skinęła głową.

– Chodzi mi o to, że działają całkowicie na własną rękę. Jeśli coś nie wypali, oświadczymy, że o niczym nie wiedzieliśmy i nie mamy pojęcia, kim oni są. Zrobimy to. Żaden taki incydent nie może zakłócić naszych stosunków z Niemcami. Nie może też zaszkodzić mojej prezydenturze.

Kennedy skinęła głową ze zrozumieniem.

– Panie prezydencie, Mitch jest niezawodny. Dziś wieczorem będzie miał na miejscu wszystko, co jest mu niezbędne, ale wie, że nie może działać na siłę, jeśli sytuacja stanie się zbyt niebezpieczna.

Prezydent przez chwilę wpatrywał się w nią badawczo.

– W porządku. Masz moje upoważnienie, aby pchnąć sprawę dalej, ale, Irene, wiesz, na czym stoimy. Jeżeli rozpęta się burza, nigdy nie było tego spotkania ani pięciu czy sześciu poprzednich. Nic nie wiesz na temat tego, co się dzieje, i nikt w Agencji też o tym nie wie. – Hayes potrząsnął głową. – Przykro mi, że tak postępuję wobec Mitcha, ale nie mam wyboru. Musi tam działać bez wsparcia i jeżeli wpadnie, nie kiwniemy palcem, żeby mu pomóc.2

Cały dzień Rapp spędził w chacie, nie licząc pięciomilowej przebieżki. Musiał pobiegać, aby się rozluźnić i zneutralizować całą wypitą kawę. Kilka razy kontaktował się bezpośrednio z Irene Kennedy przez satelitę telekomunikacyjnego STU III, MX3030. Ten bezpieczny kanał był jego jedynym połączeniem z Waszyngtonem. Nikt inny poza Irene nie wiedział, że on i Hoffmanowie są w Niemczech, i nikt nie mógł się o tym dowiedzieć. Jeżeli misja powiedzie się, jego przełożeni i tak do niczego się nie przyznają, ale jeżeli coś się nie uda, tym bardziej będą się wszystkiego wypierać.

Zaplanowana przez Rappa wieczorna akcja wymagała dokonania pewnych zakupów, dlatego Tom Hoffman pojechał rano do Hamburga z listą potrzebnych rzeczy. Postępował bardzo ostrożnie. Nigdy nie kupował w jednym sklepie więcej niż jedną rzecz, nie robił zakupów w sąsiadujących sklepach i zawsze unikał tych, w których klientów podglądają kamery.

Nadszedł wieczór i Rapp usiadł przy kuchennym stole, by po raz setny omówić z Hoffmanami każdy szczegół akcji. Hoffmanowie byli pod tym względem bardzo skrupulatni. Prześledzili każdy etap operacji, analizując całą misję do ostatniego szczegółu. Rapp pracował już z wieloma ludźmi z Sił Specjalnych i nie miał wątpliwości, że oboje lub przynajmniej jedno z nich wywodzi się z elitarnych oddziałów wojskowych.

Przed opuszczeniem chaty wszystkie notatki należało spalić. Należało zapamiętać pierwszą, drugą i trzecią częstotliwość radiową; to samo dotyczyło dróg ewakuacji, haseł i kodów. Mapy, bez jakichkolwiek znaków i notatek, należało zabrać ze sobą, a wszystkie fałszywe dokumenty umieścić w torbach z samozapłonem. Jeżeli sprawy potoczyłyby się bardzo źle, wystarczy jedno pociągnięcie za linkę i cała zawartość torby spłonie. Wielokrotnie sprawdzili też broń.

Rapp, mimo że poświęcił dużo czasu i zajmował się wszystkim osobiście, tym razem jednak nie miał dobrych przeczuć. Przypomniał sobie, że podczas jednej z misji, a było to na początku jego kariery, był pewien powodzenia, a tymczasem, nim wszystko zostało powiedziane i zrobione, dwunastu amerykańskich żołnierzy Sił Specjalnych było martwych. Od tamtego wydarzenia rzadko był pewny co do powodzenia misji, ale teraz szczególnie coś go niepokoiło. Miał wrażenie, że nie jest już taki sprawny. Zawsze łatwo wpadał w gniew i wykorzystywał tę cechę do wyostrzania zmysłów.

Gniew ten narodził się po katastrofie w Lockerbie. Rapp studiował wtedy na uniwersytecie w Syracuse. Podczas tamtego ataku terrorystycznego zginęło trzydziestu pięciu jego kolegów ze studiów oraz przyjaciółka. Pogrążony w rozpaczy Rapp zainteresował się pracą w CIA. Agencja kusiła nadzieją zemsty i postanowił to wykorzystać. Jego celem stał się Rafique Aziz, odpowiedzialny za atak terrorystyczny na samolot Pan Am, lot 103. Dziesięć lat poświęcił Rapp polowaniu na tego terrorystę i wreszcie minionej wiosny stanął z nim oko w oko. Teraz Aziz nie żył już, a gniew wygasł. Zastąpiło go coś zupełnie odmiennego – coś, czego dotąd nie znał, a co teraz stale mu towarzyszyło. W centrum jego zainteresowania znalazła się Anna Rielly i czuł, że zawładnęło nim uczucie diametralnie różne od nienawiści. Anna była niepowtarzalna. Była typem kobiety, dla której człowiek pragnie stać się kimś lepszym. Nagle chciał mieć już za sobą pracę w CIA i rozpocząć nowe życie.

Jane Hoffman zdjęła słuchawki i oznajmiła:

– Przybyli pierwsi goście.

Rapp spojrzał na zegarek. Za pięć ósma, mniej więcej dwie i pół godziny przed wyznaczonym czasem. Pora połączyć się z Kennedy. Chwycił przenośny telefon satelitarny i poszedł do sypialni.

Gdyby doktor Kennedy pofatygowała się i wyjrzała przez okno swego biura na szóstym piętrze, mogłaby rozkoszować się intensywnymi jesiennymi kolorami doliny Potomacu. Niestety, ostatnio nie miała zbyt wiele czasu na tego rodzaju drobne przyjemności. Langley znalazło się w trudnej sytuacji – atakowano je zarówno od środka, jak i z zewnątrz. Nie było już tajemnicą, że Thomas Stansfield, dyrektor CIA, jest ciężko chory. Krytycy z Kapitolu, węszący zapach krwi, ruszyli do ataku, natomiast w samej Agencji wyraźnie ożywili się konkurenci w biegu do dyrektorskiego fotela. Kennedy nigdy nie zajmowała się polityką i najlepiej byłoby, gdyby trzymała się za linią ognia, to jednak było prawie niemożliwe. Wszyscy wiedzieli, jak bliskie stosunki łączą ją z dyrektorem.

Waszyngton to miasto kochające napięte sytuacje i plotki, a nikt nie kocha ich bardziej od polityków. Z rozkoszą godną bohaterów dramatów Szekspira rozpoczęli więc wyczekiwanie na śmierć dyrektora Agencji. Wielu z nich, udając, że przejmują się stanem zdrowia Stansfielda i sytuacją jego dzieci, posunęło się nawet do składania mu wizyt. Kennedy nie była naiwna. Stansfield był dobrym nauczycielem i wiele ją nauczył. Wiedziała jednak, że nikt na Kapitolu nie lubił jej szefa.

Wielu senatorów i członków Izby Reprezentantów szanowało go, ale nikt go nie lubił. Siedemdziesięciodziewięcioletni dyrektor żadnemu z nich nie pozwolił zbytnio się do siebie zbliżyć. Jako zastępca dyrektora do spraw operacyjnych, a potem dyrektor CIA, przez ponad dwadzieścia lat był strażnikiem tajemnic Waszyngtonu. Nikt tak naprawdę nie wiedział, co on wie, i nikt tego nie chciał wiedzieć. Niektórzy obawiali się, że zgromadził obszerne dossier wszystkich członków waszyngtońskich elit, a ujawnienie tych danych po jego śmierci mogłoby wywołać prawdziwe trzęsienie ziemi.

Wiedziała, że tak się nie stanie. Całe życie zawodowe Stansfielda polegało na dochowywaniu tajemnic. I nigdy nie złamał tej zasady. To oczywiście nie było żadną pociechą dla tych w Waszyngtonie, którzy mieli na sumieniu wiele poważnych grzechów. No cóż, po prostu nie potrafili sobie nawet wyobrazić, że ktoś, kto posiada tak cenne informacje, nie ma zamiaru ich wykorzystać.

Choć Kennedy cierpiała, obserwując powolne umieranie swego mentora, musiała się zająć bieżącymi obowiązkami. Orion otrzymał od prezydenta Stanów Zjednoczonych zgodę na działanie, miał kogoś zabić, ale nie jakiegoś zwykłego, przeciętnego obywatela. Kennedy spojrzała na czarno-białą fotografię przypiętą do akt leżących na biurku. Tym obywatelem był hrabia Heinrich Hagenmiller V, niemiecki przemysłowiec spokrewniony z rodziną Kruppów. Fakt, że prezydent wydał zgodę na likwidację obywatela jednego z najbliższych sojuszników Stanów Zjednoczonych, mówił wiele o jego zaangażowaniu w zwalczanie terroryzmu, i to na każdym poziomie.

Hagenmiller i jego wspólnicy po raz pierwszy zwrócili na siebie uwagę CIA na początku lat dziewięćdziesiątych. W tym czasie Kennedy pracowała nad projektem znanym jako operacja Rabta II. Była to operacja o światowym zasięgu i miała na celu przeszkodzenie Mu’ammarowi al-Kaddafiemu w budowaniu obiektu, w którym można by wytwarzać broń biologiczną, chemiczną i nuklearną. Nazwę wzięła od fabryki broni, którą Kaddafi wybudował w końcu lat osiemdziesiątych w mieście Rabta, leżącym w północnej części Libii. W 1990 roku, tuż przed rozpoczęciem produkcji, prezydent Bush zagroził przeprowadzeniem ataków lotniczych i ujawnieniem nazw firm europejskich, które pomagały w budowie fabryki. Jedną z nich była Hagenmiller Engineering.

Kaddafi, aby zapobiec zrównaniu z ziemią fabryki, zamknął ją i natychmiast zaczął szukać nowego miejsca. Na początku 1992 roku CIA znała już nową lokalizację. Libijski dyktator próbował zbudować fabrykę w głębi góry. Gdyby to się udało, niestraszne byłyby jej wszelkie ataki – z wyjątkiem nuklearnego.

Chcąc zdobyć szczegółowe informacje o tym obiekcie, CIA uruchomiła właśnie program Rabta II. Rozpoznano całe wyposażenie, technologię i personel, co pozwoliło określić możliwości produkcyjne fabryki. Z pomocą sojuszników Stany Zjednoczone nałożyły embargo na wszystkie pozycje, które znalazły się na przygotowanej liście. Ale jak zwykle Kaddafi i jego ludzie znaleźli drogi obejścia sankcji. Od początku operacji Hagenmiller Engineering i współpracujące zakłady wielokrotnie je łamali. Za każdym razem utrzymywali, że nie mieli pojęcia, komu sprzedali swoje wyroby, i rząd niemiecki nie nakładał na nich kar. Po prostu Heinrich Hagenmiller był ustosunkowany. A ponieważ Kaddafi tracił znaczenie na arenie międzynarodowej i zdawał się łagodnieć z wiekiem, Stany Zjednoczone nie naciskały w tej sprawie na rząd niemiecki.

Przeglądając akta, Kennedy natrafiła na fotografie i tłumaczenia rozmów, które Hagenmiller odbył ze swoimi nowymi kontrahentami. To właśnie te jego powiązania budziły największy niepokój CIA. Firma Hagenmiller Engineering produkowała między innymi nowoczesne, wysoce specjalistyczne tokarki oraz inne urządzenia niezbędne do budowy bomby atomowej. Dalej znajdowały się zdjęcia rozmaitych siedzib hrabiego: licowana czerwonobrunatnym piaskowcem kamienica w jednej z najstarszych podmiejskich dzielnic Hamburga, rodzinna posiadłość położona godzinę jazdy na południe od miasta i górskie zacisze w Szwajcarii. Rodzina Hagenmillerów miała królewskie korzenie i mnóstwo długów. Przed pięcioma miesiącami Kennedy skontaktowała się ze swoim odpowiednikiem w niemieckim wywiadzie, BFV, i dowiedziała się, że nie tylko Stany Zjednoczone interesują się hrabią. Ostatnio w jego sprawie telefonowano też z Izraela i Wielkiej Brytanii, a przesłuchiwany trzy miesiące wcześniej przez BFV Hagenmiller przysięgał, że osobiście będzie nadzorował sprzedaż wszystkich objętych embargiem urządzeń.

Kennedy nie kupiła nowej obietnicy Hagenmillera i wzięła go pod lupę. Hakerzy z CIA włamali się do systemu komputerowego Hagenmiller Engineering i przyjrzeli się osobistym finansom hrabiego. Wyłonił się z tego obraz człowieka, który roztrwonił rodzinny majątek. Obecnie miał czwartą żonę, a trzy poprzednie nie dawały się tak łatwo spławić. Poza tym utrzymanie rodzinnych posiadłości kosztowało krocie, a jego rozrzutny styl życia pochłonął wszystkie oszczędności.

Przed dwoma tygodniami Kennedy wysłała do Niemiec zespół taktycznego rozpoznania, który miał obserwować Hagenmillera przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ludzie ci towarzyszyli hrabiemu podczas jego wyjazdu do Szwajcarii i tam sprawy przybrały naprawdę interesujący obrót. Teraz Kennedy przeglądała serię zdjęć zrobionych w lasach otaczających górską posiadłość Hagenmillerów. Niektóre z nich były ziarniste, ale większość na tyle ostra, że bez trudu można było rozpoznać, z kim spotkał się Hagenmiller. Był to Abdullah Chatami, generał armii irackiej, człowiek odpowiedzialny za wznowienie programu produkcji broni nuklearnej. Oraz kuzyn Saddama Husajna; jak wielu jego zwolenników, on także miał czarne wąsy.

Było też bardziej kompromitujące zdjęcie, na którym uwidoczniono moment odbierania przez Hagenmillera teczki z rąk Chatamiego, na następnym zaś obaj mężczyźni ściskali sobie dłonie. Po tym spotkaniu Hagenmiller, otoczony ochroniarzami, wyjechał do Genewy i wpłacił pieniądze do banku. Następnego dnia hakerzy CIA włamali się do bankowego systemu komputerowego i odkryli, że na koncie Hagenmillera pojawiło się pięć milionów dolarów.

Kennedy natychmiast zarządziła dalszą obserwację, a z zebranymi dowodami udała się do prezydenta. Hayes od dawna szukał sposobu rozprawienia się z Saddamem, ale chciał mieć absolutną pewność, że hrabia nie padł ofiarą podstępu. Następnego dnia ludzie Kennedy znaleźli niezbity dowód. Ustalili, że na ten właśnie dzień, na dwudziestą trzecią czasu europejskiego, zaplanowano włamanie do magazynu Hagenmiller Engineering. Łupem miały paść cztery skomputeryzowane tokarki oraz wiele innego specjalistycznego sprzętu używanego do produkcji elementów broni nuklearnej; wszystko to miało zostać załadowane na frachtowiec czekający w porcie Cuxhaven.

Kennedy przedstawiła więc zebrane dowody prezydentowi. Hagenmiller został już dwukrotnie ostrzeżony i zapewniał, że osobiście dopilnuje, by podobne sytuacje się nie powtórzyły. Mimo to ciągle sprzedawał specjalistyczny sprzęt człowiekowi, który był głównym sponsorem światowego terroryzmu i przysięgał, że gdy tylko nadarzy się okazja, zmiecie Amerykę z powierzchni planety. Hagenmiller rzucił kości i przegrał. Prezydent Hayes dał zielone światło. Miał jednak jedno życzenie. Chciał, żeby Kennedy powierzyła to delikatne zadanie Rappowi.

Zadzwonił telefon. Kennedy podniosła słuchawkę.

– Wszystko gotowe.

Rozpoznała głos Rappa.

– Powiedz, jak wygląda sytuacja.

Rapp przedstawił rozwój wypadków i wyjaśnił, na czym polega ostatnia poprawka, jakiej dokonał w planie.

Kennedy wysłuchała go, potem poprosiła o kilka wyjaśnień.

Rapp też miał pytanie:

– Gdyby mi się nie powiodło dzisiejszej nocy, będę miał drugą szansę?

– Wątpię. Drugi TRT znajduje się przy magazynie. Gdy tylko zjawią się przestępcy, anonimowo zawiadomią niemieckie władze, a potem będą ich śledzić aż do chwili aresztowania. Wtedy wyjdzie szydło z worka i na Hagenmillera będzie zwróconych za dużo oczu.

– Tak, to prawda.

TRT, o którym mówiła Kennedy, to Taktyczny Zespół Rekonesansowy. To oni ustalili, że o dwudziestej trzeciej ma nastąpić włamanie do magazynu. Rapp wiedział, że są już na miejscu, oni natomiast nie wiedzieli o obecności Rappa w Niemczech.

– Zawiadom nas, jeżeli wejdą do magazynu przed dwudziestą trzecią – powiedział Rapp. – Synchronizacja działań jest bardzo ważna. Nie możemy dopaść Hagenmillera akurat w momencie, gdy zatelefonują do niego z policji z wiadomością, że został obrabowany. Dziś wieczorem spodziewa się tej informacji i ze względu na element zaskoczenia najlepiej będzie, jeśli my pierwsi się z nim skontaktujemy.

– Rozumiem. – Zapadło milczenie, po chwili Kennedy zapytała: – Czy wszystko w porządku?

Rapp zacisnął dłoń na słuchawce i rozejrzał się po małej sypialni. Nie był pewien, czy Kennedy pyta o to dla zasady, czy też naprawdę chce wiedzieć.

– Nie jestem pewien – odrzekł bez przekonania. – Chciałbym mieć więcej czasu na przygotowania, ale w takich sprawach zwykle go brakuje.

Głos Rappa brzmiał niepewnie i Kennedy natychmiast zareagowała.

– Nie rób nic na siłę, jeśli nie masz pewności.

– Wiem.

– Nikt tutaj nie będzie cię za to krytykował.

Rapp zaśmiał się.

– Nigdy przedtem nie martwiono się o mnie, dlaczego teraz mieliby przejmować się moim losem?

– Wiesz, co mam na myśli. Po prostu uważaj na siebie.

– Zawsze uważam – powiedział automatycznie.

– Coś jeszcze? – zapytała Kennedy.

– Tak. – Przerwał na chwilę. – To będzie koniec.

– O co ci chodzi?

– Koniec. To moje ostatnie zadanie.

Kennedy spodziewała się tego od jakiegoś czasu, ale to nie była odpowiednia pora, by o tym rozprawiać. Mitch Rapp był cennym agentem, być może najcenniejszym w zespole. A komuś takiemu niełatwo pozwolić odejść.

– Pomówimy o tym po twoim powrocie.

– Nie będzie żadnych rozmów – odparł stanowczo.

– Porozmawiamy.

– Mówię poważnie.

Kennedy westchnęła. Miała wrażenie, że ściany zaciskają się wokół niej. Ją też coś martwiło.

– Zanim podejmiesz decyzję, powinieneś o czymś wiedzieć.

– Co, u diabła, masz na myśli?

– Nic. – Kennedy znowu westchnęła. Potrzebowała snu, chciała spędzić trochę czasu z synem i pragnęła też uporządkować sprawy ze Stansfieldem, zanim umrze. To wszystko za bardzo szarpało jej nerwy. – Chcę cię szybko ściągnąć, żebyś się osobiście przekonał, co się tu dzieje.

Rapp wyczuł, że jest już wykończona, co u Kennedy było rzadkością.

– W porządku. Pogadamy, gdy wrócę.

– Dziękuję.

– Nie ma sprawy.

– Coś jeszcze?

– Nie. – Zastanawiał się, czy czegoś nie pominął.

– Dobrze… zatem powodzenia i bądź ze mną w kontakcie.

– Jasne. – Rapp odłożył słuchawkę. Podszedł do okna, odsunął zasłonę i wyjrzał w ciemność nocy. Nie mógł zapanować nad uczuciem dziwnego niepokoju. Coś było nie tak.3

Senator Clark uniósł młotek i pozwolił mu opaść na drewnianą podstawkę chwilę za późno. Członkowie jego komisji wstali już z krzeseł i kierowali się do drzwi. Senatorowie nie przywykli do pracy w piątek i wolnego tylko późnego popołudnia, w Waszyngtonie jednak trwała właśnie walka o uchwalenie chwiejnego budżetu i wszyscy, pracując nawet w nadgodzinach, próbowali znaleźć wyjście z grożącego impasu. Jak często w takich sprawach bywa, republikanie chcieli obniżyć podatki, demokraci zwiększyć wydatki. Prezydent próbował pośredniczyć, chcąc doprowadzić do kompromisu, jednak żadna partia nie zamierzała ustąpić. Sytuacja w mieście zaczynała przypominać wojnę domową. Rozbieżność poszczególnych interesów nie sprzyjała porozumieniu. Jesteś albo za rozwiązaniem problemu, albo go tworzysz. Niełatwo być w porządku, bez względu na to, komu ufasz i jakie masz intencje. Jeżeli się stawiasz, jesteś wrogiem. Miasto stało się polem bezwzględnej walki, czego senator Clark bardzo nie lubił. Zajął się polityką, ponieważ była to kolejna góra do zdobycia, a nie dlatego, że bawił go upór czy jakieś bezsensowne partyzanckie przepychanki. Takie działanie było poniżej jego godności i niewarte jego cennego czasu.

Hank Clark był senatorem od dwudziestu dwóch lat. Podjął to wyzwanie po ustąpieniu Nixona. Politycy nie cieszyli się wtedy zaufaniem społeczeństwa i mieszkańcy Arizony chcieli kogoś z zewnątrz. Kogoś, kto sam wyrobiłby sobie nazwisko. Ich człowiekiem był Hank Clark. Nowy biznesmen z Zachodu. Prawdziwy milioner, który zdobył majątek własną pracą.

Henry Thomas Clark urodził się w Albuquerque, stan Nowy Meksyk, w 1941 roku. Jego ojciec miał pecha, niemal każdy jego interes kończył się niepowodzeniem, a matka z każdą klęską coraz częściej zaglądała do kieliszka. Początkowo wystarczała jej wódka w większych dawkach niż zwykle dolewana do Krwawej Mary. Gdy czasy stały się naprawdę ciężkie, zaczęła pić podłą whisky, a nawet raczyła się mad dogiem 20/20. Matka piła, a ojciec chwytał się każdej, nawet najgorzej płatnej pracy. Sprzedawał narzędzia rolnicze, odkurzacze, używane samochody, a nawet wiatraki. Na wszystkim tracił; przegrywał jako mąż i ojciec. Gdy Hank miał jedenaście lat, ojciec poddał się na dobre. Poszedł za ich wynajęty samochód z przyczepą i palnął sobie w łeb.

Młody Hank był wolny. Po odejściu ojca rozpoczął nowe życie, i to z postanowieniem osiągnięcia sukcesu. Chwytał się każdej pracy. Przez siedem kolejnych lat próbował wyciągnąć matkę z alkoholizmu oraz znaleźć sposób na wyjście z biedy. Na szczęście posiadał wiele umiejętności, których brakowało ojcu. Umiał współżyć z ludźmi, był pracowity i potrafił miotać niezwykle skuteczne piłki. Po ukończeniu szkoły średniej wstąpił do drużyny baseballowej ASU Sundevils. Jako doskonały miotacz trzykrotnie zdobył dziesięć punktów i z pewnością znalazłby się w pierwszej lidze, gdyby nie wypadek samochodowy, jaki miał na ostatnim roku studiów. Po skończeniu college’u podjął pracę w prężnie rozwijającym się Scottsdale na przedmieściach Phoenix, gdzie spotkał właściwych ludzi. Ludzi mających wyobraźnię i idee. Ludzi, którzy wiedzieli, jak spekulować nieruchomościami.

Mając dwadzieścia cztery lata, opuścił Scottsdale i zaczął pracę u przedsiębiorcy zajmującego się budową osiedli mieszkaniowych. Lubił transakcje dopinać do końca, pilnie obserwował ludzi, którzy wiedzieli, jak wykorzystać pieniądze. I, co najważniejsze, kochał prowizje. W wieku trzydziestu lat Hank zarobił swój pierwszy milion, a mając trzydzieści pięć, wart był już ponad dwadzieścia milionów dolarów.

Dobrze zbudowany, wysoki, cieszył się w Phoenix niezwykłą popularnością. Czego się dotknął, miał z tego pieniądze. Zdobył jedną górę, nadeszła pora pokonania następnej. A była nią polityka. Teraz, po prawie dwudziestu pięciu latach, Clark doszedł do wniosku, że nie można jej zdobyć, postępując etycznie. Zwyciężyć w polityce to zapędzić przeciwnika w kozi róg i zrobić to wszelkimi możliwymi sposobami, nie pozwalając, żeby się zorientował, co jest grane. Hank Clark chciał zostać prezydentem i dążył do tego celu od dnia przybycia do Waszyngtonu w 1976 roku.

Gdy senator wstał z krzesła, podszedł do niego jeden z członków komisji i szepnął:

– Czeka na pana przewodniczący Rudin. Czeka w bęblu.

Clark skinął głową. Wręczył mężczyźnie notatnik i dokumenty i powiedział:

– Proszę to zanieść do mojego biura.

Następnie, życząc kolegom senatorom i swojemu personelowi miłego weekendu, wyszedł.

Hank Clark przewodniczył Senackiej Komisji Specjalnej do spraw Wywiadu. Większość senatorów wolała pracować w komisjach do spraw Sił Zbrojnych, Przyznanych Funduszy lub Sądownictwa – tym komisjom prasa poświęcała dużo więcej uwagi. Komisja do spraw Wywiadu nie dawała możliwości wybicia się, tu przeważnie pracowano za zamkniętymi drzwiami.

Senacka Komisja Specjalna do spraw Wywiadu i Stała Komisja do spraw Wywiadu Izby Reprezentantów nadzorowały wszystkie służby wywiadowcze Stanów Zjednoczonych, a szczególnie Centralną Agencję Wywiadowczą, Agencję Bezpieczeństwa Narodowego i Narodowego Biura Rozpoznania. Clark miał oko na wszystkich strażników tajemnic, a jako człowiek metodyczny bez zbytniego rozgłosu gromadził te tajemnice dla swojego użytku.

Senator Clark opuścił pokój posiedzeń Komisji i zszedł do holu Hart Office Building, z uśmiechem kłaniając się mijanym ludziom. Był dobrym politykiem. Wszystkim poświęcał uwagę, nawet wrogom. Skręcił za róg, otworzył drzwi i wszedł do małej recepcji. Przy drzwiach siedział oficer policji chroniącej Kapitol, drugi stał po przeciwległej stronie pomieszczenia. Spojrzał na senatora, mówiąc:

– Dzień dobry, panie przewodniczący.

Clark posłał mu uprzejmy uśmiech.

– Trzymasz się jakoś, Roy?

– Bolą mnie już ze starości plecy, sir, ale myślę, że wytrzymam jeszcze godzinkę.

– Dobrze.

Clark poklepał go po ramieniu i wystukał kod na zamku cyfrowym przy drzwiach, potem wszedł do pokoju SH 219 zwanego potocznie „bęblem”. Było to jedno z najlepiej strzeżonych pomieszczeń na Kapitolu, całe obudowane stalowymi płytami, uniemożliwiającymi przenikanie do środka lub na zewnątrz fal elektromagnetycznych. Wnętrze podzielono na małe pokoiki, każdy na podwyższeniu, co pozwalało pracować technikom szukającym podsłuchu.

Idąc przez salę, Clark mijał oszklone klatki, w których senatorowie i kilku wybranych urzędników mogli odbierać wiadomości przekazywane przez różne agencje wywiadowcze. Dotarł do następnego zamka cyfrowego, wybrał swój osobisty pięciocyfrowy kod i drzwi otwarły się z sykiem zwalnianych uszczelek hermetycznych. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Uszczelki rozszerzyły się do poprzedniej, hermetyzującej pozycji. Szklane ściany zakrywały czarne zasłony, na środku pokoju o wymiarach cztery i pół metra na sześć stał czarny, gładki, owalny stół konferencyjny. Mogło przy nim zasiąść piętnastu członków Komisji. Na szklanym blacie przy każdym miejscu stała lampka, a w blacie zamontowany był pod odpowiednim kątem monitor komputera. Było ciemno, pokój oświetlała tylko jedna lampa umieszczona na przeciwległej ścianie.

Z miejsca, w którym stał, senator Clark widział kościste palce swego odpowiednika z Izby Reprezentantów. W łagodnym świetle jednej z piętnastu nowoczesnych czarnych lampek widoczne były wsparte na stole ręce kongresmana Alberta Rudina. W mroku Clark z ledwością dostrzegł profil siedzącego, ale to nie miało znaczenia. Pamiętał go doskonale, ten profil mógł należeć tylko do jednego z dwóch ludzi: do kongresmana Alberta Rudina, przewodniczącego Stałej Komisji do spraw Wywiadu Izby Reprezentantów, albo do Ichaboda Crane’a.

Clark przeszedł na drugi koniec pokoju.

– Dzień dobry, Al.

Rudin nie odpowiedział, ale Clarka to nie zaskoczyło. Al Rudin należał do najmniej chyba towarzyskich polityków w Waszyngtonie. Z szafki stojącej za kongresmanem Clark wyjął szklankę i nalał sobie johnnie walkera. Unosząc ją, zapytał, czy Rudin też się napije. Ten z obrzydzeniem potrząsnął głową.

Albert Rudin był kongresmanem Stanów Zjednoczonych już siedemnastą kadencję. Ten z krwi i kości demokrata, nienawidzący każdego republikanina w Waszyngtonie – no, może z wyjątkiem senatora Hanka Clarka, był niestrudzonym partyjnym mułem od czarnej roboty; robił wszystko ku chwale swej partii. Jeżeli partia z powodu jakiegoś skandalu, który należało zatuszować, znalazła się w dołku, Rudin popisywał się przed kamerami, za każdym razem stosując tę samą retorykę: republikanie chcą zagłodzić wasze dzieci, chcą obniżyć podatki, żeby napchać kieszenie swoim bogatym przyjaciołom, chcą wyrzucić waszych rodziców z domów opieki. I nie przejmując się pytaniami reporterów o najróżniejsze wykroczenia, jakich dopuszczali się jego koledzy demokraci, Rudin twierdził, że oto dobro występuje przeciwko złu. On reprezentował dobro, republikanie zło, a prawda nie miała żadnego znaczenia. To był maraton, a nie zwykły jogging. Republikanom należy dołożyć.

Hank Clark opadł na skórzany fotel, pozostawiając między sobą i Rudinem wolne miejsce, i zapalił lampkę. Pociągnął długi łyk szkockiej, położył nogi na dzielącym ich fotelu i głęboko westchnął. Ten ważący sto trzydzieści kilogramów i mierzący ponad sto dziewięćdziesiąt centymetrów mężczyzna musiał ulżyć zmęczonym kościom.

Rudin pochylił się i oświadczył:

– Martwię się o Langley.

Clark patrzył na niego bez wyrazu i myślał: „Nie pieprz. A kiedy ty się nie martwisz o Langley?”. Rudin miał obsesję na punkcie CIA. Gdyby mógł, zakonserwowałby całą Agencję jak stary okręt wojenny i umieścił w muzeum Smithsonian. Clarka wielokrotnie już korciło, by głośno to powiedzieć, ale był na tyle rozsądny, aby nie pozwolić sobie na sarkazm. Poświęcił wiele lat, by zdobyć zaufanie kongresmana Rudina, i nie chciał tego zmarnować krótką chwilą osobistej satysfakcji. Dlatego pokiwał tylko głową w zamyśleniu i powiedział:

– Mów, co cię dręczy.

Rudin poprawił się niepewnie w fotelu.

– Nie chcę, żeby ktoś z zewnątrz zastąpił Stansfielda… – wymawiając to nazwisko, aż się skrzywił – po jego śmierci. Twoja Komisja nigdy nie powinna była się zgodzić na jego zatwierdzenie. Musimy tam wprowadzić kogoś, kto zrobi czystkę.

Clark skinął głową.

– Zgadzam się z tobą. – W głębi duszy wcale się jednak nie zgadzał. Chciał przypomnieć Rudinowi, że Stansfielda zatwierdziła komisja kontrolowana przez demokratów, ale pomyślał, że lepiej zachować maksymalny spokój. – Prezydent jest zakochany w tej cholernej Irene Kennedy i wiem, że ten sukinsyn Stansfield będzie ją rekomendował na swoje miejsce. – Rudin potrząsnął głową. Jego poorana bruzdami, pomarszczona twarz zrobiła się czerwona z gniewu. – A kiedy dostanie nominację, wszystko przepadnie. A przecież prasa i cała moja partia… – wymierzył kościsty palec w Clarka – …twoja zresztą też, nikt nie będzie chciał nawet słyszeć o tym, że dyrektorem Centralnej Agencji Wywiadowczej jest kobieta. – Rudin, nie chcąc, żeby go źle rozumiano, szybko dodał: – Nie żebym naskakiwał na kobiety, ale nie chcę tam mieć protegowanej Stansfielda. Musimy coś zrobić. Zatrzymać to. I musimy to zrobić, zanim prezydent rozpocznie grę. Inaczej będziemy ugotowani.

Clark przez chwilę obserwował Rudina, po czym powoli skinął głową, jakby przyznając, że ten głupi staruch objawił mu właśnie cenną perełkę mądrości. Jakże łatwo nim manewrować.

– Mam oko na Kennedy i myślę, że wcześniej sama się wykończy.

Rudin rzucił okiem na siedzącego obok kolegę.

– Wiesz o czymś, o czym ja nie wiem?

Clark, szeroko się uśmiechając, podniósł szklankę.

– Jak będziesz dla mnie dobry, Albercie, to pewnego dnia powiem ci to.

Rudin był na siebie zły za to pytanie. Dobrze wiedział, że Hank Clark lubi trzymać ludzi w ryzach – i przyjaciół, i wrogów. Mimo to stary kongresman z Connecticut podrapał się w nos i zapytał:

– O jakiego rodzaju informacji mówimy? Natury osobistej czy służbowej?

Clark uśmiechnął się.

– Myślę, że można ją uważać za służbową.

Rudin zmarszczył brwi. Nienawidził żebrać o ujawnianie szczegółów. Poza tym dawno już zrozumiał, że Clark powie mu tylko wtedy, gdy będzie gotowy, i ani sekundę wcześniej. Skamlenie o informacje może być źle odebrane.

– Zakładam, że uświadomisz mnie w odpowiednim czasie.

Clark skinął głową i pociągnął kolejny łyk whisky.

– Będę z tobą w kontakcie, Albercie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: