Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Dziewczyna z pociągu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
21 października 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziewczyna z pociągu - ebook

Ebook “Dziewczyna z pociągu” – literacki debiut Pauli Hawkins w wersji na czytniki, tablety i smartfony. Książka była najszybciej sprzedającym się debiutem dla dorosłych w Wielkiej Brytanii, w USA kupowana była przez klientów średnio co 6 sekund, szturmem podbiła również polski rynek.

Każdego dnia Rachel pokonuje pociągiem tę samą trasę z domu do pracy po drodze obserwując życie okolicznych mieszkańców. Jej szczególną uwagę zwraca młoda para, która pozornie wydaje się być wzorem prawdziwej miłości. Niespodziewanie jednak ta wizja zostaje zburzona – Rachel widzi z okna pociągu coś, co na zawsze wywróci do góry nogami jej życie oraz nierozerwalnie połączy jej losy z losami obserwowanej przez nią młodej pary… Teraz wszyscy będą mieli okazję przekonać się, że Rachel jest kimś więcej niż zwykłą dziewczyną z pociągu.

Ebook “Dziewczyna z pociągu” otrzymał znakomite recenzje m.in. od Stephena Kinga, Tess Gerritsen i Lisy Gardner. Debiut Pauli Hawkins dostępny jest w formatach EPUB oraz MOBI.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65928-21-4
Rozmiar pliku: 530 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jedna sroczka smutek wróży, dwie – radości pełne dni. Trzy to dziewczę urodziwe…. Utykam na „trzy”, nie pamiętam, co jest dalej. Huczy mi w głowie, w ustach mam pełno krwi. Trzy to dziewczę urodziwe. Słyszę sroki, ich głośne skrzeczenie – śmieją się, naśmiewają ze mnie. Całe stado: złe wieści. Widzę je teraz, są jak czarna plama na tle słońca. Nie, to nie ptaki, to coś innego. Ktoś nadchodzi. Coś mówi.

– I zobacz. Zobacz, do czego mnie zmusiłaś.

------------------------------------------------------------------------

1 C.J. Daugherty, Dziedzictwo. Przekład Martyna Bielik, Kraków 2013.Rachel

Piątek, 5 lipca 2013

Rano

Przy torach leży kupka ubrań. Coś jasnoniebieskiego – koszula? – przemieszanego z brudnobiałym. To pewnie śmieci, część ładunku zrzuconego nielegalnie w karłowatym lasku porastającym nasyp. Albo coś pozostawionego przez torowców; często się tu kręcą. Ale może to być również coś innego. Matka mawiała, że mam zbyt bujną wyobraźnię. Tom też mi to powtarzał. Nic na to nie poradzę: widzę te porzucone łachmany, brudny podkoszulek czy pojedynczy but i od razu myślę o tym drugim, o bucie i stopach, które je nosiły.

Szarpnięcie, zgrzyt i przeraźliwy pisk – pociąg znowu rusza, kupka ubrań znika mi z oczu i toczymy się do Londynu z prędkością żwawego biegacza. Ktoś siedzący za mną wzdycha z bezradną irytacją: podmiejski z Ashbury na Euston, ten o ósmej cztery, potrafi wystawić na próbę cierpliwość najwytrawniejszego pasażera. Podróż powinna trwać pięćdziesiąt cztery minuty, ale rzadko kiedy tyle trwa: ta część torowiska jest bardzo stara, zaniedbana, nękana przez ciągłe problemy z sygnalizacją i niekończące się naprawy.

Pociąg pełznie jak żółw. Trzęsąc się, mija magazyny i wieże ciśnień, mosty i wiaty, mija stojące tyłem do torów skromne wiktoriańskie domy.

Przesuwają się jak na filmie, jak na ujęciu z wózka, a ja patrzę z głową opartą o szybę. Widzę je jak nikt inny, bo pewnie nawet ich właścicielom nie jest dane oglądać ich z tej perspektywy. Dwa razy dziennie mam okazję zajrzeć do czyjegoś życia, choć tylko na chwilę. Obcy ludzie w swoich bezpiecznych domach – w tym widoku jest coś pocieszającego.

Dzwoni czyjaś komórka, niedorzecznie wesoła, optymistyczna melodyjka. Nie spieszą się z odbieraniem, więc melodyjka brzmi i rozbrzmiewa. Czuję, jak współpasażerowie poprawiają się na siedzeniach, słyszę, jak szeleszczą gazetami i stukają w klawiatury laptopów. Pociąg szarpie, przechyla się na zakręcie i zwalnia przed czerwonym semaforem. Próbuję nie podnosić wzroku, próbuję czytać darmową gazetę, którą wciśnięto mi do ręki na stacji, lecz słowa rozmazują się przed oczami i nic nie przykuwa mojej uwagi. Wciąż widzę tę kupkę ubrań tuż przy torach, samotną i porzuconą.

Wieczorem

Dżin z tonikiem pieni się na brzegu puszki, gdy podnoszę ją do ust i piję. Cierpki i zimny ma smak moich pierwszych wakacji z Tomem, które spędziliśmy w wiosce rybackiej na Wybrzeżu Baskijskim w 2005 roku. Rano płynęliśmy na malutką wyspę oddaloną kilkaset metrów od brzegu, by kochać się na ukrytych plażach, a po południu piliśmy w barze mocny, gorzki dżin z tonikiem, patrząc, jak chmary plażowych piłkarzy grają chaotycznie w rugby na odsłoniętym przez odpływ piasku.

Pociągam kolejny łyk i kolejny. Puszka jest już na wpół pusta, ale to nic, bo w plastikowej torbie na podłodze mam jeszcze trzy. Jest piątek, więc nie muszę mieć wyrzutów sumienia, że piję w pociągu. Thank God it’s Friday. Zabawa dopiero się zaczyna.

Z tego, co mówią, w weekend będzie ślicznie. Piękne słońce, bezchmurne niebo. Kiedyś pojechalibyśmy pewnie do Corly Wood z wałówką i gazetami i spędzilibyśmy cały dzień, opalając się na kocu i pijąc wino. Zrobilibyśmy grilla z przyjaciółmi albo poszlibyśmy do Rose, gdzie z twarzami coraz bardziej zaczerwienionymi od słońca i alkoholu posiedzielibyśmy do wieczora w ogródku piwnym, a potem wzięlibyśmy się pod ręce i wrócilibyśmy chwiejnie do domu, by zasnąć razem na sofie.

Piękne słońce, bezchmurne niebo, nikogo do zabawy, nic do roboty. Takie życie, życie, którym teraz żyję, jest trudniejsze latem, kiedy wszędzie jest tyle światła i tak mało dającej schronienie ciemności, kiedy wszyscy wychodzą z domu, kiedy są rażąco, wprost agresywnie szczęśliwi. To męczy i jeśli się do nich nie przyłączysz, czujesz się podle.

Czeka mnie długi weekend, czterdzieści osiem pustych godzin do wypełnienia. Podnoszę puszkę do ust, lecz nie została w niej ani kropelka.

Poniedziałek, 8 lipca 2013

Rano

Znowu podmiejski ósma cztery – co za ulga. Nie żebym nie mogła się doczekać Londynu i początku tygodnia. Wcale nie mam ochoty tam jechać. Chcę tylko usiąść wygodnie na miękkim welurowym siedzeniu, poczuć na twarzy ciepło wpadającego przez okno słońca, poczuć, jak pociąg kołysze się i buja, buja i kołysze przy kojącym akompaniamencie rytmicznego stukotu kół. Wolę już patrzeć na stojące przy torach domy niż być gdziekolwiek indziej.

Mniej więcej w połowie drogi stoi wadliwy semafor. Zakładam, że jest wadliwy, bo niemal zawsze świeci się na czerwono. Zatrzymujemy się przed nim prawie codziennie, czasem tylko na kilka sekund, czasem na minutę. Jeśli siedzę w wagonie D, a zwykle tak jest, i jeśli pociąg staje przed semaforem, a staje niemal zawsze, mam doskonały widok na mój ulubiony dom: dom numer piętnaście.

Piętnastka jest bardzo podobna do innych domów stojących przy torach. To wiktoriański piętrowy bliźniak z dobrze utrzymanym wąskim ogródkiem, długim na jakieś sześć metrów i zakończonym płotem, za którym jest pasmo ziemi niczyjej, a potem nasyp. Znam ten dom na pamięć. Znam każdą cegłę, znam kolor zasłon w sypialni na górze (beżowe w granatowy wzorek), wiem, że z futryny okna w łazience odłazi farba i że po prawej stronie dachu brakuje czterech dachówek.

Wiem, że w ciepłe letnie wieczory jego lokatorzy, Jason i Jess, wychodzą czasem przez rozsuwane duże okno, aby posiedzieć na prowizorycznym tarasie na dachu nad kuchnią. Jason i Jess są wspaniałą, wręcz idealną parą. On, ciemnowłosy i dobrze zbudowany, jest mężczyzną silnym i opiekuńczym. Cudownie się śmieje. Ona należy do tych drobnych ptasich kobiet, to prawdziwa piękność o bladej cerze i krótkich jasnych włosach. Ma odpowiednie do tego rysy twarzy, oprószone piegami wystające kości policzkowe i śliczną linię szczęki.

Wypatruję ich, kiedy stajemy przed semaforem. Rano, zwłaszcza latem, często widzę, jak Jess pije kawę. I kiedy ją widzę, czuję, że ona widzi mnie, że na mnie patrzy, i chcę do niej pomachać. Nie, jestem zbyt nieśmiała. Jasona widuję rzadziej, bo jest już w pracy. Ale nawet kiedy ich nie ma, zastanawiam się, co robią. Może tego dnia mają wolne i Jess leży w łóżku, a on przygotowuje śniadanie albo poszli pobiegać, bo to do nich pasuje. (Tom i ja też biegaliśmy, w niedziele, ja trochę szybszym niż normalnie krokiem, on krokiem wolniejszym, żebyśmy mogli biec ramię w ramię). A może Jess jest na górze, w pokoju gościnnym, może na przykład maluje albo biorą razem prysznic, ona, opierając się rękami o wyłożoną kafelkami ścianę, on z dłońmi na jej biodrach.

Wieczorem

Odwróciwszy się lekko do okna, tyłem do przedziału, otwieram małą butelkę Chenin Blanc, jedną z kilku, które kupiłam w Whistlestop na Euston. Wino jest ciepłe, ale nic to. Nalewam trochę do plastikowego kubka, zakręcam butelkę i chowam ją do torebki. Na picie w pociągu w poniedziałek ludzie patrzą mniej przychylnym okiem, chyba że pije się w towarzystwie, a ja piję sama.

Jest tu sporo znajomych twarzy, ludzi, którzy dzień w dzień jeżdżą tam i z powrotem, tak jak ja. Poznaję ich, a oni pewnie poznają mnie. Ale nie wiem, czy mnie widzą, czy widzą mnie taką, jaką naprawdę jestem.

Jest cudowny wieczór, ciepły, lecz nie duszny. Słońce zaczyna leniwie opadać, wydłużają się cienie i drzewa toną powoli w złocistym świetle. Pociąg stukocze, mija szybko piętnastkę, postacie Jasona i Jess rozmazują się w wieczornym słońcu. Wracając, widuję ich rzadko. Jeśli z przeciwnej strony nie nadjeżdża inny pociąg i jeśli jedziemy powoli, czasem migają mi na tarasie. Jeśli nie – tak jak dzisiaj – zawsze mogę ich sobie wyobrazić. Jess siedzi pewnie z nogami na stole i kieliszkiem wina w ręku, a Jason stoi za nią z rękami na jej ramionach. Czuję dotyk jego dłoni, czuję ich ciężar, opiekuńczy i podtrzymujący na duchu. Często przyłapuję się na tym, że próbuję sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz miałam znaczący kontakt fizyczny z inną osobą, ot, zwykłe przytulenie czy uścisk ręki. Gdy o tym myślę, drga mi serce.

Wtorek, 9 lipca 2013

Rano

Kupka ubrań z zeszłego tygodnia wciąż tam jest, jeszcze bardziej zakurzona i opuszczona niż kilka dni temu. Czytałam gdzieś, że uderzający w człowieka pociąg może zedrzeć z niego ubranie. Śmierć na torach to nic niezwykłego. Podobno umiera tak dwieście, trzysta osób rocznie, a więc co najmniej jeden człowiek co dwa dni. Nie jestem pewna, ilu ginie przypadkowo. Pociąg jedzie powoli i uważnie patrzę, ale nie widzę na ubraniu śladów krwi.

Zatrzymujemy się przed semaforem, jak zwykle. Widzę Jess stojącą na dolnym tarasie przed szklanymi drzwiami. Jest na bosaka, w jasnej sukience we wzorki. Spogląda przez ramię za siebie i pewnie mówi coś do Jasona, który robi śniadanie. Pociąg rusza, ale nie odrywam od niej oczu, nie odrywam oczu od jej domu. Nie chcę widzieć innych, zwłaszcza tego cztery posesje dalej, tego, który kiedyś należał do mnie.

Mieszkałam pięć lat przy Blenheim Road dwadzieścia trzy, bezbrzeżnie szczęśliwa i bezgranicznie nieszczęśliwa. I teraz nie mogę na niego patrzeć. To był mój pierwszy dom. Nie moich rodziców, nie dom, który wynajmowałam z innymi studentami – ten był tylko mój, mój pierwszy. A teraz nie mogę, teraz nie chcę go widzieć. Nie, mogę, chcę i nie chcę zarazem, próbuję tego nie robić. Codziennie powtarzam sobie „nie patrz” i codziennie patrzę. Nie mogę się powstrzymać, chociaż nie ma tam nic, co chciałabym zobaczyć, chociaż wszystko, co widzę, boli mnie i rani. Chociaż doskonale pamiętam, jak się czułam, gdy podniosłam wzrok i zobaczyłam, że kremową lnianą zasłonę w sypialni na górze zastąpiono czymś w delikatnym dziecięcym różu. Chociaż wciąż pamiętam, jak zabolał mnie widok Anny podlewającej róże pod płotem w podkoszulku opinającym jej wielki brzuch. Zagryzłam wtedy wargi, mocno, aż do krwi.

Zaciskam powieki i liczę do dziesięciu, piętnastu, dwudziestu. Już. Został w tyle, już go nie widać. Wtaczamy się i wytaczamy z Witney, przyspieszamy, przedmieścia zlewają się stopniowo z brudnym północnym Londynem i bliźniaki znikają, ustępując miejsca upstrzonym graffiti wiaduktom i pustym domom z powybijanymi szybami. Im bliżej Euston, tym bardziej się denerwuję. Rośnie napięcie: jak będzie dzisiaj? Po prawej stronie torów, jakieś pięćset metrów przed stacją, jest betonowy budynek, niski i zapuszczony. Na ścianie ktoś namalował strzałkę wskazującą kierunek następnej stacji i słowa: KONIEC PODRÓŻY. Myślę o kupce ubrań na nasypie i ściska mnie w gardle.

Wieczorem

Pociąg, którym wracam wieczorem, ten o siedemnastej pięćdziesiąt sześć, jest trochę wolniejszy: chociaż nie zatrzymuje się na dodatkowych stacjach, jedzie sześćdziesiąt jeden minut, a więc siedem minut dłużej niż ten poranny. Ale wszystko mi jedno, ponieważ tak jak rano nie spieszy mi się do Londynu, tak wieczorem nie spieszno mi do Ashbury. Nie dlatego, że to Ashbury, chociaż tak, miasto jest okropne: założone w latach sześćdziesiątych rozrasta się w sercu Buckinghamshire jak rak. Ale nie jest gorsze ani lepsze od jemu podobnych, tych z centrum pełnym kawiarni, sklepów z telefonami komórkowymi i filii JD Sports i przedmieściami, za którymi rozciąga się królestwo multipleksów i hipermarketów Tesco. Mieszkam we względnie eleganckiej, nowej dzielnicy wybudowanej w miejscu, gdzie komercyjne centrum miasta zaczyna przechodzić w przedmieścia, ale to nie jest mój dom. Moim domem jest ten przy torach, ten, którego byłam współwłaścicielką. W Ashbury nią nie jestem, nie jestem nawet najemczynią – jestem lokatorką i zajmuję mały pokój w bezbarwnym, nierzucającym się w oczy dwupoziomowym mieszkaniu Cathy, wszystko dzięki jej uprzejmości i przychylności.

Zaprzyjaźniłyśmy się na studiach. Tak na pół gwizdka, bo nigdy nie byłyśmy prawdziwymi przyjaciółkami. Na pierwszym roku Cathy mieszkała po drugiej stronie korytarza, chodziłyśmy na te same zajęcia i podczas tych pierwszych onieśmielających tygodni, zanim poznałyśmy ludzi, z którymi miałyśmy więcej wspólnego, byłyśmy naturalnymi sojuszniczkami. Od drugiego roku widywałyśmy się coraz rzadziej, a po studiach nie widziałyśmy się chyba ani razu, nie licząc ślubów koleżanek czy kolegów. Jednak tak się przypadkiem złożyło, że w mojej godzinie potrzeby Cathy miała wolny pokój i uznałam, że to sensowne rozwiązanie. Byłam pewna, że potrwa to tylko parę miesięcy, najwyżej pół roku, poza tym nie bardzo wiedziałam, co robić. Nigdy nie mieszkałam sama, rodziców zamieniłam najpierw na współlokatorki, potem na Toma. Doszłam do wniosku, że to bardzo dobra propozycja, i się zgodziłam. Było to prawie dwa lata temu.

Nie, nie jest aż tak strasznie, Cathy jest miła. Może się trochę narzuca, lecz jest miła. I każe mi to zauważać. Jej uprzejmość jest wypisana wielkimi literami, to jej najważniejsza cecha i Cathy chce, żebym ją dostrzegała, często, niemal codziennie, co bywa męczące. Ale w sumie nie jest tak źle, bywają gorsze współlokatorki. Nie, w mojej nowej sytuacji (wciąż jest dla mnie nowa, chociaż minęły już dwa lata) to nie ona mi najbardziej przeszkadza ani nawet nie Ashbury. Przeszkadza mi to, że nie jestem panią siebie. W jej mieszkaniu zawsze czuję się jak gość, który już dawno powinien był wyjść. Czuję się tak w kuchni, gdy walczymy o miejsce, robiąc kolację. Czuję się tak, gdy Cathy siedzi obok mnie na sofie, kurczowo ściskając pilota w ręce. Jedynym miejscem, gdzie mogę być naprawdę u siebie, jest mój malutki pokoik, do którego wciśnięto podwójne łóżko i biurko, tak że ledwo można między nimi przejść. Wygodnie mi tam, ale nie jest to miejsce, gdzie chciałoby się być, dlatego skrępowana i bezsilna przesiaduję głównie w salonie albo przy kuchennym stole. Straciłam kontrolę nad wszystkim, nawet nad domami w mojej głowie.

Środa, 10 lipca 2013

Rano

Upał narasta. Dopiero wpół do dziewiątej, a już jest duszno i powietrze jest już ciężkie od wilgoci. Chciałoby się burzy, ale niebo jest bezczelnie czyste, jasne, bladobłękitne. Wycieram pot z górnej wargi. Szkoda, że nie kupiłam wody.

Tego ranka ku swojemu bolesnemu rozczarowaniu nie widzę Jasona i Jess. To głupie, wiem. Przyglądam się domowi, ale nie ma tam nic do oglądania. Zasłony na dole są rozsunięte, ale drzwi na ogród ktoś zamknął i w szkle igrają promienie słońca. Zamknięte jest również okno na taras. Może Jason wyszedł do pracy? Myślę, że jest lekarzem i pracuje w którejś z tych zagranicznych organizacji. Jest ciągle pod telefonem, na szafie zawsze czeka spakowana torba. Kiedy w Iranie jest trzęsienie ziemi albo kiedy Azję nawiedza tsunami, rzuca wszystko, chwyta torbę i w ciągu kilku godzin jest już na Heathrow gotów lecieć i ratować ludziom życie.

Jess w swoich odważnie wzorzystych sukienkach i butach Converse, ze swoją urodą i postawą, pracuje pewnie w przemyśle modowym. A może muzycznym albo w reklamie, jest stylistką albo fotograficzką. No i dobrą, artystycznie utalentowaną malarką. Widzę ją teraz w pokoju gościnnym na górze: głośna muzyka, otwarte okno, pędzel w ręku i olbrzymie płótno oparte o ścianę. Będzie tam do północy – Jason wie, że lepiej jej nie przeszkadzać, kiedy pracuje.

Oczywiście nikogo nie widzę. Nie wiem, czy Jess maluje, czy Jason cudownie się śmieje ani czy Jess ma pięknie ukształtowane kości policzkowe. Nie widzę stąd rysów jej twarzy, ani razu nie słyszałam jego głosu. Nigdy nie widziałam ich z bliska, bo kiedy mieszkałam przy Blenheim Road, jeszcze ich tam nie było. Przeprowadzili się po tym, jak odeszłam, a więc mniej więcej przed dwoma laty, nie wiem dokładnie kiedy. Zaczęłam ich zauważać rok temu, tak myślę, i stopniowo, po kilku miesiącach, stali się dla mnie kimś ważnym.

Ich imion też nie znam, więc musiałam ich jakoś nazwać. „Jason”, bo jest przystojny jak brytyjski gwiazdor filmowy, żaden tam Depp czy Pitt, tylko Firth albo Jason Isaacs. A „Jess” po prostu dlatego, że idzie w parze z „Jasonem”, że pasuje do jej urody i beztroskiej postawy. Są tandemem, zgranym duetem. I wiem, że są szczęśliwi. Są tacy, jakimi pięć lat temu byliśmy Tom i ja. Są tym, co straciłam, wszystkim tym, czym chcę być.

Wieczorem

Moja bluzka, niewygodnie obcisła, z napiętymi na piersiach guzikami, jest przepocona i pod pachami mam lepkie, wilgotne plamy. Pieką mnie oczy, drapie mnie w gardle. Tego wieczoru nie chcę, żeby droga powrotna się przedłużała. Chcę wrócić do domu, rozebrać się i wejść pod prysznic, być tam, gdzie nikt nie może mnie zobaczyć.

Patrzę na siedzącego naprzeciwko mężczyznę. Jest mniej więcej w moim wieku, ma trzydzieści, trzydzieści pięć lat i ciemne włosy siwiejące na skroniach. I ziemistą cerę. Jest w garniturze, ale zdjął marynarkę i rzucił ją na siedzenie obok. Stoi przed nim cieniutki jak papier MacBook. Mężczyzna wolno pisze. Na prawej ręce ma srebrzysty zegarek z dużym cyferblatem, chyba drogi – to Breitling? Ciągle zagryza wnętrze policzka. Pewnie jest nerwowy. Albo głęboko zamyślony. Pisze ważny mejl do kolegi z nowojorskiego biura lub starannie sformułowany list do przyjaciółki, w którym z nią zrywa. Nagle podnosi głowę i spotykamy się wzrokiem. Patrzy na mnie, potem na małą butelkę wina na stoliku. Ucieka spojrzeniem w bok. W ułożeniu jego ust jest coś sugerującego zniesmaczenie. Budzę w nim odrazę.

Nie jestem już taka jak kiedyś. Przestałam być powabna, jestem na swój sposób odstręczająca. Nie tylko dlatego, że przytyłam, że od picia i z braku snu mam napuchniętą twarz. Jest tak, jakby ludzie widzieli wszystkie moje urazy, jakby dostrzegali je w moich oczach, w tym, jak się noszę, jak się poruszam.

Pewnego wieczoru w poprzednim tygodniu, gdy zeszłam na dół po szklankę wody, podsłuchałam w salonie rozmowę Cathy z jej chłopakiem Damienem. „Jest samotna, mówiła Cathy, naprawdę się o nią martwię. Samotność nikomu nie służy”. I dodała: „Nie znasz nikogo z pracy albo z klubu rugby?”. Na co Damien odparł: „Kogoś dla Rachel? Nie chcę się wygłupiać, ale nie sądzę, żebym znał kogoś aż tak zdesperowanego”.

Czwartek, 11 lipca 2013

Rano

Skubię plaster na palcu. Jest mokry, zamókł, gdy myłam rano kubek po kawie. Robi wrażenie lepkiego i brudnego, chociaż rano był czysty. Nie chcę go zdejmować, bo mocno się zacięłam. Kiedy wróciłam do domu, Cathy nie było, poszłam więc do monopolowego i kupiłam dwie butelki wina. Wypiłam jedną, po czym pomyślałam, że korzystając z nieobecności Cathy, usmażę sobie stek z czerwoną cebulą i zjem go z sałatą. Dobry, zdrowy posiłek. I krojąc cebulę, zacięłam się w palec. Pewnie poszłam do łazienki, żeby go obmyć, a potem położyłam się i o wszystkim zapomniałam, bo kiedy się obudziłam, usłyszałam Cathy i Damiena, którzy mówili, że to ohydne zostawiać kuchnię w takim stanie. Cathy przyszła do mnie na górę, cicho zapukała i uchyliła drzwi. Przekrzywiła głowę i spytała, czy dobrze się czuję. Przeprosiłam ją, nie wiedząc za co. Powiedziała, że nic nie szkodzi, tylko czy mogłabym po sobie posprzątać? Na desce do krojenia była krew, a w salonie pachniało surowym mięsem, bo na blacie wciąż leżał siniejący już stek. Damien nawet się ze mną nie przywitał. Na mój widok pokręcił tylko głową i poszedł na górę.

Kiedy się położyli, przypomniało mi się, że nie wypiłam drugiej butelki wina, więc ją otworzyłam. Usiadłam na sofie, włączyłam telewizor i mocno wyciszyłam dźwięk, żeby nic nie słyszeli. Nie pamiętam, co oglądałam, ale w pewnej chwili poczułam się chyba samotna, szczęśliwa albo nie wiem jaka, bo zapragnęłam z kimś porozmawiać. Potrzeba rozmowy musiała być ogromna, ale z wyjątkiem Toma nie miałam do kogo zadzwonić.

Z wyjątkiem Toma nie chcę rozmawiać z nikim. Według rejestru połączeń wychodzących w mojej komórce dzwoniłam do niego cztery razy: o 23.02, 23.12, 23.54 i 0.09. Sądząc po ich długości, zostawiłam mu dwie wiadomości. Może odebrał, ale nie pamiętam, żebym z nim rozmawiała. Pamiętam tylko pierwszą wiadomość; zdaje się, że poprosiłam, aby oddzwonił. Możliwe, że w tej drugiej prosiłam o to samo, więc nie jest tak źle.

Pociąg szarpie, staje przed semaforem, a ja podnoszę wzrok. Jess siedzi na dolnym tarasie, pijąc kawę. Opala się z nogami na stole i odchyloną do tyłu głową. Za nią widać czyjś cień, ktoś tam chodzi: to Jason. Marzę, żeby go zobaczyć, dostrzec chociaż fragment jego przystojnej twarzy. Chcę, żeby wyszedł, stanął za Jess i, jak to on, pocałował ją w czubek głowy.

Ale on nie wychodzi, a ona się prostuje. Dzisiaj porusza się inaczej niż zwykle, jest powolniejsza, jakaś ociężała. Próbuję zmusić go do wyjścia siłą woli, ale pociąg rusza, a jego wciąż nie widać. Jess jest sama. I nagle, nawet o tym nie myśląc, zaglądam do wnętrza mojego domu, nie mogę odwrócić wzroku. Przeszklone drzwi są otwarte na oścież, kuchnia tonie w słońcu. Nie umiem powiedzieć, naprawdę nie umiem, czy widzę to, czy to tylko moja wyobraźnia: jego żona stoi przy zlewie i zmywa? Czy w foteliku-huśtawce przy kuchennym stole siedzi mała dziewczynka?

Zamykam oczy, czekam, aż ciemność zgęstnieje i rozleje się wokoło, aż uczucie smutku ustąpi miejsca czemuś gorszemu: wspomnieniu, krótkiej jak rozbłysk retrospekcji. Nie prosiłam go, żeby oddzwonił, w każdym razie nie tylko. Płakałam, teraz już pamiętam. Mówiłam, że wciąż go kocham, że nigdy nie przestanę. „Proszę cię, Tom, błagam, muszę z tobą porozmawiać. Bardzo tęsknię”. Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie.

Muszę się z tym pogodzić, nie ma sensu chować głowy w piasek. Będę czuła się strasznie przez cały dzień, przez cały dzień będzie powracało to do mnie falami – silniejszymi, potem słabszymi, potem znowu silniejszymi – te skręty żołądka, ten męczący wstyd i uderzenia gorąca, przez cały dzień będę mocno zaciskała powieki, jakbym zamykając oczy, mogła sprawić, że wszystko zniknie. I przez cały dzień będę wmawiała sobie, że mogło być gorzej. Prawda? Że mogłam na przykład znowu upaść przy ludziach albo nawrzeszczeć na kogoś na ulicy. Albo poniżyć męża na imprezie z grillem, obrzucając stekiem wyzwisk żonę jego znajomego. Albo znowu wdać się z Tomem w bójkę, zaatakować go kijem golfowym i zrobić dziurę w tynku w korytarzu do sypialni. Albo po trzygodzinnej przerwie na lunch wrócić do pracy, na oczach wszystkich chwiejnym krokiem przejść przez biuro i zaczekać, aż Martin Miles weźmie mnie na bok i powie: „Chyba powinnaś pójść do domu, Rachel”. Czytałam kiedyś książkę napisaną przez byłą alkoholiczkę, w której autorka wyznała, że uprawiała seks oralny z dwoma różnymi mężczyznami dopiero co poznanymi w restauracji przy ruchliwej londyńskiej ulicy. Przeczytałam to i pomyślałam, że tak nisko jeszcze nie upadłam. Że to jest granica.

Wieczorem

Przez cały dzień myślałam o Jess, mogłam skupić się tylko na tym, co widziałam rano. Dlaczego pomyślałam, że coś jest nie tak? Z tej odległości nie widziałam wyrazu jej twarzy, mimo to, patrząc na nią, czułam, że jest sama. Więcej: że jest samotna. Może i tak było, może Jason wyjechał wezwany do któregoś z tych tropikalnych krajów, gdzie ratuje ludziom życie. A ona za nim tęskni, a ona się martwi, chociaż wie, że to jego obowiązek.

Oczywiście, że za nim tęskni, tak jak ja. Jason jest dobry i silny, jest wzorem męża. Tworzą zgraną parę. Widzę to, wiem, jacy są. Jego siła, opiekuńczość, która z niego bije – to wcale nie znaczy, że Jess jest słaba. Ona też jest silna, tylko na inny sposób: jest tak inteligentna, że Jason z podziwu rozdziawia usta. Potrafi błyskawicznie dotrzeć do sedna problemu, wyizolować je i przeanalizować w czasie, w którym inni nie zdążą nawet powiedzieć „dzień dobry”. Na przyjęciach Jason często bierze ją za rękę, chociaż są razem od wielu lat. Szanują się wzajemnie i nie robią sobie afrontów.

Jestem wykończona. Nie piłam, jestem trzeźwa jak świnia. Czasem czuję się tak źle, że muszę się napić, czasem tak źle, że nie mogę. Dzisiaj na myśl o alkoholu przewraca mi się żołądek. Ale trzeźwość w wieczornym pociągu to prawdziwe wyzwanie, zwłaszcza teraz, w ten upał. Każdy centymetr kwadratowy mojej skóry pokrywa warstewka potu, drapie mnie w ustach, swędzą mnie oczy, bo wtarłam sobie tusz w kąciki.

W torebce wibruje komórka; podskakuję ze strachu. Dwie siedzące po drugiej stronie przejścia dziewczyny patrzą na mnie, a potem ukradkiem wymieniają uśmiechy. Nie wiem, co o mnie myślą, ale na pewno nic dobrego. Z walącym sercem wyjmuję telefon. Czuję, że to też nic dobrego: Cathy, która poprosi mnie, jak zwykle bardzo uprzejmie, żebym dziś wieczorem dała sobie spokój z alkoholem? A może moja matka z wiadomością, że za tydzień będzie w Londynie i wpadnie do mnie do biura, więc może poszłybyśmy na lunch? Patrzę na ekran. Tom. Waham się, ale tylko przez sekundę, i odbieram.

– Rachel?

Znam go od pięciu lat i przez cały ten czas nigdy nie byłam dla niego „Rachel”, tylko „Rach”. Czasem „Shelly”, bo wiedział, że nie znoszę tego imienia, i wybuchał śmiechem, patrząc, jak wzdrygam się poirytowana, a potem chichoczę, bo kiedy się śmiał, zawsze śmiałam się i ja.

– Rachel, to ja. – Mówi grobowym głosem, jest zmęczony. – Posłuchaj, musisz z tym skończyć…

Milczę. Pociąg zwalnia i jesteśmy prawie naprzeciwko mojego domu, tego dawnego. Mam ochotę powiedzieć: „Wyjdź, stań na trawniku, chcę cię zobaczyć”.

– Proszę cię, nie możesz tak do mnie wydzwaniać. Musisz wziąć się w garść…

W gardle narasta mi gula, twarda jak kamień, gładka i uparta. Nie mogę przełknąć śliny. Nie mogę mówić.

– Rachel? Jesteś tam? Wiem, że ci się nie układa, i bardzo ci współczuję, naprawdę, ale… nie mogę ci pomóc, a te ciągłe telefony denerwują Annę. Rozumiesz? Nie mogę ci już pomagać. Idź na spotkanie AA czy gdzieś. Proszę cię. Idź po pracy na spotkanie.

Zrywam brudny plaster z czubka palca i patrzę na pomarszczone różowawe ciało, na krew zakrzepłą u nasady paznokcia. Kciukiem prawej ręki uciskam ranę i czuję, że się otwiera, czuję ostry, gorący ból. Wstrzymuję oddech. Zaczyna sączyć się krew. Siedzące po drugiej stronie przejścia dziewczyny obserwują mnie z pustymi twarzami.Megan

Rok wcześniej

Środa, 16 maja 2012

Rano

Słyszę nadjeżdżający pociąg; znam na pamięć ten rytm. Wyjechawszy z Northcote, przyspiesza, a potem za zakrętem zwalnia: stukot przechodzi w łoskot, czasem piszczą hamulce i zatrzymuje się przed semaforem paręset metrów od domu. Stojąca na stole kawa już ostygła, ale jest mi tak rozkosznie ciepło, jestem tak błogo rozleniwiona, że nie chce mi się wstać i zaparzyć świeżej.

Czasem nawet nie patrzę na przejeżdżające pociągi, tylko ich słucham. Gdy siedzę tak rano, z zamkniętymi oczami, z promieniami gorącego, pomarańczowego słońca pod powiekami, mogłabym być dosłownie wszędzie. Na plaży w południowej Hiszpanii, w Cinque Terre we Włoszech z tymi wszystkimi pięknymi kolorowymi domkami i wożącymi turystów pociągami. Mogłabym być w Holkham, czuć smak soli na języku, słyszeć krzyk mew i dudnienie pociągu widma przejeżdżającego zardzewiałymi torami kilkaset metrów dalej.

Dzisiaj się nie zatrzymuje, powoli jedzie dalej. Słyszę stukot kół na złączach szyn, niemal czuję, jak się kołysze. Nie widzę twarzy pasażerów, ale wiem, że to tylko dojeżdżający do pracy, że jadą na Euston, aby znowu usiąść za biurkiem, ale zawsze mogę sobie pomarzyć: o bardziej egzotycznych podróżach, o przygodach na końcu świata i jeszcze dalej. Często podróżuję tak do Holkham; to dziwne, że wciąż o tym myślę, zwłaszcza w poranki takie jak ten, z taką czułością i tęsknotą, ale tak, wciąż tam wracam. Kłaniająca się wiatrowi trawa, wielkie szaroniebieskie niebo nad wydmami, rozpadający się dom, w którym roi się od myszy, świece, brud i muzyka. Teraz jest to dla mnie jak sen.

Trochę za szybko bije mi serce.

Słyszę jego kroki na schodach, słyszę, że mnie woła.

– Megs, chcesz jeszcze kawy?

Budzę się i czar pryska.

Wieczorem

Chłodno mi od wiatru i ciepło od martini, które przyprawiłam porcją wódki na dwa palce. Jestem na tarasie, czekam na Scotta. Chcę namówić go, żeby zabrał mnie na kolację do włoskiej restauracji przy Kingly Road. Cholera jasna, nie wychodziliśmy nigdzie od wieków.

Niewiele dziś zrobiłam. Miałam przygotować wniosek o przyjęcie na kurs tkanin artystycznych w St Martins. Nawet zaczęłam, pracowałam już w kuchni, gdy usłyszałam krzyk jakiejś kobiety, potworny wrzask, jakby kogoś mordowano. Wybiegłam do ogrodu, ale nic stamtąd nie było widać.

Jednak wciąż ją słyszałam, ten okropny, przenikający na wskroś krzyk, ten przesycony rozpaczą przeraźliwy głos. „Co ty robisz? Co ty jej robisz? Daj mi ją, daj mi ją”. I tak bez końca, chociaż trwało to pewnie tylko kilka sekund.

Pobiegłam na górny taras i kilka ogrodów dalej zobaczyłam przez drzewa dwie kobiety przy płocie. Jedna płakała – może nawet obie – było tam również drące się wniebogłosy dziecko.

Chciałam już wezwać policję, ale się uspokoiły. Ta, która tak krzyczała, wbiegła z dzieckiem do domu. Druga została. Potem też ruszyła w stronę domu, potknęła się, upadła, wstała i zaczęła chodzić w kółko po ogrodzie. Naprawdę dziwne. Bóg wie, co się tam działo. Nie byłam tak podekscytowana od wielu tygodni.

Moje dni są teraz puste, bo nie chodzę już do galerii. Bardzo mi tego brakuje. Brakuje mi rozmów z artystami. Brakuje mi nawet tych głupich bogatych mamusiek, które wpadały tam z kubkiem kawy w ręku, żeby pogapić się na obrazy i powiedzieć psiapsiółce, że ich mała Jessie lepiej malowała w przedszkolu.

Czasem mam ochotę odnaleźć kogoś ze starych czasów, ale zastanawiam się wtedy, o czym bym z nimi rozmawiała? Pewnie nawet by mnie nie poznali, mnie, dawnej Megan, szczęśliwej mężatki z przedmieść. Tak czy inaczej, nie mogę ryzykować i oglądać się za siebie, to zawsze zły pomysł. Zaczekam do końca lata i poszukam pracy. Szkoda marnować te długie letnie dni. Znajdę coś, tutaj albo gdzie indziej, wiem, że znajdę.

Wtorek, 14 sierpnia 2012

Rano

Stoję przed szafą i po raz setny patrzę na rząd wieszaków z pięknymi ubraniami, doskonałą wprost garderobę dla szefowej niewielkiej, lecz nowatorskiej galerii sztuki. Nie ma tu nic dla niani. Boże, już na sam dźwięk tego słowa robi mi się niedobrze. Wkładam dżinsy i podkoszulek, ściągam do tyłu włosy. Nie zawracam sobie głowy makijażem. Miałabym robić się na bóstwo tylko po to, żeby spędzić dzień z czyimś bachorem? Bez sensu.

Zbiegam na dół, podświadomie rwąc się do kłótni. Scott robi kawę w kuchni. Patrzy na mnie z uśmiechem i od razu poprawia mi się humor. Chowam nadąsaną minę do kieszeni i też się uśmiecham. Scott podaje mi kawę i mnie całuje.

Nie ma sensu się na nim wyżywać, to był mój pomysł. Zgłosiłam się na ochotnika i zostałam opiekunką dziecka sąsiadów. Początkowo myślałam, że może być zabawnie. Zupełnie mi odbiło, chyba zwariowałam. Nudziło mi się, byłam zła i zaciekawiona. Chciałam zobaczyć, chciałam się dowiedzieć. Pomysł zaświtał mi chyba zaraz po tym, jak ta kobieta krzyczała w ogrodzie. Nie żebym ją o to spytała, a skąd. O takie rzeczy się nie pyta, prawda?

Scott bardzo mnie zachęcał, był w siódmym niebie, kiedy o tym wspomniałam. Myśli, że jeśli spędzę trochę czasu z dziećmi, zamarzy mi się własne. Tymczasem jest dokładnie odwrotnie, bo kiedy kończę, od razu biegnę do domu, rozbieram się i idę pod prysznic, żeby zmyć z siebie zapach dziecka.

Tęsknię za starymi czasami, za galerią, gdy ładnie umalowana i uczesana mogłam rozmawiać z dorosłymi o sztuce, filmach albo o niczym. Rozmowa o niczym byłaby dużym krokiem naprzód w moich relacjach z Anną. Boże, jaka z niej nudziara! Odnoszę wrażenie, że kiedyś, dawno temu, miała coś do powiedzenia, ale teraz gada tylko o dziecku: nie zimno jej? Nie za ciepło? Ile wypiła mleka? I zawsze jest w domu, więc przez większość czasu czuję się tam jak piąte koło u wozu. Moim zadaniem jest pilnowanie małej, kiedy Anna odpoczywa, robi sobie przerwę. Ale właściwie w czym? No i jest dziwnie nerwowa. Ciągle zdaję sobie sprawę z jej obecności, widzę, jak się kręci i podskakuje. A podskakuje, ilekroć przejeżdża pociąg albo dzwoni telefon. „Dzieci są takie delikatne, mówi, prawda?”. Nie mogę się z tym nie zgodzić.

Wychodzę i powłócząc nogami, idę Blenheim Road do stojącego pięćdziesiąt metrów dalej domu. Krok za krokiem, ciężko i niechętnie. Dzisiaj otwiera mi drzwi nie ona, tylko on, mąż. Tom w garniturze i butach, gotowy do wyjścia. W garniturze jest nawet przystojny. Nie tak przystojny jak Scott, bo jest drobniejszy i bledszy, a jego oczy są osadzone za blisko siebie, ale w sumie wygląda całkiem nieźle. Posyła mi szeroki uśmiech à la Tom Cruise, i już go nie ma, ja zaś zostaję sam na sam z nią i dzieciakiem.

Czwartek, 16 sierpnia 2012

Po południu

Rzuciłam to!

Czuję się dużo lepiej, mogę góry przenosić. Jestem wolna!

Siedzę na tarasie i czekam na deszcz. Niebo jest czarne, powietrze gęste od wilgoci, jaskółki robią pętle i nurkują. Scott wróci mniej więcej za godzinę i muszę mu powiedzieć. Będzie wkurzony, ale tylko przez chwilę, potem mu to wynagrodzę. I nie zamierzam przez cały dzień siedzieć w domu: robię plany. Mogłabym pójść na kurs fotografii albo otworzyć stoisko i sprzedawać biżuterię. Mogłabym nauczyć się gotować.

Miałam w szkole nauczyciela, który powiedział mi kiedyś, że jestem mistrzynią zmieniania swojego image’u. Wtedy nie wiedziałam, o co mu chodzi, i myślałam, że opowiada głupie bajki, ale potem jego opinia przypadła mi do gustu. Uciekinierka, kochanka, żona, kelnerka, kierowniczka galerii, niania i jeszcze kilka innych ról. A więc kim chcę być jutro?

Tak naprawdę to nie chciałam rezygnować, po prostu wyrwało mi się. Siedzieliśmy przy kuchennym stole, ja, Anna z dzieckiem na kolanach oraz Tom, który musiał po coś wrócić i akurat pił kawę, i kiedy tak siedzieliśmy, doszłam do wniosku, że to idiotyczne, że moja obecność w tym domu jest zupełnie bez sensu. Co gorsza, czułam się nieswojo, jakbym im przeszkadzała.

– Znalazłam inną pracę – wypaliłam. – Dlatego nie mogę już przychodzić.

Anna posłała mi wymowne spojrzenie – chyba mi nie uwierzyła. Powiedziała tylko: „Jaka szkoda”, a ja od razu wyczułam, że niczego nie żałuje. Wyraźnie jej ulżyło. Nie spytała mnie nawet, jaka to praca, dlatego ulżyło i mnie, bo nie zdążyłam wymyślić przekonującego kłamstwa.

Tom był trochę zaskoczony. „Będzie nam pani brakowało”, rzucił, ale to też było kłamstwo.

Jedyną osobą, która będzie szczerze zawiedziona, jest Scott, dlatego muszę mu coś powiedzieć. Może powiem, że Tom mnie podrywał. To by załatwiło sprawę.

Czwartek, 20 września 2012

Rano

Dopiero kilka minut po siódmej i na dworze jest chłodno. Chłodno, lecz pięknie: te sąsiadujące ze sobą pasemka ogródków, zielone i zimne, które tylko czekają, aż słońce spełźnie z nasypu i je ożywi. Nie śpię od wielu godzin, nie mogę zasnąć. Nie spałam od tygodni. Nienawidzę tego, nienawidzę bezsenności bardziej niż czegokolwiek innego, tego leżenia, tego tik-tak, tik-tak w mózgu. Wszystko mnie swędzi. Mam ochotę ogolić sobie głowę.

I uciec. Pojechać gdzieś kabrioletem z opuszczonym dachem. Na wybrzeże, jakiekolwiek. Chcę pospacerować po plaży. Mój starszy brat i ja chcieliśmy być podróżnikami. Mieliśmy takie wspaniałe plany, Ben i ja. Właściwie to planował Ben, był wielkim marzycielem. Chcieliśmy pojechać motocyklem z Paryża na Lazurowe Wybrzeże, zwiedzić całe Zachodnie Wybrzeże Stanów, od Seattle do Los Angeles. Zaliczyć trasę z Buenos Aires do Caracas, śladami Che Guevary. Może gdybym to wszystko zrobiła, nie skończyłabym tutaj, nie wiedząc, co dalej. Albo może bym skończyła i byłabym całkiem zadowolona. Ale oczywiście tego nie zrobiłam, ponieważ Ben nigdy nie dotarł do Paryża, a nawet do Cambridge. Zginął na drodze A10 z czaszką zmiażdżoną przez ciężarówkę z naczepą.

Nie ma dnia, żeby mi go nie brakowało. Bardziej niż kogokolwiek innego. Jest wielką dziurą w moim życiu, dziurą w duszy. A może był tylko praprzyczyną? Nie wiem. Nie wiem nawet, czy chodzi o niego, czy o to, co stało się potem i jeszcze potem. Wiem tylko, że jednego dnia czuję się dobrze, życie jest słodkie i niczego więcej mi nie potrzeba, a następnego rwę się do ucieczki, nie mogę znaleźć dla siebie miejsca i znowu się pogrążam.

Dlatego idę na terapię! Może być dziwnie, ale i śmiesznie. Zawsze uważałam, że fajnie jest być katolikiem: pójść do spowiedzi, zrzucić ciężar z serca i zaczekać, aż ksiądz ci przebaczy, odpuści wszystkie grzechy, oczyści konto.

Oczywiście to nie to samo. Jestem trochę zdenerwowana, nie mogę ostatnio spać, a Scott napiera. Mówię mu, że trudno mi jest rozmawiać o tym z ludźmi, których znam – nawet z tobą. A on na to, że o to właśnie chodzi, bo obcemu można powiedzieć wszystko. Jednak to nie do końca prawda. Bo nie można. Biedny Scott. Gdyby tylko wiedział. Kocha mnie tak bardzo, że boli mnie serce. Nie mam pojęcia, jak to robi. Ja bym chyba zwariowała.

Ale muszę coś zrobić, a idąc na terapię, czuję się przynajmniej tak, jakbym coś robiła. Jeśli dobrze się temu przyjrzeć, wszystkie te plany – kurs fotografii i gotowania – zdają się trochę bezsensowne, jakbym tylko grała, zamiast naprawdę żyć. Brakuje mi czegoś, co musiałabym zrobić, czegoś niezaprzeczalnego. Bo nie mogę już tak dalej, nie mogę być tylko żoną. Nie rozumiem, jak ktoś może, jak można nic nie robić, tylko czekać. Czekać, aż mąż wróci do domu i cię ukocha. Czekać albo poszukać sobie jakiejś rozrywki.

Wieczorem

Kazano mi czekać. Miałam wejść pół godziny temu, ale wciąż tu jestem, wciąż siedzę w poczekalni, przeglądając „Vogue’a”, i zastanawiam się, czy nie wstać i nie wyjść. Wiem, że wizyty u lekarza się przedłużają, ale rozmowy z terapeutą? Na filmach zawsze wypraszają pacjenta, kiedy tylko skończy się czas, opłacone pół godziny. Filmowców z Hollywood nie interesują pewnie ci z publicznej służby zdrowia.

Już mam podejść do recepcjonistki i powiedzieć, że dość się naczekałam i wychodzę, gdy otwierają się drzwi do gabinetu i staje w nich chudy jak tyczka, wysoki mężczyzna, który z przepraszającą miną wyciąga do mnie rękę.

– Pani Hipwell – mówi. – Bardzo przepraszam, że musiała pani tak długo czekać.

A ja uśmiecham się do niego, mówię, że nic nie szkodzi, i w tym momencie już wiem, że będzie dobrze, bo chociaż towarzyszy mi ledwie od kilku chwil, czuję, że jestem spokojniejsza.

Chyba dzięki jego głosowi. Łagodnemu i niskiemu. Mówi z lekkim akcentem, ale się tego spodziewałam, bo nazywa się doktor Kamal Abdic. Ma trzydzieści kilka lat i niesamowitą, ciemną jak miód cerę, dlatego wygląda bardzo młodo. No i te ręce, te długie, delikatne palce – niemal czuję na skórze ich dotyk.

Nie rozmawiamy o niczym ważnym, to tylko sesja wstępna, zapoznawcza. Pyta, w czym problem, więc opowiadam mu o atakach paniki, bezsenności, o tym, że leżę w nocy zbyt przerażona, by zasnąć. Chce o tym porozmawiać, ale nie jestem jeszcze gotowa. Pyta, czy piję, czy biorę narkotyki. Mówię, że mam ostatnio inne słabostki. Patrzę mu w oczy i wiem, że zrozumiał. Dochodzę do wniosku, że powinnam podejść do tego poważniej, więc opowiadam mu o zamknięciu galerii, mówię, że nie wiem, co ze sobą począć, że jestem zagubiona i za dużo czasu spędzam w swojej głowie. Nie licząc słów zachęty, prawie się nie odzywa, a ja chcę usłyszeć jego głos, więc przed wyjściem pytam, skąd pochodzi.

– Z Maidstone – odpowiada. – Z Kent. Ale kilka lat temu przeprowadziłem się do Corly. – Wie, że nie o to pytam, i posyła mi złośliwy uśmiech.

W domu czeka na mnie Scott; wciska mi drinka do ręki, chce wszystko wiedzieć. Mówię, że było OK. Pyta o terapeutę: czy mi się podoba, czy jest miły? Mówię, że jest w porządku, bo nie chcę wpadać w przesadny entuzjazm. Pyta, czy rozmawialiśmy o Benie. Uważa, że to wszystko przez Bena. Może i ma rację. Może zna mnie lepiej, niż myślę.

Wtorek, 25 września 2012

Rano

Budzę się wcześnie, ale kilka godzin spałam; w porównaniu z zeszłym tygodniem zawsze to jakiś postęp. Wstając, czuję się niemal rześko, więc zamiast siedzieć na tarasie, postanawiam pójść na spacer.

Odcinam się od wszystkiego, prawie nie zdając sobie z tego sprawy. Chodzę tylko do sklepów, na pilates i terapię. Czasem do Tary. Ale głównie siedzę w domu. Nic dziwnego, że jestem niespokojna.

Wychodzę z domu, skręcam w prawo, potem w lewo, w Kingly Road. Mijam pub Rose. Kiedyś często do niego chodziliśmy, nie pamiętam, dlaczego przestaliśmy. Nie bardzo mi się tam podobało, zbyt wiele nadużywających alkoholu czterdziestokilkuletnich par, rozglądających się za czymś lepszym i zastanawiających się, czy wystarczy im odwagi. Może dlatego przestaliśmy tam bywać, bo mi się nie podobało. Mijam pub, mijam sklepy. Nie chcę daleko chodzić, zrobię tylko małe kółko, żeby rozprostować nogi.

Miło jest wcześnie wstać, zanim z domów wylegną idące do szkoły dzieci, zanim ruszą podmiejskie pociągi. Ulice są puste i czyste, dzień jest pełen możliwości. Znowu skręcam w lewo i dochodzę do małego placu zabaw, jedynej, dość marnej namiastki parku, jaką tu mamy. Plac jest pusty, ale za kilka godzin zaroi się od maluchów, matek i opiekunek. Przyjdzie połowa dziewczyn z zajęć pilates, od stóp do głów ubranych w ciuchy ze Sweaty Betty, które będą się na wyścigi rozciągać z kubkiem kawy w starannie wymanikiurowanych rękach.

Mijam park i idę w kierunku Roseberry Avenue. Gdybym tu skręciła, doszłabym do galerii – mojej byłej galerii, z której zostało tylko puste okno wystawowe – ale nie chcę, bo wciąż mnie trochę boli. Bardzo chciałam odnieść sukces. Nieodpowiednie miejsce, nieodpowiedni czas – na przedmieściach nie ma zapotrzebowania na sztukę, nie w tak słabej gospodarce. Dlatego skręcam w prawo, mijam Tesco i pub, do którego chodzą mieszkańcy osiedla, w końcu zawracam. Zaczynam mieć tremę, zaczynam się denerwować. Boję się wpaść na Watsonów, bo ilekroć ich widzę, zawsze czuję się niezręcznie. Jest już oczywiste, że nie mam nowej pracy, że skłamałam, nie chcąc opiekować się ich dzieckiem.

Czuję się niezręcznie, ale tylko na jej widok. Tom mnie po prostu ignoruje. Ale ona wydaje się brać to do siebie. Najwyraźniej myśli, że moja krótka kariera niańki dobiegła końca przez nią albo jej dziecko. Tymczasem wcale nie chodziło o nią, chociaż tak, przez to, że mała ciągle płakała, trudno ją było pokochać. To dużo bardziej skomplikowane, ale oczywiście nie mogę jej tego wytłumaczyć. Nieważne. Po prostu nie chcę widywać Watsonów i chyba między innymi dlatego zaczęłam się wycofywać. Mam cichą nadzieję, że się wyprowadzą. Wiem, że Annie się tu nie podoba: nie znosi tego domu, nie znosi mieszkać wśród rzeczy jego byłej żony, nie znosi pociągów.

Przystaję na rogu i zaglądam pod wiadukt. Zapach zimna i wilgoci zawsze przyprawia mnie o dreszcze – jakbym odwróciła kamień, żeby zobaczyć, co pod nim jest: mech, robaki i ziemia. Przypominają mi się dziecięce zabawy z Benem w ogrodzie, to, jak szukaliśmy żab nad stawem. Idę dalej. Ulica jest pusta, ani śladu Toma i Anny i część mnie, ta, która łaknie odrobiny dramatyzmu, czuje się bardzo zawiedziona.

Wieczorem

Właśnie dzwonił Scott. Musi zostać dłużej w pracy i nie jest to wiadomość, którą chciałam usłyszeć. Jestem podenerwowana, denerwuję się przez cały dzień. Nie mogę usiedzieć na miejscu. Chciałam, żeby przyjechał i mnie uspokoił, ale wróci dopiero za kilka godzin, a do tego czasu zwariuję i wiem, że znowu czeka mnie bezsenna noc.

Nie mogę tu siedzieć i patrzeć na pociągi, jestem zbyt roztrzęsiona; serce tłucze mi się w piersi i trzepocze jak ptak próbujący wydostać się z klatki. Wkładam japonki, schodzę na dół i frontowymi drzwiami wychodzę na Blenheim Road. Jest wpół do ósmej i widzę tylko kilku maruderów wracających z pracy. Oprócz nich w pobliżu nikogo nie ma, chociaż słyszę krzyki dzieci, które korzystając z ostatnich promieni letniego słońca, bawią się w przydomowych ogródkach, zanim ktoś zawoła je na kolację.

Idę w kierunku stacji. Przystaję na chwilę przed domem numer dwadzieścia trzy i zastanawiam się, czy nacisnąć guzik dzwonka. Tylko co miałabym im powiedzieć? Że zabrakło mi cukru? Że wpadłam na pogaduchy? Zasłony są do połowy rozsunięte, ale nikogo nie widzę.

Idę dalej, do rogu, i niewiele myśląc, wchodzę pod wiadukt. Jestem mniej więcej w połowie przejścia, gdy przejeżdża nade mną pociąg. Coś fantastycznego, bo czuję go w trzewiach, czuję, że szybciej krąży mi krew, jak podczas trzęsienia ziemi. Patrzę w dół i widzę, że coś tam leży, przepaska do włosów, fioletowa, rozciągnięta, bardzo zużyta. Pewnie zgubił ją jakiś biegacz, ale jest w niej coś takiego, że przechodzi mnie dreszcz i chcę jak najszybciej stąd wyjść, wrócić na słońce.

Gdy idę w stronę domu, mija mnie w swoim samochodzie. Na sekundę spotykamy się wzrokiem, uśmiecha się do mnie.Podziękowania

W pisaniu tej książki pomagało mi wielu, ale nikt bardziej niż moja agentka Lizzy Kremer, kobieta cudowna i mądra. Wielkie podziękowania należą się również Harriet Moore, Alice Howe, Emmie Jamison, Chiarze Natalucci, wszystkim pracownikom agencji literackiej Davida Highama oraz Tinie Neilsen i Stelli Giatrakou.

Jestem bardzo wdzięczna znakomitym redaktorom po obu brzegach Atlantyku: Sarze Adams, Sarze McGrath i Nicie Pronovost. Dziękuję także Alison Barrow, Katy Loftus, Billowi Scott-Kerrowi, Helen Edwards, Kate Samano i członkom fantastycznego zespołu Transworld – jest was zbyt wielu, bym mogła wszystkich wymienić.

Kate Neil, Jamie Wilding, mamo, tato, Rich – dziękuję wam za wsparcie i zachętę.

Na koniec pragnę podziękować dojeżdżającym do pracy do Londynu, którzy rozpalili we mnie iskierkę natchnienia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: