Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Następne pokolenie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Następne pokolenie - ebook

Kontynuacja pełnej intryg i nagłych zwrotów akcji historii szpiegowskiej autorstwa asa polskiego wywiadu.

W dzień Święta Dziękczynienia 1968 roku Victor Van Vert ujawnia swój genialny plan, który zamierza zrealizować, wykorzystując prezydenta Nixona. Jeśli wszystko się powiedzie, Van Vertowie zarobią krocie, tyle że kosztem podważenia podstaw światowej gospodarki. Chyba że… ktoś ich wyprzedzi.

Piątka konspiratorów-mścicieli ostro bierze się do dzieła, znajdując popleczników w osobach wybitnej finansistki Edyty Amschel, przewodniczącego KGB Jurija Andropowa oraz byłego esesmana Gerarda, który właśnie uruchomił wytwórnię fałszywych dolarów. Wydaje się, że całe to nietypowe towarzystwo jest na prostej drodze do sukcesu, gdy z Nowego Jorku nadchodzi niepokojąca wiadomość o tajemniczym zniknięciu Jekatieriny Iwanowej. W trakcie poszukiwań Jany wychodzi na jaw, że Van Vertowie zaczynają sobie uświadamiać istnienie poważnej konkurencji.

Tymczasem do akcji wkracza następne pokolenie. André, syn Jana Ratza, nie ma wątpliwości, że powinien pomścić śmierć ojca. W trakcie studiów na Harvardzie zaprzyjaźnia się z młodym Fredem Van Vertem i wkrótce poznaje jego piękną macochę. Zakochuje się w niej z wzajemnością od pierwszego wejrzenia. Tylko czy w takich warunkach ich miłość będzie miała szansę przetrwać?

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-261-8
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1968

31 marca

Lyndon Johnson siedział w salonie prywatnego apartamentu prezydenckiego naprzeciw swojej żony Lady Bird i z goryczą tłumaczył jej motywy postanowienia, jakie podjął po wielu tygodniach rozważań.

– Od ubiegłego roku generał Westmoreland i mój wysłannik Robert Komer powtarzali mi: „Widzimy już światełko w tunelu. Wierzymy, że nareszcie wygrywamy tę wojnę. Mamy tam przecież pięćset pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy, najlepsze lotnictwo świata i całe niezbędne wsparcie sprzętowe, logistyczne i wywiadowcze”. Westmoreland dawał nawet do zrozumienia, że już w tym roku zacznie ściągać naszych chłopców do domu. Ja z kolei zapewniałem o tym Amerykanów… I co? Nagle nadchodzi trzydziesty pierwszy stycznia, Wietkong razem z tymi z Północy funduje nam ofensywę Tet i wszystkie nasze rachuby biorą w łeb. Amerykanie są w szoku, a ja wychodzę na prezydenta, który okłamuje własny naród! Natychmiast wysyłam do Sajgonu generała Wheelera, aby zbadał sytuację na miejscu, a ten wraca i oznajmia, że Westmoreland potrzebuje jeszcze dwustu tysięcy amerykańskich żołnierzy… Dasz wiarę? Jak im wyślę te dwieście tysięcy, to ilu jeszcze zażądają? Mamy już dwadzieścia pięć tysięcy poległych!

Lady Bird zapewniła prezydenta, że poprze każdą jego decyzję.

O dwudziestej pierwszej trzydzieści pięć Lyndon Johnson w wystąpieniu telewizyjnym poinformował Amerykanów, że w nadchodzących wyborach prezydenckich nie przyjmie nominacji swojej partii. Ci, którzy mieli okazję widzieć się z nim tego wieczoru osobiście, mówili, że po przemówieniu wyglądał na zrelaksowanego…

W rodowej rezydencji Van Vertów na Long Island w zasadzie nie oglądano telewizji i jednym z zadań kamerdynera Jamesa było informowanie domowników o ważniejszych wydarzeniach. Tego wieczoru wszedł więc do biblioteki, w której siedzieli Victor, Frederick i Martin, streścił telewizyjne przemówienie prezydenta, po czym ukłonił się i oddalił.

– Zawsze mówiłem, że Johnson nie jest taki głupi – ocenił Frederick. – Gdy dwa tygodnie temu ten karakan Robert Kennedy ogłosił, że będzie się ubiegał o nominację demokratów na prezydenta, Lyndon już wiedział, że nie ma szans. Tylko po jaką cholerę kazał przerwać bombardowania żółtków z Północy i zaprosił ich przedstawicieli na rozmowy pokojowe?

– Kennedy zatem dostanie nominację Partii Demokratycznej i w listopadowych wyborach prezydenckich zmierzy się z naszym Nixonem – odezwał się Martin. – A swoją drogą ten Bobby to dużej klasy spryciarz. Prawie wszyscy, którzy doradzali Johnsonowi w sprawie Wietnamu, wywodzą się z administracji Johna Kennedy’ego. Ponoć są najlepsi i najbardziej inteligentni. Ale gdyby dzisiaj Johnson wyszedł bez ochrony na ulicę, to ludzie pewnie by go zlinczowali. Tak więc, Fredericku, masz rację i zarazem jej nie masz. Na razie najmądrzejszy okazał się Robert Kennedy.

– Dlatego nie może dostać nominacji demokratów na prezydenta – stwierdził Victor Van Vert z głębokim przekonaniem, a nieco ciszej dodał: – Nikt nie będzie stawał na drodze realizacji moich planów. Nikt!

Ani syn, ani brat nie skomentowali jego wypowiedzi.14 lipca

Tego dnia Victor Van Vert zaprosił Martina na rozmowę do rezydencji. Piękna pogoda zachęciła ojca i syna do spaceru po ogrodzie.

– Nie podobają mi się te rozmowy w Paryżu z komunistami z Północy – oznajmił Victor prosto z mostu.

Znaczące wstrzymanie bombardowań Wietnamu Północnego umożliwiło w maju podjęcie bezpośrednich rozmów pokojowych pomiędzy Amerykanami a północnymi Wietnamczykami. Po licznych oporach i wypracowaniu skomplikowanej formuły partycypacji przyłączył się do nich także rząd Wietnamu Południowego i Narodowy Front Wyzwolenia.

– Wiadomo, o co Johnsonowi chodzi. Tuż przed wyborami chce zawrzeć jakąś namiastkę pokoju i pokazać wyborcom, że zakończył wojnę w Wietnamie, którą ta hołota z ulicy już rzyga. I to mają być patrioci?! W ten sposób zamierza dać zwycięstwo w wyborach demokratom, a nam je odebrać. Nie możemy do tego dopuścić!

– Wydawało mi się, że śmierć Roberta Kennedy’ego gwarantuje zwycięstwo naszego kandydata – zauważył nieco cierpko Martin.

Piątego czerwca, tuż po północy, brat zamordowanego pięć lat wcześniej prezydenta został postrzelony przez zamachowca w kuchni hotelu Ambassador w Los Angeles i dwadzieścia sześć godzin później zmarł. Zabójcą okazał się imigrant arabskiego pochodzenia, urodzony w Palestynie Sirhan. Podobnie jak Harvey Oswald, miał działać sam… Martin śmiercią drugiego Kennedy’ego był nie tylko zaskoczony, ale i cokolwiek zszokowany, ponieważ nie wierzył w takie szczęśliwe zbiegi okoliczności… Wolał jednak nie roztrząsać tej sprawy.

– W polityce nie ma czegoś takiego jak gwarancja zwycięstwa wyborczego, bo ludzie są tylko ludźmi. – Victor zdecydowanie uciął dywagacje syna, nie odnosząc się w żaden sposób do wzmianki o tragicznej śmierci kolejnego członka klanu Kennedych. – Trzeba dopilnować, aby twój przeciwnik polityczny nie miał nawet najmniejszej możliwości zarobienia dodatkowych głosów. Na czymkolwiek!

– Co zatem sugerujesz, ojcze? Co mam zrobić? – zapytał Martin, nieco zdziwiony zaciętością ojca. Znał go jednak na tyle dobrze, by wiedzieć, że ma gotowy plan działania, którego wykonanie przypadnie jemu.

– Trzeba się skontaktować z kimś sensownym z delegacji Wietnamu Północnego w Paryżu – zaczął spokojnie wyjaśniać nestor rodu Van Vertów – i przedstawić mu propozycję zakończenia wojny w imieniu tych, którzy będą rządzić Ameryką po Lyndonie Johnsonie. Nie może to być jakiś tępy komuch, ale ktoś, kto wie, jak działają mechanizmy w naszym kraju, i zna naszą mentalność. Najlepiej ktoś z ich wywiadu. Oni mają takich ludzi…

Martin Van Vert zaniemówił. Wszystkiego się spodziewał, lecz nie tego, że ojciec będzie go zachęcał do kontaktu z… wrogiem. Wprawdzie toczyły się oficjalne rozmowy pokojowe, ale wojna, na której cały czas ginęli żołnierze obu stron, trwała przecież w najlepsze.

Szybko otrząsnął się z zaskoczenia.

– Jaką propozycję mam przedstawić takiemu człowiekowi, jeśli w ogóle zechce mnie słuchać? – zapytał.

– Oczywiście, że zechce! W końcu wywiad jest od tego, by słuchać przeciwnika. Sam to wiesz najlepiej. – Victor starał się nadać swojej wypowiedzi żartobliwy charakter. – Przedstawisz sprawę prosto. Johnson jest skończony, a demokraci przegrają wybory, więc jakiekolwiek rozmowy z nimi to strata czasu. Teraz gotowi są obiecać wszystko, aby zapewnić sobie zwycięstwo, ale nie będą w stanie dotrzymać żadnej obietnicy, bo i tak stracą władzę. Poradzisz zatem swojemu rozmówcy, aby w geście dobrej woli jego rząd nie przyczyniał się do jakiegokolwiek sukcesu Johnsona przed wyborami, a ci, którzy przyjdą po nim, z pewnością tego nie zapomną…

– Wybacz, ojcze, ale ktoś, kto nas nie zna, mógłby powiedzieć, że taka rozmowa może zakrawać na zdradę stanu – zauważył ostrożnie Martin.

– Mylisz się, drogi synu. W grę wchodzi wyłącznie racja stanu. Nasza racja stanu – odpowiedział spokojnie i z wielką pewnością siebie Victor Van Vert. – Zajmiesz się tą sprawą? Pozostało niewiele czasu…

Były oficer CIA pomyślał, że musi jak najszybciej skontaktować się z Harrym Adamsem, swoim człowiekiem w Białym Domu, a także z Lucienem Coneinem, byłym żołnierzem OSS.

Szkoda, że Lodger dał się zabić w Wietnamie, przydałby się – naszła go refleksja.

– Oczywiście, ojcze, możesz na mnie liczyć.15 października

O dziesiątej rano Martin Van Vert siedział w paryskim bistrze La Bohème na Montmartrze, uważnie obserwując nieprzeniknioną twarz pułkownika Tran Minha.

Były oficer CIA nie posiadał się z zadowolenia, kiedy odkrył, że obaj jego zaufani dali mu nazwisko tego samego człowieka. Musi to być zatem właściwy rozmówca – skonstatował w myślach.

Harry Adams powołał się na swoje stare niemieckie kontakty, które przemycały dla niego ludzi zza żelaznej kurtyny w czasach, gdy stacjonował w Europie. To właśnie one, jak twierdził, ustaliły, że to odpowiedni człowiek i jedyny porządnie znający angielski spośród żółtków z północnowietnamskiej delegacji. W rzeczywistości po rozmowie z Martinem Harry natychmiast przesłał relację Dominikowi, a parę tygodni później został przez niego wywołany na spotkanie do Paryża. Tam ustalili, że Tran Minh musi być przekonany, że jego spotkanie z Martinem zaaranżował sam Harry jako amerykański agent. Przy okazji polski przemytnik rozbudził jego wyobraźnię, mówiąc, że jeżeli ta inicjatywa zakończy się sukcesem i Nixon zostanie kolejnym prezydentem, to Martin zarobi u niego dużo punktów. „A wtedy przedstawi cię ze stosowną rekomendacją Nixonowi i zostaniesz w Białym Domu na dwie kadencje jako zaufany człowiek nowego prezydenta”.

Z kolei Lucien Conein, który w 1945 roku walczył w Indochinach przeciw Japończykom i z tego okresu znał osobiście Ho Chi Minha, założył, że swoje ustalenia oprze na starych kontaktach w Wietnamie Północnym, i nie pomylił się. Ale na wszelki wypadek posiłkował się też opinią znajomych z francuskiego wywiadu. W obu przypadkach wskazano mu tego samego człowieka i to jego nazwisko przekazał Martinowi Van Vertowi.

Nawet najbardziej uważna obserwacja twarzy pułkownika nie pozwoliłaby byłemu oficerowi CIA odkryć, że siedzący naprzeciwko niego mężczyzna nazywa się Tran Ngoc i do niedawna był majorem spadochroniarzy w armii Wietnamu Południowego. Ani też – że antycypując przystąpienie do paryskich rozmów pokojowych, najwyżsi przełożeni pułkownika postanowili wysłać go do Paryża jako doradcę delegacji Północy właśnie dlatego, że doskonale znał angielski i mentalność drugiej strony oraz mógł natychmiast reagować radą na wszelkie niespodzianki towarzyszące negocjacjom.

Martin nie mógł też wiedzieć, że poprzedniego dnia pułkownik spotkał się w lokalu konspiracyjnym KGB z Jekatieriną Iwanową, którą włączono do tej rozgrywki, gdy wywiad polski w ramach rutynowej współpracy sojuszniczej przekazał informację Harry’ego wywiadowi KGB. Tran Minh wiedział zatem o swoim rozmówcy wszystko to, co w ocenie Iwanowej wiedzieć powinien. Nie miał zatem wątpliwości, że rozmawia z człowiekiem, który może mieć wielkie wpływy w Białym Domu prezydenta Richarda Nixona.

O ile opatrzność pozwoli mu wygrać… – pomyślał były major spadochroniarzy.

– Dziękuję panu za pozytywną odpowiedź na propozycję tego spotkania – zagaił Martin. – Postaram się być możliwie otwarty i stawiać sprawy jasno, bez niepotrzebnego owijania w bawełnę. Podobnie jak pan jestem żołnierzem oraz oficerem wywiadu i wolę nie tracić czasu na niepotrzebne kluczenie.

– Doceniam pańską szczerość, panie Van Vert – odpowiedział pułkownik, mile zaskoczony nastawieniem swojego interlokutora. – Pańskie nazwisko to synonim potęgi Ameryki i tylko głupiec nie skorzystałby z zaproszenia do rozmowy.

Martin przeszedł do rzeczy.

– Reprezentuję siły polityczne, które za kilka miesięcy będą rządzić Stanami Zjednoczonymi i przewodzić temu, co my nazywamy wolnym światem. Jestem bowiem głęboko przekonany, że to Richard Nixon wygra wybory i będzie waszym partnerem w procesie pokojowym, który zakończy tę nieszczęsną wojnę. Lyndon Johnson wie, że jest skończony. Jeśli stara się osiągnąć w tych rozmowach choćby pozór sukcesu, to tylko po to, by wesprzeć kampanię wyborczą demokratów. Uczestniczenie w jego gierkach byłoby wielkim błędem ze strony waszych decydentów i przyczyniłoby niepotrzebnych szkód nie tylko pańskiemu krajowi, lecz także mojemu. To Richard Nixon będzie decydował w kwestiach wojny i pokoju, a nie wątpię, że potrafi docenić każdy wasz gest dobrej woli, który nie osłabi jego przedwyborczych wysiłków. Mówiąc bez ogródek, porozumienie pokojowe z Johnsonem nie byłoby warte papieru, na którym zostałoby spisane…

Pułkownik Tran Minh dość nieoczekiwanie przyznał Martinowi rację.

– Też uważam, że do czasu wyborów nie powinniśmy podejmować żadnych decyzji, a tym bardziej czegokolwiek podpisywać, i będę to zalecał swoim przełożonym. Sądzę, że skorzystają z moich rad i poczekają na nowego amerykańskiego prezydenta.

– Jeżeli pan pozwoli, to przekażę mu tę dobrą nowinę – zasugerował w pełni usatysfakcjonowany przebiegiem tej rozmowy Martin. – A gdy już zaczną się poważne negocjacje pokojowe z administracją prezydenta Nixona, to pańskim zdaniem jakie są szanse na szybkie zakończenie tej wojny?

Wietnamczyk zamyślił się na chwilę.

– Jestem na wojnie od prawie trzydziestu lat. Najpierw z Japończykami, potem z Francuzami, reżimem sajgońskim i z wami. Trudno mi więc być optymistą. Musi pan zrozumieć, że nie odpuścimy celu, o który tak długo walczyliśmy, a jest nim niepodległość i zjednoczenie całego Wietnamu. Nie będą to więc rozmowy szybkie, łatwe i miłe. Ale zarówno wasze, jak i nasze największe problemy są związane z rządem sajgońskim. Przekona się pan, podobnie jak nowy prezydent, jacy z nich dranie. Oni nie chcą, aby wojna się zakończyła. Obecne status quo niezwykle im odpowiada. O ich bezpieczeństwo w Wietnamie Południowym dba ponad pięćset pięćdziesiąt tysięcy amerykańskich żołnierzy i niewiele mniej Amerykanów z agend cywilnych, co powoduje napływ ogromnej fali dolarów. De facto utrzymujecie tę bandę. Po co mieliby się porozumieć z nami w jakiejkolwiek sprawie i zakręcić sobie kurek z kasą? Pewna szacowna dama i gorąca zwolenniczka pana Nixona, Anna Chennault, skontaktowała się osobiście z prezydentem Wietnamu Południowego, radząc mu sabotowanie rozmów paryskich przed wyborami. Jest bardzo nieostrożna, ale umacnia go w przeświadczeniu, że taka taktyka ma wielką przyszłość. Proszę sobie to wszystko rozważyć na spokojnie, a dojdzie pan do wniosku, że mam rację.

– To logiczne, co pan mówi, ale bądźmy dobrej myśli. W czasie ofensywy Tet na początku roku zginął mój przyjaciel Henry Lodger. – Martin spojrzał na pułkownika, którego twarz pozostała niewzruszona. – Dołożę zatem starań, aby zakończyć to zabijanie. To była bardzo pożyteczna wymiana poglądów i cieszę się, że do niej doszło.

– Ja też, panie Van Vert. W razie potrzeby jestem do dyspozycji – odpowiedział pułkownik Tran Minh i wyciągnął rękę na pożegnanie.

– Zabiłaś Henry’ego Lodgera? – zapytał prostu z mostu Dominik, gdy spotkał się na kolacji z Janą.

Siedzieli w niewielkiej rodzinnej knajpce i czekali na wino.

– Nie. Wietkong go zabił, a ja nie widziałam powodu, aby temu zapobiec. – Pułkownik KGB opowiedziała mu pokrótce całe zdarzenie. – Został nam jedynie Martin Van Vert, ale jego przecież nie zabijemy.

– Z tego, co ci zrelacjonował Tran Minh, wynika, że Van Vertom niezwykle zależy na wygranej Nixona. Jak sądzisz, wygra? – Dominik nie wątpił, że Jana ma lepszy od niego wgląd w sprawy amerykańskie.

– Odkąd zabito Roberta Kennedy’ego, jego szanse znacznie wzrosły. A jak zapewnił mnie Tran Minh, w rozmowach paryskich aż do wyborów nie będzie żadnego przełomu. Zatem obstawiam wygraną Nixona – odpowiedziała. – W Święto Dziękczynienia dowiemy się, jakie plany pomnożenia majątku i potęgi swojego rodu ma Victor Van Vert…

– Rozumiem, że Maria nie musi za wszelką cenę znaleźć się w gronie słuchaczy Victora? – upewnił się Dominik.

– Nie musi. Van Vertowie to męski klan, który nie zwykł dopuszczać kobiet. Gdyby się starała uczestniczyć w spotkaniu, mogłoby się to wydać podejrzane – oceniła. – Ona, jak uzgodniliśmy, ma inne zadania.

Przemytnik przyznał jej rację, zadumał się, po czym całkowicie zmienił temat.

– Zwróciłaś uwagę na to, co się wydarzyło w marcu w Polsce?

– Wydarzyło się to, co zostało przez kogoś zaplanowane. Na razie nie wiem do końca, czy głównymi animatorami byli moi przełożeni, czy też przełożeni Dolores. Musimy spotkać się we troje, bo bez jej udziału i litra bimbru woprosa nikak nie rozbieriosz – zaśmiała się Jana.6 listopada

Jednym z głównych powodów, dla których kwatera ekipy prezydenta elekta znajdowała się w hotelu Pierre, była odległość zaledwie jednej przecznicy od nowojorskiego apartamentu Richarda Nixona przy Piątej Alei 810. Przyszły prezydent nabył go w 1963 roku od Nelsona Rockefellera, zostając przy okazji jego sąsiadem. Apartamenty pod tym adresem miały na ogół prawie pięćset metrów kwadratowych powierzchni, cztery sypialnie, pokoje dla służby, salon, bibliotekę i wspaniały widok na Central Park.

Nixon wraz z żoną i córkami Tricią i Julie przyleciał do Nowego Jorku poprzedniego dnia około osiemnastej i prosto z lotniska Newark udał się do hotelu Waldorf Astoria, gdzie na trzydziestym piątym piętrze wynajęto dla niego apartament. Tu oczekiwał na wynik wyborów. Miał nadzieję, że w odróżnieniu od pojedynku z Johnem Kennedym w 1960 roku nie będzie musiał czekać na wyniki całą noc czy wręcz całą dobę.

Nie po raz pierwszy w życiu się omylił.

Mimo że przez pierwsze kilka godzin tego wieczoru prowadził w wyścigu prezydenckim z kandydatem demokratów, to o północy Hubert Humphrey go wyprzedził. Pół godziny później zdobył przewagę sześciuset tysięcy głosów. Dopiero nadejście wyników ze stanów Ohio i Kalifornia zmieniło stan rzeczy. O trzeciej nad ranem szóstego listopada Richard Nixon uwierzył, że wygrał wybory prezydenckie 1968 roku. Podobnie jak w 1960 roku do samego końca były kłopoty z liczeniem głosów w Chicago, gdzie uparty burmistrz Daley nie zamierzał pójść Nixonowi na rękę i ujawnić rezultatów wcześniej, niż absolutnie musiał.

Niepewność republikanów trwała mniej więcej do dziesiątej trzydzieści, gdy główne stacje telewizyjne NBC i CBS ogłosiły Richarda Nixona zwycięzcą, a rozwiała się całkowicie o jedenastej trzydzieści, kiedy zadzwonił Hubert Humphrey, by osobiście pogratulować kontrkandydatowi zwycięstwa. Natychmiast po przyjęciu tych gratulacji prezydent elekt udał się z całą rodziną do sali balowej hotelu na spotkanie ze swoimi zwolennikami, by podziękować im za nocne czuwanie i wygłosić krótkie przemówienie.

Zrelaksował się dopiero w apartamencie na Piątej Alei, gdzie zjadł coś z żoną i córkami i nastawił ulubioną muzykę. Z przyjemnością rozmyślał o czekających ich kilkudniowych wakacjach w rodzinnej posiadłości w Key Biscayne na Florydzie. Ale przed wylotem miał jeszcze jedno spotkanie, którego nie chciał odkładać, tym bardziej że nie spodziewał się, aby mogło być absorbujące.

Niebawem służący Manolo wprowadził gościa do biblioteki.

Martin Van Vert już od progu wyciągnął ramiona.

– Panie prezydencie, serdecznie gratuluję wygranej! Spełnił pan swoje i nasze marzenia. Ojciec prosił o przekazanie wyrazów podziwu i uznania. Jak zawsze zaprasza na kolację z okazji Święta Dziękczynienia. W tym roku będzie ona niezwykła, bo musimy podziękować za niezwykłą łaskę bożą.

Uścisnęli się. Obaj byli w doskonałych humorach. Usiedli w fotelach, a Manolo podał po kieliszku szampana i wyszedł.

– Podziękuj serdecznie Victorowi. Jego wiara we mnie przez te lata jest częścią naszego zwycięstwa, choć bardzo niewiele brakowało, a mogło być inaczej. Z danych mojego sztabu wynika, że wygrałem zaledwie jednym procentem głosów – zwierzył się rozluźniony prezydent elekt. – Tym bardziej dziękuję ci za to, co załatwiłeś z północnymi Wietnamczykami w Paryżu.

Przyszło mu też do głowy, że gdyby kandydatem demokratów na urząd prezydenta nie był Hubert Humphrey, lecz zamordowany pięć miesięcy wcześniej Robert Kennedy, to wyniki tych wyborów byłyby inne. Ale nie widział potrzeby, żeby dzielić się tą refleksją z gościem. Wiedział, że członek rodu Van Vertów musi mieć pełną tego świadomość…

– Kto będzie pamiętał o różnicy procenta?! Zwycięzca jest zawsze jeden! Pan nim jest i przejdzie do historii jako trzydziesty siódmy prezydent, reszta się nie liczy. – Martin uniósł kieliszek. – Wypijmy za ten sukces!

– Chciałbym cię z kimś poznać, Martinie – oznajmił Richard Nixon, z lubością spełniwszy toast. – Za chwilę wpadnie tu Bob Haldeman…

Nie dokończył zdania, gdy rozległo się pukanie i do biblioteki wszedł wysoki, prawie po wojskowemu ostrzyżony, ale już lekko łysiejący na czubku głowy mężczyzna o zdecydowanym wyrazie twarzy. Miał na sobie szary garnitur, białą koszulę, ciemny krawat i czarne buty.

– Pozwolą panowie, że dokonam prezentacji – rzekł Nixon, po czym przedstawił Martina nowo przybyłemu, jego zaś Martinowi. – Bob Haldeman będzie moim szefem sztabu w Białym Domu. Pokieruje przepływem dokumentów, informacji oraz, co najważniejsze, ludzi do Gabinetu Owalnego. Nie pozwoli, abym utonął w powodzi spraw nieistotnych, a mój czas marnowali osobnicy, którzy nie mają nic do powiedzenia.

– Miło cię poznać, Bob. Teraz już wiem, kto w Białym Domu jest najważniejszy po prezydencie… – odezwał się Martin poważnym tonem, gdyż nie chciał, aby jego wypowiedź została odebrana jako żart.

– Otóż to! Bob będzie moim alter ego czuwającym nad powodzeniem tej prezydentury. A klucz do sukcesu każdej prezydentury tkwi w prawidłowym procesie podejmowania decyzji. Na biurko prezydenta mogą trafiać jedynie te kwestie, których nie da się rozstrzygnąć na niższym szczeblu – odpowiedział Nixon. – Bob rzeczywiście będzie najważniejszym administratorem w Białym Domu. Dlatego życzyłbym sobie, abyście dobrze się poznali. Pamiętaj, Bob, że Martin Van Vert zawsze ma wstęp do Gabinetu Owalnego. A teraz wybaczcie, moi drodzy, muszę przygotować siebie i dziewczyny do podróży do Key Biscayne. Wy tymczasem sobie pogadajcie.

Dwaj mężczyźni pożegnali się z prezydentem elektem, zjechali do wyłożonego marmurem holu w stylu włoskiego renesansu, z bogato rzeźbionym sufitem, i wyszli na ulicę. Postanowili mówić sobie po imieniu.

– Jeżeli idziesz do waszej kwatery w hotelu Pierre, to chętnie cię odprowadzę – zasugerował Martin nowemu znajomemu. – Mam tam apartament, w którym możemy pogawędzić.

Haldeman z przyjemnością na to przystał. Od dwunastu lat był politycznie związany z Richardem Nixonem i doskonale się orientował, kto jest kim wśród jego zwolenników i jaki ma ciężar gatunkowy. Ród Van Vertów zajmował w tej konstelacji unikatową pozycję.12 listopada

Nixonowie nie zabawili w Key Biscayne dłużej aniżeli pięć dni. W drodze powrotnej do Nowego Jorku zahaczyli o Waszyngton, gdzie prezydent elekt spotkał się ze swoim poprzednikiem. Podczas gdy Lady Bird oprowadzała Pat Nixon po pokojach Białego Domu, odchodzący prezydent zaprosił gościa na spotkanie, którego głównym tematem była wojna w Wietnamie. Stawili się sekretarz stanu, sekretarz obrony, szef połączonych szefów sztabów, doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego i szef CIA. Ludzie większość swojego czasu poświęcający wojnie, której nie potrafili wygrać.

Słuchając ich, Richard Nixon uświadomił sobie nagle, że nie może pozwolić, aby Wietnam stał się jego obsesją i zniszczył jego administrację, tak jak zniszczył prezydenturę Johnsona, doprowadzając do sytuacji, w której prezydent bał się wychylić nosa z Białego Domu. Trzeba skończyć tę pieprzoną wojnę i zabrać się za wielkie sprawy – postanowił w myślach.

Przez następne kilka dni przez hotel Pierre przewinęło się mnóstwo ludzi, spośród których Nixon zamierzał wybrać pracowników swojej administracji. Wyrazy uszanowania złożył mu także dyrektor FBI, Edgar J. Hoover, który pełnił swój urząd od prawie czterdziestu lat i nie wątpił, że nadal na nim pozostanie, bo wiedział prawie wszystko o prawie wszystkich.

Nie przyszedł więc o nic prosić, tylko poinformował prezydenta elekta, że jego poprzednik, Lyndon Johnson, kazał zainstalować w Gabinecie Owalnym system do nagrywania wszystkich rozmów, który włączał i wyłączał przełącznikiem zainstalowanym pod biurkiem. Dodał, że John Kennedy i jego poprzednicy również podsłuchiwali ludzi, o czym on jako odwieczny szef FBI wiedział najlepiej. Ale to nie było wszystko, co Hoover miał do powiedzenia tego dnia nowo wybranemu prezydentowi Stanów Zjednoczonych.

– W końcówce kampanii wyborczej Lyndon Johnson był już tak zdesperowany, że kazał nam zainstalować podsłuchy wokół pana, między innymi w samolocie, którego używaliście podczas kampanii wyborczej – relacjonował dyrektor FBI z profesjonalnym spokojem. – Uzasadniał to względami bezpieczeństwa narodowego, co zawsze stanowi wygodny pretekst i praktycznie uniemożliwia nam odmowę.

– Bardzo interesujące, dyrektorze, chociaż nie do końca rozumiem, jakie informacje spodziewał się w ten sposób uzyskać. Liczył, że podsłuchując mnie, doprowadzi do zwycięstwa demokratów? I tak o wszystkim decydują wyborcy – zauważył prezydent elekt, wyraźnie zachęcając swojego niecodziennego rozmówcę do dalszych wynurzeń.

– Prezydent Johnson kazał też objąć podsłuchem telefon madame Chennault, pańskiej wielbicielki… – zaczął wyjaśniać Hoover.

– Czy to możliwe?! Anna Chennault to legenda, wdowa po bohaterze wojennym, który odniósł dla Ameryki wielkie zasługi, walcząc z Japończykami… – wszedł mu w słowo zdenerwowany tą informacją Richard Nixon. – Dlaczego to zlecił? O co mu chodziło?

– Był przekonany, że madame Chennault namawia prezydenta Wietnamu Południowego Nguyena Van Thieu i jego zastępcę Nguyena Cao Ky do sabotowania paryskich rozmów pokojowych, na które prezydent Johnson bardzo liczył jako na wsparcie kampanii wyborczej demokratów – kontynuował dyrektor FBI. – Miała ich przekonywać, że pan zapewniłby im znacznie lepszą pozycję i warunki w negocjacjach z komunistami z Północy aniżeli Hubert Humphrey, gdyby został prezydentem, bo cały pana życiorys to walka z komunizmem. Thieu i Ky zawsze bardzo ją szanowali i chyba w końcu uwierzyli, że to pan wygra wybory, bo jak inaczej wytłumaczyć ich obstrukcję w Paryżu… Johnson nie miał wprawdzie żadnych podstaw, aby sądzić, że jest pan osobiście zaangażowany w te działania, ale ta bardzo bogata dama stała się jego obsesją.

– Mam nadzieję, że te podsłuchy już nie funkcjonują, panie dyrektorze? – zapytał retorycznie Nixon.

– To zrozumiałe samo przez się, panie prezydencie – zapewnił Edgar Hoover. – Bardzo dziękuję za rozmowę i pozostaję do pana dyspozycji.

Dyrektor FBI pożegnał się i odprowadzony do drzwi przez Richarda Nixona opuścił apartament zajmowany przez ekipę prezydenta elekta.

Bob Haldeman, który na prośbę szefa uczestniczył w spotkaniu, uśmiechnął się ironicznie pod nosem.

– Stary, przebiegły lis. Przyszedł wkupić się w łaski nowego lokatora Białego Domu i wybadać, jak stoją jego akcje. Oczywiście zostawisz go na stanowisku?

– Oczywiście. Wolę mieć Edgara w swoim namiocie sikającego na zewnątrz, aniżeli miałby stać poza nim i sikać do środka – odpowiedział Richard Nixon z właściwą sobie umiejętnością komponowania obrazowych porównań.1969

20 stycznia

Dzień był zimny, szary i pochmurny, ale nowemu prezydentowi wydawało się, że świeci słońce.

Po ceremonii zaprzysiężenia podszedł do Lyndona Johnsona i zapytał:

– Co czułeś, gdy mówiłem: „Tak mi dopomóż Bóg”? Nie było ci przykro?

– Nie. Poczułem ogromną ulgę, że już nie odpowiadam za losy świata – odparł z uśmiechem były prezydent.

Obecny na uroczystości inauguracyjnej Victor Van Vert, złożywszy serdeczne gratulacje nowemu gospodarzowi Białego Domu i uścisnąwszy dłoń jego poprzednikowi, podszedł do szefa CIA Richarda Helmsa, którego karierę od lat śledził i wspierał. Mimo dzielącej ich różnicy wieku mieli ze sobą wiele wspólnego. Każdy z nich osiągnął w swoim życiu to, do czego dążył. Obaj wywodzili się z elitarnych środowisk Wschodniego Wybrzeża i – wyniośli, o arystokratycznych manierach – byli ich wcieleniem.

Chroniąc się przed chłodnym powietrzem, weszli do budynku Kapitolu.

– No jak, Richardzie? – zagaił nestor rodu Van Vertów. – Czego się spodziewasz po naszym nowym prezydencie?

– Nasze relacje będą zależeć od dobrej woli pana prezydenta – odpowiedział Helms – ale nie byłbym tu wielkim optymistą.

Victor Van Vert popatrzył na niego ze zdumieniem.

– Mam na myśli sprawę sprzed lat, z okresu przygotowań do operacji w Zatoce Świń – pospieszył z wyjaśnieniem dyrektor CIA. – Nixon był wtedy wiceprezydentem i wiedział, że emigranci kubańscy szkolą się w Ameryce Środkowej. Był wręcz jednym z pomysłodawców i głównych architektów tej operacji. Gdy w kampanii wyborczej roku sześćdziesiątego Jack Kennedy został kandydatem demokratów na prezydenta, ówczesny szef CIA, Allen Dulles, poinformował go o trwających przygotowaniach. I w czasie debaty telewizyjnej z Nixonem Kennedy, nawiązując do kwestii kubańskiej, wykorzystał to, co usłyszał od Dullesa. Nixon musiał zaprzeczyć, że trwają jakiekolwiek szkolenia. Uważał zapewne, że ma obowiązek chronić uczestniczących w nich ludzi, ale sprawił przez to wrażenie człowieka niewiele wiedzącego i nieprzygotowanego do debaty. Gdy później Dulles zaprzeczył, jakoby informował Kennedy’ego o planach inwazji, Nixon poczuł się zdradzony. A fiasko operacji utrwaliło w nim przekonanie, że na dodatek Agencja jest niekompetentna.

– Z tego, co pamiętam, to Kennedy ponosi największą winę za to, co się wtedy wydarzyło w Zatoce Świń. Przecież odwołał zgodę na osłonę operacji przez nasze lotnictwo i na wsparcie ze strony marynarki wojennej – zauważył Victor.

– Dobrze pamiętasz, ale nie zmienia to faktu, że była to operacja CIA – odpowiedział Helms. – Teraz Nixon pewno zażąda ode mnie wszystkich teczek i dokumentów związanych z tą operacją, choćby po to, by się dowiedzieć, czy Dulles rzeczywiście poinformował o niej Kennedy’ego, umożliwiając mu ośmieszenie rywala podczas debaty i ostateczne wygranie kampanii. Ja zaś będę musiał odmówić, bo CIA nikomu, nawet prezydentowi, nie może udostępniać materiałów operacyjnych, w których zawarte są dane osobowe agentów czy informacje o głowach państw udzielających nam wówczas pomocy. Nie wiemy przecież, w jaki sposób ta wiedza może zostać wykorzystana, a mnie nie wolno dopuścić do ręcznego sterowania Agencją przez głównego lokatora Białego Domu.

– Tak, to jest zarzewie potencjalnego konfliktu – przyznał Victor. – Mnie natomiast niepokoi wielkie otwarcie na Rosjan i Chińczyków, jakie deklaruje pan prezydent, twierdząc, że jego obowiązkiem wobec ludzkości jest nie dopuścić do wybuchu wojny atomowej. Uważam, że komunistów najłatwiej i najszybciej można wykończyć wyścigiem zbrojeń, a do wojny atomowej i tak nie dojdzie, bo wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, co by to oznaczało…

– Zgadzam się z tobą. Nixon potrzebuje Rosjan i Chińczyków przede wszystkim po to, aby zakończyć wojnę w Wietnamie. Bez tego nie może marzyć o drugiej kadencji – odpowiedział dyrektor CIA. – Zresztą już w połowie grudnia Henry Kissinger spotkał się z radzieckim dyplomatą z ich misji przy ONZ. Ten Rosjanin to oficer wywiadu działający pod przykryciem dyplomatycznym. Zakładam, że Nixon chce w ten sposób nawiązać kanały komunikacji z kierownictwem radzieckim poza strukturami Departamentu Stanu czy Agencji. To, niestety, nawyk, któremu hołduje większość prezydentów.

– Musimy, Richardzie, dokładnie śledzić ten proces i regularnie wymieniać się poglądami – zasugerował Victor. – Każdy prezydent chciałby przejść do historii jako zbawca ludzkości, ale też żaden z nich nie jest niezastąpiony. Nawet mój przyjaciel Richard Nixon.

– Niezmiernie się cieszę z tej wymiany poglądów, Victorze – odparł oficer amerykańskiego wywiadu. Instynkt podpowiadał mu, że właśnie pozyskał potężnego sojusznika w ewentualnym starciu z prezydentem.

W tym samym czasie w innym z licznych pomieszczeń Kapitolu swoją pierwszą rozmowę toczyli Henry Kissinger i Martin Van Vert, których tego rana przedstawił sobie Bob Haldeman, szef sztabu Białego Domu.

– Pan prezydent bardzo cię chwalił, Martinie, za twoją akcję w Paryżu – mówił z charakterystycznym, ciężkim niemieckim akcentem doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego. – Nasza nowa polityka wobec Rosjan i Chińczyków będzie wymagała właśnie takich zakulisowych i bardzo dyskretnych działań. Twoje doświadczenie z OSS i CIA powinno się tu okazać bardzo pomocne. Będziesz realizował zadania poza strukturami rządowymi, co pozwoli ukryć cię przed wszędobylskimi dziennikarzami. Musimy dopracować taki system kontaktów, aby wiedza o tym, że nam pomagasz, pozostała tajna. Pomyślisz nad jakimś rozwiązaniem?

– Oczywiście, Henry. Nie będzie z tym problemu – zapewnił Martin. – Chyba znam kogoś, kto dobrze się sprawdzi w roli naszego łącznika.

Wiedział, że już za kilka dni przedstawi Kissingerowi swojego zaufanego człowieka w Białym Domu, Harry’ego Adamsa, rekomendując go jako doświadczonego i dyskretnego urzędnika.15 lutego

Tego ranka lord Grey gościł w salonie swojego paryskiego apartamentu przy rue Caulaincourt pułkownik Jekatierinę Iwanową, Dominika i Dolores, która przybyła tam kilka dni wcześniej.

– Jak to jest, że w Moskwie poranna kawa smakuje zupełnie inaczej niż w Paryżu czy w Rzymie? – rzuciła mimochodem pułkownik KGB, rozkoszując się pierwszymi łykami aromatycznego napoju.

Wszyscy pozostali spojrzeli po sobie i wybuchnęli śmiechem.

– Nie przejmuj się, Jano. Mnie też kawa najlepiej smakuje w Rzymie, zwłaszcza we właściwym towarzystwie – odpowiedziała Dolores.

– Jak przebiegła kolacja z okazji Święta Dziękczynienia w rezydencji Van Vertów? – zapytał wreszcie Dominik. W jego głosie nie było zniecierpliwienia, ale na wszelki wypadek dodał: – Nie ukrywam, że trawi mnie ciekawość, co wymyślił stary Van Vert.

– Mów, Jano – podchwycił Malcolm. – Przyznam się, że cały rok myślałem o tej kwestii. Musi to być nie lada plan, skoro w okresie przygotowań zginęło aż dwóch Kennedych. Nie wątpię, że jakimś jego elementem jest też wojna w Wietnamie…

– Tak, Malcolmie, ale nie najważniejszym. Prostota planu was zadziwi… – odpowiedziała Jana, po czym zaczęła relacjonować słowo po słowie przebieg rozmowy zarejestrowanej przez Jamesa.

Taśmę z nagraniem Gladys przekazała do antykwariatu w Greenwich Village, a kurier pionu nielegałów wywiadu KGB dostarczył do centrali w Moskwie, z przeznaczeniem do rąk własnych pułkownik Iwanowej. Wymogi operacyjne sprawiły, że zajęło to trochę czasu i Jana otrzymała przesyłkę dopiero na początku drugiego tygodnia lutego.

Gdy skończyła, nikt ze słuchaczy długo nic nie mówił. Na twarzach Dolores, Dominika i Malcolma rysowały się różne odczucia, ale ich wspólnym mianownikiem była głęboka powaga.

Pierwszy zabrał głos Brytyjczyk.

– To niezwykle cyniczny, ale rzeczywiście genialny w swej prostocie plan, który przeorze całą gospodarkę światową. To najstarszy sposób bogacenia się elit: zepsuć pieniądz, opodatkowując tym samym pozostałych zjadaczy chleba. Historycznie rzecz ujmując, robili to wszyscy rządzący i możni tego świata. W perspektywie paru dekad plan Victora musi doprowadzić do drastycznego spadku wartości dolara i jego siły nabywczej. Ale z punktu widzenia rodu Van Vertów to nie będzie miało najmniejszego znaczenia. Słabego pieniądza trzeba mieć po prostu odpowiednio więcej… Mnie najbardziej zaintrygowała końcówka rozmowy, gdy Victor i Frederick dochodzą do wniosku, że nie będą się swoim planem z nikim dzielić.

– Bo też nie są filantropami – ocenił krótko Dominik. – Kwestią jest, co my zrobimy z tą wiedzą, i wywiad KGB, który też ją chyba zdobył… Ta wiedza warta jest fortunę! Tym większą, im mniej jest wtajemniczonych.

Spojrzenia zebranych skierowały się na pułkownik KGB, która uśmiechnęła się i zapaliła papierosa. Siedziała tak przez chwilę, z tajemniczą miną, jakby zastanawiając się, co powinna powiedzieć współkonspiratorom.

– KGB na razie nic nie zrobi z tą wiedzą, bo jej nie ma – odparła. – Nie będę wam tłumaczyć zawiłości mechanizmów operacyjnych radzieckiego wywiadu, ale w tej chwili jestem jedynym posiadaczem tej wiedzy i tylko ja znam źródła, które ją uzyskały. Mogę przekazać zwierzchnikom całość informacji, mogę pewne ważne dla nas elementy zataić lub zmienić, mogę też nic im nie powiedzieć, ale wtedy musiałabym się ewakuować z KGB i wyeliminować źródła. Nie sądzę jednak, abym była gotowa na takie rozwiązanie ani że jest ono konieczne.

– Nie jest konieczne – zabrał głos Dominik. – Najlepiej będzie, jeżeli pani pułkownik zasugeruje maksymalne zawężenie rozdzielnika, tak aby informacja trafiła jedynie do kilku najważniejszych osób. Niech one same zadecydują, komu jeszcze ją ujawnić.

– Szef wywiadu sam to zaproponuje, gdy pozna wagę informacji – zgodziła się Jana. – Dla ZSRR to jak dar niebios. To w końcu Rosja ma największe złoża złota i ropy, których cena będzie rosła, i może najbardziej skorzystać na planie Victora Van Verta. Zatem nic nie musi robić, a wywiad KGB tym bardziej. To nie są nasi konkurenci w tej sprawie.

– W gruncie rzeczy to my w ogóle nie mamy konkurentów. Nawet Van Vertowie nimi nie są – odezwał się Malcolm. – Dzisiaj o planie wiedzą oni i my, ale oni nie wiedzą, że my wiemy. Jana poinformuje swoich przełożonych, bo musi. Ale ci przecież nie upublicznią tej informacji. Dlatego nadarza się nam okazja życia: możemy nieźle się wzbogacić na pomysłowości Victora. Musimy robić dokładnie to co Van Vertowie, zacząć inwestować wszystko, co mamy, w złoto i ropę.

– Zgadzam się z Malcolmem, że nie musimy się martwić o konkurencję – rzekł Dominik. – Przypomnę natomiast, że mamy potencjalnego sojusznika, z którym jesteśmy związani pewnymi ustaleniami i który od czterech lat całkiem nieźle finansuje nasze poczynania wymierzone w Van Vertów, niewiele na razie otrzymując w zamian…

– Edyta Amschel i jej ród bankierów… – weszła mu w słowo pułkownik Jana. – Tak, ona jest potężnym sojusznikiem, ale może się okazać wielkim wrogiem, jeśli nie zasłużymy na jej zaufanie. Chyba nie zamierzamy zataić naszej wiedzy przed moją koleżanką z Auschwitz?

Na kilka sekund zaległa cisza, którą przerwał Dominik, zrywając się na nogi i pukając w czoło.

– Ależ to genialne! Jak mogłem wcześniej na to nie wpaść?! Oczywiście, że powiemy o wszystkim pani Amschel. Jano, idziesz ze mną na to spotkanie.

– Jesteś pewien, że chcesz ujawnić panią pułkownik wobec osób trzecich? – zapytała nagle Dolores, która od dłuższego czasu wydawała się zagubiona we własnych myślach.

– No tak. Koleżanki z obozu… – rzekł Malcolm z niepewnym uśmiechem. – Dominik nie musi nikogo dekonspirować. Po prostu zabierze na negocjacje mocniejszego partnera…

– Ja tu czegoś nie rozumiem… – odezwała się oficer izraelskiego wywiadu, do której dopiero po chwili dotarło, o co chodzi przemytnikowi. – Chcesz jakoś wykorzystać fakt, że obie były w obozie śmierci? Jak możesz…?! Jano, powiedz coś!

– Nie pierdol, mała! Nie takie rzeczy robiliśmy – odparł Dominik twardym, ale spokojnym głosem. – Nie umawiam się z panią Amschel na randkę, ale na twarde negocjacje biznesowe. Za ujawnienie planu Victora należy się nam wszystkim prowizja, tak z nią uzgodniłem, natomiast o wysokość tej prowizji trzeba będzie ostro się potargować. Jeżeli pani Amschel zdecyduje się zainwestować w złoto i ropę tyle co Van Vertowie, to każdy najmniejszy promil tej kwoty będzie superkasą! Dlatego, z całym szacunkiem, nie wyjeżdżaj mi tu z jakimiś hamulcami moralnymi! Ja też nie jestem do końca ich pozbawiony. Ale to gra w pieniądze, a nie w kulki na angielskim trawniku. Bez obrazy, Malcolmie.

Malcolm uśmiechnął się i machnął ręką, dając do zrozumienia, że nie czuje się w żaden sposób dotknięty. Dolores jednak nadal siedziała z naburmuszoną miną, wpatrując się w Janę.

– To dobry pomysł – odezwała się w końcu pułkownik KGB. – Pójdę z Dominikiem na spotkanie z panią Amschel. Nie mam nic przeciwko wykorzystaniu faktu, że obie przeszłyśmy przez Auschwitz. Kto wie, może się rozpoznamy, jeżeli nasze ścieżki gdzieś się w tym piekle przecięły. Przypominam, że jeden procent od dziesięciu miliardów dolarów to sto milionów zielonych, co oznacza, że na każdego z nas przypadłoby dwadzieścia milionów. Dla takich pieniędzy warto zastosować różne sztuczki negocjacyjne…

– Dziękuję ci, Jano, za zrozumienie – powiedział Dominik. – Tym bardziej że za ujawnienie naszej wiedzy zamierzam zaproponować pani Amschel nie jeden procent prowizji, ale… dziesięć.

Malcolm wstał gwałtownie, ale nie potrafił wydusić z siebie słowa, Jana uśmiechnęła się, kiwając z uznaniem głową, a Dolores, wyrwana z zadumy, przyglądała się Dominikowi, jakby wątpiąc w jego poczytalność. Ten zaś, świadomy wrażenia, jakie wywołał, beztrosko popijał kawę w oczekiwaniu na komentarze. Nie spodziewał się, że pierwszy padnie z ust człowieka, który już kilka minut wcześniej otworzył wytrychem drzwi do apartamentu, a teraz stał w przedpokoju, przysłuchując się ściśle tajnej rozmowie przyjaciół.

– Ambitny zamiar, ale do odważnych świat należy.

– Cewi! – Jana podbiegła i rzuciła się odzyskanemu kochankowi na szyję. Pocałowali się czule, nie zważając na pozostałych, jakby chcieli nadrobić stracone lata rozłąki. – Nie mogłeś mi sprawić większej niespodzianki!

– Dobrze, że się zjawiłeś, Cewi, bo Dominikowi chyba rozum odjęło – zaczął szybko mówić lord Grey. – Chce wytargować od pani Amschel miliard dolarów…

– …i zabrać ze sobą Janę, żeby zmiękczyła tamtą wspólnymi wspomnieniami z obozu – dodała z wyrzutem Dolores. – To mi się nie podoba…

– Słyszałem, słyszałem – uspokoił ich Cewi. – Stoję tu już wystarczająco długo. W tym gronie to Dominik jest ekspertem od robienia interesów i ja mu ufam.

– Nareszcie jakiś głos rozsądku – wszedł mu w słowo przemytnik. – Miliard dolarów prowizji, o który mam zamiar wystąpić, to bardzo względna suma. To wprawdzie dziesięć procent od sumy dziesięciu miliardów dolarów, jaką zgodnie z naszym założeniem miałaby zainwestować Edyta Amschel, ale jeżeli zwrot na tym kapitale będzie dziesięciokrotny, a tak to widzi Vick Van Vert, to zrobi się z tego sto miliardów dolarów. Wtedy jeden miliard naszej prowizji to nie dziesięć, lecz jeden procent! Diabelna różnica, prawda, moi drodzy?

– To rzeczywiście zmienia postać rzeczy – przyznał Malcolm, znacząco uspokojony argumentacją Dominika. – Z tej perspektywy twoja propozycja wydaje się wręcz skromna…

– Pozwólcie, że dokończę swoją poprzednią myśl – odezwał się Cewi, po czym zwrócił się do Dominika. – Nie mam nic przeciwko udziałowi Jany w negocjacjach z panią Amschel, ale wydaje mi się on raczej niepotrzebny.

– Co chcesz przez to powiedzieć, Cewi? – zapytała oficer izraelskiego wywiadu. – Jestem dziś chyba w kiepskiej formie, bo nie nadążam…

– Dominik zrobił na Edycie Amschel na tyle mocne wrażenie, że będzie najlepiej dla sprawy, jeżeli spotkają się sami. Jestem przekonany, że nasz przyjaciel znakomicie sobie poradzi. Co ty na to, Dominiku?

– A niech mnie! Nie da się ukryć, Dominik może się jeszcze podobać… – zauważyła Dolores, przyglądając mu się uważnie.

Przemytnik ocknął się wreszcie z zamyślenia.

– No cóż, Cewi, to ty jesteś ekspertem od madame Amschel, niech więc będzie tak, jak mówisz. Tym bardziej że przyszedł mi do głowy pewien szatański pomysł, którego realizacja wymagałaby znacznie bliższej znajomości, ba, wręcz zażyłości, Jany i Edyty Amschel. Przy odrobinie szczęścia moglibyśmy się dowiedzieć, co Rosjanie zamierzają zrobić z wiedzą o planie Victora Van Verta, którą wkrótce im przekaże pułkownik Jekatierina Iwanowa.

Dolores popatrzyła na niego podejrzliwie.

– Co knujesz? – zapytała.

– Pani Amschel powinna zostać doradcą człowieka, który rządzi Związkiem Radzieckim, Leonida Breżniewa. To najlepiej pozwoli jej wykorzystać wiedzę wynikającą z planu Victora i jeszcze na niej zarobić. Za sprawą stosownej prowizji, ma się rozumieć. – Dominik rozejrzał się po zebranych, ciekaw ich reakcji.

Dolores zatkało, Malcolm ukrył twarz w dłoniach, a Jana uniosła brwi.

Cewi w zamyśleniu zaczął gładzić się ręką po brodzie.

– Celowość takiego działania nie podlega dyskusji – rzekł w końcu. – Przekazując informację o planie Victora przełożonym, Jana automatycznie wypada z dalszej gry. Natomiast dzięki doradczej roli pani Amschel pozostaje na boisku, a my kontrolujemy sytuację. Jednak gra na takim poziomie jest wyjątkowo niebezpieczna. Równie łatwo można osiągnąć sukces, jak zostać kozłem ofiarnym. Co pani pułkownik o tym myśli?

– Jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach – oceniła Jana. – Od początku istnienia Kraju Rad jego kierownictwo miało swoich zachodnich doradców czy też życzliwych admiratorów. Wielu z nich zresztą nieźle na tym zarobiło. Zatem tego typu doradztwo ze strony postaci legendarnej w kręgach międzynarodowej finansjery nie byłoby czymś niezwykłym. Mogłoby się okazać wręcz pożądane. Ale jak mam to zasugerować swoim? Po pierwsze, skąd pani Amschel dowiedziała się o zamiarach Van Vertów. Po drugie, jak się poznałyśmy i zgadałyśmy o ich planie. Ktoś ma jakąś podpowiedź? Pan pomysłodawca?

– To proste. Mosad ujawnił ci parę szczegółów – odparł jakby nigdy nic Dominik, po raz kolejny tego dnia zaskakując wszystkich. – Podczas następnego przyjacielskiego spotkania Jany z Dolores… – zaczął wyjaśniać, ale oficer izraelskiego wywiadu nie dała mu dokończyć.

Zerwała się z sofy, na której siedziała obok Malcolma, i żywo gestykulując, wrzasnęła:

– Kurwa mać, Dominik, co za pojebany szatan dzisiaj cię opętał! Mógłbyś mnie nie mieszać do swoich popierdolonych planów?!

Brytyjczyk nie odrywał od niej oczu, zachwycony jej temperamentem i urodą.

– Dolores, proszę, daj człowiekowi dokończyć – rzekł uprzejmie Cewi, ale ton jego wypowiedzi wskazywał, że to raczej polecenie niż prośba. – Albo się skompromituje, albo zadziwi nas czymś sensownym.

Spojrzała na przełożonego złym wzrokiem, ale uspokoiła się i usiadła na swoim miejscu.

Dominik kontynuował:

– Pamiętajmy, że pułkownik Jekatierina Iwanowa uratowała w Kairze życie naszej małej awanturnicy, a ludzie na ogół bywają wdzięczni za takie przysługi. Kierownictwo wywiadu KGB, które przecież nie zna paskudnego charakteru słodkiej Dolores, z pewnością nie wątpi, że jest ona wdzięczna pani pułkownik…

– Dominik! – ostrzegła Dolores, podnosząc się powoli z sofy.

Przytrzymał ją jednak Malcolm, który postanowił wkroczyć do akcji z pozycji gospodarza tego spotkania szpiegowskiej międzynarodówki.

– Czy mogę prosić o minimum obycia towarzyskiego w tych progach? – zapytał. – Mów, Dominiku, powstrzymując się od niemerytorycznych wtrętów, a ty, moja panno, racz wysłuchać w milczeniu.

– Nie widzę zatem powodu – kontynuował niespeszony Dominik – aby w ramach takiej wdzięczności Dolores nie miała wspomnieć swojej wybawczyni, że administracja Nixona planuje z czasem znieść wymienialność dolara na złoto i uwolnić jego ceny, co w sposób oczywisty przysłuży się jej krajowi. Dla pułkownik KGB stanie się oczywiste, że brzmi to jak element planu Victora, i zmusi ją do próby ustalenia, skąd Mosad ma taką wiedzę i czy jest ona pewna, bo to oznacza, że jeszcze ktoś zna plan Van Vertów. Wyjdzie na to, że wiedza pochodzi od elity elit międzynarodowej finansjery, a jaka finansowa elita elit dzieli się takimi wrażliwymi informacjami z Mosadem? Ano nie bankierzy protestanccy, tylko żydowscy! Nazwisko Edyty Amschel nigdy nie padnie, bo paść nie może, ale to, co zostanie powiedziane, pozwoli pułkownik Iwanowej wytypować ją jako najbardziej prawdopodobne źródło informacji Mosadu, a jeżeli sprawdzenie wypadnie pozytywnie – zasugerować pozyskanie jej do współpracy jako doradcy. Kto zaś lepiej pozyska do takiej współpracy byłą więźniarkę Auschwitz niż inna towarzyszka niedoli?

– A jeśli pani Amschel nie zgodzi się na takie doradztwo? – wyraziła swoją wątpliwość Dolores.

Jej pytanie przyjęto salwą śmiechu.

– Nie wyobrażam sobie finansisty z czołowego rodu bankierów, który nie chciałby doradzać kierownictwu Związku Radzieckiego – powiedział Cewi, gdy zebrani ucichli. – To przepustka do wielkich możliwości i okazji biznesowych. Jeżeli zatem jesteśmy przekonani co do celowości operacji z udziałem pani Amschel, to bierzmy się do dzieła.

Dominik podszedł do sofy, usiadł obok Dolores, objął ją ramieniem i przytulił. Następnie spojrzał jej w oczy i zapytał:

– Co cię gryzie, Dolores? Dawno nie widziałem cię tak wkurwionej – mówił cicho, żeby nie stawiać jej w niezręcznej sytuacji wobec pozostałych, lecz Malcolm, Cewi i Jana otoczyli ich kręgiem, też zaniepokojeni stanem emocjonalnym przyjaciółki, a zarazem ciekawi jej odpowiedzi.

Dolores uśmiechnęła się do nich i odetchnęła głęboko.

– Nie daje mi spokoju śmierć Johna Kennedy’ego, a następnie jego brata Roberta. Wiem, że stoi za tym Victor Van Vert i że nie poniesie z tego powodu żadnych konsekwencji. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego mnie to męczy i wkurwia, ale tak jest. – W miarę jak się zwierzała, jej głos stawał się coraz bardziej zrelaksowany, a trapiące ją myśli wydawały się ulatniać.

– To pomyśl o Stalinie. Ten dopiero miałby się z czego rozliczać! Polityka to inny świat i nawet nie staraj się go zrozumieć – odezwała się pułkownik KGB. – Victor ponosi konsekwencje swoich czynów, odkąd zawiązała się nasza grupa. Jeszcze sobie tego w pełni nie uświadamia, ale mam nadzieję, że zanim umrze, będziemy mogli mu ten stan rzeczy przybliżyć. I zrozumie to, tak jak zrozumiał Henry Lodger…4 września

Sacharowski wprost tryskał znakomitym humorem.

– Na Łubiankę! – rzucił w stronę kierowcy wielkiej czarnej limuzyny Ził, po czym zwrócił się do pułkownik Iwanowej. – Generał kazał ci pogratulować powrotu z tarczą.

– To miłe – odpowiedziała. – Ale dziś nad ranem coś jeszcze przyszło mi do głowy. Pani Amschel wie chyba wszystko o międzynarodowych finansach. Zastanawiam się, czy nie warto byłoby jakoś tego wykorzystać w naszym interesie. Może, gdyby ją poprosić, zechciałaby doradzić to i owo…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: