Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jack Reacher. Ostatnia sprawa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 kwietnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Jack Reacher. Ostatnia sprawa - ebook

Wszystko ma swój początek...

W marcu 1997 roku Jack Reacher, czynny oficer żandarmerii wojskowej w randze majora, po raz ostatni wchodzi do Pentagonu. Za chwilę rozstrzygną się jego losy: zostanie aresztowany, zastrzelony w trakcie stawiania oporu lub dyscyplinarnie zwolniony ze służby. Zaledwie pięć dni wcześniej dowódca Reachera, generał Garber, wysłał go z tajną misją do Carter Crossing w stanie Missisipi. Na tyłach baru położonego przy głównej ulicy znaleziono zwłoki młodej kobiety, Janice Chapman, z poderżniętym gardłem. W bezpośrednim sąsiedztwie miasteczka znajduje się Fort Kelham – wielka baza wojskowa, zarazem ośrodek szkoleniowy komandosów. Czy zabójcą jest ktoś z miejscowych? Amerykański żołnierz?

Aby nie nadawać śledztwu niepotrzebnego rozgłosu, Reacher ma przeprowadzić je incognito i złożyć raport przełożonym. Sprawy komplikują się, gdy szeryf Carter Crossing, niezwykle urodziwa Elizabeth Deveraux, rozszyfrowuje tożsamość Jacka. To od niej Reacher dowiaduje się, że Chapman nie była pierwszą, lecz trzecią kolejną ofiarą. W podobny sposób zginęły wcześniej dwie inne, olśniewająco piękne kobiety. Niestety, dochodzenia utknęły w martwym punkcie.

Czy Deveraux, która je prowadziła, zależało na niewykryciu sprawcy? Czy Reacher będzie mógł żyć sam ze sobą, jeśli zrobi to, czego oczekuje od niego armia? Czy armia będzie mogła żyć z nim, jeśli tego nie zrobi? Czy to jego ostatnia sprawa w mundurze?
Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7985-389-2
Rozmiar pliku: 725 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O książce

Rok 1997. W miasteczku Carter Crossing w Missisipi zostaje znaleziona kobieta z poderżniętym gardłem.

Czy zabójcą jest ktoś z pobliskiej bazy wojskowej?

Do Carter Crossing zostaje wysłany z tajną misją major żandarmerii wojskowej Jack Reacher. Ma ocenić sytuację i złożyć przełożonym raport.

Na miejscu sprawą zajmuje się szeryf okręgowy, Elizabeth Deveraux. Niestety, śledztwo nie posuwa się ani o krok. Czy piękna szeryf sama nie chce znaleźć zabójcy, czy to Pentagon rzuca jej kłody pod nogi?

Reacher tymczasem zaczyna zdawać sobie sprawę, że stoi wobec decyzji, która rozstrzygnie o jego karierze wojskowej.

Czy będzie mógł żyć sam ze sobą, jeśli zrobi to, czego oczekuje od niego armia?

Czy armia będzie mogła żyć z nim, jeśli tego nie zrobi? Czy to jego ostatnia sprawa w mundurze?LEE CHILD

Brytyjski pisarz, od 1998 r. mieszkający w Nowym Jorku. W 2009 r. wybrany na prezesa stowarzyszenia Mystery Writers of America. Studiował prawo, potem pracował w teatrze i telewizji Granada. Zwolniony po 18 latach w wyniku restrukturyzacji, zainwestował w karierę literacką. W 1997 r. ukazała się jego pierwsza powieść – Poziom śmierci. Książka zdobyła Anthony Award za najlepszy debiut kryminalny i zapoczątkowała serię thrillerów ze wspólnym bohaterem, byłym żandarmem wojskowym Jackiem Reacherem, do której należąm.in.: Echo w płomieniach, Siła perswazji, Jednym strzałem (powieść zekranizowana jako Jack Reacher z Tomem Cruise’em w roli tytułowej), Elita zabójców, Jutro możesz zniknąć, 61 godzin, Czasami warto umrzeć, Ostatnia sprawa, Poszukiwany, Nigdy nie wracaj, Sprawa osobista. Książki Lee Childa publikowane są w 43 krajach. Tom Cruise ponownie wcielił się w Reachera w adaptacji Nigdy nie wracaj.

www.leechild.comTego autora

Jack Reacher
POZIOM ŚMIERCI
UPROWADZONY
WRÓG BEZ TWARZY
PODEJRZANY
ECHO W PŁOMIENIACH
W TAJNEJ SŁUŻBIE
SIŁA PERSWAZJI
NIEPRZYJACIEL
JEDNYM STRZAŁEM
wydanie specjalne z opowiadaniem „Nowa tożsamość Jamesa Penneya”
BEZ LITOŚCI
ELITA ZABÓJCÓW
NIC DO STRACENIA
JUTRO MOŻESZ ZNIKNĄĆ
61 GODZIN
CZASAMI WARTO UMRZEĆ
OSTATNIA SPRAWA
wydanie specjalne z opowiadaniem „Drugi syn”
POSZUKIWANY
NIGDY NIE WRACAJ
SPRAWA OSOBISTA
ZMUŚ MNIE
STO MILIONÓW DOLARÓW
oraz
NAJLEPSZE AMERYKAŃSKIE OPOWIADANIA KRYMINALNE 2010
(współautor)Jack Reacher: CV

Imię i nazwisko: Jack Reacher

Narodowość: amerykańska

Urodzony: 29 października 1960 roku w Berlinie

Charakterystyczne dane: 195 cm; 99–110 kg; 127 cm w klatce piersiowej

Kolor włosów: ciemny blond

Kolor oczu: niebieski

Ubranie: kurtka 3XLT, długość nogawki mierzona od kroku 95 cm

Wykształcenie: szkoły na terenie amerykańskich baz wojskowych w Europie i na Dalekim Wschodzie; Akademia Wojskowa West Point

Przebieg służby: 13 lat w żandarmerii armii Stanów Zjednoczonych; w 1990 zdegradowany z majora do kapitana, zwolniony do cywila w randze majora w 1997 roku

Odznaczenia służbowe: Srebrna Gwiazda, Medal za wzorową służbę, Medal Żołnierza, Legia Zasługi, Brązowa Gwiazda, Purpurowe Serce

Ostatni adres: nieznany

Czego nie ma: prawa jazdy; dokumentu ze zdjęciem; osób na utrzymaniu1

Pentagon z sześciuset tysiącami metrów kwadratowych powierzchni i dwudziestoma siedmioma kilometrami korytarzy jest największym kompleksem biurowym na świecie. Pracuje w nim trzydzieści tysięcy osób, dla których przewidziano tylko trzy wejścia i wyjścia, a wszystkie prowadzą przez pilnie strzeżone hole wejściowe. Wybrałem wejście południowo-wschodnie, ponieważ znajduje się najbliżej stacji metra i przystanku autobusowego i jest najczęściej używane przez cywilnych pracowników Pentagonu. Zależało mi na znalezieniu się w jak najgęściejszym tłumie, najchętniej w długiej, niekończącej się kolumnie, na wypadek gdyby komuś przyszło do głowy strzelać bez ostrzeżenia. Podczas próby aresztowania dochodzi do różnych nieprzewidzianych sytuacji – czasem przypadkowo, czasem celowo – wolałem więc mieć świadków. Chciałem czuć na sobie czyjeś obiektywne spojrzenie, przynajmniej na początku. Oczywiście pamiętam dokładnie datę: jedenastego marca 1997 roku. Wtedy po raz ostatni wchodziłem tam legalnie jako pracownik firmy, która ten gmach dla siebie zbudowała.

Bardzo dawno temu.

Warto też przypomnieć, że od tego dnia zostało jeszcze dokładnie cztery i pół roku do owego wtorku, który zmienił świat, tak więc jak wiele spraw przed tą datą także kontrola wchodzących na teren Pentagonu była inna. Podchodzono do niej poważnie, ale bez nadmiernej histerii i moje pojawienie też jej nie wywołało. Przynajmniej z pozoru. Miałem na sobie czyściutki i starannie odprasowany paradny mundur, buty wyczyszczone na glans, na piersi baretki i odznaczenia zebrane przez trzynaście lat służby. Skończyłem trzydzieści sześć lat i byłem wysokim, szczupłym i prostym jak świeca modelowym majorem amerykańskiej żandarmerii wojskowej. Może poza ciut przydługimi włosami i pięciodniowym zarostem na twarzy.

W tamtych czasach za ochronę Pentagonu odpowiadali funkcjonariusze Defense Protective Service i już z czterdziestu metrów dostrzegłem aż dziesięciu z nich w holu, co wydało mi się grubą przesadą i skłoniło do zastanowienia, czy wszyscy reprezentują DPS, czy może niektórzy z nich to nasi w przebraniu, którzy czekają tu na moje przybycie. Do większości takich przebieranek wykorzystuje się u nas chorążych, którym często przychodzi udawać kogoś innego. Potrafią się wcielać w pułkowników, generałów i szeregowców – praktycznie w każdego, bez względu na stopień, i są w tym świetni. Przebranie się w mundur funkcjonariusza DPS i zasadzenie się w tej roli na ofiarę byłoby dla nich czymś dziecinnie prostym. Z trzydziestu metrów wciąż nie byłem pewny. Wojsko to ogromna instytucja i do zasadzki na mnie na pewno użyto by ludzi, których wcześniej nie spotkałem.

Posuwałem się do przodu w tłumie idącym przez dziedziniec ku wejściu do głównego holu – w masie osób obojga płci w mundurach wojskowych, zarówno eleganckich wyjściówkach, jak i w polowych, których wówczas używaliśmy. Było wielu wojskowych po cywilnemu, ubranych w garnitury lub typowe uniformy biurowe, czyli w marynarkę i spodnie, ale także niemało cywilów. Każdy miał w ręce teczkę lub walizeczkę albo jakiś pakunek pod pachą. Wszyscy stopniowo zwalniali i zaczynali dreptać niemal w miejscu, w miarę jak szeroka ludzka rzeka zwężała się najpierw do potoku, potem do pojedynczego lub co najwyżej dwuosobowego strumyczka, pozwalającego przecisnąć się przez prowadzące do holu drzwi. Zrobiłem to samo i ustawiłem się w pojedynczym rządku za kobietą o białych niezniszczonych dłoniach i przed mężczyzną w lekko wyświeconej na łokciach marynarce. Oboje wyglądali na cywilnych pracowników biurowych, czyli dokładnie takich, o jakich mi chodziło: obiektywnych świadków. Zbliżało się południe, na niebie świeciło słońce i w powietrzu czuć było ciepły powiew. Zaczynała się wiosna w Wirginii, sady wiśniowe za rzeką budziły się do życia. Jeszcze trochę, a wszystkie okryją się sławnym kwieciem. Zapewne na biurkach w różnych zakątkach kraju leżały już wykupione bilety lotnicze i aparaty fotograficzne przygotowane na zaplanowaną wycieczkę do stolicy.

Dreptałem do przodu w kolejce. Kawałek dalej funkcjonariusze DPS zajmowali się tym, czym pracownicy ochrony zwykle się zajmują. Czterech miało jakieś specjalne zadanie, dwóch siedziało za recepcyjnym kontuarem, dwóch innych stało przy kołowrotku w drzwiach i sprawdzało służbowe identyfikatory wchodzących. Ostatni dwaj ustawili się za szybą i czujnym wzrokiem lustrowali ludzką ciżbę. Czterej pierwsi stali w głębi holu w zbitej gromadce i nic nie robili. Wszyscy byli uzbrojeni.

Najbardziej niepokoiło mnie tych czterech w głębi holu. Niewątpliwie w roku 1997 Departament Obrony zatrudniał zbyt wiele osób w stosunku do ówczesnych potrzeb, ale nawet wtedy widok czterech funkcjonariuszy niemających kompletnie nic do roboty należał do rzadkości. Większość służb przynajmniej dbała o to, aby zbędny personel sprawiał wrażenie bardzo zajętego. Ci czterej wyraźnie nie mieli co robić. Wyciągnąłem szyję, próbując dojrzeć ich buty. Z butów można dużo wywnioskować. Przebieranki tajniaków zwykle nie sięgają butów, zwłaszcza wśród mundurowych. W zasadzie służba w DPS miała charakter policyjny i pełniący ją ludzie w miarę możności optowali za policyjnym obuwiem: wygodnymi kamaszami, przystosowanymi do wielogodzinnego chodzenia i stania. Przebrani chorążowie żandarmerii wojskowej zapewne nosiliby wojskowe buty, a te od policyjnych nieco się różnią.

Jednak nie udało mi się ich dojrzeć. Wewnątrz było zbyt mroczno, a oni stali za daleko.

Kolejka posuwała się raźnym tempem z czasów sprzed jedenastego września. Żadnych objawów zniecierpliwienia, żadnych lęków, żadnego zdenerwowania. Pełen spokój. Kobieta przede mną poperfumowała się przed wyjściem i czułem bijący od niej zapach. Całkiem przyjemny. Dwaj za szybą dostrzegli mnie z odległości dziesięciu metrów. Przyjrzeli się kobiecie, potem mnie, zatrzymując wzrok o mgnienie oka za długo i szybko przenosząc go na faceta za mną.

A potem wrócili do mnie i otwarcie zlustrowali mnie od góry do dołu i od lewej do prawej, trzymając na celowniku przez dobre pięć sekund. Kolejka posunęła się do przodu, ja wraz z nią, a ich spojrzenia ponownie przesunęły się za mnie. Nie powiedzieli do siebie ani słowa, nie dali nic po sobie poznać, nie podnieśli alarmu. To mogło oznaczać w najkorzystniejszej wersji, że wcześniej mnie nie widzieli i zwróciłem ich uwagę tylko dlatego, że wyróżniałem się wzrostem i wyglądem. Albo dlatego, że miałem na sobie mundur majora ze złotymi liśćmi dębowymi i baretkami poważnych odznaczeń, w tym Srebrnej Gwiazdy, niczym facet z plakatu reklamującego wstępowanie do wojska, a jednocześnie przydługie włosy i zarost jak u jaskiniowca. Z czystej ciekawości musieli mi się lepiej przyjrzeć. Służba wartownicza potrafi się dłużyć i wszelkie urozmaicenia są mile widziane.

Albo – i to była najmniej korzystna wersja – upewniali się, że oczekiwane przez nich zdarzenie właśnie się realizuje i wszystko przebiega zgodnie z planem. To znaczy, że wcześniej przestudiowali zestaw fotografii i teraz mówili sobie w duchu: dobra, już jest, dokładnie o czasie, więc czekamy jeszcze dwie minuty, aż wejdzie do środka, i wtedy go dopadamy.

Byłem oczekiwany i zjawiłem się o czasie. Umówiłem się na dwunastą z pewnym pułkownikiem w jego gabinecie na drugim piętrze kręgu C i byłem pewny, że nigdy tam nie dotrę. Świadome wchodzenie w sytuację grożącą aresztowaniem może się wydawać przejawem głupoty. Czasami jednak bywa tak, że jeśli człowiek chce się upewnić, czy płyta kuchenna jest gorąca, najlepiej jest jej dotknąć.

• • •

Mężczyzna znajdujący się w kolejce przed kobietą przede mną wszedł do środka, uniósł zawieszony na szyi identyfikator i został przepuszczony. Kobieta zrobiła krok do przodu i znieruchomiała, bo właśnie w tym momencie dwaj stojący za szybą funkcjonariusze DPS postanowili przystąpić do akcji. Kobieta pozwoliła im wcisnąć się przed siebie, co naruszyło dotychczasową płynność przesuwania się kolejki. Chwilę potem ruszyła z miejsca, ominęła ich i weszła do środka, oni zaś zwarli szyk i znaleźli się tuż przede mną, tyle że zwróceni do mnie twarzami.

Stanęli obok siebie, blokując wejście i patrząc prosto na mnie. Byłem niemal pewny, że są prawdziwymi funkcjonariuszami DPS. Na nogach mieli policyjne kamasze, mundury były pozagniatane i dopasowane do sylwetek w sposób wskazujący na długotrwałe użytkowanie. Nie byli przebierańcami, którzy wyjęli mundury z szaf i włożyli na siebie po raz pierwszy dziś rano. Przeniosłem wzrok nad nimi i spojrzałem na czterech facetów w środku, którzy nadal stali bezczynnie. Spróbowałem ocenić ich mundury, ale z tej odległości było to trudne.

– Możemy w czymś pomóc, panie majorze? – odezwał się stojący po prawej.

– W czym? – spytałem.

– Dokąd się pan dziś wybiera?

– Muszę wam powiedzieć?

– Ależ skąd, panie majorze. Tyle że moglibyśmy panu pomóc w szybszym dotarciu na miejsce.

Zapewne potajemnym przejściem do małej salki bez okien, pomyślałem. Domyślałem się, że oni też zdają sobie sprawę z obecności cywilnych świadków.

– Nie ma potrzeby, zaczekam na swoją kolej. Zresztą już prawie dochodzę – rzuciłem beztrosko.

Żaden nie miał na to gotowej odpowiedzi i sytuacja stała się patowa. Amatorzy. Próba aresztowania mnie przy świadkach byłaby głupotą. Mogłem się wyrwać, skoczyć do tyłu i w mgnieniu oka zgubić się w tłumie. Wiedziałem, że nie spróbują strzelać, bo w takim tłumie byłoby za dużo przypadkowych ofiar. Przypominam, że był marzec 1997 roku. Dokładnie jedenastego. Cztery i pół roku przed wprowadzeniem obostrzeń. Zdecydowanie woleli poczekać, aż znajdę się w środku. Wtedy dwaj przy wejściu mogliby zamknąć drzwi i wziąwszy mnie w cztery ognie, doprowadzić do kontuaru recepcji, gdzie zakomunikowano by mi złą wiadomość. Teoretycznie nawet wtedy mógłbym się jeszcze wyrwać i rzucić do wyjścia, ale musiałoby mi to zająć kilka sekund – wystarczająco długo, by stojący bezczynnie czterej faceci zdążyli wpakować mi tysiąc kul w plecy.

Gdybym się rzucił do środka, mogliby mnie ostrzelać od przodu. Zresztą pomysł ucieczki do środka gmachu Pentagonu nie wydawał się rozsądny. Przecież to największy kompleks biurowy na świecie z trzydziestoma tysiącami zatrudnionych. Pięć poziomów nad i dwa pod ziemią i dwadzieścia siedem kilometrów korytarzy. Poszczególne kręgi łączy dziesięć promieniście rozchodzących się korytarzy i mówi się, że z każdego punktu do dowolnego miejsca można się dostać w ciągu maksimum siedmiu minut. Zapewne wyliczono to na bazie wojskowego marszu z prędkością sześciu i pół kilometra na godzinę. Gdybym puścił się biegiem, mógłbym dotrzeć do dowolnego miejsca w ciągu około trzech minut. Tylko dokąd? Mógłbym się ukryć w schowku na szczotki i żywiąc się podkradanymi drugimi śniadaniami, przetrwać najwyżej dzień czy dwa. Mógłbym też wziąć zakładników i spróbować negocjować, lecz nie słyszałem, żeby komuś to się powiodło.

Dlatego postanowiłem nic nie robić.

– Życzę udanego dnia, panie majorze – powiedział funkcjonariusz DPS po prawej, po czym jakby nigdy nic wyminął mnie, jego kolega po lewej zrobił to samo. Obaj wolnym krokiem wyszli na dziedziniec, jakby ciesząc się, że mogą zaczerpnąć świeżego powietrza, porozglądać się i zająć kimś innym. Może jednak nie byli tacy głupi. Wykonywali zadanie, realizując wcześniej ustalony plan. Spróbowali zwabić mnie do zamkniętego pomieszczenia, lecz się nie udało. Trudno. Nie ma się czym przejmować. Przewracali w myślach stronicę instrukcji postępowania i przechodzili do planu B: poczekać, aż znajdę się w środku i zamkną się za mną drzwi. Dopiero wtedy uruchomić procedurę zapanowania nad tłumem. Rozproszyć go i rozpędzić na boki, żeby uchronić ludzi przed konsekwencjami ewentualnej strzelaniny w budynku. Zakładałem, że szyby oddzielające dziedziniec od holu są kuloodporne, ale doświadczenie każe wątpić w to, czy cokolwiek, na co Departament Obrony wydaje pieniądze, odpowiada w pełni warunkom określonym w zamówieniu.

Drzwi znajdowały się tuż przede mną i były otwarte. Zaczerpnąłem powietrza i postąpiłem krok do przodu. Czasami bywa tak, że jeśli człowiek chce się upewnić, czy płyta kuchenna jest gorąca, najlepiej jest jej dotknąć.2

Uperfumowana kobieta o białych dłoniach została przepuszczona i zdążyła się zagłębić w korytarz prowadzący z holu. Na wprost mnie był recepcyjny kontuar z dwoma funkcjonariuszami, po lewej stali dwaj inni, sprawdzający identyfikatory. Ramiona kołowrotka były złożone, a znajdujące się między strażnikami przejście było otwarte. Czterej w głębi holu nadal stali bezczynnie i tylko rzucali na boki czujne spojrzenia. Nie uczestniczyli w akcji, jakby należeli do oddzielnej służby. Wciąż nie mogłem dojrzeć ich butów.

Ponownie zaczerpnąłem powietrza i ruszyłem w stronę kontuaru.

Jak jagnię do rzeźni.

Jeden z recepcjonistów spojrzał na mnie pytająco.

– Słucham.

W jego tonie było zmęczenie i zniechęcenie, a słowa zabrzmiały bardziej jak stwierdzenie niż pytanie. Jakbym go już o coś zapytał, a on odpowiadał. Był młody i wyglądał na dość rozgarniętego. Chyba prawdziwy funkcjonariusz DPS. Chorążowie żandarmerii wojskowej szybko się uczą, ale bez względu na zdolności aktorskie, raczej nie posadzono by ich w recepcji Pentagonu.

Recepcjonista nie spuszczał ze mnie pełnego wyczekiwania wzroku.

– Jestem umówiony na spotkanie o dwunastej – powiedziałem.

– Z kim?

– Z pułkownikiem Frazerem.

Zrobił taką minę, jakby po raz pierwszy słyszał to nazwisko. Ostatecznie to największy biurowiec na świecie, trzydzieści tysięcy zatrudnionych. Wziął do ręki skorowidz grubości książki telefonicznej i przerzucił kilka kartek.

– Czy chodzi o pułkownika Johna Jamesa Frazera z Biura Łączności z Senatem?

– Tak – odparłem.

Czyli: tak, to ja, przyznaję się.

Czterech facetów stojących nieco dalej po lewej przyglądało mi się bez słowa. Żaden nawet nie drgnął. Jak dotąd.

Gość za ladą nie spytał mnie o nazwisko. Może dlatego, że go uprzedzono i pokazano zdjęcia. A może dlatego, że zgodnie z przepisami na klapce prawej kieszeni bluzy miałem regulaminową plakietkę z nazwiskiem, pośrodku, górna krawędź plakietki dokładnie sześćdziesiąt cztery milimetry poniżej szwu.

Z siedmioma literami: REACHER.

Lub równie dobrze dwudziestoma: ARESZTUJCIE MNIE TERAZ.

– Biuro pułkownika Johna Jamesa Frazera znajduje się w trzy C trzysta piętnaście. Wie pan, co to oznacza? – zapytał recepcjonista.

– Tak – odrzekłem. Trzecie piętro, krąg C, korytarz numer trzy, moduł piętnasty. Pentagońska wersja współrzędnych geograficznych, niezbędnych do poruszania się po stu siedemnastu tysiącach metrów kwadratowych powierzchni biurowej.

– Życzę miłego dnia, panie majorze – powiedział recepcjonista i przeniósł wzrok na następnego w kolejce. Przez chwilę stałem nieruchomo. Naprawdę się starają, osiągają perfekcję. W prawie miarę odpowiedzialności karnej określa łacińska maksyma: actus non facit reum nisi mens sit rea. Z grubsza znaczy to: czyn nie musi być karalny, o ile nie popełniasz go świadomie. Występkowi musi towarzyszyć intencja. Chcieli, żebym ujawnił intencje. Czekali, aż minę kołowrotek i zanurzę się w labirynt korytarzy. To by tłumaczyło, dlaczego czterech frajerów czekało po tamtej stronie bramki, a nie po tej. Przekroczenie umownej granicy uwiarygodni całą sprawę. Może są jakieś ograniczenia prawne. Może zasięgnięto rady prawników. Frazer niewątpliwie chciał mi się dobrać do tyłka, jednocześnie chroniąc własny.

Raz jeszcze zaczerpnąłem powietrza i przekroczyłem magiczną linię, uwiarygodniając się w swojej roli. Minąłem sprawdzających identyfikatory funkcjonariuszy i przecisnąłem się między złożonymi metalowymi ramionami kołowrotka. Przeszedłem na drugą stronę i zatrzymałem się. Czterech frajerów znalazło się teraz po mojej prawej. Przyjrzałem się ich butom. Regulamin wojskowy jest zdumiewająco nieprecyzyjny w kwestii wojskowego obuwia. Gładkie czarne półbuty na sznurówki w typie oksfordów lub podobnych. Konserwatywne w wyglądzie, bez żadnych ozdóbek, minimum po trzy pary oczek do sznurówek, całkowicie zabudowane czubki, najwyżej pięciocentymetrowe obcasy. Nic więcej w regulaminie nie ma. Ci czterej po prawej stosowali się do regulaminu i nie mieli na nogach policyjnych kamaszy. W przeciwieństwie do dwóch, którzy zostali na dziedzińcu. Wszyscy czterej mieli buty mieszczące się w wojskowym opisie. Wyglansowane, ściągnięte sznurówkami, niektóre już lekko podniszczone. Być może prawdziwi funkcjonariusze DPS, a może nie. Nie byłem w stanie tego ustalić. Jeszcze nie.

Patrzyłem na nich, oni patrzyli na mnie, ale nikt się nie odzywał. Wyminąłem ich, ruszyłem kręgiem E w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara i skręciłem w lewo w pierwszy napotkany korytarz promieniowy.

Wszyscy czterej ruszyli w ślad za mną.

Trzymali się jakieś dwadzieścia metrów z tyłu, na tyle blisko, by nie stracić mnie z oczu, i na tyle daleko, żebym nie czuł na karku ich oddechów. Maksimum siedem minut między dowolnymi dwoma punktami budynku. Czułem się jak plaster wędliny w kanapce. Byłem pewny, że w pobliżu 3C315 lub w odległości, na jaką postanowili mnie dopuścić, czeka druga ekipa, ja zaś szedłem prosto na nich. Nie było gdzie uciekać ani gdzie się ukryć. Znalazłem się w kręgu D, po schodach dotarłem na trzecie piętro i właściwie tylko dla hecy zmieniłem kierunek obejścia na zgodny ze wskazówkami zegara. Minąłem promieniowy korytarz numer pięć, potem cztery. Po kręgu D kręciło się mnóstwo osób. Umundurowani pracownicy obojga płci ze stertami teczek w kolorze khaki i pustym wzrokiem maszerowali dziarskim wojskowym krokiem. Było ich tak wielu, że musiałem schodzić im z drogi, wymijać i przepychać się do przodu. Większość obrzucała mnie spojrzeniami. Długie włosy i zarost budziły zdziwienie. Zatrzymałem się przy dystrybutorze, nachyliłem do kranika i łyknąłem wody. Ludzie mijali mnie w milczeniu. Zerknąłem do tyłu i ujrzałem, że moi czterej opiekunowie z DPS gdzieś się zgubili. Specjalnie mnie to nie zdziwiło, bo właściwie mogli sobie darować śledzenie. Wiedzieli, dokąd idę i o której mam dotrzeć do celu.

Wyprostowałem się i ruszyłem w dalszą drogę. Skręciłem w korytarz numer trzy i doszedłem do kręgu C. W powietrzu wisiał lekki zapaszek mundurów, pasty do linoleum i cygar. Powłoka farby na ścianach była gruba i miała urzędową barwę. Rozejrzałem się na boki. Po korytarzu kręciło się kilka osób, lecz nie było grupki czekającej w pobliżu modułu piętnastego. Może czekają na mnie w środku. W końcu byłem pięć minut spóźniony.

Nie skręciłem w C. Trzymając się trójki, dotarłem do B, potem do A, czyli do najbardziej wewnętrznego kręgu, na którym kończą się wszystkie korytarze promieniowe – lub się zaczynają, zależnie od stopnia i perspektywy patrzącego. Za kręgiem A znajduje się tylko liczący ponad dwadzieścia tysięcy metrów kwadratowych pięciokątny otwarty dziedziniec, niczym dziura w kanciastym obwarzanku. Kiedyś nazywano to Ground Zero, bo wierzono, że Sowieci mają pięć największych i najlepszych wyrzutni rakietowych, na stałe wycelowanych w ten punkt. Na wszelki wypadek pięć, gdyby pierwsze cztery zawiodły. Doświadczenie podpowiadało, że również Sowieci nie zawsze dostają dokładnie to, za co płacą.

Odczekałem do piętnaście po dwunastej. Niech lepiej zachodzą w głowę, gdzie się zgubiłem. Może już mnie szukają. Może ci czterej właśnie dostają opieprz za to, że stracili mnie z oczu. Raz jeszcze zaczerpnąłem głęboko powietrza, oderwałem się od ściany i wszedłem w korytarz promieniowy numer trzy. Dotarłem do kręgu B, potem do C, skręciłem i nie zwalniając kroku, ruszyłem w stronę modułu piętnastego.3

Przed modułem piętnastym nikt na mnie nie czekał. Korytarz, jak okiem sięgnąć w obie strony, był pusty i cichy. Pewnie wszyscy dotarli tam, gdzie mieli dotrzeć, i spotkania umówione na dwunastą trwały.

Drzwi do modułu były otwarte. Zapukałem, by okazać grzeczność, zapowiedzieć się, ostrzec, i wszedłem do środka. Pierwotnie większość biur w Pentagonie mieściła się na tak zwanej otwartej przestrzeni, podzielonej szafami na mniejsze moduły (stąd nazwa), dopiero potem pojawiły się ścianki działowe i powstały obudowane gabinety. Gabinet Frazera oznaczony 3C315 wyglądał dość typowo: kwadratowy pokoik z oknem bez widoku, dywan na podłodze, fotografie na ścianach, metalowe biurko będące obowiązkowym wyposażeniem w Departamencie Obrony, krzesło z poręczami udające fotel i dwa krzesła dla gości bez poręczy, komoda z szufladami oraz dwudrzwiowa szafka na dokumenty.

Poza siedzącym za biurkiem Frazerem w pokoju nie było nikogo. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się.

– Witaj, Reacher – powiedział.

Zerknąłem w lewo i w prawo. Rzeczywiście poza Frazerem nie było nikogo. Pokój nie miał szafy ani drzwi do prywatnej toalety. Nie było w ogóle żadnych drzwi. Korytarz za mną pozostawał pusty. W gigantycznym gmachu panowała cisza.

– Zamknij za sobą drzwi – rzekł Frazer.

Zamknąłem drzwi.

– Jak chcesz, to siadaj – dodał.

Usiadłem.

– Spóźniłeś się – dodał.

– Przepraszam – powiedziałem. – Był korek przy wejściu.

Frazer kiwnął głową.

– Dwunasta w tym gmachu to koszmar. Ludzie wychodzą na lunch, przychodzi druga zmiana, wszystko naraz. Pożar w burdelu. Z zasady nie planuję wyjść na dwunastą. Na krok nie ruszam się z miejsca.

Miał około metra siedemdziesięciu pięciu wzrostu i dziewięćdziesięciu kilogramów wagi. Szerokie bary, masywna klatka piersiowa, rumiana twarz, czarne włosy, po czterdziestce. W jego żyłach płynęła duża domieszka krwi szkockiej, przefiltrowanej przez żyzną ziemię stanu Tennessee, skąd pochodził. Jako młody chłopak był w Wietnamie, jako mężczyzna w średnim wieku nad Zatoką. Cały był upstrzony śladami z pola walki, które wyglądały jak wysypka. Był starego typu wojownikiem, ale na szczęście dla siebie poza strzelaniem umiał też się śmiać i rozmawiać. Właśnie dlatego trafił do Biura Łączności z Senatem. Jego wrogami byli teraz faceci trzymający kasę.

– Co masz dla mnie? – spytał.

Nie odpowiedziałem, bo niczego nie miałem. Nie spodziewałem się, że dotrę aż tak daleko.

– Jakieś dobre wiadomości, mam nadzieję – dodał.

– Nie mam żadnych wiadomości – odrzekłem.

– Żadnych?

– Żadnych. – Pokręciłem głową.

– Powiedziałeś, że masz dla mnie to nazwisko. Taką wiadomość mi zostawiłeś.

– Nie mam żadnego nazwiska.

– To dlaczego tak powiedziałeś? Po co chciałeś się ze mną widzieć?

Zawahałem się.

– Poszedłem na skróty – mruknąłem.

– W jakim sensie?

– Dałem do zrozumienia, że znam to nazwisko. Chciałem zobaczyć, kto zareaguje. Kto wypełznie spod kamienia, żeby mnie uciszyć.

– I nikt nie wypełzł?

– Jak dotąd nie, chociaż dziesięć minut temu myślałem, że coś się dzieje. W holu stało czterech facetów w mundurach DPS, którzy najpierw nic nie robili, ale potem poszli za mną. Pomyślałem, że zamierzają mnie aresztować.

– Gdzie za tobą poszli?

– Kręgiem E aż do korytarza D. Na schodach ich zgubiłem.

Frazer znów się uśmiechnął.

– Masz przywidzenia – parsknął. – Wcale ich nie zgubiłeś. Jak mówiłem, o dwunastej przychodzi druga zmiana. Zjeżdżają się metrem, przez chwilę gadają o dupie Maryni i idą do sali odpraw, która mieści się na kręgu B. Wcale nie szli za tobą.

Nie odpowiedziałem.

– Kręcą się grupkami po całym gmachu. Wszyscy kręcą się grupkami. Zdecydowanie za dużo osób tu pracuje. Będą musieli coś z tym zrobić. To nieuniknione. W Kongresie wciąż się o tym mówi, dzień w dzień, od rana do wieczora. Nie możemy nic na to poradzić, ale powinniśmy mieć tego świadomość. Zwłaszcza tacy jak ty.

– Jak ja?

– W wojsku jest mnóstwo majorów. Przypuszczalnie zbyt wielu.

– Pułkowników też jest dużo.

– Ale mniej niż majorów.

Nie odpowiedziałem.

– Chcesz powiedzieć, że byłem na twojej liście podejrzanych, którzy mogą wypełznąć spod kamienia? – zapytał.

Nie byłeś na liście, pomyślałem. Ty byłeś tą listą.

– Byłem? – powtórzył.

– Nie – skłamałem.

Znów się uśmiechnął.

– Trafna odpowiedź. Gdybym chciał się ciebie pozbyć, kazałbym cię zabić na miejscu w Missisipi. Może nawet sam bym się pofatygował.

Milczałem. Przez chwilę mi się przyglądał, jego twarz powoli rozjaśnił uśmiech przechodzący w śmiech. Starał się nad nim zapanować, ale bezskutecznie. Głośny wybuch śmiechu zabrzmiał jak szczeknięcie lub kichnięcie i Frazer aż się odchylił i spojrzał w sufit.

– Co jest? – burknąłem.

Opuścił głowę i spojrzał na mnie.

– Przepraszam – powiedział, wciąż się śmiejąc. – Przypomniałem sobie pewne powiedzonko o facetach, którzy nawet nie zasługują na aresztowanie.

Nie zareagowałem.

– Okropnie wyglądasz. Są tu zakłady fryzjerskie. Mógłbyś z któregoś z nich skorzystać.

– Nie mogę – odrzekłem. – Tak mam wyglądać.

• • •

Pięć dni wcześniej moje włosy były o pięć dni krótsze, ale wciąż na tyle długie, by przyciągać uwagę. Leon Garber, który znów wtedy był moim dowódcą, wezwał mnie do siebie, a ponieważ jego wezwanie zawierało między innymi zdanie: „bez, powtarzam, bez poprawiania wyglądu osobistego”, uznałem, że chce to wykorzystać i od razu mnie opieprzyć, mając przed oczami namacalne dowody niesubordynacji. Rzeczywiście od tego zaczął.

– Przypomnij, który regulamin wojskowy określa wygląd zewnętrzny żołnierza? – zapytał, co z jego strony było draństwem.

Garber był bez wątpienia najbardziej niedbającym o wygląd oficerem, jakiego w życiu spotkałem. Należał do tych, którzy mogą wyfasować nowy paradny mundur i po godzinie wyglądać w nim tak, jakby wzięli udział w dwóch wojnach, przespali w nim noce i uczestniczyli w trzech barowych mordobiciach.

– Nie pamiętam, który regulamin wojskowy określa wygląd zewnętrzny żołnierza – odparłem.

– Ani ja. Bez względu na to który, kwestię długości włosów i paznokci omówiono w rozdziale pierwszym, w paragrafie ósmym, o ile dobrze pamiętam. Mam to tak dokładnie przed oczami, że mógłbym ci odczytać. Przypominasz sobie, co tam jest napisane?

– Nie.

– Jest tam napisane, że dla zapewnienia jednorodnego wyglądu służb mundurowych niezbędne jest przestrzeganie norm długości włosów.

– Jasne.

– Opisano też te normy. Wiesz, co one mówią?

– Byłem bardzo zajęty. Dopiero co wróciłem z Korei.

– Słyszałem, że z Japonii.

– Zatrzymałem się w Japonii w drodze powrotnej.

– Na jak długo?

– Na dwanaście godzin.

– W Japonii są fryzjerzy?

– Jestem pewny, że tak.

– Czy przystrzyżenie włosów przez japońskiego fryzjera trwa dłużej niż dwanaście godzin?

– Jestem pewny, że nie.

– W rozdziale pierwszym, paragraf ósmy, punkt drugi jest powiedziane, że włosy na czubku głowy muszą być równo przystrzyżone, a długość i obfitość owłosienia nie może być nadmierna i nadawać głowie wyglądu niechlujnego, zaniedbanego czy ekstrawaganckiego. Fryzura ma mieć kształt wymodelowany.

– Nie bardzo wiem, co to znaczy – wtrąciłem.

– Kształt wymodelowany oznacza fryzurę, której zewnętrzny obrys odpowiada kształtowi czaszki żołnierza i która w dolnej części karku zanika w sposób naturalny.

– Zajmę się tym – oświadczyłem.

– I żebyś mnie dobrze zrozumiał: to są wymogi, nie sugestie.

– Jasne – powiedziałem.

– Punkt drugi mówi też o tym, że po sczesaniu włosy nie mogą zakrywać uszu ani brwi, nie mogą też stykać się z kołnierzykiem.

– Jasne – powtórzyłem.

– Czy swojej fryzury nie nazwałbyś niechlujną, zaniedbaną i ekstrawagancką?

– W porównaniu z czym?

– A jak wygląda u ciebie sprawa uszu, brwi i kołnierzyka po sczesaniu?

– Zajmę się tym.

Garber się uśmiechnął i ton rozmowy uległ radykalnej zmianie.

– A w ogóle, to jak szybko włosy ci rosną? – spytał.

– Nie wiem – odrzekłem. – Myślę, że w zwykłym tempie, jak każdemu. A bo co?

– Bo mamy pewien problem na południu, w stanie Missisipi.4

Garber poinformował mnie, że rzecz dotyczy dwudziestosiedmioletniej kobiety, Janice May Chapman, która zginęła gwałtowną śmiercią w zaułku na tyłach głównej ulicy miasteczka Carter Crossing.

– Jedna z naszych? – spytałem.

– Nie, cywil – odrzekł Garber.

– To dlaczego jest naszym problemem?

– Zaraz do tego dojdziemy. Najpierw rys historyczny. Carter Crossing to największe zadupie na świecie. Północno-wschodni kraniec stanu, w pobliżu granic z Alabamą i Tennessee. Biegnie tamtędy linia kolejowa północ–południe, miejscowy gościniec krzyżuje się z nią prostopadle w pobliżu miejsca, gdzie przepływa strumyk. Parowozy zatrzymywały się, by uzupełnić zapas wody, pasażerowie wysiadali, żeby coś przekąsić, i miasteczko kwitło. Od zakończenia drugiej wojny światowej przejeżdżają tamtędy tylko dwa, trzy pociągi towarowe na dobę, pasażerowie zniknęli i mieścina zaczęła podupadać.

– Aż do?

– Aż do wysupłania funduszy federalnych. Sam wiesz, jak to wtedy wyglądało. Waszyngton nie chciał dopuścić, żeby duże obszary Południa zamieniły się w Trzeci Świat, wyasygnowano więc pieniądze. Mówiąc ściśle, mnóstwo pieniędzy. Zauważyłeś, że najgłośniej gardłują o lokalnym samorządzie politycy pochodzący z rejonów o największych dotacjach rządowych? Bez pomocy państwa padliby na mordę.

– I co dostało Carter Crossing? – spytałem.

– Carter Crossing dostało bazę wojskową Fort Kelham.

– Słyszałem o Fort Kelham, ale nie wiedziałem, gdzie się dokładnie znajduje.

– Plany były ogromne – mówił dalej Garber. – O ile wiem, budowę bazy rozpoczęto w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym. Pod względem wielkości mogła stać się drugim Fortem Hood, w końcu jednak uznano, że leży za daleko na wschód od międzystanowej pięćdziesiątej piątej i za daleko na zachód od sześćdziesiątej piątej, żeby mógł być z niej pożytek. Trzeba kilometrami tłuc się po wąskich lokalnych drogach, żeby tam dojechać. A może politycy z Teksasu mają donośniejsze głosy od polityków z Missisipi. Tak czy inaczej, uwagę skupiono na Hood, a baza Kelham poszła w zapomnienie. Do końca wojny wietnamskiej jeszcze jakoś funkcjonowała, ale potem przekształcono ją w ośrodek szkoleniowy komandosów. Tak jest do dziś.

– Myślałem, że komandosów szkolą w Fort Benning.

– Siedemdziesiąty Piąty wysyła swoich najlepszych ludzi do Kelham. Nie mają daleko. A coś z tym terenem trzeba robić.

– Siedemdziesiąty Piąty jest pułkiem do zadań specjalnych.

– Też tak słyszałem.

– W Kelham przebywa wystarczająca liczba komandosów do zadań specjalnych, żeby całe miasto mogło z tego wyżyć?

– Prawie. – Garber się uśmiechnął. – To nie jest duże miasto.

– Do czego zmierzamy? Jeden z komandosów zabił Janice May Chapman?

– Wątpię. To raczej sprawka jednego z tamtejszych buraków.

– W Missisipi są pola buraczane?

– No to jednego z miejscowych włóczęgów. Mają wystarczająco dużo miejsca, żeby się włóczyć.

– Dobra, wszystko jedno. Dlaczego o tym rozmawiamy?

Garber wstał zza biurka, przeszedł przez pokój i zamknął drzwi. Był starszy ode mnie i dużo niższy, ale mniej więcej mojej postury. Pomyślałem, że sprawa musi być poważna. Rzadko się zdarzało, żeby siedział za zamkniętymi drzwiami, jeszcze rzadziej, by wytrzymywał dłużej niż pięć minut bez wygłoszenia kazania, aforyzmu czy sloganu, co miało podkreślić nauki płynące z jego słów i ułatwić ich przyswojenie w uproszczonej formie. Wrócił za biurko i ciężko opadł na fotel.

– Słyszałeś o Kosowie? – zapytał.

– Bałkany. Tam, gdzie Serbia i Chorwacja.

– Szykuje się tam wojna, a podobno my staramy się jej zapobiec. Zapewne nam się nie uda. Jak zwykle skończy się na tym, że będziemy zawzięcie bombardować jedną albo drugą stronę konfliktu.

– Zawsze warto mieć plan zapasowy – mruknąłem.

– Konflikt serbsko-chorwacki był katastrofą jak w Rwandzie. Całkowita klęska. Na litość boską, przecież mamy dwudziesty wiek.

– Według mnie to akurat nieźle pasowało do dwudziestego wieku.

– Podobno czasy się zmieniły.

– To poczekaj na dwudziesty pierwszy wiek. Wspomnisz moje słowa.

– Nie będziemy na nic czekać. Spróbujemy uporządkować sprawy w Kosowie.

– Cóż, życzę powodzenia. Ale nie licz na mnie, jestem tylko gliniarzem.

– Nasi już tam są. To znaczy wiesz, z doskoku. Pojawiają się i znikają.

– Kto taki?

– Obrońcy pokoju – rzekł Garber.

– Znaczy kto, siły ONZ?

– Niezupełnie. Sami nasi.

– Tego nie wiedziałem.

– Nie wiedziałeś, bo nikt nie może o tym wiedzieć.

– Od jak dawna?

– Od dwunastu miesięcy.

– Od roku potajemnie angażujemy wojska na Bałkanach? – zdziwiłem się.

– Chodzi głównie o rozpoznanie sytuacji, o rekonesans – powiedział Garber. – W razie gdyby później miało się coś dziać. Przede wszystkim staramy się uspokajać nastroje. Na miejscu występuje mnóstwo zwalczających się odłamów. Gdyby ktoś spytał, to możemy powiedzieć, że zaprosili nas ci drudzy. Dzięki temu wszyscy sądzą, że ci drudzy cieszą się naszym poparciem. To działa odstraszająco.

– I kogo tam wysłaliśmy? – spytałem.

– Kompanię komandosów.

• • •

Garber wyjaśnił, że Fort Kelham formalnie nadal jest ośrodkiem szkoleniowym komandosów, ale dodatkowo służy jako baza dwóch kompanii w pełni wykwalifikowanych żołnierzy, które wydzielono z Siedemdziesiątego Piątego Pułku Komandosów. Kompanie używają kryptonimów Alpha i Bravo, a ich żołnierze latają do Kosowa rotacyjnie na tajne miesięczne misje. Dzięki położeniu na poboczu Fort Kelham stał się idealną bazą dla tej operacji. Nie chodzi o to, podkreślił Garber, że chcemy coś ukryć. W operacji bierze udział garstka ludzi, którzy uczestnicząc w misji humanitarnej, kierują się najszlachetniejszymi motywami, ale jak to zwykle w Waszyngtonie, o pewnych sprawach lepiej nie mówić głośno.

– W miasteczku mają lokalną policję? – spytałem.

– Mają – odrzekł Garber.

– Niech zgadnę. Nie posunęli się ani o krok w dochodzeniu i postanowili szerzej zarzucić sieć, wpisać na listę podejrzanych kogoś z Kelham.

– Właśnie – potwierdził Garber.

– W tym kogoś z kompanii Alpha i Bravo.

– Otóż to.

– Chcą im zadać mnóstwo niewygodnych pytań.

– Owszem.

– Nie możemy dopuścić do tego, żeby ktokolwiek o cokolwiek pytał, bo musimy utrzymać w sekrecie wszystkie tajne wyjazdy i powroty.

– Zgadza się.

– Policja ma konkretne podejrzenia?

Miałem nadzieję, że Garber zaprzeczy, ale on odparł:

– Tylko poszlaki.

– Poszlaki? – powtórzyłem.

– Chodzi o niefortunną zbieżność w czasie. Janice May Chapman została zabita trzy dni po powrocie żołnierzy kompanii Bravo z kolejnej misji w Kosowie. Przylatują do Kelham prosto z zagranicy, bo baza ma własny pas startowy. Jak wspominałem, to bardzo duża baza. Dla zachowania tajemnicy lądują w nocy, po czym przez dwa dni są trzymani pod kluczem oraz poddawani debriefingowi.

– A potem?

– Począwszy od trzeciego dnia, wszyscy dostają tygodniowy urlop.

– Który spędzają w mieście.

– Na ogół.

– W tym także w zaułkach na tyłach głównej ulicy.

– Tam mieszczą się wszystkie bary.

– A w barach trafiają się barowe kobiety.

– Jak wszędzie.

– Janice May Chapman była jedną z nich?

– Nie była wrogo nastawiona.

– Pogratulować.

– Ktoś ją zgwałcił i zmasakrował – powiedział Garber.

– Co to znaczy „zmasakrował”?

– Nie pytałem o szczegóły. Wolałem nie wiedzieć. Miała dwadzieścia siedem lat. Dokładnie tyle, ile ma Jodie.

Jodie, ukochana jedynaczka Garbera.

– A co u niej? – spytałem.

– W porządku.

– Gdzie jest teraz?

– Jest prawniczką. – Powiedział to takim tonem, jakby to określało, gdzie, a nie kim jest. Z kolei on spytał: – Co słychać u brata?

– O ile wiem, wszystko dobrze.

– Wciąż w Departamencie Skarbu?

– Z tego, co mi wiadomo.

– Był przyzwoitym facetem. – W czasie przeszłym. Jakby wystąpienie z wojska uśmiercało człowieka.

Nie zareagowałem.

– Co, twoim zdaniem, należałoby zrobić w Missisipi? – zapytał.

Pamiętajmy, że był rok 1997.

– Nie da się zamknąć gęby miejscowym przedstawicielom prawa – odrzekłem. – Nie w tych okolicznościach. Nie możemy też od nich oczekiwać wiedzy i doświadczenia w takich sprawach. Dlatego powinniśmy zaoferować im naszą pomoc i wysłać tam kogoś z naszych. W ten sposób uzyskamy dostęp do źródeł. Jeśli to zrobił któryś z żołnierzy z Kelham, to podamy go im na talerzu. Sprawiedliwości stanie się zadość, a my będziemy mogli ukryć to, co jest do ukrycia.

– Niestety, to nie takie proste. Jest coś jeszcze.

– Co?

– Kompanią Bravo dowodzi niejaki Reed Riley. Słyszałeś o nim?

– Nazwisko nie jest mi obce.

– I nie powinno być. Jego ojciec to Carlton Riley.

– O kurwa.

– Senator Riley. – Garber pokiwał głową. – Przewodniczący Senackiej Komisji Sił Zbrojnych. Zależnie od wiejących wiatrów może być albo naszym najlepszym przyjacielem, albo najgorszym wrogiem. Wiesz, jak to z takimi bywa. Syn kapitan w wojsku to milion głosów w wyborach. Jeśli syn jest bohaterem, ta wartość się podwaja. Wolę nie myśleć o tym, co będzie, jeśli ktoś z kompanii Reeda okaże się zabójcą.

– Musimy natychmiast wysłać kogoś do Kelham – powiedziałem.

– Właśnie dlatego o tym rozmawiamy – potwierdził Garber.

– Kiedy mam się tym zająć?

– Wcale nie chcę, żebyś się tym zajmował.6

Wziąłem prysznic i ubrałem się po ciemku: skarpetki, bokserki, spodnie, stary T-shirt i nowa koszula. Zasznurowałem buty, do kieszonki wsadziłem szczoteczkę do zębów, paczkę gumy do żucia i zwitek banknotów. Całą resztę zostawiłem w kwaterze. Nie wziąłem ze sobą dowodu tożsamości, portfela, zegarka, niczego. Aktorstwo sytuacyjne. Uznałem, że jeśli chcę poważnie to potraktować, to nie mam wyboru.

Po wyjściu z domu przeszedłem główną ulicą bazy i dotarłem do wartowni przy bramie. Wyłonił się z niej Garber, który przyszedł oficjalnie mnie pożegnać. Musiał tam już na mnie czekać. O szóstej rano. Było jeszcze całkiem szaro. Miał na sobie mundur polowy. Pewnie włożył go niecałą godzinę wcześniej, ale wyglądał tak, jakby przez tę godzinę tarzał się w błocie. Staliśmy w blasku świecącej żółto lampy rtęciowej. Było bardzo zimno.

– Nie masz żadnego bagażu? – zdziwił się Garber.

– A po co mi bagaż?

– Ludzie zwykle podróżują z jakąś torbą.

– Po co?

– Na zapasowe ubrania.

– Nie mam zapasowych ubrań. To, co mam na sobie, musiałem specjalnie dokupić.

– I wybrałeś tę koszulę?

– Coś z nią nie tak?

– Jest różowa.

– Tylko miejscami.

– Jedziesz do Missisipi. Pomyślą, że jesteś pedałem. Zatłuką cię tam na śmierć.

– Nie sądzę.

– A co zrobisz, jak te ciuchy się pobrudzą?

– Nie wiem. Pewnie kupię inne.

– Jak zamierzasz dotrzeć do Kelham?

– Postanowiłem dojść do miasta i złapać autobus do Memphis. Resztę drogi przejadę autostopem. Pewnie tak ludzie postępują.

– Zjadłeś śniadanie?

– Na pewno znajdę coś po drodze.

Garber zamilkł i po chwili spytał:

– Dodzwonił się do ciebie John James Frazer? Z Biura Łączności z Senatem?

– Tak.

– Co ci powiedział?

– Znajdziemy się w poważnym kłopocie, o ile się nie okaże, że Janice May Chapman zabił cywil.

– W takim razie miejmy nadzieję, że się okaże.

– Czy Frazer należy do mojej hierarchii służbowej?

– Chyba najbezpieczniej będzie przyjąć, że tak.

– Co to za jeden?

– Ktoś, na kim obecnie ciąży ogromna odpowiedzialność. Może się okazać, że pójdzie na marne pięć lat wysiłków, i to w chwili, gdy staje się to naprawdę ważne.

– Powiedział, żebym nie robił niczego, z czym się nie zgadzam.

– Bzdura! – żachnął się Garber. – Nie jesteś w wojsku po to, żeby robić tylko to, z czym się zgadzasz.

– Jeśli któryś z chłopaków na przepustce spił się w barze i mu odbiło, to nie wina dowódcy kompanii.

– Tak jest tylko w prawdziwym świecie – powiedział Garber. – W tym przypadku mamy do czynienia z polityką. – Zamilkł, jakby wiele myśli cisnęło mu się do głowy, a on się zastanawiał, od czego zacząć. W końcu ograniczył się do życzeń. – Szczęśliwej podróży, Reacher. I bądźmy w kontakcie, dobra?

• • •

Spacer do dworca autobusowego był nużący, ale łatwy. Wystarczyło stawiać nogę przed nogą. Wyprzedziło mnie kilka pojazdów, lecz żaden się nie zatrzymał i nikt nie zaproponował mi podwiezienia. Może byłoby inaczej, gdybym był w mundurze. Ludzie mieszkający w pobliżu baz w środkowych stanach są zwykle przyjaźnie nastawieni do ludzi w mundurach. Ich niechęć do podwiezienia mnie uznałem za dowód, że wyglądam wiarygodnie jako cywil. Było to jak zdany egzamin z nowej specjalności. Wcześniej nie udawałem cywila. Można by powiedzieć, że formalnie byłem cywilem przez pierwsze osiemnaście lat życia do czasu wstąpienia do West Point, ale z racji zawodu ojca przemieszkałem je w kolejnych bazach korpusu marines. Być członkiem rodziny wojskowego i mieszkać w bazie wojskowej nie ma nic wspólnego z życiem cywila. Absolutnie nic. I dlatego ten wczesny poranek był dla mnie nowym i odświeżającym doświadczeniem. Za moimi plecami wzeszło słońce, zrobiło się cieplej, ziemia pokryła się rosą, znad drogi uniosła się poranna mgła sięgająca do kolan. Brodziłem w niej, myśląc o kumplu Stanie Lowreyu, który został w bazie. Byłem ciekaw, czy naprawdę zajrzał do ogłoszeń z ofertami pracy. Zastanawiałem się, czy powinien był to zrobić i czy nie należałoby pójść jego śladem.

• • •

Niecały kilometr od centrum miasta natknąłem się na knajpkę dla podróżnych i zatrzymałem się na śniadanie. Oczywiście zamówiłem kawę i jajecznicę. Czułem, że bez trudu wcielam się wizualnie i mentalnie w nową rolę i nie odstaję od reszty. W knajpce poza mną było sześć osób, sami mężczyźni po cywilnemu. Żaden z nich swym wyglądem nie spełniał standardów schludności, wymaganych przez regulamin wojskowy w celu zachowania jednorodności wizerunku sił zbrojnych. Wszyscy mieli na głowach czapki – ażurowe bejsbolówki z nazwami firm, zapewne dostawców sprzętu rolniczego lub ziarna siewnego. Zastanowiłem się, czy nie powinienem też zaopatrzyć się w taką czapkę. Nie wpadłem na to wcześniej, zresztą w konsumie niczego takiego nie było.

Skończyłem śniadanie, zapłaciłem kelnerce i z gołą głową ruszyłem w stronę dworca autobusowego. Kupiłem w kasie bilet, usiadłem na ławce i pół godziny później jechałem autobusem na południowy zachód.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: