Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Moja siostra… czy ja? - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lutego 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Moja siostra… czy ja? - ebook

Sześcioletnie Helen i Ellie to bliźniaczki, identyczne jak dwie krople wody. Pozornie… To dwie różne osobowości. Helen jest tą „dobrą” dziewczynką. Pieszczona i kochana przez matkę. Ellie – upośledzona, ciągle strofowana – ma problemy z nauką i zachowaniem.
Aż do chwili, gdy Helen wymyśla zabawę: zamienią się imionami.
Lecz niewinny żart okazuje się tragiczny w skutkach. Bo oto Ellie – ta gorsza – nieoczekiwanie przejmuje dowodzenie i odmawia powrotu do swojej tożsamości.
Tak zaczyna się koszmar Helen. Nikt jej nie słucha. Nikt jej nie wierzy. Zamiany nie zauważa nawet matka, zimna i obojętna. Ellie żyje udanym życiem siostry. Helen uwięziona w klatce zaburzonej osobowości coraz bardziej traci świadomość tego, kim jest.
Dwadzieścia pięć lat później. Ellie ma wypadek. Jest w śpiączce. Czy teraz udręczona Helen, która jest już tylko cieniem dawnej siebie, będzie miała szansę odzyskać swoje życie? I odkryć, co naprawdę stało się z jej siostrą i z nią samą…

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-6254-3
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dalej, do ogrodu, wrzeszczy słońce. Ellie wlecze się z tyłu. Pobiegajcie sobie we dwie i nie psoćcie. Liście jabłoni ochlapują nas cieniami.

Szybko, szybko z ciemnego domu z jego prostymi liniami. Obrus mocno naciągnięty. Oczy pilnują palców, niezgrabnie gmerających nożami i widelcami, gdzie te maniery. Nie ja, to zawsze jest Ellie. Ja jestem ta dobra, bo urodziłam się pierwsza.

Dalej, dalej, na skraj ogrodu, za krzak jeżyn. Oglądam się, czy kto nie patrzy, ale odkurzacz jęczy i horyzont jest czysty. Potem w bok zasuwka, furtka otwiera się szeroko, napływa ciepłe słońce z uliczki. Ellie chichocze. Podryguje, jakby chciała do toalety.

– Ćś, Ellie – mówię. – Chcesz, żeby wszyscy i jego żona usłyszeli?

Oczy Ellie poważnieją. Znów wygląda jak słabeusz, aż zaciskam zęby. Mówi się, że kiedy wyszłam na świat, pępowina owinęła się Ellie wokół szyi i dlatego ona nie jest taka dobra jak ja. Ale ja wiem, że zrobiła to specjalnie. Widzę, jak na mnie patrzy, kiedy jest zmęczona, a nauczyciel ją wywołuje.

– Myślisz, że możemy wyjść i nie powiedzieć matce? – pyta.

– Cicho bądź – mówię i ciągnę ją. – To tylko Mary.

Mary jest tam, dokąd idziemy, żeby dać Ellie nauczkę. Mary jest starsza, więc jest najlepsza w wymyślaniu zabaw. Tak jak kiedyś, kiedy nikt nie przyszedł, żeby zabrać nas ze szkoły, i wzięłyśmy Ellie do parku, zostawiłyśmy ją samą, a potem pobiegłyśmy do domu. Tak się śmiałam, że zabrakło mi tchu, bo to była dobra nauczka. A innym razem próbowałyśmy ją zmusić, żeby zjadła zgniłego żołędzia, którego znalazłyśmy, ale nie chciała go dotknąć. Chociaż jej groziłyśmy i w ogóle. Chociaż powiedziałyśmy jej, że jest słodki.

Dom Mary stoi dalej przy uliczce. Jest inny niż nasz dom, bo ma tylko parter, jakby ktoś przejechał go wałkiem do ciasta. No i tam, gdzie powinna być trawa i grządki kwiatów, wszędzie leżą różności. Ale dom jest taki jak nasz, bo w środku mieszka tylko jeden dorosły – tata Mary, który robi w ogrodzie różne rzeczy młotkami i kluczami, a czasem też w łazience. I jest też brat Mary, jakoś tak między nami a dorosłymi.

Pukamy, a po chwili pojawia się cień i wypełnia szklane kółko z zawijasami, które zaczyna wyglądać jak otwierające się oko smoka. Drzwi odlatują do tyłu i wydostaje się kwaśny zapach. Brat patrzy na nas z góry, twarz ma chudą, wąsatą, jak u wilka.

– Cześć. Jest Mary? – pytam.

– Nie – odpowiada brat. – Spierdoliła.

Zaczynam drżeć, ale powstrzymuję się i spoglądam w jego wilcze oczy.

– Dokąd spierdoliła?

Brat uśmiecha się. Patrzy to na Ellie, to na mnie. Za nim, w domu, coś błyszczy.

– Bliźniaczki, co? – mówi. – Ile macie lat, dziewczyny?

Wyciąga rękę i zagina palec na moim uchu, głaszcze mnie po włosach.

– Śliczna jesteś, wiesz?

Wieje wietrzyk.

– Powiedz jeszcze raz: spierdoliła – mówi.

Nagle dzień rzuca się na mnie, wszystkie kolory śpiewają. Odwracam się i chwytam Ellie za rękę.

– Musimy iść – mówię i ciągnę ją ścieżką. Z ust wychodzi jej, „ale, ale, ale”. To brzmi jakby wokół pękały bańki.

Chcę uciec, odejść stąd – rozpiąć skórę i wejść w inne ja. Ale właśnie idzie pani Dunkerley z tej samej ulicy, wraca z zakupów, wokół niej jak zawsze unosi się zapach kapusty.

– No, dziewczynki Helen i Eleanor, prawda? Ale która jest która? Nigdy nie potrafię was rozróżnić – jesteście podobne jak dwie krople wody.

Korci mnie, żeby się powiercić, ale stoję uprzejmie i wyjaśniam, kto jest kim. Chociaż muszę to robić za każdym razem, kiedy się z nią spotykamy. Chociaż każdy wie, kim jesteśmy. Chociaż nikt nie mówi na Ellie Eleanor, chociaż Ellie to nawet nie jest porządne imię, tylko raczej kawałek modeliny, która została z mojego imienia, ugnieciony i stwardniały na brzegach.

– Czy to nie śliczne? – mówi pani Dunkerley, tak jak zawsze. – Hm, cóż, może weszłybyście, dziewczynki, na herbatę i ciastka?

Znam ciastka pani Dunkerley. Mieszkają w zardzewiałej puszce na lodówce, a niektóre mają na sobie futerko.

– Nie, bardzo dziękujemy, proszę pani – mówię tak uprzejmym głosem, na jaki mnie stać. – Jesteśmy zajęte.

– Zajęte jesteście? – dziwi się pani Dunkerley. – Boże jedyny. I jesteś pewna, że nie znajdziesz czasu na szybką herbatkę?

– Obawiam się, że nie, proszę pani. Musimy pomagać matce.

– A, skoro tak – zgadza się pani Dunkerley. Podniosła głos, kiedy biorę Ellie za rękę i ciągnę ją w stronę furtki. – Ale wkrótce znowu przyjdziecie, prawda? I przyprowadźcie koleżanki!

Furtka trzaska za nami. Stajemy w jeżynowym cieniu.

– Czego matka od nas chce? – pyta Ellie.

– Bóg wie – mówię, z głuchym akcentem na „wie”, tak że brzmi to jak głuche dudnienie wielkiego kotła z brązu w klasie do muzyki w szkole. – Ellie, co z tobą dzisiaj nie tak? Jesteś głupsza niż zwykle. Matka niczego od nas nie chce. Ja tak powiedziałam, żebyśmy nie musiały pójść na herbatkę do pani Dunkerley.

– Och! – Oczy Ellie uspokajają się. Wiem, o czym myśli. Myśli o Billu, papużce pani Dunkerley. Lubi patrzeć, jak Bill skacze i kiwa się w klatce. Siada z twarzą przy prętach i robi tę głupią, łagodną minę, jakby Bill był jej jedynym przyjacielem, z którym pewnego dnia ucieknie. To przez tę minę mam ochotę dać jej nauczkę i to tak, żeby popamiętała.

Ellie grzebie butem w ziemi. Patrzy na mnie.

– Dlaczego on chciał, żebyś powiedziała: spierdoliła? – pyta.

Pojawia się łaskotliwe uczucie. Stoję i patrzę na Ellie w szortach i czerwonym t-shircie z plamą po jedzeniu, które przy lunchu nie trafiło jej do ust. Potem mrużę oczy, aż widzę tylko jej ciemny cień z cienkimi wiązkami wyrastającymi po obu stronach twarzy i słońce świecące z tyłu. A w głowie, jak ulubiona płyta matki, przeskakująca w miejscu, które Ellie zadrapała w ubiegłym roku, słyszę w kółko słowa pani Dunkerley, „jak dwie krople wody”.

– Daj spokój, Ellie – mówię. – Pobawimy się.1

Wstążki dźwięku. Jaskrawa serpentyna dziecięcego chichotu i zawijas muzyczki z furgonetki z lodami wirujący w mroku jak zimne ognie, pogaduszki po dawno zakończonej zabawie. Śpiew ptaka kręci się spiralnie, potem sztywnieje i spada na ziemię, tężeje w coś twardego i metalicznego, wydzielany w mechanicznych porcjach, w ostrym dygotaniu. I znowu. Przerwa. I znowu.

Smuga otworzyła i zmrużyła oczy. Promień światła przebił się przez nierównomiernie pofarbowany sarong przybity do okna jako osłona przed martwymi muchami, przez plastikowe torby, przez butelkę wódki leżącą na boku. Jest rano, prawda? Nie, popołudnie – kiedy słońce pada pod tym kątem, zawsze jest popołudnie. Dzień prawie zużyty.

Pióra, noże, tampony rozrzucone po stole. Do połowy wypalony papieros wryty w plastikowy fornir ściąga go jak blizna. Szczoteczka do zębów leży na boku, obok formy na kostki lodu z karmazynową i purpurową farbą blokującą wnętrze jak zaschnięta krew. Zamrugała, następne spojrzenie przyniosło ból, udrękę od nacięć i siniaków na ramionach i nogach, bólu w lewej kostce. W ustach czuła gorycz wrzodów.

Patrzyła z fotela na płótno oparte o półkę nad zepsutym gazowym kominkiem. Płótno przeważyło szalę: naprawdę to był kawałek gazety przypięty do siedzenia fotela. Ale poprzedniego wieczora, albo wieczorem przedwczoraj – albo kiedykolwiek to było – to ono wystarczyło, żeby wstała i energicznie zaczęła się miotać po mieszkaniu, szukając czegoś, co pomogłoby stworzyć kolory i kształty napływające jej do mózgu. Żałowała, że teraz nie może tego sobie przypomnieć, inspiracji, która napłynęła jak fala przyboju, tylko po to, żeby roztrzaskać się o falochron jej świadomości i odpłynąć, pociągając ją z sobą na szary przestwór oceanu, pozostawiając tylko zniszczenie. Płótno było świadkiem tego, co się stało – jaskrawa utarczka kolorów w górnym prawym rogu ustępowała przed cienką lurą, a potem już nic nie było. Tytuł o renciście obrabowanym w nieodległym zaułku.

Pasjonujący pomysł zniknął, ale głosy, które zazwyczaj tłoczyły się, żeby wypełnić puste miejsca w jej głowie – pomrukując i warcząc – nadal tam były. Dobrze. To już coś. Przynajmniej coś.

Przetarła oczy dłonią i dzwonienie znów się odezwało. Telefon, pomyślała tępo. Jeszcze go nie odłączyli? W przedpokoju musiał leżeć co najmniej tuzin ostatnich ostrzeżeń.

Słuchała dzwonienia, nie ruszała się. Nie było sensu odpowiadać. To pewnie jakaś nagrana wiadomość. Albo to, albo Samarytanie. Dzwonią, żeby dowiedzieć się, co u niej, nieświadomi, że jutro będzie kontaktować się z innym oddziałem i opowie inną historyjkę.

A może tylko w głowie jej dzwoni. Nie zdziwiłaby się, gdyby zlasowany mózg robił takie numery.

Zerknęła na stary kalendarz przybity do ściany. Właściwie, jaki to dzień? Trudno żyć na bieżąco. Zanim człowiek się zorientuje, czwartek wepchnie się tam, gdzie powinna być środa i już patrzy się w lufę piątku. A tymczasem taki drań jak poniedziałek furczy całymi tygodniami. Kalendarz niczego jej nie powiedział. W każdym razie, nie był to dzień, kiedy przelewają zasiłek. Cholera. Głęboko, chrapliwie wciągnęła powietrze, w żołądku jej się zagotowało.

Byłoby dobrze wrzucić coś na ruszt. Podniosła się, stanęła, a podłoga poleciała w dół jak zapadnia w wesołym miasteczku. Na skraju jej pola widzenia wybuchły fajerwerki, chwyciła się krzesła. („Niezaprzeczalne!”, przygadał głos, gdzieś z głębi czaszki). Spokojnie.

Do korytarza, pokryte strupami palce suną po obłażącej tapecie, drzwi do kuchni bekają odorem skwaśniałego mleka. W środku: pulchne plastikowe torby ze związanymi rączkami, rozrzucone po podłodze i po płaskich powierzchniach, jak kury w stodole. Śmiecie wysypujące się z kubła, zlew pełen naczyń.

Właśnie otworzyła drzwi lodówki, kiedy znowu zaśpiewał telefon, aż straciła równowagę. Wystawiła rękę, żeby się czegoś przytrzymać, złapała za kabel i ściągnęła coś ze ściany. Ciężko usiadła między torbami śmieci. Sufit gapił się na nią, wielki ciężar, który podniesiono, żeby tym łatwiej opuścić go jej na głowę.

Potem usłyszała inny dźwięk, tym razem dochodzący skądś spoza niej.

– Ellie? – powiedział surowy, cienki głosik. – Ellie?

Rozejrzała się. Nie licząc kapiącego kranu, w pokoju było cicho. Zasłoniła dłonią oczy, na twarzy poczuła swędzenie popękanej skóry, potrząsnęła głową próbując przepędzić halucynacje. To ta pieprzona wyborowa. Wystarczyło na nią popatrzeć, żeby wiedzieć, jak rozwali człowiekowi głowę.

– Ellie? – znów odezwał się głos.

Odwróciła się, spojrzała przez szczelinę między palcami. Dźwięk dochodził ze słuchawki telefonu dyndającej obok niej. Ostrożnie po nią sięgnęła i przyłożyła do ucha.

– Ellie – powiedziała słuchawka – tu matka. – A potem: – Słuchaj, nie mam czasu, żeby rżnąć głupka. Wiem, że to twój numer. Nick mi go dał.

Milczenie. Lodówka nad nią, nadal z otwartymi drzwiami, zaczęła brzęczeć.

– W porządku. Skoro tak chcesz – kontynuowała słuchawka. – Dzwonię w sprawie Helen. – Westchnienie. – Cóż, był wypadek. Leży w śpiączce. Tyle. Ludzie mówili, że powinnam ci o tym powiedzieć. Sama pewnie nie zrobiłabym tego… Ale jest jak jest. Przynajmniej nie dowiesz się o tym z wiadomości.

Po kuchni zaczęły krążyć ciemne kształty, rozwijać się jak monstrualne, trujące kwiaty. Głosy chichotały, gotowe się na nią rzucić. Czuła się drętwa i bezsilna wobec nich.

– Nie muszę dodawać, że my tutaj czujemy się z tym fatalnie – powiedziała słuchawka. – Horace nie jest sobą.

Kształty zbliżały się do niej, kłębiły się jak dym, wirowały po polistyrenowych kafelkach sufitu, a ona czuła ciarki podchodzące coraz wyżej na ramiona. Próbowała się poruszyć, ale to uczucie schwyciło ją mocniej, gmerające paluszki torowały sobie drogę ku jej szyi. Panika bębniła w rytmie brzęczenia lodówki.

– Wszyscy spędzamy każdą wolną godzinę w szpitalu – ciągnęła dalej słuchawka. – I oczywiście media poświęcają temu bardzo wiele uwagi.

Znów przerwa, potem ze złością.

– Nie masz nic do powiedzenia?

Ciemność prawie ją pochłaniała, gniotła, dusiła, na skraju pola widzenia rozbłyskiwały gwiazdy. Przełknęła, zrobiła głęboki wdech i mrugając chwyciła telefon.

(„Narkotyczne”, zrzędził głos w jej głowie. „Karygodne”).

Smuga zamknęła oczy i głęboko odetchnęła.

– Obawiam się, że to pomyłka – powiedziała, wyrzucając słowa jedno po drugim, jak monety kładzione na ladzie monopolowego.

Potem słuchawka upadła, a zgiełk rzucił się na nią. Opadła na plecy, między torby. Z kartonu coś zaczęło spływać na jej ramię, ale nie czuła tego. W głowie miała tylko tętent, a gdzieś, poza nim, lampka z lodówki oświetlała jej powieki jak słońce. Brzęczenie naśladowało warkot ciężarówki, która dawno temu, w letnie popołudnie, zawracała na uliczce podmiejskiej.2

Między liśćmi sączy się słońce, pachnie ścięta trawa. Gdzieś warczy kosiarka, a z ulicy dochodzą krótkie dźwięki. Podkradamy się przez ogród w zamienionych ubraniach – zamienionych butach, zamienionych skarpetkach, zamienionych gumkach do włosów, w zamienionym wszystkim. Zrobiłam sobie nawet kucyki Ellie, a jej uplotłam warkocz, który matka zawsze mi zaplata, żeby nie musiała zgadywać, która jest która. Tylko majtki są te same, bo kto będzie zaglądał? Czuję szorty Ellie, szorstkie i pomarszczone między nogami, a kiedy spoglądam w dół, widzę plamę po jedzeniu na czerwonym t-shircie. I ledwie mogę powstrzymać chichot, żeby nie zamienił się w wybuch śmiechu, który zakołysze światem.

Każę Ellie iść przodem, bo ma być liderką, ale ona ciągle się zatrzymuje i patrzy za siebie z tą obolałą minką, którą robi, kiedy mocno się jej dostaje, albo chce, żeby kucharki szkolne były dla niej dobre.

– Dalej Ellie – mówię. – Ty masz być liderką!

Ale Ellie tylko stoi z palcem w nosie.

– Jak mam nią być? – pyta, a ja myślę, że będzie śmiesznie, jak to zrobi, bo nawet teraz kiedy nosi moje szorty i mój zielony t-shirt w lecące ptaki, nadal jest w niej ellinowatość. Widać to po zagubionym spojrzeniu i podrygujących nogach.

– Boże, Ellie! Po prostu rób to, co ja robię. Bądź mną!

Patrzę w dół i widzę białe sandałki Ellie i skarpetki z dziurami jak płatki śniegu na swoich stopach, stojących w trawie i znów nachodzi mnie chichot. Zaczynam iść niepewnym krokiem, tak jak Ellie, kiedy jest zmęczona pod koniec dnia.

Ellie naśladuje mnie.

– No nie, Ellie! Nie teraz. Idź normalnie. Może tak, jak ja chodzę po placu zabaw z Jessicą?

Ellie myśli przez chwilę.

– Ty robisz tak – mówi i idzie prosto, marszowo, z rękami po bokach, jak żołnierz.

Nie jestem tego pewna, ale przynajmniej Ellie stara się, a trzeba być wdzięcznym za małe dobrodziejstwa.

– A jak ja mówię? Co mówię?

– Mówisz: Boże, Ellie! Co z tobą dzisiaj nie tak! – Ellie patrzy na mnie, a ja na nią i nagle obie chichoczemy, bo fajnie słyszeć z jej ust to, co mówię ja.

– Ellie, mam już ciebie potąd! – dodaje i znów trochę chichoczemy.

Potem patrzy na mnie i kiwa palcem.

– Dostaniesz bardzo mocną nauczkę, – I teraz naprawdę się śmiejemy, trzymamy się za brzuchy i pochylamy się, jakbyśmy miały wymiotować.

Podnosi ręce do kołnierzyka mojego zielonego t-shirtu i ciągnie, wyraźnie zadowolona. Tak robi ze wszystkimi swoimi koszulkami i to jest w niej najgorsze – wszystkie jej topy zwisają z szyi jak otwarte usta. Boję się, że tak zrobi z moim t-shirtem, a to jedna z najlepszych moich rzeczy. Bardzo dawno kupił go ojciec, kiedy szliśmy z wizytą do cioci Bessie w Hastings, w dzień prawie świąteczny, ale bez strojenia się na wzór tych lśniących magazynów, które wkładają do skrzynki pocztowej. Nie chcę, żeby mój t-shirt zaczął ziewać, więc podchodzę i łapię Ellie za rękę, którą go rozciąga.

– Wystarczy, Ellie – mówię. Palce mnie świerzbią, żeby uszczypnąć tę miękką, lepką skórę, ale nie robię tego – jestem spokojna i miła, jak pani Appleby w szkole, kiedy objaśnia Ellie rachunki. – Teraz musisz tylko być taka, a reszta zrobi się sama.

Ellie patrzy na mnie z poważną miną i kiwa głową. Potem odwraca się i patrzy na otwarte szklane drzwi do jadalni.

– Dalej, H… Elle… n – mówię. – Wchodzimy.

Wchodzimy na patio, Ellie pierwsza, bo jest mną. Z wnętrza domu dochodzi łomot i ciężkie kroki, jakby gdzieś w środku trwało poważne sprzątanie. Myślę o minie matki, kiedy nas zobaczy i o tym, jak nie będzie wiedziała, co widzi i nagle znów ogarnia mnie podniecenie, aż chichoty zaczynają mi bulgotać w gardle. Nachodzi mnie chęć skorzystania z toalety i muszę mocno ścisnąć nogi.

Ellie odwraca się, widzi mnie i też zaczyna się uśmiechać, więc marszczę brwi, żeby pokazać, że nie ma się z czego śmiać.

Wchodzimy po schodkach do środka, naprzeciwko nas stoi wielka, pękata skrzynia, której wcześniej tu nie było. Śmiesznie wygląda za cienkimi nogami krzeseł i stołu, jak ropucha, a ja wiem, że gdybym ją otworzyła, w środku byłyby pytania. Ale teraz, w tej chwili, nie ma na to czasu, bo razem z Ellie musimy rozegrać naszą grę.

Na zewnątrz, w korytarzu, słyszę kaszel i jeszcze bardziej chwyta mnie chęć odwiedzenia toalety. Popycham Ellie do przodu, do drzwi.

– Rozejrzyj się – mówię.

Więc Ellie wystawia głowę nad cienką złotą linią, która zaznacza zmianę między zawijasami brązowego dywanu w jadalni a kakaowym dywanem przedpokoju. Odwraca się i patrzy na mnie.

– Tam jest człowiek – mówi.

– Co za człowiek? – pytam. Ellie znów zagląda.

– Duży człowiek – mówi. – W okularach, jak nauczyciel. – Potem raptownie cofa się do pokoju. – Idzie!

Słyszymy kroki, a potem huczy głos.

– Cześć – mówi głos. – No, jesteś Nellie czy Ellen?

W drzwiach pojawia się cień i głowa człowieka zagląda do środka. To wielka głowa, różowawa. Wypucza się z kołnierza koszuli jakby była z plasteliny i trzeba by mocno ją nacisnąć, żeby znów weszła do środka.

– Hm, cześć, dziewczynki – mówi człowiek głosem Świętego Mikołaja. – Która to Nellie, a która Helen? – Sposób, w jaki to mówi, rozśmiesza mnie, bo Nellie i Ellen to imiona z książki, w której wszyscy zabierają się do piknikowania i picia piwa imbirowego, a w ogóle to wcale nie są nasze imiona. Już mam mu powiedzieć, która z nas jest którą, kiedy spostrzegam coś dziwnego na jego twarzy, więc zamykam usta, stoję i patrzą w górę, na jego okrągły nos i małe oczy, jak rodzynki, za okularami. Próbuję zmusić się do myślenia.

Na podłodze kuchni słychać kłap-kłap i z góry patrzy na nas matka. Ale to nie jest normalna matka. Jest jak matka razy dziesięć dodać trzy. Włosy ma spulchnione w loczki, a usta małe i czerwone jak pączki róży. Nigdzie nie widać flanelowej podomki, zamiast niej matka nosi elegancki żakiet jak recepcjonistka lekarza. Nikt by nie pomyślał, że ta paniusia wysiaduje w pokojach z zaciągniętymi zasłonami, a ludzie pukają i dzwonią do drzwi.

– Chodźcie, dziewczynki – mówi. – Chodźcie i przywitajcie się.

Więc idziemy do korytarza, bo to dobre miejsce do witania i żegnania. Matka przeciska się obok nas, żeby stanąć obok tego człowieka i kładzie mu dłoń na ramieniu. Płynie za nią ostry, cytrynowy zapach.

– To pan Greene – oznajmia z surowym uśmiechem. Przyglądam się dokładnie, ale nie widzę, żeby kręciła nosem, albo mówiła coś w rodzaju, co wy na Boga wyprawiacie.

– Horace – dorzuca człowiek.

– Pan Greene – powtarza stanowczo matka, lekko ściskając ramię pana Greene’a.

I to jest pierwsze kłamstwo, bo teraz, kiedy światło z kuchennego okna lśni na jego twarzy, widzę, kto to jest: to Wilczek ze skautów, który gra w krykieta, kiedy my jesteśmy zuchami w parku. Dzisiaj nie ma chusty z pierścieniem, ale to cały on – Wilczek, który próbuje udawać pana Greene’a.

– To Helen, a to Ellie – mówi matka, patrząc na warkocz na głowie Ellie. Myli nas, tak jak przewidywał plan. Tylko że teraz nie jestem zadowolona, bo kątem oka widzę przez drzwi, w saloniku, mnóstwo nowych rzeczy, które mówią, „popatrz na nas, przyjrzyj się”, więc nie mam czasu, żeby cieszyć się z planu. Są tam kartonowe pudła i rzeczy opakowane w plastik, a przy elektrycznym kominku stoi wielki lśniący fotel z poduszkami tak samo wypuczonymi jak głowa Wilczka. Pokój, który był biedny i pusty, odkąd ojciec podjął tę Niefortunną Decyzję, teraz jest pełny i tętni życiem, aż nie ma miejsca, żeby pooddychać.

– Pan Greene sprowadzi się, żeby z nami mieszkać – mówi matka, uśmiecha się i wygina szyję do tyłu, żeby jej oczy mogły zobaczyć naraz całą głowę Wilczka. – Czy to nie będzie fajne?

Ellie stoi obok mnie i zaczyna się kołysać.

– Ale… – zastanawia się. – Ale czy pan Greene nie ma własnego domu?

Wilczek i matka patrzą na siebie i chichoczą.

– Myślę, że wasz jest znacznie ładniejszy. – Wilczek obejmuje matkę w pasie i ściska ją serdelkowatymi palcami. Siusiu we mnie gwałtownie przybiera i ściska mocno moje nogi.

– Dlaczego? – pyta Ellie.

Ale we mnie wrze inne pytanie, bo myślę o naszym pokoju i pokoju matki i rupieciarni od frontu, pełnej różności i rzeczy sprzed Niefortunnej Decyzji i jakkolwiek bym myślała, nie widzę miejsca dla Wilczka. Nagle zaczynam się martwić, że będzie musiał spać w naszym pokoju, wyciągnięty na podłodze między łóżkami Ellie i moim.

– Ale gdzie Wil…, pan Greene będzie spał? – pytam.

Na te słowa matka ściąga usta.

– Nie twoja sprawa – odpowiada, a potem nagle wybucha: – Doprawdy, Ellie, dlaczego zawsze musisz mówić tak cicho?

Przez chwilę jestem oszołomiona, wreszcie przypominam sobie, że mam na sobie ubranie Ellie i jej kitki, a ona jest ubrana tak jak ja. Patrzę na nich, staram się jakoś uporządkować mętlik w głowie, ale widzę, jak matka mówi coś bezgłośnie do Wilczka i unosi oczy tak, jak wtedy, kiedy Ellie niewłaściwie się zachowa. Dziwne, gdy się pomyśli, że teraz ja tak postąpiłam – ja, Helen, ta, która zawsze jest w porządku.

Wilczek czuli się do matki, poklepuje ją, głaszcze po twarzy i ramionach. Myślałby kto, że to denerwujące, ale przecież matka się uśmiecha. Potem odwraca się i patrzy na nas. Podryguję, kiedy siusiu chce się ze mnie wylać.

– Och, prawie zapomniałem. – Wilczek mówi głosem Świętego Mikołaja i gmera w kieszeniach spodni. – Proszę. – Podaje nam dwa batony czekoladowe – marathon dla Ellie, wispę dla mnie.

– Dziękuję. – Ellie, nie czekając na pozwolenie, rozrywa opakowanie i zaczyna wpychać sobie baton do ust.

Spodziewam się, że za to będzie bura, bo przecież zaraz siądziemy do kolacji, ale kiedy podnoszę wzrok, widzę, że matka surowo na mnie patrzy.

– Co z tobą, Ellie? – pyta. – Nie podziękujesz panu Greenowi za to, że przyniósł ci słodycze?

– Tak – mówię. – Dziękuję.

I chociaż batonik jest ciepły i rozmiękł w kieszeni Wilczka i chociaż siusiu we mnie zaczyna cisnąć i szarpać, aż muszę skrzyżować nogi, żeby je powstrzymać, rozrywam opakowanie. Uważam, żeby nie rozrzucić papierków po dywanie i zaczynam jeść. Czekolada przykleja mi się w środku.

Nagle drzwi uchylają się i wchodzi potwór.

– Gdzie mam to postawić? – warczy, a ja widzę, że to nie potwór, tylko człowiek z kawałkami metalu wbitymi w twarz i niebieskimi rysunkami na ramionach.

– Na razie niech pan to wniesie do drugiej sypialni – mówi matka i macha ręką, a człowiek zaczyna wchodzić po schodach, obijając się po drodze o ściany.

– No cóż. – Wilczek zaciera z zadowoleniem ręce. – A co wy na to, dziewczynki? Może damy mamie odpocząć i zamówimy chińszczyznę, żeby zrobić ucztę?

– Jej! – krzyczy Ellie i podskakuje. – Słodko-kwaśny kurczak!

Ja też uwielbiam chińszczyznę na wynos, ale nie robię podskoków. Po prostu stoję tam, gdzie jestem i trzymam się framugi. Bo kiedy człowiek wchodzi obok mnie po schodach, moje ciało drga, a siusiu, które walczyło o drogę na zewnątrz, wypływa gorącą powodzią, ścieka mi po nogach, wsiąka w skarpetki Ellie i zostawia czarną plamę na śmiesznych różowych szortach.

Wszyscy na mnie patrzą, a ja kucam pod ścianą, próbuję ukryć plamę.

– Och, Ellie – dociera do mnie głos matki. – Ile ty masz lat?

– Siedem! – krzyczy Ellie. – Ona ma siedem lat! – Chociaż to nie było pytanie, na które trzeba odpowiedzieć.

– Horace, tak mi przykro – mówi matka z westchnieniem. – Jak ci mówiłam, są problemy… – Rozciąga usta, jakby słowo problemy potrzebowało większych ust, żeby je wypowiedzieć.

Stoję, czuję jak gorące robi się zimne w mojej dolnej połowie, a zimne robi się gorące na twarzy.

Matka wzdycha, a człowiek-potwór dudni po schodach w dół i znowu wychodzi na dwór.

– Helen – mówi matka do Ellie. – Zabierz proszę Ellie na górę, do łazienki i daj jej jakieś czyste ubranie. A potem może razem spędzimy wreszcie miły wieczór.

Ellie bierze mnie za rękę, prowadzi po schodach i wpycha do łazienki. Ściągam wilgotne szorty i majtki i staram się jak mogę, żeby zmyć siusiu. Kiedy kończę, Ellie wraca z naręczem swoich ubrań: niebieskim t-shirtem z rozerwanym kołnierzykiem, bo za mocno ciągnęła, szortami w pomarańczowe paski, skarpetkami i spodenkami Dzwoneczka.

– Możesz dać mi moje majtki – mówię. – Nikt się o tym nie dowie.

Ellie patrzy na mnie.

– Daj spokój, Ellie. Przecież nikt nie każe nam pokazywać, co mamy pod spodem.

Ale Ellie tylko stoi. W jej oczach widzę odbicie groszkowej szyby okna łazienki, w którym słońce zaczyna opadać, przygotowując się na koniec dnia.

– Właściwie, to myślę, że teraz powinniśmy przestać – mówię. – Udała nam się sztuczka, ale odkąd jest pan Greene, wszystko się zmieniło. Wracamy do normalności.

Ellie przykłada palec do ust.

– Ćśś, Ellie – mówi. – Przyjdzie matka i dostaniemy burę.

– Ellie – mówię – nie sobie robimy sztuczkę. Daj mi moje majtki.

Sięgam ręką, żeby ją uszczypnąć, bo wtedy zawsze robi to, co jej mówię. Ale ona wychodzi na półpiętro. Słyszę łomot, z jakim człowiek znów wchodzi na górę i strach bulgocze mi w brzuchu. Nie chcę, żeby zobaczył mnie bez ubrania, żeby spojrzał na mnie swoją potworną twarzą.

– W porządku – mówię szybko. – Daj mi swoje. Ale to tylko na dzisiaj, słyszysz, Ellie? Potem wszystko będzie tak jak było.

I biorę ubranie, i zaczynam je wkładać.3

Pod nagim materacem w sypialni nic nie ma. Nic nie ma w przedpokoju oprócz zwału listów spiętrzonych przy drzwiach wejściowych. Paczka fajek na stole w salonie: pusta. Cholera.

Stęknięcie krzesła sprawiło, że zatrzymała się na chwilę. Słaba pamięć metalicznych treli, słońce i dziecięcy chichot pociągały za rękaw jej umysł. Czy coś tu było? Czy coś się stało? Coś z przeszłością. Coś znaczącego. Potem wybucha niepokój i urządza sobie święto, ryczą ampery, przeganiają myślenie.

Musiała zapalić. Szperała w śmieciach na stole, kostki miała pokryte rubinowymi strupami. Klucze, chusteczki, gilzy. A, tutaj leży, kapciuch – pusty, tylko na dnie jest parę pasemek. Za mało, żeby zapalić. Kurwa. Będzie musiała wyjść do sklepu.

Dalej, do półki nad kominkiem, zrzucić obrazy na podłogę. Razem z nimi spadło coś twardego, rozbiło się na powypalanym pstrokato linoleum. Spojrzała w dół, zobaczyła odłamki kufla-wiatraka z Amsterdamu. Ostatnia rzecz, którą miała z tamtych czasów. Próbowało ją dopaść ściśnięcie serca, ale odpędziła je. To wszystko było bardzo dawno. Kufel niczego nie utrzymywał przy życiu. Pieprzyć go.

Tutaj są. Schwyciła pieniądze z półki: dziesiątak i parę drobnych. Razem jedenaście funtów, trzynaście. Wszystkie zęby jej cierpły, złość szarpała nerwy. Powinno być więcej. Dlaczego nie było więcej? Palcami zabębniła nerwowo po półce.

Usiłowała myśleć. Wyszła i wydała je, kiedy była w jednym z ciągów? Ale mózg podrzucał jej tylko bezużyteczne obrazy: liść zwisający z pajęczyny, tłusta twarz kobiety w opiece społecznej, dziecięcy bucik wdeptany w błoto.

Nałóg wywołuje odruch wymiotny, dreszcze. Jeśli zaraz nie wyjdzie, będzie musiała przekopać śmiecie w kuchni, poszukać petów. Wybiegła do przedpokoju, wbiła stopy w kapcie, narzuciła na siebie skafander. Szalik wisiał na balustradzie przy ślepych schodach prowadzących do sufitu, który wstawili, kiedy podzielili dom na mieszkania. Zawahała się przy nim. Nie zauważano jej od bardzo dawna. Teraz, kiedy usta jej poszarzały, a policzki się zapadły, odkąd straciła tylne zęby, niewiele było podobieństw między nimi dwiema. Nie trzeba już było blizny i tatuażu, żeby je rozpoznać. Teraz, kiedy chwytała swoje odbicie w oknie sklepu, sama ledwie się rozpoznawała. Ale i tak szalik dawał jej poczucie bezpieczeństwa. I pomoże na cholerne lutowe zimno, które ostatnio wgryzało się w nią jak nigdy. Owinęła głowę czarną wełną. Widać było tylko górną część jej twarzy.

(„Pozytywnie”, oznajmił z aprobatą cokolwiek afektowany głos. „Modnie”).

Kiedy wyszła z domu, obok schodów do mieszkania na górze, po schodkach na chodnik, zawiał wiatr, niosąc ze sobą ryk ruchu ulicznego z Old Kent Road. Było kurewsko zimno i wszystko było szare, jak jej umysł. Przed nią majaczyło wejście do osiedla, rozwarte na całą szerokość pokazywało szare bloki różnej wysokości, jak zepsute, połamane zęby. Szła szybko, schyliła głowę przed powiewami, oczy miała opuszczone. Stadko rozgadanych nastolatek wyłoniło się z zaułka i przemknęło obok niej. Jedna z dziewcząt splunęła i grudka upadła obok jej kapcia, ale Smuga nie odwróciła się, niech idą, ze swoimi piskami i śmiechem nadlatującym falami na wietrze.

Sklep był wbity w betonową ścianę pod kładką prowadzącą do najwyższego bloku, okna miał popękane w pajęczynę, która słała odłamki światła lśniące na puszkach i szeleszczących opakowaniach pędzonych wiatrem po alei.

Otworzyła pchnięciem drzwi i weszła obok kubła z jaskrawymi dziecięcymi parasolkami. Sklepikarz podniósł wzrok i spochmurniał, kiedy ją zauważył, bo zobaczył plamy na jej kurtce i wystający spod szala tatuaż nad lewą brwią. Znów zaczął oglądać Al Jazeerę w telewizorku stojącym w rogu lady, ale ona wiedziała, że nadal o niej myśli i tylko czeka na jej fałszywy ruch. Drżąc, przeszła między półkami, wzięła biały chleb w kromkach i masło orzechowe. Potem podeszła do lady i położyła to na stosie gazet obok kasy.

– Jeszcze butelkę wódki, małą paczkę Amber Leaf i bibułki do papierosów proszę – powiedziała.

Sklepikarz ściągnął usta i sięgnął do szafki za sobą po tytoń i alkohol. Wstukał liczby w kasę.

– Dwanaście pięćdziesiąt sześć – powiedział.

Wygrzebała pieniądze z kieszeni, popatrzyła na nie, potem popatrzyła na niego.

– Nie wydaje mi się… – zaczęła.

– Nie – powiedział twardo, podnosząc dłoń. – Nie jestem instytucją dobroczynną.

Wzruszyła ramionami. W jej głowie jakiś głos zaczął pełen napięcia monolog o strefach tylko dla pieszych.

– No to myślę, że będę musiała odłożyć masło orzechowe – powiedziała pospiesznie.

Patrzył, jak odnosi je na półkę.

– Dziesięć dziewięć – powiedział, kiedy znów podeszła do lady.

Podała mu pieniądze. Czekał, aż włoży zakupy do niebieskiej plastikowej torby. Kiedy podniosła chleb, z zaskoczeniem zobaczyła własną twarz – właściwą, pełną jej wersję, taka jaką była, ale jaśniejszą – patrzącą na nią z pierwszej strony gazety. „Znana i lubiana Sallis w śpiączce po wypadku samochodowym” głosił tytuł.

– Mogę to też wziąć? – zapytała, pokazując gazetę.

Sklepikarz nachmurzył się. Spojrzał na drzwi, na wypadek, gdyby to był podstęp.

– No, dobrze – powiedział, jakby robił jej łaskę.

Dała mu monetę, chwyciła torbę, gazetę i już jej nie było. Wybiegła ze sklepu z walącym sercem, z dłonią zaciśniętą na zadowolonej z siebie twarzy Hellie. Na dworze śmiech nastolatek odbijał się echem w alei. Dochodził z miejsca, którego nie widziała.4

Następnego dnia rano jestem na nogach przed wszystkimi. Ellie jeszcze śpi na moim łóżku pod oknem, pod moją kołderką Rainbow Brite, którą matka opatuliła ją wieczorem, a ja podkradam się do swojej szuflady i wkładam na siebie swoje ubranie, ubranie Helen, włącznie z t-shirtem Wielbłądzica Alice z kawałkiem miękkiego futerka na garbie. Samo głaskanie tego powoduje, że znów czuję się helenowato. Uśmiecham się i splatam włosy w warkocz Helen, tak jak zrobiłaby to matka. To wymaga zręczności, bo nie widzę, co robią moje ręce z tyłu głowy i kiedy patrzę w lustro, warkocz jest przekrzywiony na bok zamiast opadać prosto, ale to nie ma znaczenia: każdy będzie wiedział, że to ja. Podchodzę do regału na książki i uśmiecham się, czekam, a Ellie nadal śpi i nie wie, że posprzątałam po zabawie pod jej nosem.

Kiedy wchodzi matka, rozpromieniam się pod jej adresem najlepszym z uśmiechów Helen. Ale jest coś dziwnego: matka nie ma na sobie zapiętego jak zwykle pod szyję szlafroka. Jest w śmiesznym, opływowym różowym czymś, co ukazuje wypukłości i wklęsłości tego, co ma pod spodem. Jakoś dziwnie pachnie, jakby solą, ziemią i kwiatami naraz, a kiedy patrzy się jej w oczy, od razu widać, że wyłączyło się jej normalne widzenie.

– Na litość Boską, Eleanor – mówi. – Co się tak czaisz? I co zrobiłaś z włosami? Jeszcze nie widziałam takiej plątaniny.

Chwyta mnie za ramię i gwałtownie podnosi.

– I ubranie Helen też nosisz? Ile razy mamy o tym mówić? Lewa szuflada jest twoja, a Helen prawa. Lewa jest tam, gdzie kiedy popatrzysz na dłoń, między palcami zobaczysz L.

– Ale… – mówię.

Matka nie słucha. Zaczyna mruczeć: pogodnym, trąbiącym tonem, jakby trochę za szybkim. Jeszcze nie słyszałam, żeby matka tak mruczała, więc jestem zbyt zaskoczona, żeby się kłócić, kiedy ściąga mi przez głowę t-shirt z Alicją i wkłada głupi top z Gołębią Uliczką. Ale kiedy rozdziela mi włosy na dwoje i zaczyna zaplatać warkoczyki Ellie, wyszarpuje się i daję jej klapsa w dłoń.

– Nie – krzyczę. – To nie w porządku! Nie tak noszę włosy!

Matka przestaje mruczeć. Mocno ściska mnie za rękę i nachyla się, żeby jej twarz znalazła się naprzeciwko mojej. Za jej głową widzę, jak Ellie siada na moim łóżku i mruga.

– Teraz posłuchaj – mówi surowym głosem matka, a cała słodka niefrasobliwość się skończyła. – Dzisiaj nie mamy czasu na to twoje udawanie, Eleanor. Zrozumiałaś? Nie zepsujesz spotkania z panem Greene. Urządził niespodziankę i będziecie z niej zadowolone. Więc masz się ubrać, zejść na dół i zachowywać się odpowiednio, jak grzeczna dziewczynka. Nie twoja głupiutka sprawa.

– Ale ja nie jestem Eleanor – mówię, w głosie trzepocze mi złość, bo Ellie wstała z łóżka i wciska się w moje ubranie. Ciągnie t-shirt z Alicją, tak że kołnierzyk rozciąga się nad jej głupią głową.

Matka unosi oczy i głośno wzdycha.

– Och, tylko nie to znowu – mówi. – Ile razy?

Teraz ja jestem zaskoczona, bo czy Ellie kiedykolwiek mówiła, że jest mną? Zawsze byłyśmy sobą i nie zdarzały się wyjątki. Zamiana miejsc była jedną z nauczek Mary.

– Ale… – mówię.

– A co do ciebie, Helen. – Matka podchodzi, żeby zrobić warkocz z włosów Ellie. – Będę wdzięczna, jeśli przestaniesz zrażać do siebie siostrę. Polegam na tobie jako na tej rozsądnej. Zrozumiano?

– Tak, matko – mówi Ellie, lekko skłaniając głowę, jak sekretarka w serialu telewizyjnym, która dostała ważne zadanie do wykonania. Patrzy na zegar Beatrix Potter nad drzwiami, z dala od moich oczu, które usiłują wykrzyczeć do niej całą krzywdę.

Schodzimy. Przez całe śniadanie świerzbią mnie palce, żeby rozplątać warkoczyki, ale kiedy widzę, jak matka na mnie patrzy znad parującego kubka kawy, słyszę w głowie syczący głos i ręce mi nieruchomieją. Powstaje nowy plan: postanawiam robić wszystko, co mogę, żeby być najlepszą z moich Helen i prawdziwa helenowatość zalśni nawet przez śmieciowe ciuchy i uczesanie Ellie, a matka nie będzie miała wyboru i mnie rozpozna.

Przez resztę posiłku uważam na maniery, siedzę prosto, łokcie trzymam blisko. Tyle że to trudne, bo Ellie helenuje ile wlezie, uśmiecha się, uprzejmie rozmawia i podaje cukier, zanim ją poproszą. Kiedy starannie ściera to, co się rozlało z kubka Wilczka i wyżyma ściereczkę nad zlewem, gapię się na nią z otwartymi ustami, aż matka mówi, żebym je zamknęła. Ellie ściąga usta i spogląda w dal, jakby mnie tu nie było. Patrząc na nią nikt by się nie domyślił tego, co jest pod spodem. ANi tego, że siorbie z kubka podczas dużej przerwy, ani że nauczyciel wuefu musi pomagać jej wchodzić na drabinki na sali gimnastycznej, bo Ellie się boi.

Okazuje się, że specjalna okazja, którą Wilczek trzyma dla nas w zanadrzu, to wypad do parku tematycznego Thorpe. Obie kiwamy głowami, uśmiechamy się i mówimy, jakie to wspaniałe, a ja wpatruję się w matkę szczególnie mocno, szeroko otwartymi oczami, z uśmiechem i mrugam jak te dzieci z reklam, które proszą, żebyś dał im funta, na wypadek, gdyby w jej mózgu coś zrobiło dzyń i nagle zrozumiała, kim jestem.

– Ellie, nie bądź taka dramatyczna – mówi tylko matka i wychodzi wynieść śmieci. Martwię się, że moje helenowanie wygląda dla niej na wygłupy Ellie, ale potem robię wdech i opieprzam się porządnie, poruszam bezgłośnie wargami i kiwam nogami pod stołem. Tymczasem Wilczek uśmiecha się do nas pokrytymi jajkiem śniadaniowymi ustami. Mówię sobie, że jak uda mi się po prostu być Helen, to wcześniej czy później ta prawda dotrze do wszystkich. Poza tym Ellie jest za głupia, żeby dalej prowadzić tę grę. Wkrótce zacznie powłóczyć nogami i jęczeć, jak to jest w jej zwyczaju i wtedy wszystko się odwróci i będzie tak, jak było. W takich sprawach jestem lepsza od Ellen. Jestem mądrzejsza i każdy tak powie. Muszę po prostu poczekać.

Jazda samochodem do parku Thorpe trwa całe wieki. Najpierw jest nasza uliczka, potem główna ulica, potem ulica która prowadzi do basenu pływackiego, potem wielka ulica z samochodami, które przemykają obok nas z rykiem, potem jeszcze większa ulica. Potem okazuje się, że matka źle patrzyła na mapę i przez cały czas powinniśmy jechać inną wielką ulicą. Ale Wilczek, zamiast się o to gniewać, tylko śmieje się i podjeżdża do stacji benzynowej, gdzie kupuje dla nas lizaki lodowe, a potem zawraca i jedzie w drugą stronę.

Siedzę i jem mojego loda, a samochody przelatują obok nas. To moje ulubione lody, bo lubię, kiedy zewnętrzna warstwa czekolady i lodów kruszy się wokół czekoladowego batonika w środku. Kiedy to jem, zawsze chcę zachować ten środkowy kawałek, a potem zdjąć go z patyka i włożyć sobie do ust, żeby wystawał jak język, ale nigdy mi się to nie udaje, bo czekolada jest taka smaczna, że człowiek musi się w nią wgryźć.

Droga się dłuży. Zawijam patyczek od lodów w opakowanie i starannie kładę przy swoich stopach, żeby nie zabrudzić czekoladą samochodu Wilczka. Ellie już skończyła swoją porcję i zasnęła. Słyszę, jak pociąga nosem i cieszę się z tego, bo mam nadzieję, że matka zauważy, kim Ellie jest. Ale matka jest zajęta oglądaniem mapy i mówieniem różnych rzeczy, wesołym, frywolnym głosem, żeby zaimponować Wilczkowi, a to jest nawet gorsze od tonu jak z kryształowego kandelabru, który starała się z siebie wydobyć, kiedy życzliwi przychodzili do drzwi po Niefortunnej Decyzji, tonu wypolerowanego, twardego, dźwięczącego jakby w każdej chwili mógł popękać. No i ten hałas dochodzący z radia, w którym tonęło pociąganie nosem. Wkrótce po tym, jak senność ogarnęła samochód, skłoniłam głowę na bok i zasnęłam.

Park Thorpe to więcej niż park. To wielka przestrzeń z przejażdżkami, kolejkami górskimi i ludźmi przebranymi za słonie-przytulanki. Wreszcie dojeżdżamy, a tam stoi takie mnóstwo samochodów, aż mówię, że to powinno się nazywać parking Thorpe. Wszyscy się z tego śmieją, a ja uważnie się im przyglądam, żeby sprawdzić, czy ktoś zrozumiał, że to w istocie mądra ja.

Kiedy weszliśmy do środka, Akela mówi.

– No to co chcecie teraz robić? – A Ellie, którą zawsze ruszają głupstwa, krzyczy że chce na karuzelę z filiżankami. Więc idziemy, siadamy w jednej z filiżanek i zaraz zaczynamy się kręcić, kręcić. Jest wesoło, wszyscy krzyczymy z radości, ale robi się też trochę niedobrze. Nie tylko mnie, bo kiedy patrzę na Ellie, widzę że ucichła, a nos po bokach jej pobielał i kiedy wysiadamy, idzie powoli z ręką przy głowie i z lekka się potyka. Matka i Wilczek poszli przodem, bo chcą znaleźć miejsce, gdzie można coś zjeść, ale ja zostaję z Ellie, bo może teraz będę miała okazję jasno jej powiedzieć, że czas skończyć zabawę.

Mija minuta i mijamy toalety. Tam jest wielki, wysoki żywopłot, za który się wchodzi, więc wyciągam rękę, łapię Ellie mocno za nadgarstek i wciągam ją do środka.

– Słuchaj, Ellie – mówię w jej rozkołysaną pobladłą twarz. – Starczy tego. Zabawiłaś się, ale teraz przyszedł czas, żeby powiedzieć prawdę. Musisz przeskoczyć w siebie, a ja muszę przeskoczyć we mnie.

Patrzy na mnie mętnymi, rozbieganymi oczami, a wargami odstawia to drżenie, że aż znowu chcę jej dać nauczkę i to natychmiast.

– Poza tym, Ellie – mówię. – Oni już wiedzą, na co cię stać. Słyszałam, jak o tym mówili wczoraj wieczorem, kiedy zasnęłaś. Tylko czekają, aż będziesz taka niegrzeczna, żeby mogli ukarać cię jak należy. Tylko na to czekają. Więc mogłabyś teraz się przyznać i zaoszczędzić sobie trochę kary.

Ellie obwisa do przodu, zamyka oczy i powoli, obojętnie kiwa głową. Otaczam ramieniem jej szyję, a palce mnie świerzbią, żeby uszczypnąć ją w miękką skórę na karku.

– I to jest grzeczna Ellie – mówię. – Wiedziałam, że w końcu będziesz rozsądna. Niektórzy ludzie po prostu nie nadają się na liderów.

Ellie otwiera usta, żeby powiedzieć, jak bardzo jest jej przykro i że już zawsze będzie się słuchać, ale z ust wypływa jej długi strumień czekoladowych wymiocin, który oblewa mój cały przód, aż po stopy w białych dziurawych skarpetkach Ellie i w jej sandałkach. Stoję w kwaśnym smrodzie i mrugam, kiedy pada na nas cień.

– Tu jesteście! Nie wolno wam tak odchodzić! – mówi matka. Potem patrzy na mnie. – Na litość boską, co ty znowu narobiłaś?

– Ellie cała się obrzygała – szybko mówi Ellie, wyciera usta wierzchem dłoni i pokazuje na mnie. – Ale to śmierdzi.

– Ach, Ellie! – krzyczy matka, nachyla się i łapie mnie za rękę. – Nie potrafisz porządnie się zachować choćby przez jeden dzień, co? – Wywleka mnie zza żywopłotu, do Wilczka, który czeka z dwoma tygryskami-przytulankami.

– Tak mi przykro, Horace – matka mówi głośno i wyraźnie, żeby słyszały wszystkie przechodzące obok rodziny. – Zdarzył się nam mały wypadek. Ona cała jest w wymiocinach. Proszę, bądź kochany, pójdź i znajdź coś, w co moglibyśmy ją ubrać. Któryś z tych wielkich t-shirtów ze straganu przy fontannie będzie w sam raz. Ja ją tu zaprowadzę i spróbuję ją umyć.

Horace odbiega truchtem, a matka odwraca się i zaczyna mnie ciągnąć w stronę toalet. Nagle wszystko co zdarzyło się przez ostatnie dwa dni – zabawa, człowiek-potwór noszący pudła i „spierdoliła” i smród zjedzonych lodów – piętrzą się i piętrzą i zaczynają bulgotać mi w głowie, aż nie mają dokąd pójść i muszą się wylać na wszystko, jakby umysł dostał torsji.

– Nie! – krzyczę i ciągnę matkę za ramię. – Nie! To nie ja! To ona! To ona zrobiła! Ona wymiotowała, nie ja! Wszyscy jesteście niesprawiedliwi!

– Ellie – syczy matka, spoglądając na przechodzące obok rodziny, które obracają się, żeby sprawdzić, skąd dobiegają moje krzyki – Nie będziesz tutaj urządzała napadów histerii. To ma być miły dzień na wycieczce i ty tego nie zepsujesz. Nie uda ci się odebrać mi tego.

Ale napad histerii nadchodzi szybko i z dużą siłą, łkanie zalewa mi gardło, jakbym coś łykała.

– Nie jestem Ellie! – wrzeszczę. – Nie jestem Ellie! To ona! Jestem Helen. To ja jestem tą, która wszystko robi jak trzeba! Ja jestem Helen!

Ale łkanie przeszkadza w mówieniu, słowa są nieczytelne, a nad naszymi głowami śmiga kolejka górska i wszyscy podnoszą ręce, krzycząc z zachwytu.

Matka patrzy na Ellie. Twarz jej pochmurnieje. Coś skrzy się w jej oczach,

– O co tu chodzi? – pyta.

Robię najbardziej helenowatą z moich min. Na pewno musi to widzieć. Na pewno mojość we mnie rzuci się w oczy.

– O co chodzi? – pyta matka, marszcząc nos jak ktoś, kto puścił bąka, do którego nikt nie chce się przyznać.

Ellie głęboko nabiera powietrza. Patrzy na mnie, potem znów na matkę. Przez minutę świat przechyla się i kołysze jak magiczny dywan falujący w oddali.

– Och, to tylko Ellie – mówi nosowym głosikiem. – Wiesz, że jak coś nawyczynia, to mówi, że to nie ona? Hm, teraz wymyśliła historyjkę, że ona to naprawdę ja, a ja to naprawdę ona. I nie chce przestać. Mam tego potąd.

Stoję, patrzę na nią z otwartymi ustami, bo to wszystko nieprawda. Prawdziwa Ellie jest za wielką nudziarą, żeby wymyślać historyjki. To jest nowa Ellie – ta Ellie, która chce mi dorównać.

Matka wznosi oczy.

– Mogłam się domyśleć! – wzdycha i znów zaczyna ciągnąć mnie za ramię.

– Nie! – krzyczę, wyrywam się, tupię. – Ona kłamie! Ona kłamie! To nie byłam ja!

Klaps zagrzmiał jak wystrzał. Łapię się za tyłek. Duży chłopak w baseballowej czapce śmieje się, przechodząc. Pokazuje mnie, a jego koledzy oglądają się, żeby popatrzeć. Łzy spływają mi z oczu.

– Ellie – mówi matka, usta ma wąskie, zaciśnięte. – Nie będę tego tolerować. Masz się dobrze zachowywać. Masz robić to, co ci się mówi, a dzisiaj chcemy zrobić sobie przyjemną wycieczkę. Tym razem nie uda ci się tego zniszczyć. Zrozumiałaś?

Pociągam nosem, kiwam do stojącej przede mną nieostrej matki.

– Tak.

– Dobrze – cieszy się matka. – No to chodź, jak grzeczna dziewczynka.

Idę za nią do toalety, wymiociny chlupią mi pod nogami. Przy drzwiach odwracam się i patrzę. Ellie stoi przy żywopłocie. Nadal jest blada po zwymiotowaniu, ale usta wykrzywia jej uśmieszek.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: