Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szofer - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
29 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szofer - ebook

Peter Berling łączy językową maestrię i fascynującą intrygę z szeroką wiedzą historyczną. Dzięki temu opowieść o pełnym ułudy świecie nazistowskich ezoteryków staje się również refleksją nad stanem współczesnej kultury.

Rok 1929. Młody Szwajcar Max Wittacher dostaje się w kręgi ezoterycznych, wspierających nazistów poszukiwaczy Świętego Graala. Dzięki umiejętnościom masażu i miłości do samochodów zostaje fizjoterapeutą i kierowcą Reinharda Heydricha.
Po roku 1933 Max wplątuje się w spisek Himmlera i pewnego francuskiego tajnego stowarzyszenia, który to spisek ma zapewnić SS moc Świętego Graala. Dopiero gdy w wyniku nazistowskich czystek zaczynają ginąć jego przyjaciele, a w końcu także matka, Wittacher orientuje się, z kim tak naprawdę ma do czynienia...

Peter Berling – niemiecki producent filmowy, aktor i pisarz. Urodził się w 1934 r. w Meseritz-Obrawalde (obecnie Międzyrzecz). Jako aktor wystąpił między innymi w filmach Wernera Herzoga: Fitzcarraldo i Aguirre, gniew boży, w Ostatnim kuszeniu Martina Scorsese, a także w adaptacjach filmowych Szatańskiego tanga (László Krasznahorkai) i Imienia róży (Umberto Eco). Napisał Dzieci Graala, poczytny cykl powieści historycznych osadzonych w średniowieczu.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-4451-7
Rozmiar pliku: 630 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Świst Jesień 1942

Świstak czujnie siedzi na tylnych łapach, wyprostowany przed swoją jamą. Jeśli zabrzmi ostrzegawczy świst jego współbraci, błyskawicznie zniknie w norze.

Ja, Max Wittacher, przyszedłem na świat w Colmar w 1912 roku – roku zatonięcia Titanica, jak się później dowiedziałem. Ze względu na wiek z pierwszej wojny światowej pojąłem niewiele, tyle tylko, że po niej należeliśmy do Francji. Ponieważ moja matka pochodziła z bogatej rodziny, która nabyła spore winnice w cesarstwie, bez kłopotu poszedłem do gimnazjum we Fryburgu. Przynajmniej to trochę pogodziło mojego nacjonalistycznie nastawionego niemieckiego ojca z jego losem.

Już w tym czasie, pod koniec lat dwudziestych, świst stał się głośniejszy i wplatał się w niespokojny odgłos werbli: nie myślałem o tym, by uciec do nory, którą stanowiła pobliska Szwajcaria, lecz wskoczyłem do najbliższego przejeżdżającego samochodu. To był luksusowy pojazd, który uprowadził mnie w zupełnie obcy świat, rzucił w okoliczności, które sprawiły, że słowo „przygoda” wydaje mi się idiotyczne. Porwał mnie wir, którego dzikość zamieniała się w bezdenne otchłanie i którego czysty obłęd jeszcze dziś gwałtownie przekracza granice mojej z pewnością dostatecznie dobrze rozwiniętej wyobraźni.

I oto Max Wittacher siedzi trzynaście lat później w krainie bajkowej jak różany ogród króla Laurina – siedzę w swojej norze. Słyszę gwizd świstaka, w oddali połyskują pokryte śniegiem szczyty Pirenejów. Gdzieś w głębi Związku Radzieckiego zaczęła się bitwa o Stalingrad. Gdy łapię właściwą rozgłośnię, mogę usłyszeć trzaski, jęki, wybuchy. Nagle znów przypominam sobie podsłuchaną audycję radiową Oung Mong każe przystąpić swoim czarnym wojskom do decydującej bitwy – czyżby to było nawiązanie do krwawego zakonu wodza Rzeszy, walczącego przeciwko zmasowanej czystej sile, zjednoczonym mocom dobrych duchów z głębin Agharty? Czy to rozwiązanie mrocznej zagadki, która już za młodu wywoływała dreszcz na moich plecach? Nie chcę tego dalej słuchać – piszę, prawie bez wiary w panujący tu spokój, o tym, co się wydarzyło, zanim się tu obudziłem jak z niedorzecznego zamroczenia piekielnymi narkotykami; wciąż jeszcze mam wątpliwości, czy naprawdę go przetrwałem.

Trwało to długo, wieczność liczącą trzynaście lat, potem dopadł i mnie ten koszmar cierpienia milionów ludzi, których jedyną winą było to, że padli ofiarą aryjskiego obłędu rasowego. Narażając ukochanych przyjaciół, doświadczyłem, co oznacza wierzgać przeciw ościeniowi, gdy ten nazywa się gestapo.

Służyłem więc poszukiwaczowi Świętego Graala, Ottonowi Rahnowi, jako kierowca, zbliżyłem się do budzącego przerażenie Reinharda Tristana Heydricha bardziej niż ktokolwiek z jego współczesnych, nie wyłączając żony. Gdyby Heinrich Himmler, wszechmocny Reichsführer SS, dostał mnie teraz w swoje ręce, rozgniótłby mnie jak robaka i kazał żywcem obedrzeć ze skóry – nawet jeśli nie mógłby się temu przyglądać, bo wszak natychmiast robiło mu się niedobrze na widok tryskającej krwi, nieważne, jakiej rasy. Ale od tego ma przecież swoich twardych kolesi.

Akurat kiedy chciałem wejść bez pukania do Leiber C, naszego gabinetu służącego poprawie kondycji cielesnej Wysokiego C, przyłapałem Heydricha, jak z nienawiścią wrzeszczał: „Mam cię wreszcie, kanalio!”, po czym usłyszałem głośny huk wystrzału i brzęk tłuczonego szkła. Gwałtownie otworzyłem drzwi: Heydrich stał w białych bokserkach i wpatrywał się w rozbitą lustrzaną ścianę naszego studia fizjoterapii. Strzelał – trzymał jeszcze mausera HSc w garści – do swojego lustrzanego odbicia, na wysokości głowy! A ja byłem jedynym świadkiem.

Ten przywilej – którego nigdy nie pragnąłem – zachowałem, jak wypalony rozżarzonym żelazem na świstaczym futerku, aż do wybuchu bomby, która w końcu przyniosła Reinhardowi Tristanowi Heydrichowi śmierć – jemu, który czuł się nietykalny, który jednym jedynym pociągnięciem pióra z zimną krwią posyłał do grobu setki tysięcy zabijanych strzałem w tył głowy, który nie pałał nienawiścią do Żydów (podobnie jak do świstaków), a jednak oszukał i zamordował ich miliony, bezlitośnie i zbrodniczo wykonując rozkaz, za który był współodpowiedzialny.

Nigdy nie zapomnę tego obrazka: samochód przede mną szybko wszedł w ostry zakręt, kierowca zmniejszył prędkość, wrzucił drugi bieg – wtedy stojący bezczynnie na skraju drogi mężczyzna zrzucił przewieszony przez ramię zakurzony płaszcz, a spod niego wyłonił się sten. Skierował broń na Heydricha, pociągnął za spust – pistolet nie wypalił! Rzucił go na ziemię.

Kierowca, zamiast dodać gazu, gwałtownie zahamował. Heydrich się wyprostował, wyszarpnął swój pistolet z kabury i strzelił do uciekającego zamachowca. Nagle naprzód wyskoczyło dwóch kolejnych ludzi. Jeden grzebał przy czymś, co wyglądało na bombę, drugi, młodszy, niecierpliwie wyrwał mu ją z rąk i rzucił w kierunku samochodu. Wybuchła na moich oczach, obok tylnego koła. Heydrich się osunął. Instynktownie rzuciłem się na puste siedzenie pasażera w swoim samochodzie, żeby sięgnąć po służbową broń, którą woziłem w bocznej półce w drzwiach. Gdy się podnosiłem, mój wzrok prześliznął się nad krawędzią otwartego okna samochodu i spojrzałem jej w twarz: anioł zemsty z włosami w tycjanowskim kolorze! To ona rzuciła bombę!

Próbowałem oczami dać jej rozpaczliwy znak, by natychmiast znikała, natychmiast. Psiakrew! Wyskoczyłem ze swojego samochodu i pobiegłem naprzód, do mercedesa. Heydrich leżał na pokrywie chłodnicy i krwawił. Przechodnie już zatrzymali jakiś samochód dostawczy, by zawiózł rannego do szpitala. W swojej dziwnej białej liberii, wymachując pistoletem, krzykiem nakazałem, by zostawić protektora mnie. Sam jeszcze pomagałem zaciągnąć krwawiącego Heydricha na tylne siedzenie mojego samochodu, potem szybko ruszyłem.

Czy istnieją świstaki żydowskie albo takie, które czczą Zbawiciela, Wielką Matkę, Wieczną Dziewicę? Mam cichą nadzieję, że świstak skłania się ku nauce Buddy.Po szwajcarsku 1929

Patrzyłem na Jezioro Zuryskie. Lekka letnia bryza marszczyła jego powierzchnię, a ja przeglądałem „Weltwoche”.

„W dwadzieścia jeden dni niemiecki statek powietrzny Graf Zeppelin okrąża kulę ziemską…”

Można czuć dumę, zwłaszcza jeśli tylko kilka tygodni wcześniej transatlantyk Bremen zdobył Błękitną Wstęgę Atlantyku za najszybsze przepłynięcie oceanu, a samolot Junkers W 33 wyśrubował rekord wysokości do fantastycznych dwunastu tysięcy siedmiuset trzydziestu dziewięciu metrów.

W pewnej odległości od mojego tapicerowanego materiałem w paski siedziska pod parasolem dwie czwórki bez sternika kończyły bezgłośny wyścig finiszem rozpoznawalnym tylko po gwałtownych, urywanych ruchach wioseł – jak w szwajcarskim zegarku! Rzuciłem okiem na bucherera na swoim nadgarstku. Muszę iść, jak najszybciej!

Wychyliłem ostatni łyk aperolu „rozcieńczonego wodą Passuger” i opuściłem taras hotelu Baur au Lac, zwłaszcza że obydwie łódki właśnie zatrzymały się na przystani. Witały je radosne okrzyki.

– Hip, hip, hurra! – sportowcy beztrosko wiwatowali na cześć zwycięzców. Nie musiałem się przyłączać. – Anglicy!

Mimo pośpiechu nie darowałem sobie przejścia przez hol hotelowy. Uwielbiałem tę atmosferę egzotyczno-pompatycznej tradycji przemieszaną z nowobogacką moderną. Przy recepcji opierała się o ladę prawdopodobnie jasnowłosa, młoda kobieta – jej dość krótka fryzura ukrywała się pod przylegającą do głowy pilotką. Wydała mi się znajoma.

Gdy podszedłem do szklanych drzwi, zobaczyłem zielone bugatti, odstawione niedbale w poprzek przed wejściem, kluczyki tkwiły w stacyjce: to była Tamara Łempicka! Autoportret modnej malarki za kierownicą jej luksusowego bolidu nie mógł ujść niczyjej uwadze od czasu jej wystawy w Stowarzyszeniu Sztuki i Rzemiosła. Światowy szyk we własnej osobie.

Biegłem na ukos przez park, w kierunku Bahnhofstrasse. Właściwie miałem zamiar zajrzeć jeszcze na plac Bellevue, bo natknąłem się tam na zaparkowany przed Odeonem obłędny faeton marki Duesenberg, najnowszy model! Ale wokół niego tłoczyło się zbyt wiele osób. Może przyjechała nim jakaś słynna diwa albo nawet gwiazda Hollywood?! Albo sam pojazd ze snów przyciągał taki tłum ludzi: przesadnie długa pokrywa chłodnicy ze srebrzyście chromowanymi kolektorami dolotowymi i szykownymi oponami z białym paskiem na połyskujących szprychowych felgach?!

Niestety, nie miałem już teraz czasu, musiałem się pospieszyć.

Biegłem obok wystaw luksusowych zuryskich marek, minąłem po lewej stronie Paradeplatz, tuż przed salonem jubilera i zegarmistrza Bucherera przeszedłem na drugą stronę ulicy. Przy niedającej się przeoczyć reklamie Toblerone – olbrzymim, trójkątnym czekoladowym batonie, który obracał się powoli, a nocą był podświetlany od wewnątrz – skręciłem w Schweizergasse, przyspieszyłem i w końcu dotarłem do celu: stałem przed bocznym wejściem do potężnego domu towarowego GLOBUS.

Jakiś spocony mężczyzna z kędzierzawą czupryną i dziwnie drżącymi wargami tak intensywnie przyglądał się dwóm schludnym dziewczynom, że już zaczęły chichotać. W rzeczywistości to ja nerwowo się zastanawiałem, czy niskim dźwiękiem silnika mógłbym zrobić na tych równolatkach takie wrażenie, jakie bym chciał: dynamiczny, ale zrównoważony; skłonny do brawury, ale dzięki zręczności gwarantujący bezpieczeństwo; jednocześnie prezentowałem się raczej jak na poły obsceniczny podglądacz, na poły zupełny świr.

„Bruhouou!” – nie przyszło mi do głowy nic lepszego niż dziewiczy lot dwunastosilnikowego Dorniera Do X, zasilanego przez sześć silników z każdej strony, największego samolotu w dziejach, o konstrukcji łodzi latającej. Wtedy co innego odwróciło moją uwagę: w tle przez szklane drzwi korytarza dyrekcji pospiesznie przeszedł ubrany na szaro człowiek. Jego wzrok na chwilę spoczął na oczekującej trójce, wyraźnie wąska twarz sprawiała, że jego oczy wydawały się jeszcze bardziej przenikliwe. Jak naukowiec przez okular mikroskopu przyglądał się obiektom zbliżających się badań. Po szybkim przeglądzie mizerak zniknął bez słowa za bocznymi drzwiami salki konferencyjnej. Przy frontowych drzwiach, nad głowami patrzących, subtelnie połyskiwała w mosiężnej ramce tabliczka „Karl Ernst Krafft”. A poniżej dopisek: „grafolog i typolog osobowości”.

Nikt oprócz mnie nie zauważył nadejścia doradcy personalnego. Moją szczękę nadal absorbowało wierne odtwarzanie narastającego huku silników, chyba z takim oddaniem, że ta trochę krąglejsza z dwójki dziewcząt nie mogła powstrzymać się od śmiechu.

– Jak się nazywa twój samochód na pedały? – mruknęła, by z frywolną ironią dodać: – A czy ten brawurowy pilot też ma jakieś imię?

– Max! – śmiało rzucił w odpowiedzi chłopak o zielonych oczach i czarnych lokach, bo tak sobie siebie wyobrażałem. – Max Wittacher! I nie chodzi o żadne auto, tylko o Do X!

A ponieważ reakcja młodych dam nie wypadła zadowalająco, dodałem buńczucznie:

– Widziałem go, na własne oczy. Olbrzymi!

– Ach! – powiedziała przyjaźnie ta druga, nieco drobniejsza.

W ogóle bardziej mi się podobała od tej lnianowłosej z modną fryzurą typu bob, wyglądającą jak stalowy hełm. Moja właśnie wybrana faworytka miała znacznie ciemniejsze loki, jak nakręcone korkociągiem. Bardzo eleganckie. Tycjanowską rudością okalały jej wąską twarz jak falista lwia grzywa. Z tą bym się chętnie zadał.

– Moja pani matka z okazji matury zrobiła mi taki prezent, że mogłem specjalnie pojechać do Friedrichshafen, tam na Jeziorze Bodeńskim mogłem przeżyć to… – mówiłem coraz szybciej, dostałem słowotoku – jak ten potwór błyskawicznie się zbliżał, pchając przed sobą falę dziobową. Aż wreszcie płozy wbiły się w wodę jak pazury, rozdarły fale i olbrzymie skrzydła się podniosły. Tyranozaur szybował, a potem odleciał… Brrra!

– Wspaniałe! – powiedziała ta krąglejsza. – Ja mam na imię Addy, a to moja siostra Charlot. Właściwie ma na imię Charlotte, ale uwielbia Chaplina.

Zanim jeszcze zdążyliśmy porozmawiać, dwie dziewczyny już poproszono do pokoju obok, do pana Kraffta, pracującego jako wszechmocny doradca personalny domu towarowego GLOBUS. Słyszałem ich głosy z sąsiedniego pokoju przez ściankę regału, na którym stało niewiele książek, literatura fachowa.

– Ojciec zmarł przed naszym narodzeniem. – To był nieco niższy głos mojej Charlot.

– Dyplomowany inżynier Urs Rueggli. – Addy brzmiała natomiast trochę przygłośno. Do moich nadstawionych uszu ocierały tylko strzępy rozmowy, ale sens był zrozumiały. – …szanowany technik specjalista od śrub okrętowych… poszedł z Titanikiem… dlatego wujek Wilhelm troszczy się…

– Canaris… – uzupełniła Charlot. – Przyjaciel mamy…

– Formalne wykształcenie? – To był ostry jak piła głos pana Kraffta. – Matura?

Addy niepotrzebnie poczuła się zaatakowana.

– Człowiek chyba musi się czymś wylegitymować w dzisiejszych czasach!

Charlot złagodziła tę wypowiedź:

– Lyceum de Genève, obydwie z wyróżnieniem.

Ale już było po szkodzie.

– To być może za wysokie kwalifikacje dla naszego domu…

– Ciocia Marguerite, madame Marguerite Panchaud, która nas adoptowała – starała się teraz pełna zapału Addy – z pewnością już panu powiedziała: umiemy zrobić wszystko!

– Prawie wszystko – wtrąciła Charlot z godną podziwu nonszalancją. – Nasza mama opuściła nas, gdy miałyśmy siedem…

Inkwizytor zniżył głos do pomruku, który brzmiał dla podsłuchującego jak „jest mi naprawdę przykro”. Tak dalece wcisnąłem głowę i jedno ucho w regał, że nosem już trącałem książki. Pochodziły bez wyjątku z wydawnictwa Orell Füssli, jak zauważyłem.

– Naprawdę przykre… – Karl Ernst Krafft podkreślił jeszcze swoje współczucie. – Klienci domu towarowego GLOBUS – podniósł głos – płacą najczęściej za swoje zakupy ciężko zarobionymi pieniędzmi ze średnich pensji…

– A my nie? – weszła mu w słowo oburzona Addy.

Typolog osobowości dzielnie trzymał się w siodle.

– Mali ludzie dokładnie czują, a teraz podczas światowego kryzysu gospodarczego tym bardziej, kiedy ktoś lepszy wyciąga od nich ich franki. I to właśnie dotyczy młodych dam. Na szczęście!

Wewnątrz salki konferencyjnej zapanowało milczenie. Potem rozległo się stuknięcie drzwiami, a w końcu absolutna cisza. Najwyraźniej wszyscy troje wyszli z pomieszczenia.

Pół godziny później szybowałem, cóż, ześlizgiwałem się na brzuchu – pode mną przesuwała się wypolerowana na wysoki połysk poręcz schodów. Za sobą zostawiłem osłupiałego pana Kraffta.

Przyłapał mnie na tym – to chyba należało do jego misternie utkanej sieci pułapek – jak rozwaliłem się w jego fotelu w stylu Bauhausu i bez zażenowania przeglądałem notatki, które sporządził dla siebie typolog osobowości. Wśliznąłem się do jego biura raczej z nudów.

Zamiast się usprawiedliwić albo jakkolwiek to wyjaśnić, przywitałem go śmiało:

– Boli pana głowa?

Mężczyzna o wąskiej twarzy i niezdrowym kolorze cery, z oczami migoczącymi w ciemnych, głębokich oczodołach, od razu przyznał:

– Ciągle… Teraz wyjątkowo.

– Usunę ten ból!

Zanim Karl Ernst Krafft się obejrzał, siedział w swoim dyrektorskim fotelu, a ja stałem przed nim i trzymałem go za głowę. Wziąłem jego uduchowione czoło w łapska jak w imadło. Moje kciuki trzymały skronie, gdy opuszki serdecznego, środkowego i wskazującego palca zdecydowanie uciskały punkty akupunkturowe na głowie. Miał rzadkie włosy. Często ćwiczyłem koncentrację, by utrzymać bezlitośnie stały ucisk na sklepienie czaszki i nie przerwać przepływu energii. Dyszałem z wysiłku, ale jemu nie pozwoliłem na więcej niż ciche jęki.

Później zwiększyłem ucisk opuszków palców i wcisnąłem je w sklepienie czaszki tak głęboko, jak mi się w jego przypadku wydawało właściwe. Sapałem i charczałem – to część zabiegu! – a potem nagle oderwałem palce, podniosłem je do góry, powiodłem dłońmi szerokim łukiem nad nim i otrząsnąłem je:

– Precz z tym brudem!

Krafft patrzył na mnie z niedowierzaniem.

– Naprawdę jak ręką odjął! – sapnął mój mimowolny pacjent. – Migrena! Co pan…?

Patrzyłem z wyższością.

– Czysty magnetyzm – powiedziałem sucho. – Albo się to ma, albo nie. Prastary środek z nauki o atraktorach zestawiony z mądrością Konfucjusza…

Pan Krafft był pod silnym wrażeniem.

Powoli wstałem i szedłem w słabym świetle klatki schodowej stłumionym przez kolorowe mleczne szkło. Nic, tylko stąd uciekać! Mogłem wsiąść do windy w rogu, ale rzuciłem się do namiętnego ślizgu przez wnętrzności tego olbrzymiego purpurowego ślimaka. Pan Krafft chciał mnie, oczywiście, przyjąć w szeregi personelu GLOBUSA, proponował mi nawet stanowisko asystenta dyrektora, mogłem zacząć od zaraz. Tylko ze względu na Beatrice w ogóle zdecydowałem się starać tam o stanowisko praktykanta. Beatrice, mojej zatroskanej matce, antropozofce i dietetyczce w klinice doktora Birchera-Bennera, bardzo zależało na tym, by wyrwać mnie z Niemiec, gdzie właśnie rzutem na taśmę zdałem maturę w gimnazjum we Fryburgu. Dzięki jej dobrym kontaktom dostałem nawet szwajcarski paszport, chociaż urodziłem się w Colmar, byłem więc Alzatczykiem, bardziej Francuzem niż Niemcem, ale z pewnością bez jakichkolwiek pretensji do cennego prawa przynależności do Confoederatio Helvetica.

„Kto wie, do czego się to może przydać!” – to była jej bojaźliwa dewiza. Urodziła się w Rheintal jako Rebecca Neuner, jej rodzina posiadała dobrze położone winnice w górach Kaiserstuhl i miała żydowskie korzenie. To zmusiło matkę do ucieczki z Colmar i małżeństwa z Beatem Wittacherem, który za jej pieniądze od razu zbudował małe przedsiębiorstwo zajmujące się produkcją wina musującego. Nie mógł jednak tych pomyj nazwać szampanem i tak luksusowa marka Beatrice Wittacher (czytaj: Beatriz Ouittaché) w trakcie kryzysu gospodarczego gwałtownie traciła wartość, a potem zbankrutowała. Antysemityzm też odegrał wówczas pewną rolę. Mój pan ojciec, konserwatysta i zagorzale niemiecki nacjonalista, uprzedzając „ludową” świadomość, już od dawna nie zwracał się do swojej żony jej zdradliwym imieniem Rebecca.

Winnice, jej posag, również poszły pod młotek. Aby uniknąć – niesłusznie skierowanego przeciwko madame Ouittaché – gniewu robotników, moja matka uciekła najpierw do Dornach, do Goetheanum doktora Steinera, a potem do Zurychu. Mnie zostawiła z moim rozgoryczonym i bezwzględnym ojcem. Beat Wittacher chyba nigdy nie miał najbledszego pojęcia o produkcji wina musującego czy wręcz w ogóle o robieniu interesów. W końcu zdobył pracę ekspedytora we fryburskim wydawnictwie Urban. Czesne za moją szkołę pokrywała klinika doktora Birchera-Bennera, gdzie matka znalazła posadę dietetyczki.

Nieoczekiwanie wśliznąłem się z powrotem w rolę rozpuszczonego syna.

Ona, Beatrice, jako pierwsza odkryła moje zdolności, tajemnicę moich dłoni. Matka uwielbiała delikatnie gładzić mnie po lokach. To był jej rodzaj pieszczot, bo chyba poczuła, że niechętnie albo wręcz z odrazą reaguję, gdy całuje mnie po twarzy, nie mówiąc już o ustach. Aby nie pozostawiać jej czułego, bezinteresownego oddania bez odpowiedzi, ze swojej strony gładziłem ją po głowie, zwłaszcza gdy cierpiała na migrenę. Pieszczoty zamieniały się w lekki masaż. Doktor Bircher-Benner, który nas pewnego razu obserwował, ostrzegał matkę, by nie uzależniała się od dotyku moich dłoni – również fizjoterapia mogła prowadzić do swego rodzaju kompleksu Edypa. A mnie doradził, bym nie zabawiał się swoim rzadkim darem, lecz rozważył, czy nie uczynić z niego swego powołania. Dobry stary doktor podarował mi wówczas moją pierwszą książeczkę o chińskiej akupunkturze, pokrytą jego odręcznymi notatkami. I tak dotarłem do tego miejsca. Ale – zamiast rozważań o praktyce w domu towarowym GLOBUS – podczas ucieczki po zagiętej mahoniowej poręczy mój umysł zaprzątało jedno pytanie: czy zobaczę jeszcze tę Charlot?

Dotarłem do wytwornego wysokiego parteru w rekordowym czasie, gwałtownie otworzyłem stalowe drzwi dla personelu i wpadłem pomiędzy dwie damy! Nie Charlot i Addy, jak początkowo miałem nadzieję. Jedna wysoka, trochę chuda, podtrzymywała drugą, kruchą staruszkę, a ta opierała się na czarnej lasce z rzeźbioną z kości słoniowej gałką w kształcie głowy lwa. Zauważyłem ją dopiero, gdy czerwony po uszy podnosiłem ją z chodnika, na który upadła przez moją gwałtowność.

– Najuprzejmiej proszę o wybaczenie – wydukałem z naprawdę nieczystym sumieniem. – Mam nadzieję, że nie stała się pani krzywda. – I bezmyślnie dodałem jeszcze frazes: – Czy mogę coś dla pani…?

Mój wzrok prześliznął się obok obydwu dam – za nimi widać było wspaniały bok staromodnego kabrioletu Rolls-Royce’a. Stały przed nim ze stropionymi minami. Szybko zrozumiałem powód: w przednim kole złapały gumę.

– Och! – wyrwało mi się, a obydwie panie spojrzały na mnie z oczekiwaniem. W milczeniu, które zapadło, kiełkowała nadzieja. Niebieskooki Max, świstak, został Czarnym Piotrusiem.

– Szofer? – wysnułem mądry wniosek.

– Uprzejmy chłopak o nieposzlakowanej opinii, Sycylijczyk – westchnęła zmartwiona krucha staruszka.

– …akurat tutaj, w samym środku zacnej Szwajcarii, odkrył w sobie powołanie do socjalizmu – dodała sarkastycznie jej towarzyszka. – I taki nieposzlakowany to on chyba nie był. – Uśmiechnęła się do Maxa. – Bo gdy hrabina obstawała przy tym, by wracać do domu przez Włochy, przez Ventimiglię, spanikował.

Przeniosłem wzrok na corpus delicti: w miękkiej części opony z białym paskiem tkwiło ułamane ostrze szwajcarskiego scyzoryka.

– A teraz…? – odezwałem się.

Ta chuda, robiąca wrażenie, w pewien sposób nawet pełna godności piękność, pokiwała potakująco głową.

– …zniknął!

Pojąłem.

– Chętnie zmienię paniom oponę.

– Ależ to naprawdę… – Drobna staruszka lwią główką laski postukała w zamontowaną z boku oponę. – Uważam, że to urocze z pańskiej strony… Jak się pan nazywa?

– Max Wittacher! – odpowiedziałem, ale nazwisko wyartykułowałem, biorąc pod uwagę najwyraźniej francuską narodowość obydwu pań, jako Ouittaché. Ostrożnie położyłem rękę na wystającej obok maski oponie z białym paskiem, przytrzymywał ją chromowany kabłąk. Dlaczego akurat w tej chwili musiałem myśleć o Charlot? Splunąłem w dłonie…

– Max, jest pan aniołem! – szepnęła wciąż jeszcze dość atrakcyjna towarzyszka starszej pani. – A poza tym mam na imię Antoinette. – Jej spojrzenie z nieskrywanym zachwytem ślizgało się po szerokich ramionach spoconego wybawcy. – Moja droga przyjaciółka – wskazała siwowłosą damę – to hrabina Poujol-Murat.

Drobna staruszka tym razem użyła laski, by z uznaniem popukać mnie po ramieniu – pasowanie na rycerza.

– Może pan przejąć zwolnioną posadę, panie Max! – Hrabina mówiła otwartym tekstem. – Wynagrodzenie jest porządne, znacznie wyższe od obowiązującej stawki. Do tego ubranie, wikt i opierunek, własny pawilon w pałacowym parku. Nie jest pan przecież żonaty?

– Jasne – odpowiedziałem szybko – ale mimo to muszę najpierw poprosić o pozwolenie pana doktora Birchera-Bennera!

– Hrabina zapłaci panu tysiąc franków na rękę – przejęła negocjacje Antoinette – jeśli zdecyduje się pan na tę posadę. Ja dołożę jeszcze pięćset…

Kusząco wyciągnęła do mnie rękę. Spojrzałem jej głęboko w oczy i mocno uścisnąłem jej długie palce. Potem lekko skłoniłem się przed hrabiną i szybko otworzyłem tylne drzwi. Damy z ulgą zajęły miejsca. Zręcznie ukryłem przyjemność, jaką sprawiło mi obejście drogiego pojazdu dookoła. Rzuciła mi się w oczy niezwykła ozdoba pokrywy chłodnicy. Błyszczała pod typową dla tej luksusowej marki wysuniętą do przodu nimfą: surowy emblemat, przedstawiający chromowane, wygięte M, zdominowane przez czarny emaliowany półksiężyc. Cóż za ekstrawagancja! Spojrzałem kątem oka na satynowaną deskę rozdzielczą z czeczotki, należąca do mojego poprzednika czapka z daszkiem była wciśnięta za wewnętrzne lusterko. Wśliznąłem się na swoje nowe miejsce pracy, obciągnięte skórą, wszystko pachniało…

– Genewa! – rozkazała hrabina.

Powstrzymałem się od uśmiechu, gdy zakładałem czapkę z daszkiem, a mój wzrok między mnóstwem chromowanych elementów niepostrzeżenie szukał przycisku rozrusznika. Doktor Bircher-Benner jeździł podobnym modelem, nawet jeśli z nowszego rocznika, miałem więc pewne doświadczenie w prowadzeniu takich wozów. We wstecznym lusterku spojrzałem w twarz madame Antoinette. Kiwnęła do mnie głową, włączyłem silnik, słychać było tylko cichy bulgot.

„Adieu, zagadkowa, kapryśna Charlot, ciao, rezolutna Addy!” – westchnąłem cicho, gdy samochód ruszał.

Do Jeziora Genewskiego jechało się przez Berno. Lecz już wkrótce poczułem między łopatkami kilka, najpierw nieśmiałych, później mocniejszych kuksańców laską.

– Przedmieścia Zurychu – również głos hrabiny był teraz ostry – od pewnego czasu mamy już za sobą, monsieur Ouittaché! Może pan teraz przyspieszyć, nie chcę dojechać nocną porą…

Zobaczyłem we wstecznym lusterku, że hrabina przywiązała sobie słomiany kapelusz szalem, również madame Antoinette założyła tymczasem chustkę na głowę. Z poczuciem winy spuściłem nos i mocniej wcisnąłem pedał gazu.

Teraz, przy wyższej prędkości, skupiłem się na ruchu drogowym. Już zaraz za Aarau musiałem rozłożyć dach.

– Jest za zimno – poinformowała mnie madame Antoinette. – A pan powinien się teraz pospieszyć!

Spontanicznie postanowiłem od tej chwili prowadzić dziennik. Przede mną otwierało się zupełnie nowe życie.

* * *

Madame Marguerite Panchaud, rezolutna matrona o włosach starannie ufarbowanych na rudawy blond, miała prawdziwą smykałkę do prowadzenia swojej manufaktury porcelany w Genewie; rustykalno-staroświeckie wrażenie, jakie sprawiała, mogło wprowadzać w błąd. Jej kolorowe i pogodne, ręcznie malowane elementy zastawy, kubki i talerze ścienne, tworzone z myślą o bogatych klientach, szły jak ciepłe bułeczki. Sprzedawano je w luksusowych stoiskach wybranych domów towarowych, choćby w paryskim Printemps, u Harrodsa w Londynie, w berlińskim Kaufhaus des Westens czy w GLOBUSIE w Zurychu. Stąd też jej znajomość z Karlem Ernstem Krafftem, którego ceniła i któremu organizowała również wykłady w swoich stoiskach. Uwielbiała, kiedy mentorskim tonem przemawiał przed uczoną publicznością na temat typologii osobowości, kosmosu i antropozofii. W równym stopniu korzystał na tym jej interes. Lubiła się troszczyć o wszystko i o wszystkich. Z pełnym zaufaniem wysłała więc do Kraffta również swoje siostrzenice Adelheid i Charlotte i była teraz trochę skonsternowana, że odprawił je z kwitkiem. Nawet pomimo faktu, że zaraz obiecał załatwić dla Charlotte posadę opiekunki u dobrych przyjaciół w Paryżu – tego już mogła być pewna, na sto procent, na bank!

Pozostał jednak problem solidnego ulokowania Adelheid. Marguerite Panchaud myślała o praktyce pielęgniarskiej w Zurychu, w słynnej klinice doktora Birchera-Bennera, ale tam lista kandydatek była zbyt długa. Chwyciła za telefon i wybrała numer Wilhelma Canarisa – starego dobrego przyjaciela rodziny, który długo zalecał się do jej owdowiałej siostry, matki bliźniaczek Adelheid i Charlotte. Dla obydwu był wujkiem Wilhelmem.

Zadzwoniło gdzieś w Niemczech Północnych, gdzie osiedlił się admirał, ale nikt nie podniósł słuchawki. Postanowiła więc napisać zaraz do tego wilka morskiego list ekspresowy z wnioskiem o dostarczenie pod inny, wskazany adres – i dodatkowo wysłać telegram.

* * *

Stały doradca personalny, grafolog i specjalista od typologii osobowości domu towarowego GLOBUS na Bahnhofstrasse w Zurychu zabrał do domu teczkę z notatkami o kandydatach. Chciał jeszcze raz przejrzeć wszystkie oceny, sprawdzić, czy się nie pomylił, nie potraktował kogoś zbyt surowo. Zazwyczaj pierwsze wrażenie go nie myliło. Czy musiał kiedykolwiek wprowadzić jakieś znaczące korekty w ocenie charakteru i widoków na przyszłość sprawdzanej przez niego osoby? W myślach pokręcił głową. Siostrzenice Marguerite Panchaud, bliźniaczki Adelheid i Charlotte, również nie obudziły w Karlu Ernście Kraffcie żadnych prawdziwych wątpliwości. Te dwie głodne życia dziewczyny stanęły mu razem przed oczami w jego jasnym, zwięzłym wyroku fachowca i doświadczonego eksperta:

Charlotte, 17 lat

(obstaje przy Rueggli, nazwisku ojca)

wrażliwa romantyczka, niespokojna, ambitna, buntowniczy duch

Adelheid, 17 lat

wytrzymała, arogancka, troskliwa, z tendencją do podporządkowywania się

Tym jednojajowym bliźniaczkom właściwa jest pewna frywolność, skłonność do ryzykownej gry. Świadomość erotycznej atrakcyjności u obydwu (jeszcze) nie w pełni się wykształciła.

Mimo to: nie nadają się do przewidzianego zadania!

Nie było co tutaj zmieniać! Z drugiej strony nie mógł – i nie powinien – robić takiego afrontu madame Panchaud, nawet jeśli przyjęła wiadomość ze spokojem i od razu gotowa była bardziej zaradną Addy obarczyć starego przyjaciela rodziny. Stosowne ulokowanie znacznie kapryśniejszej Charlotte jednakże on sam zagwarantował. Karl Ernst Krafft z westchnieniem sięgnął po telefon. Może o tej porze to trochę niestosowne? Właściwie pana Alexisa Ladame’a znał tylko przelotnie. Na wizytówce, którą wręczono mu z okazji jego ostatniego wykładu „O antropozofii” w saloniku paryskiego domu towarowego Printemps, starannym pismem napisane było „Paul Alexis Ladame”, a poniżej numer telefonu. Twarzy tego mężczyzny już nie pamiętał, jedynie podświadomie prowokacyjne zaproszenie: „Kiedy tylko zechcesz, duchowy bracie”. To proszę bardzo! Na taką ekstrawagancję on, Karl Ernst Krafft, mógł sobie pozwolić.

Na połączenie nie trzeba było długo czekać – usłyszał kobiecy głos z wyraźnie austriackim akcentem.

– Chciałbym rozmawiać z panem Ladame’em, przy telefonie Monsieur le Conseiller Krafft z Zurychu.

– Och, pan Karl Ernst Krafft! – odpowiedziała podekscytowana dama. – Monsieur Ladame jest w drodze na południe, dokładniej do Ariège. Czy mogę panu w czymś pomóc?

Mężczyzna się zmieszał.

– Czyżbyśmy się znali, łaskawa pani?

– Ja pana znam, nazywam się Grete von Urbanitzki, spotkaliśmy się w Wiedniu, chyba wraz z madame de Rives?

Karl Ernst Krafft zebrał się na odwagę, chciał się pozbyć problemu.

– Zatem jeśli mogłaby pani Paulowi Alexisowi przekazać, że obiecałem przyjaciołom w Genewie ulokować pewną młodą damę, siedemnaście lat, matura z wyróżnieniem, jako opiekunkę w Paryżu, żadnych wielkich oczekiwań finansowych, bardzo przyjemna osóbka…

– Niech pan tu przyśle tę dziewczynę! – bez zwłoki zdecydowała Grete von Urbanitzki. – To kawalerskie gospodarstwo, zaniedbany gołębnik, domaga się kobiecej, troskliwej ręki, która je…

– Żebyśmy się dobrze zrozumieli. – Krafft zatamował wartko płynący alpejski potok wymowy. – Ta młoda dama nie szuka męża.

– Tak pan mówi – wiedenka natychmiast znów przejęła inicjatywę. – Czy chodzi może o siostrzenicę Marguerite Panchaud, Adelheid?

– Nie, Charlotte!

– Cudownie, umowa stoi! Może pan tę dziewczynę od razu wsadzić do najbliższego pociągu, zatroszczę się…

– Dobry Boże, moja droga, nie wiem, jak mam pani dziękować!

– W naszym życiu, drogi panie Krafft, wciąż zdarzają się sytuacje, w których człowiek potrzebuje przyjaciół. Zatem serwus, papa!

Odłożyła słuchawkę. No, najważniejsze, że już po problemie, i to właściwie w całkiem eleganckim stylu.

* * *

Przemieszczaliśmy się naprzód w szybkim tempie. Bez zakłóceń minąłem Murten, koło Moudon dostrzegłem nawet pod nami jezioro. Damom chyba to odpowiadało, hrabina drzemała z głową opartą na ramieniu Antoinette. Madame de Rives lustrowała zimnym spojrzeniem przemykający krajobraz, gdy natknęła się we wstecznym lusterku na mój wzrok. Z dość wyraźnymi kurzymi łapkami było jej do twarzy. Z natury rzeczy czułem się przy niej w dziwny sposób trochę jak przy mojej matce Beatrice.

Przed nami była teraz już tylko Lozanna, zachodzące słońce odbijało się w jeziorze. Dotrzemy do Genewy jeszcze przed zapadnięciem zmroku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: