Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krąg niewinnych - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
11 kwietnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Krąg niewinnych - ebook

Południe Francji, Cauterets, departament Hautes-Pyrénées. Vincent dowiaduje się, że zmasakrowane ciało jego brata, który zniknął dwa dni wcześniej, właśnie zostało znalezione w pobliżu górskiego szlaku w Pirenejach. Jest przerażony i wstrząśnięty: kto i dlaczego doprowadził do śmierci Raphaëla? Z Camille, byłą partnerką brata, podejmuje własne, prywatne śledztwo i wkrótce odkrywa pilnie strzeżoną przez brata tajemnicę: okazuje się, że Raphaël miał żonę i dziecko. Gdzie oni są i jak do nich dotrzeć? Czy im również grozi niebezpieczeństwo?
W tym samym czasie w Nicei, w znanym i renomowanym liceum Masséna, zostaje zamordowany jeden z uczniów. Komisarz Justine Néraudeux rozpoczyna dochodzenie. Początkowo wydaje się, że obie te sprawy nie są ze sobą w żaden sposób powiązane. A jednak...
Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7985-428-8
Rozmiar pliku: 583 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O książce

LABIRYNT TAJEMNIC I KŁAMSTW,

W KTÓREGO ŚRODKU TKWI KTOŚ,

O KIM ŚWIAT POWINIEN ZAPOMNIEĆ…

Znaleziono dwa ciała. Sébastiena Cordero - na dziedzińcu prestiżowego nicejskiego liceum, którego był uczniem.

I przewodnika górskiego - Raphaëla Nimiera - nieopodal szlaku w Pirenejach. Pierwszy zginął szybko, od dwóch ciosów nożem. Drugiego bestialsko torturowano i porzucono na półce skalnej.

Dwa śledztwa - pierwsze prowadzone przez policjantkę Justine Néraudeau. W drugie na własne życzenie wikła się brat Raphaëla, Vincent. Nie ma innego wyjścia po tym, jak w skrzynce pocztowej znajduje płytę CD z filmem, w którym brat prosi go o ochronę kobiety i dziecka, o których Vincent nie miał pojęcia.

Chodzi o zemstę, porachunki, a może to zbrodnie popełnione przez szaleńca? Te pytania zadają sobie oboje, Justine i Vincent. A poszukiwanie odpowiedzi zaprowadzi ich do świata „dzieci indygo”, do którego żadne z nich nie chciałoby trafić…VALENTIN MUSSO (ur. 1977)

Francuski pisarz, wykładowca literatury i języków starożytnych w Antibes, młodszy brat najpopularniejszego pisarza Francji, Guillaume’a Musso. Mieszka w Nicei. Od dzieciństwa spędzał czas w otoczeniu książek, szczególnie ceniąc sobie amerykańską literaturę noir. Z czasem równym zainteresowaniem zaczął darzyć zarówno literaturę popularną w duchu Stephena Kinga, jak i dzieła klasyczne, którym w końcu poświęcił swoje badania naukowe. W 2010 foku wydał swoją pierwszą powieść Krąg niewinnych, za którą otrzymał Prix Litteraire au Sommet de la Clusaz. Jego druga powieść nosi tytuł Zimne popioły.PROLOG

Ubrany w bermudy i podkoszulek zadaje ciosy jeden za drugim, nie dając bijącemu szybko sercu ani chwili wytchnienia. Jego pięści poruszają się z tą samą regularnością co wskazówki zegara, chociaż tempo jest nieporównywalnie szybsze. Podwieszona skórzana gruszka bokserska wibruje tak szybko, że nie można wyraźnie dostrzec, w którym momencie zaczyna się i kiedy kończy się jej ruch.

Uderza z wściekłością. To jedyny sposób, jaki zna, żeby skutecznie oczyścić umysł z negatywnych myśli. Kiedy dzięki temu rozładowuje napięcie, myśli wyłącznie o celu, o wyimaginowanym przeciwniku, nad którym musi się teraz pastwić.

Nastolatek zatrzymuje się i długo łapie oddech. Jego podkoszulek jest mokry, a pod pachami utworzyły się wielkie kręgi potu. Przez chwilę jego wzrok błądzi po olbrzymiej i pustej teraz sali gimnastycznej. O tej porze, w piątek wieczorem, nigdy nie ma tu wielu uczniów, ponieważ większość z nich, zaraz po zajęciach, zdążyła już wyjechać na weekend. Zdarzało mu się jedynie spotkać kilku mieszkających w tutejszym internacie licealistów, którzy korzystali z tego spokojnego czasu pod koniec tygodnia, żeby potrenować i przynajmniej na chwilę oderwać się od podręczników do matematyki lub literatury.

Zawsze potrafił znaleźć czas, by wyżyć się na gruszce bokserskiej albo na worku treningowym. Chyba że wychodził na zewnątrz, żeby pobiegać wzdłuż promenady.

Skrajnie wyczerpany chłopak ściąga rękawice bokserskie i uderza po raz ostatni w kiwający się powoli na srebrnych łańcuchach worek, który przypomina wystawionego na widok publiczny wisielca. Ociera czoło ręcznikiem i kieruje swe kroki do szatni.

Od kilku minut, ukryty w ciemnym zakamarku tuż przy wejściu do sali gimnastycznej, ON obserwuje go. ON patrzył, jak walczy, jak się poci, jak dyszy, cierpi, rzęzi, jak uderza coraz silniej, chociaż wydawało się, że jest już na skraju wyczerpania, jak zadaje ciosy z coraz większym impetem, kiedy można było sądzić, że już za chwilę przewróci się ze zmęczenia. ON odczekał chwilę, po czym przeszedł w milczeniu przez salę tonącą w świetle podwieszonych pod sufitem potężnych jarzeniówek. Jego kroki prześlizgnęły się delikatnie po parkiecie z jasnego drewna. ON wszedł teraz w słabo oświetlony korytarz prowadzący do pryszniców i zatrzymał się na chwilę na progu męskiej szatni. Przez uchylone drzwi usłyszał lejącą się z prysznica wodę. Wciągnął głęboko powietrze i wszedł do środka.

W szatni, wzdłuż ścian, na podłodze pokrytej wielkimi białymi i niebieskimi płytkami, ustawione są drewniane ławeczki.

Nie ma nikogo.

Na pierwszej ławce po prawej leży sportowa torba Adidasa przykryta w połowie ręcznikiem. Na podłodze para starych tenisówek i zabrudzonych na piętach skarpetek. Po lewej stronie wybite w ścianie przejście prowadzące pod prysznic.

ON wolno podchodzi kilka kroków, schyla głowę i widzi go.

Nagie ciało chłopca stojącego tyłem w wielkim, wyłożonym kafelkami pomieszczeniu spryskiwane jest przez silny strumień wody.

Poza nim nie ma żywej duszy. Doskonale.

Chłopak najwyraźniej często bywa w salach sportowych. Ma szerokie ramiona: mięśnie czworoboczny i naramienny są rozbudowane i mocne, ale wciąż harmonijne. Prosty i wyraźnie zarysowany kręgosłup nadaje mu ładny wygląd.

Zmywa z siebie wysiłek i wydaje się, że teraz, po wycieńczającym treningu, oddaje się zarówno fizycznemu, jak i psychicznemu oczyszczeniu. Stojąc pod gorącym strumieniem lejącej się z głośnym szumem wody i nie myśląc o niczym, nie jest w stanie wyczuć w pobliżu czyjejkolwiek obecności.

ON obserwuje go w milczeniu, sięga do kieszeni i wyciąga z niej nóż myśliwski z gładką rękojeścią i piłką po jednej stronie ostrza. Przez chwilę bawi się bronią o masywnej i nierdzewnej rękojeści, po czym chowa ją do kieszeni. To nie jest jeszcze ten moment. Nie, powinno to wyglądać zupełnie inaczej.

Bez wahania wycofuje się tą samą drogą, którą tu przyszedł, po czym wymyka się z budynku przez główną bramę.

*

Chłopak wychodzi z sali gimnastycznej z przewieszoną przez ramię torbą.

Na zewnątrz jest już prawie całkiem ciemno. Oświetlenie w liceum ograniczono do minimum i widać teraz jedynie zarys budynków wycięty na tle ciemnoniebieskiego nieba. Chłopak wkłada ręce do kieszeni kurtki. Nie jest jeszcze bardzo zimno, a jednak czuje, że chłód szczypie go w palce. Sala gimnastyczna otoczona jest murem okalającym całe liceum, trzeba więc pójść schodami, a potem przejść długimi korytarzami, żeby znaleźć się wreszcie na poziomie, na którym jest wejście do liceum.

Chłopak wspina się skokami, pokonując po kilka stopni kamiennych schodów: nogi wciąż ma trochę ciężkie po treningu, ale nie czuje się już teraz wycieńczony. Prysznic dobrze mu zrobił, wzmocnił go. Idzie teraz krużgankiem, wzdłuż balustrady z kutego żelaza. Kilkadziesiąt metrów dalej, od strony głównego wejścia, ukazuje się jego oczom wieża z zegarem nadająca tej szkole tak charakterystyczny wygląd.

Miał wystarczająco dużo czasu, żeby zrozumieć, co się z nim dzieje.

Najpierw poczuł jakby promieniujący ból w dole pleców. Ale nie był to ból nie do zniesienia, zupełnie nie… Tak jakby ciepło rozchodziło się na wszystkie strony, tak jak otwiera się korona kwiatu. Przez chwilę myślał, że może to jakiś uraz mięśnia. Chłopak odwraca się, ale to, co widzi, sprawia, że zamiera z przerażenia.

Ogromny cień o porażającej sile zadaje mu potężny cios nożem. Ta postać jest teraz tak blisko, że czuje jej zapach i oddech. Ma wrażenie, że dyszy nad nim oszalały z wściekłości byk, jakaś bestia, która wyłoniła się prosto z najgorszych koszmarów. Czuje, że nogi się pod nim uginają, ale cień podtrzymuje go, nie pozwalając mu upaść. Jednak mocne ramię nie jest w żadnym wypadku ramieniem przyjaciela, lecz raczej tym, które przytrzymuje tonącego pod powierzchnią wody.

Postać wpatruje się w niego, on jednak nie jest w stanie dostrzec rysów przeciwnika. Widzi już tylko twarz, odrażającą i ciemną.

Czuje, jak dosięga go drugi cios, tym razem prosto w wątrobę. Krew tryska na wszystkie strony, jego ciało osuwa się na ziemię, zbyt ciężkie jak na opuszczające go gwałtownie siły. Cień jednak nie ma zamiaru na tym poprzestać, chwyta nastolatka pod pachy i przerzuca go przez balustradę. Chłopak chwieje się jak nadburcie statku. Upadek jest gwałtowny. Spadając na ziemię, sześć albo siedem metrów niżej, umęczone ciało wydaje potworny głuchy odgłos.

Cień pochyla się nad balustradą, patrzy przez chwilę na trupa i znika w czarnej jak heban nocy.1

Cauterets, departament Hautes-Pyrénées

– Odnaleziono jego ciało.

Camille stanęła w drzwiach sklepu i wypowiedziała te przerażające słowa, gdy akurat wieszałem na ścianie naprzeciw kontuaru zdjęcie kozicy pirenejskiej na tle nieskazitelnie białego śniegu. Zalana łzami, z twarzą wykrzywioną tym rozpoznawalnym na pierwszy rzut oka bólem, który pojawia się wtedy, gdy stracimy kogoś bliskiego. Tego rodzaju cierpienia nie można udawać. Wydaje mi się, że w pierwszej chwili chyba nawet nie zareagowałem, zachowałem się tak, jakby przekazano mi oczywistą wiadomość, której od dawna powinienem się był spodziewać.

Było kilka minut po jedenastej. Pamiętam dokładnie, ponieważ całe przedpołudnie spędziłem na wyczekiwaniu, nudząc się niemiłosiernie i wykonując czynności błahe i jałowe. Co jednak innego mogłem robić, jeśli nie starać się, dzięki pracy, uciec od gnębiącego mnie od dwóch dni niepokoju? Jak zwykle więc, tuż przed godziną dziesiątą, otworzyłem swój zakład, co i tak było wczesną porą w takim miasteczku jak Cauterets, gdzie turyści, nieliczni o tej porze roku, zapewne dopiero co wstali z łóżek.

Graham Greene napisał kiedyś w jednej ze swoich powieści – nie pytajcie mnie nawet o jej tytuł, czytałem ją bowiem bardzo dawno temu – Opowiadana historia nie ma ani początku, ani końca, i to my wybieramy dla niej arbitralnie punkt wyjścia, odnajdując go w naszym doświadczeniu. Powyższe zdanie mocno zapadło mi w pamięć. Zapewne mogłem wybrać inny moment, żeby rozpocząć swoją opowieść. Mogłem przecież spróbować pójść w górę rzeki wydarzeń, które doprowadziły nas do miejsca, w którym teraz się znaleźliśmy.

Jednakże w pewnym sensie zaangażowałem się w tę historię tak naprawdę dopiero wtedy, gdy usłyszałem tych kilka słów wypowiedzianych przez Camille: „Odnaleziono jego ciało”.

Cauterets jest gminą położoną w departamencie Hautes-Pyrénées, na skraju parku narodowego: niewielkie miasteczko, usytuowane w głębi dzikiej doliny, jest ostatnią maleńką zamieszkaną przez ludzi wysepką na drodze prowadzącej do wysokich szczytów Pirenejów. Życie w Cauterets, znanym uzdrowisku i ośrodku narciarskim, niemal w całości koncentruje się wzdłuż długiej i stromej ulicy, przy której znajdują się butiki z nikomu niepotrzebnymi pamiątkami, sklepy z produktami lokalnymi albo wreszcie wypożyczalnie sprzętu do wspinaczki górskiej. Ta wydająca się nie mieć końca ulica skręca lekko w prawo, prowadząc do rozległego placu z tradycyjnym ratuszem miejskim, fontanną i ławeczkami. Po lewej stronie, nieopodal biura informacji turystycznej, jest sklep, którego nie sposób nie zauważyć. Na białym tle napisano wielkimi niebieskimi literami:

VINCENT NIMIER

FOTOGRAF

Gdyby ciekawość skłoniła was do przekroczenia progu tego zakładu, stanęlibyście oko w oko z dosyć wysokim mężczyzną w wieku trzydziestu siedmiu lat, o ciemnych włosach i brązowych oczach, które przy sprzyjającym świetle nabierają lekko zielonego odcienia. Ten mężczyzna nieczęsto się uśmiecha. To właśnie ja.

Niedawno temu minęły trzy lata, jak zamieszkałem w Cauterets. Przyznaję już na wstępie, że prowadzenie sklepu nie było nigdy zajęciem, które jakoś szczególnie by mnie pasjonowało. Ochoczo więc powierzałem to zadanie dziewczynie, którą zatrudniłem, posiadającej, w przeciwieństwie do mnie, wrodzony dar nawiązywania kontaktu z klientami. Ja natomiast wolałem wyruszać samotnie na łono natury, z zawieszonym na szyi nikonem albo leicą, bądź spędzać czas w ciemni, wywołując zdjęcia techniką tradycyjną. Nigdy nie uważałem się za artystę. Co najwyżej lubiłem fotografię, a pasja ta przerodziła się stosunkowo późno w pracę zawodową. Szczerze mówiąc, otworzyłem ten zakład, gdy tylko zjawiłem się w Cauterets, po wielu latach poszukiwań…

Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu interes szybko się rozkręcił, dając mi to, czego najbardziej potrzebowałem, a więc spokój i pewien rodzaj samotności. Nikt nie mówił mi tu, co i jak powinienem robić. Żadnego szefa na karku, który wskazywałby mi jedyną właściwą drogę i bezustannie mnie pouczał. To akurat miałem już na szczęście za sobą.

Tego ranka słowa wypowiedziane przez Camille nagle zburzyły harmonię, której odnalezienie zajęło mi tak wiele czasu.

I wciąż nie mogło jakoś dotrzeć do mojej świadomości, że kiedy mówi o „ciele”, które odnaleziono, chodzi o ciało mojego brata.2

– Proszę, napij się, to ci dobrze zrobi.

Siadając w mocno już przetartym skórzanym fotelu, podałem Camille filiżankę herbaty ziołowej. Młoda kobieta wzięła ją do rąk, nie protestując, wycieńczona już na samą myśl, że mogłaby mi się sprzeciwić. Dużo dzisiaj płakała, oczy miała spuchnięte od ciągłego ich ocierania, ale mimo to nic nie straciła ze swej naturalnej urody, którą dostrzegłem, gdy ujrzałem ją po raz pierwszy.

Niezbyt wysoka i proporcjonalnie zbudowana, była wysportowana i wyglądała na osobę dynamiczną, która z trudem potrafi usiedzieć w jednym miejscu. Włosy ciemnoblond, opadające do ramion, okalały jej delikatną i pełną uroku twarz. Oczy w intensywnym niebieskim kolorze były może trochę za duże w stosunku do nosa, który wyglądał jak nosek dziecka. Daleko jej było do kanonu piękna z kolorowych czasopism, ale już od pierwszego spojrzenia potrafiła zwrócić na siebie uwagę. Mój brat nie pozostał nieczuły na jej wdzięk i doskonale rozumiałem, że uczynił wszystko, żeby być razem z nią.

Zegar w odtwarzaczu DVD, na który rzuciłem pośpiesznie okiem, wskazywał godzinę 22.40. W Cauterets zapadła zimna noc. Camille spędziła cały wieczór w moim mieszkaniu. To, że byliśmy razem w tych trudnych chwilach, wydawało nam się czymś oczywistym, zgodziła się zjeść ze mną wspólnie kolację, chociaż i tak prawie nic nie tknęła z talerza. Już od ponad roku zajmowałem mieszkanie na drugim piętrze olbrzymiego domu w stylu góralskim, obłożonego bladoniebieskimi deskami, który wznosił się zaledwie sto metrów od centrum miasteczka, ale dawał swoim mieszkańcom poczucie względnego odosobnienia.

Jeśli chodzi o lokatorów domu, mieszkałem tam zasadniczo tylko ja, wieczny kawaler, oraz właścicielka posesji, pani Bordenave, starsza kobieta, która zajmowała pomieszczenia na parterze. Dom składał się z trzech dużych niezależnych mieszkań. Pani Bordenave, która na dobrą sprawę nie potrzebowała pieniędzy, wynajmowała pokoje tylko wtedy, gdy przychodziła jej na to ochota: najwyraźniej w jakiś sposób spodobałem się jej, ponieważ bez żadnych trudności i za niewielką opłatą pozostawiła do mojej wyłącznej dyspozycji całe piętro.

Od kilku minut w pokoju panowała ponura cisza. Nie bardzo wiedziałem, czego się teraz spodziewać, kiedy ta najgorsza rzecz naprawdę się stała. Wstaję z fotela i patrzę przez okno. Po prawej stronie rozciąga się długa aleja, która w ciemnościach jaśnieje jak świetlisty wąż. W oddali, w półmroku, dostrzec można zarys starej karuzeli z uśpionymi drewnianymi konikami.

Odwracam się w stronę Camille. Bardzo chciałbym znaleźć słowa pocieszenia, lecz nie jestem w stanie wydusić z siebie ani słowa. Bo, prawdę mówiąc, co miałbym właściwie powiedzieć, skoro po tylu godzinach, które minęły od chwili, gdy ta wiadomość do mnie dotarła, wciąż nie mogę w to uwierzyć?

Gdybym miał zrelacjonować te wydarzenia w obiektywny sposób, tak jak w gazetach, powiedziałbym, że ciało Raphaëla Nimiera zostało odnalezione po godzinie dziesiątej rano, zwłoki leżały pod gołym niebem na skalnej półce, w odległości ponad półtorej godziny drogi pieszo od Cauterets, a poszukiwano go jako zaginionego od dwóch dni. Był współwłaścicielem sklepu i wypożyczalni sprzętu narciarskiego i wysokogórskiego, sam często chodził po górach i niejednokrotnie zdarzało mu się spędzić na takiej wędrówce cały dzień.

Wyruszył z domu we wtorek o świcie. Według Camille miał zamiar udać się na krótki spacer albo w stronę Cambasque, rozległej, poprzecinanej dolinami łąki, przez którą płynie rzeka Gave, albo pójść w kierunku Fruitière, gęsto zalesionej części parku narodowego. Teraz wiadomo już było, że najpierw dotarł do dawnych term nieopodal miasteczka, a potem wyruszył dalej drogą prowadzącą na przełęcz Lisey. Nie wrócił w południe, tak jak zamierzał, co zdziwiło nieco Camille, chociaż wtedy jeszcze nie niepokoiła się o niego, gdyż Raphaël nigdy nie był wzorem punktualności. Jednak minął cały dzień, a mój brat nie pojawił się w domu, jego komórka nie odpowiadała, powoli więc niezadowolenie spowodowane jego nieobecnością zaczynało coraz bardziej ustępować miejsca lękowi.

Owszem, Raphaël bardzo dobrze znał góry i zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństw, na które mógłby się niepotrzebnie narazić przeciętny turysta. Zresztą ta pora roku nie była szczególnie niebezpieczna: śnieg w wielu miejscach dawno już stopniał, chociaż w niektórych zakątkach utrzymywał się aż do maja. Każdemu jednak, nawet doświadczonemu alpiniście, może się zdarzyć wypadek.

Wieczorem zawiadomiliśmy z Camille żandarmerię, wiedząc oczywiście doskonale, że żadne poważne poszukiwania nie zostaną podjęte przed nastaniem ranka.

Musieliśmy przekazać żandarmom zdjęcia mojego brata i udzielić im też różnych informacji na jego temat, a więc jaki jest jego stan cywilny, rysopis, opisaliśmy ubranie, jakie miał wtedy na sobie, dokładne okoliczności jego zniknięcia. Camille odpowiedziała im również na bardziej osobiste pytania. Nie, nie pokłócili się ostatnio z Raphaëlem i nie było żadnego szczególnego powodu, który mógłby skłonić mojego brata, żeby nie wracać na noc do domu.

Fakt, że Raphaël miał duże doświadczenie w wędrówkach po górach, zaniepokoił żandarmów: kiedy przewodnik nie daje znaku życia, nie oznacza to, że zgubił się gdzieś w górach, ale że przydarzyło mu się coś znacznie bardziej poważnego.

Nazajutrz rozpoczęto poszukiwania. Patrol żandarmerii z pokładu helikoptera sprawdził miejsca, gdzie mógł zaginąć mój brat. Niestety, poszukiwania z powietrza nie przyniosły żadnego rezultatu. Dla nas cały ten dzień mógł upłynąć na niekończącym się czekaniu. Jednak Camille nie znosiła bezczynności. Przekonała kilku znajomych, żeby wyruszyli pieszo i zbadali szlaki, którymi mógł iść Raphaël. Ja również przyłączyłem się do tej ekspedycji.

Frédéric, wspólnik mojego brata, razem ze znajomym przewodnikiem górskim skierowali się w stronę płaskowyżu Lisey. Camille i ja zdecydowaliśmy się pójść drogą prowadzącą do schroniska w Ilhéou znajdującego się nad jeziorem leżącym najbliżej Cauterets. Dwaj inni górale udali się w stronę Fruitière oddalonego od naszego miasteczka o niecałą godzinę drogi szybkim marszem. Wreszcie, kolejny przyjaciel, którego znałem od wielu lat, wyruszył drogą wodospadów w stronę mostu Hiszpańskiego.

Żadnemu z nas nie udało się go odnaleźć. Nigdzie ani śladu Raphaëla. Ten drugi wieczór, kiedy ogarnął nas paniczny lęk, był, rzecz jasna, znacznie gorszy niż poprzedni. Spaliśmy bardzo krótko.

Następnego dnia postanowiłem zostać w sklepie i otworzyć go tak jak zwykle. Nie brakowało mi wcale chęci, by towarzyszyć innym, ale kilka miesięcy wcześniej nadwerężyłem kolano podczas wspinaczki i ta paskudna kontuzja dawała mi się we znaki przy każdym gwałtownym lub długotrwałym wysiłku. Poprzedniego dnia trochę przesadziłem, a teraz odczuwałem tego skutki.

Jednak około jedenastej, jak wspomniałem, Camille zjawiła się w sklepie i potwierdziła wiadomość, z którą z tak wielkim trudem próbowałem się oswoić.

*

Tego samego ranka pewna rodzina z Bordeaux, która spędzała wakacje w Cauterets, wyruszyła drogą w kierunku Pauze, po czym zastanawiała się, czy iść dalej aż do Reine Hortense, pozostałości gospodarstwa, w którym kiedyś przebywała matka Napoleona III.

– No nie, skoro już wspięliśmy się aż tutaj, chodźmy raczej drogą na przełęcz Lisey.

Małżeństwo z dwunastoletnim dzieckiem szło przez ponad półtorej godziny, pokonując w szybkim tempie odległości między dębami i wiązami, które rosły na zboczu góry. Przeszli długą drogą pełną kamieni, które nagromadziły się wskutek częstych osuwisk. Na koniec dotarli wreszcie do Turon des Oules, górującego nad całą skalistą doliną.

Para przybyła z Bordeaux nie mogła jednak zbyt długo cieszyć się niezwykłą panoramą, jaka się przed nimi rozpościerała. Ich syn, skacząc po głazach i biegając między drzewami, natknął się na półnagie ciało mężczyzny leżące na ziemi wśród skał.

A nie był to przyjemny widok.

Mojemu bratu skrępowano dłonie i stopy kajdankami tekstylnymi, jakich używa policja lub wojsko. Paski wżynały mu się głęboko w skórę. Jego ciało nosiło liczne oznaki tortur. Lekarz sądowy, którego ściągnięto, stwierdził w wielu miejscach wybroczyny spowodowane wielokrotnymi ciosami pięścią i uderzeniami tępym narzędziem. Głębokie rozcięcia skóry, najprawdopodobniej przy użyciu noża myśliwskiego, widoczne były na klatce piersiowej i ramionach. Kilka żeber, a także prawa kość ramieniowa były połamane. Widoczne też były liczne ślady duszenia, tak jakby znęcano się nad nim, zadając mu cierpienie, jednocześnie starając się nie spowodować zbyt szybkiej śmierci. Ze względu na sinicę twarzy i wybroczyny krwotoczne lekarz sądowy uznał, że powodem śmierci było niedotlenienie. Tak więc podstawową przyczyną zgonu stało się uduszenie.

Raphaël był mężczyzną wysportowanym i silnym, w znakomitej formie fizycznej. To oczywiste, że bronił się zaciekle przed napastnikiem, chociaż ten drugi musiał szybko go obezwładnić. Dzięki temu mógł długo go torturować i zadawać wszelkie możliwe potworne cierpienia, których ślady nosiło teraz jego ciało. Dziwne jednak, że napadnięto na mężczyznę tak dobrze zbudowanego i silnego, jak Raphaël. Ten właśnie szczegół, który dręczył mnie od samego początku, świadczył moim zdaniem o tym, że mojego brata nie wybrano przypadkowo. Z pewnością nie była to zbrodnia popełniona przez psychopatę, najwyraźniej chodziło o Raphaëla i to właśnie na niego polowano. Zresztą, być może, nie była to wcale zwykła zemsta, bo najprawdopodobniej chciano go również zmusić do mówienia.

Ciało mojego brata przewieziono do instytutu medycyny sądowej wkrótce po odnalezieniu zwłok, musieliśmy więc czekać na postępy śledztwa. Już teraz jednak dowiedzieliśmy się tego, co najistotniejsze: Raphaël zmarł w wyniku tortur, a za jego śmiercią kryła się jakaś tajemnica, o której my nie mieliśmy zielonego pojęcia.

Prokuratura w Tarbes wszczęła oficjalne śledztwo w sprawie zabójstwa.

Gdy ciało zostało zidentyfikowane, żandarmi przesłuchiwali nas przez ponad godzinę. Odpowiadałem automatycznie na ich pytania, chociaż wiedziałem dobrze, że pierwsze godziny śledztwa są zazwyczaj decydujące i że mogłem, być może nieświadomie, dostarczyć im ważnych informacji.

Od samego początku jednak prowadzący je policjanci okazywali raczej sceptycyzm co do wykrycia sprawcy. W przeciwieństwie do panującej powszechnie opinii, w przypadku tego rodzaju spraw – morderstw z użyciem tortur – dowody rzeczowe, takie jak odciski palców albo ślady genetyczne, są nadzwyczaj rzadkie. Jeśli nawet nadają się do wykorzystania, pozwalają w najlepszym razie wyjaśnić co dziesiątą sprawę, a i to jeszcze przy założeniu, że uda się wcześniej zidentyfikować osoby podejrzane. Z drugiej zaś strony, wszystko wskazywało na to, przynajmniej na razie, że mój brat zginął w wyniku jakichś porachunków, prawdziwej zmory dla policjantów i żandarmów, gdyż poziom wykrywalności sprawców tego rodzaju przestępstw należy do najniższych. Można jeszcze było liczyć, choć to mało prawdopodobne, na zeznania naocznych świadków, aby dowiedzieć się, kto szedł za Raphaëlem w czasie jego wędrówki w górach.

Tak więc największe nadzieje na rozwikłanie tej sprawy wiązały się ze „sferą społeczną i towarzyską”. Żandarmi chcieli możliwie jak najlepiej poznać ofiarę i jej otoczenie, mieli w tym celu wypytywać sąsiadów, znajomych z pracy, a wszystko po to, aby spróbować zrozumieć, kto mógł mieć powody do zemsty i dlaczego. A interesując się bliżej przeszłością Raphaëla, z pewnością nie będą rozczarowani.

Mój brat nie był aniołem, przy czym mówię to z pewnym rozczuleniem. Po co bowiem miałbym oszukiwać sam siebie? Nie jestem z gatunku tych, którzy wygłaszają peany na cześć innych ludzi z tego tylko powodu, że osoby te już nie żyją. Śmierć wcale nie czyni nas lepszymi. Mój brat prowadził, nazwijmy to – cokolwiek chaotyczną – egzystencję. Był zamieszany w kilka afer przemytniczych i miał parę razy do czynienia z wymiarem sprawiedliwości. Nie było to może nic bardzo poważnego, ale też i nie całkiem błahe. Już w czasach szkolnych nie należał do tych, którym można bezkarnie nadepnąć na odcisk, i zdarzało mu się wdawać w bójki. Według mnie sam szukał wręcz okazji, żeby napytać sobie biedy.

Kiedy miał czternaście lat, po raz pierwszy był przesłuchiwany przez policję po tym, jak uczestniczył w zbiorowej bijatyce, która skończyła się źle. Jakiś nastolatek został lekko zraniony nożem, za co Raphaëla skazano na prace społeczne. Ponieważ był wówczas nieletni, wyrok uległ zatarciu, lecz potem, w latach, gdy dorastał, doszło do szeregu innych drobnych incydentów z jego udziałem. Pamiętam także – jakże mógłbym zapomnieć? – tę żałosną ucieczkę z domu po kłótni z rodzicami. Nie zniknął wtedy na długo, policja znalazła go przypadkowo, wałęsającego się po ulicach w środku nocy. Nie miał jeszcze piętnastu lat. Kiedy już dorósł, sprawy przybrały gorszy obrót. Wdał się w jakiś szwindel, ogólnie rzecz biorąc, żenująca sprawa, a poza tym zaliczył jeszcze dilerską wpadkę. Potem jednak wreszcie się ustatkował. Tak przynajmniej mi się wydawało, chociaż teraz jego śmierć wzbudziła we mnie jakże uzasadnione wątpliwości.

*

– Kto mógł zrobić coś podobnego? – wyszeptała Camille, tak jakby mówiła do siebie.

Dokładnie to samo pytanie dręczyło mnie od chwili, gdy znaleziono jego ciało. Jeśliby Raphaël zginął w zwykłym wypadku w górach, a każdego roku zdarza się takich kilkadziesiąt, można by zrzucić winę na przeznaczenie albo na sam nie wiem już jakie zrządzenie boskie, mógłbym sobie wmawiać, że widocznie tak było mu pisane i trzeba jakoś pogodzić się z jego śmiercią… i przychodziłaby mi na myśl cała masa zdań, które mają nam pomóc w „przeżyciu żałoby”, zgodnie z mocno wyświechtaną już formułką.

– Myślisz, że ktoś aż tak bardzo go nienawidził?

– Ale o czym myślisz? Sądzisz, że to jakaś osobista zemsta, jakieś porachunki?

Camille wzruszyła ramionami, żeby pokazać, że nie ma najmniejszego pojęcia.

– Posłuchaj, Vincent, wiem równie dobrze jak ty, jaki był Raphaël. Wszystko mi opowiedział o swojej przeszłości. I wiem dużo o błędach, jakie wtedy popełnił.

Nie wiedziałem, że rozmawiał z nią o swoich problemach z czasów młodości. Kiedy jeszcze żył, myślałem, że jego związek z Camille jest tylko przygodą. Teraz jednak zrozumiałem, że było to coś znacznie głębszego.

– Mógł być zamieszany w jakieś ciemne sprawki – odezwała się znowu. – No, sama nie wiem, jakieś historie z narkotykami, może coś z pieniędzmi…

– Nie, Raphaël bardzo się zmienił. Odnalazł tutaj prawdziwą równowagę w życiu, i to dzięki tobie. Dlaczego miałby ryzykować, że to rozpieprzy? Miał wszystko, czego chciał, czuł się szczęśliwy. To jedna z niewielu rzeczy, których jestem pewien.

Camille wydawała się uspokojona, słysząc moje słowa. Spuściła wzrok, tak jakby wstydziła się, że mogła wątpić w swojego partnera.

– Ale co w takim razie się wydarzyło? Coś… tak potwornego nie mogło się przecież zdarzyć przypadkowo!

– Żandarmi skłaniają się raczej ku porachunkom, chociaż nie wykluczają, że to dzieło szaleńca…

– Jakiegoś psychopaty? I ty naprawdę w to wierzysz? – zapytała tonem, w którym wyczuć można było coś więcej niż wątpliwość.

– Wszystko jest możliwe. W każdym razie wiem, że policja będzie się teraz bliżej przyglądać tym, którzy ostatnio wyszli z więzienia, i będzie sprawdzać, czy Raphaël nie miał przypadkiem na pieńku właśnie z kimś takim. Tak wygląda normalna procedura.

– Niczego nie znajdą – rzuciła stanowczo.

Byłem tego samego zdania co ona, chociaż się nie odezwałem. Wziąłem marlboro z paczki papierosów, która leżała na niskim stoliku ze szklanym blatem. Zapaliłem wąski wałeczek nikotyny i zaciągnąłem się mocno; sprawiło mi to ogromną przyjemność. Na pewno jeszcze nie dzisiaj rzucę wreszcie to świństwo. Wyciągnąłem paczkę w stronę Camille, która jednak ruchem głowy odrzuciła moją propozycję.

– Za bardzo boli mnie gardło – powiedziała po prostu. – A z powodu płaczu mam całkiem zatkany nos.

Uśmiechnąłem się do niej. Bo poza zaczerwienionymi oczami również jej nos przybrał teraz niemal purpurową barwę. W tym samym momencie pomyślałem sobie, że jedyną pozytywną rzeczą w tej sytuacji jest to, że ani ona, ani ja nie jesteśmy sami w tej jakże trudnej dla nas próbie.

– Ledwo trzymam się na nogach, a przecież jestem pewna, że przez całą noc nie zmrużę oka – powiedziała, jakby mówiła coś zupełnie oczywistego.

– Wiem o tym, ale musisz mimo wszystko przynajmniej spróbować się zdrzemnąć. Zostaniesz tutaj na noc?

Było to nawet nie tyle pytanie, co raczej stwierdzenie faktu.

– Może, nie chciałabym ci sprawiać kłopotu.

– Więc zajmiesz niebieski pokój – oświadczyłem, żeby zakończyć ten wątek.

Nie broniła się. Czułem wyraźnie, od początku wieczoru, że nie miałaby siły wrócić do siebie do domu i że poczuje się lepiej, jeśli nie będzie musiała spędzić nocy w tym mieszkaniu, gdzie żyła z mężczyzną, który właśnie zginął.

Od chwili gdy dowiedziałem się o śmierci brata, ale zwłaszcza od momentu, w którym poznałem potworne okoliczności, jakie jej towarzyszyły, byłem pewny co do jednej rzeczy: nie mogę trzymać się na uboczu i czekać na wyniki policyjnego śledztwa. Zamordowano człowieka, który był dla mnie najważniejszy na świecie. Powinienem więc uczynić wszystko, co w mojej mocy, żeby dowiedzieć się czegoś więcej. Ten parszywy drań, który torturował Raphaëla i doprowadził do jego śmierci, odpowie za to.

Wziąłem czystą pościel z szafy w korytarzu i poszedłem do niebieskiego pokoju, żeby posłać łóżko dla Camille.

– Przecież równie dobrze mogę się przespać na kanapie – powiedziała, idąc za mną.

Nie odezwałem się, pokręciłem tylko gwałtownie głową, udając, że jestem bardzo zirytowany. Camille pomogła mi rozłożyć prześcieradło.

– Ale nie będziemy czekali z założonymi rękami, prawda, Vincent?

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Ktoś chciał się zemścić na Raphaëlu z powodu, który musimy spróbować zrozumieć. – Zastygłem przez chwilę w bezruchu, nie wiedząc za bardzo, co należałoby jej odpowiedzieć. Czy powinienem ją odwieść od tego pomysłu, czy wręcz przeciwnie, wyznać jej, że doszedłem dokładnie do takich samych wniosków co ona? Nie miałem jednak czasu na dokonanie wyboru, ponieważ niemal od razu dodała: – Pomożesz mi, Vincent? Powiedz, że pomożesz mi odkryć prawdę.

– Obiecuję – odpowiedziałem niemal wbrew sobie, tak jakby słowa wydostały się bezwiednie z moich ust, a ja nie musiałem ich wcale wypowiadać.

Uśmiechnęła się pierwszy raz tego dnia, a ten uśmiech rozjaśnił jej twarz.

Camille chciała, żebym pomógł jej prowadzić śledztwo, nie wiedziała jednak o czymś, czego nie miałem najmniejszego zamiaru jej wyjawić. Tej jednej rzeczy, o której – byłem tego niemal całkowicie pewien – mój brat nie wspomniał jej ani słowem.

Nawet ja sam w końcu zapomniałem o tym, że w poprzednim życiu byłem gliniarzem.3

Pewnego pięknego dnia obie odeszły ode mnie. Jedna i druga. Dwie najważniejsze kobiety w moim życiu.

Co stało się w ich głowach? Co takiego doprowadziło je do podjęcia takiej decyzji? Przez długi czas sądziłem, że w ich umysłach dokonała się jakaś wewnętrzna rewolucja, przeszło przez nie coś na kształt trąby powietrznej, której nie dało się powstrzymać. Pragnienie, by zmienić egzystencję, by po prostu zacząć żyć inaczej. Potem jednak, wraz z upływem czasu, doszedłem do wniosku, że wystarczyło coś drobnego, tyle co nic, jakiś zupełnie nieistotny szczegół, coś niemal niezauważalnego, co przeważyło szalę. Chociaż nie lubię określenia „przeważyć szalę”. Można by rzec, że chodzi o nagły atak szaleństwa lub utratę rozumu. Tymczasem, jak się zdaje, owa szala mogła się przechylić na stronę rozsądku i rozumu. Zrozumiały, że muszą odejść i nie mogą już tak dalej żyć. I w pewnym sensie dzisiaj muszę przyznać im rację.

Popełniłem zapewne błąd, wkładając moją matkę i Marion do jednego worka. Bo w końcu nie miały z sobą nic wspólnego i nie można też w żadnej mierze porównać sposobu, w jaki odeszły. Przez długi czas nie przyszło mi nawet na myśl, by doszukiwać się u nich jakichkolwiek podobieństw. Aż wreszcie zrozumiałem: właściwie obie postępowały podobnie.

Pewnego dnia zdałem sobie sprawę, że moja matka nigdy nie widziała Marion. A przecież matka jeszcze żyła, kiedy ją spotkałem. Trzy lata, miały trzy lata, żeby się poznać, dowiedzieć się czegoś o sobie. Lecz sprawy przybrały zupełnie inny obrót i w sumie aż tak bardzo tego nie żałuję.

Gdyby jeszcze mojemu ojcu zdarzało się bić matkę, mogłoby to stanowić jakiś powód; gdyby każdego dnia urządzał jej piekło, mógłbym to zrozumieć. Tyle że jej mąż nie miał w sobie nic z tyrana. Wręcz odwrotnie: był z niego całkiem przeciętny facet, który nigdy nie potrafił uczynić mojej matki szczęśliwą. Szczęście bowiem nie stanowiło dla niego zasadniczego składnika egzystencji. Wiódł monotonny tryb życia, nie starając się nawet spojrzeć dalej niż koniec własnego nosa. Mieliśmy mu to z bratem za złe przez bardzo długi czas, chociaż potem zrozumiałem, że nie robił tego świadomie i nie byłby w stanie zachowywać się inaczej, choćby nawet wiedział, że żona wreszcie któregoś dnia go opuści.

W sumie myślę sobie, że mniej cierpieliśmy z powodu ojca niż z powodu nudy, jaka towarzyszyła nam w czasach dzieciństwa. Dorastaliśmy w Douai: lata transparentne, lata jak kameleon, które zlewały się w jedno z zimną scenerią departamentu Nord. Przypominam sobie niekończący się canal de la Scarpe, przecinający miasto na pół; pływały po nim kaczki i łabędzie, które wydawały mi się śmiertelnie smutne. Pamiętam też budynek sądu; jego ceglana fasada odbijała się, drżąc w płynącej leniwie wodzie. Pamiętam płaski i nijaki pejzaż podmiejski, rozległe i olbrzymie pola wyglądające jak usypane z popiołów, przyrodę rozciągającą się aż po horyzont, z której wyłaniało się zaledwie kilka osamotnionych drzew. Wciąż jeszcze mam przed oczami dawne osiedla górnicze, brudne fabryki na tle nieba, które w kilka minut potrafiło zmienić się nie do poznania i po chwili pięknej pogody nagle zaczynał padać deszcz, no i te bliźniaczo do siebie podobne domy, ciągnące się jeden za drugim wzdłuż równiutko wytyczonej drogi.

Mój brat, chcąc uciec przed takim życiem, popełniał kolejne wybryki i wdał się w złe towarzystwo, balansując na obrzeżach świata przestępczego. Mnie udało się wyrwać z tej beznadziei dzięki szkole. Nie miałem w sobie nic z błyskotliwego ucznia, byłem raczej z gatunku zaciętych kujonów. Kiedy większość uczniów zadowalała się minimum, ja podwajałem wysiłki i wzrastał we mnie upór. W głowie miałem tylko jedną myśl: uciec z tego miejsca, gdzie się urodziłem, by wreszcie żyć zupełnie innym życiem. Jak w takim razie mógłbym mieć pretensje do mojej matki, która dokonała takiego samego wyboru? Wyjechać, nawet za cenę porzucenia rodziny. Tak, miała rację, że stamtąd uciekła.

Potem studiowałem prawo. Najpierw zrobiłem dyplom DEUG², potem licencjat i magisterium, co w końcu znudziło mnie, zacząłem nawet żałować, że w takim właśnie kierunku zmierza moja egzystencja. Później zdałem sobie sprawę, że chciałbym zostać gliniarzem. Nie mam tu na myśli żadnego mistycznego objawienia, ale czułem po prostu, że byłbym niezły w tym zawodzie. Uświadamiałem sobie to coraz bardziej jako coś, co musiałem nosić w sobie od dawna. Czy była to reakcja na życie, jakie prowadził mój brat? Nie mam ochoty wdawać się tutaj w mętne dywagacje psychologiczne. Być może, po prostu, po tylu latach samotności i nijakości miałem ochotę zaangażować się mocno w pracę, która wreszcie by mnie ekscytowała.

Czas mijał tak szybko. Najpierw szkoła dla przyszłych inspektorów, gdy w policji nie istniał jeszcze stopień porucznika. Odczuwałem potrzebę podejmowania ryzyka i działania, a więc tego wszystkiego, czego byłem pozbawiony jako nastolatek. Potem postanowiłem przystąpić do konkursu na komisarza. Silna motywacja i chęć osiągnięcia czegoś więcej uczyniła moją drogę łatwiejszą.

I właśnie wtedy w moim życiu pojawiła się… ona.

Nigdy nie należałem do romantyków i z całą pewnością mojego spotkania z nią romantycznym nazwać nie można.

Ja byłem gliniarzem, a Marion – młodą i ambitną adwokatką. Policja zatrzymała pewnego faceta podejrzanego o defraudację i oszustwa. Ona podjęła się jego obrony. Nasze pierwsze spotkanie zapadło mi na zawsze w pamięć, zastygło jak wtopiony w bursztyn owad, który zbliżył się zanadto do płynnej żywicy. Marion sprawiała wrażenie osoby dosyć aroganckiej i myślę, że to właśnie ta jej pewność siebie tak bardzo mi się spodobała. Ostatecznie udało się jej wyciągnąć tego klienta z tarapatów, powołując się na błędy formalne. W pewnym sensie wygrała z policjantami, którzy popełnili błąd, i w ten sposób odniosła zwycięstwo w naszym pierwszym pojedynku. Przyznała mi się potem, że spodobała jej się moja skrytość i wycofana natura, które dalekie były od stereotypu „niegrzecznego chłopca”, czego nie cierpiała u gliniarzy. W sumie więc nasze relacje opierały się na bardzo wątłych podstawach, ale wierzyliśmy, że się nam uda, zwłaszcza ja.

Marion także w końcu ode mnie odeszła, przy czym nie mogłem mieć o to do niej pretensji. Czy znużyło ją nasze życie we dwoje? Usiłowałem to sobie wmówić przez pierwsze miesiące po rozstaniu. Szybko jednak zrozumiałem, że nie chodziło o znużenie; po prostu nie podobał się jej człowiek, którym się stałem. Jak zatem mogłaby dalej żyć ze mną, nawet udając?

Kiedy ode mnie odeszła, nie sądziłem, że zerwanie będzie ostateczne. I właściwie to mnie uratowało. Wczepiłem się w tę nadzieję, wmawiałem sobie, że uczynię wszystko, by ją odzyskać, i nie pozwolę kobiecie mojego życia wymknąć mi się w taki sposób. Ta nieco głupawa nadzieja pozwoliła mi kompletnie się nie załamać. W głębi duszy jednak wiedziałem, że czas będzie płynął, a ja i tak nie zrobię nic. Marion przeniosła się do innego miasta i zmieniła swoje życie. Nie trzeba było nawet zamykać rozdziału: pozostało tylko przyznać się, że ponieśliśmy klęskę.

Nastał czas OCRTIS ³ i polowania na dilerów. Powierzono mi banalne w sumie zadanie: byłem odpowiedzialny za kilku policjantów po cywilu, którzy, w ramach walki z handlem narkotykami, mieli je kupić od dwóch około dwudziestoletnich dilerów. Nasz plan się jednak nie powiódł. Ci dwaj zaczęli się chyba czegoś domyślać i oświadczyli, że nie mają nic do sprzedania, chociaż wcześniej zdążyli już pokazać część towaru. Doszło do ostrej wymiany zdań, a potem do szarpaniny. Dwaj smarkacze rzucili się do ucieczki, a jeden z naszych strzelił, naruszając wszelkie obowiązujące procedury. Jeden z chłopaków zmarł w szpitalu kilka godzin później. Przekroczenie uprawnień, wypadek? Administracja usiłowała zbagatelizować sprawę. Opublikowali wyciąg z rejestru karnego ofiary, chcąc w ten sposób wykazać, że nie był to niewinny aniołek. Jednak zastrzelony chłopak dopuścił się przedtem tylko wykroczeń, co oznacza, że nigdy nikogo nie zabił. No i wtedy, jak zwykle, media dorwały się do sprawy. Policjanci znowu byli źli, podczas gdy młodzi ludzie z przedmieść, ofiary społeczeństwa, handlując narkotykami, odzyskiwały jedynie to, czego od zawsze byli pozbawieni przez życie. Jeden z dziennikarzy posunął się nawet do stwierdzenia, że obaj przestępcy byli „zwykłymi, porządnymi chłopakami”, chociaż ci dwaj goście od wielu lat terroryzowali dzielnicę i dostarczali narkotyki dzieciakom, które często były od nich nawet więcej niż dwa razy młodsze.

Niestety, sprawy przybrały nieciekawy dla mnie obrót. Wprawdzie to nie ja strzelałem, ale ludzie z IGPN⁴ przyczepili się do całej ekipy, a tego nie byłem w stanie znieść.

Zresztą, tak czy inaczej, wydaje mi się, że miałem już dość tej roboty. Marzyłem tylko o jednym, żeby jak najszybciej odejść z policji. Teraz, kiedy rozstałem się z Marion, nic mnie już nigdzie nie trzymało, więc i rezygnacja z pracy w policji nie była dla mnie szczególnie rozdzierającym przeżyciem.

Paradoksalnie, im gorzej przedstawiały się moje sprawy, tym bardziej zbliżałem się do brata, którego nie widziałem od dziesięciu lat. Staliśmy się sobie obcy i być może właśnie ten dystans ułatwił nam niejako zadanie. Musieliśmy wszystko odbudowywać od nowa, zaczynaliśmy właściwie od zera. Początkiem odnowienia mojej relacji z bratem była śmierć matki. Od niej też miałem przez te wszystkie lata niewiele wiadomości. Zdecydowała się nas zostawić, aby zacząć życie od nowa. Czy jednak była szczęśliwsza bez nas? W każdym razie chciałem w to wierzyć.

O śmierci matki dowiedziałem się przez telefon od brata. Wiadomość o śmierci przekazana przez telefon ma w sobie coś nierealnego. Nie ma nic, czego można by się uchwycić, z wyjątkiem głosu, który obwieszcza to, w co i tak nie chce się uwierzyć. Wobec braku fizycznej obecności, człowiek sam musi przyjąć ten cios.

Dziwne, że to właśnie brat, którego nie widziałem od tak wielu lat, przekazał mi tę wiadomość. W pewnym sensie, kiedy po drugiej stronie usłyszałem jego nieporadny głos, poczułem się nagle tak, jakby wszystkie te lata, kiedy nie mieliśmy z sobą kontaktu, w ogóle nie istniały. Matce, która zniszczyła niegdyś harmonię w naszej rodzinie, teraz, poprzez niespodziewaną śmierć, udało się skleić jej fragmenty na nowo.

A skoro zdecydowałem się odejść z policji, która mnie już nie potrzebowała, pojechałem do brata w Pireneje, gdzie zamieszkał już jakiś czas temu. Całkiem nieźle sobie poradził i muszę przyznać, że byłem tym faktem zaskoczony. Zawsze bowiem wydawało mi się, że Raphaël skończy w więzieniu; najwyraźniej nie był aż tak bardzo głupi. Kiedy nauczył się żyć w górach, najpierw został przewodnikiem, a potem zaczął pracować w różnych sklepach ze sprzętem sportowym. Następnie udało mu się nabyć udziały w firmie specjalizującej się w sprzedaży sprzętu narciarskiego i do wspinaczki wysokogórskiej. Raphaël bez przerwy mi powtarzał, że mógłbym bez żadnego problemu pracować razem z nim. Wydaje mi się, że naprawdę chciał, bym się tam przeniósł. Pragnął odnaleźć swoje korzenie, a rodziny brakowało mu bardziej, niż się do tego sam przed sobą przyznawał. Ponieważ od dnia, w którym Marion mnie opuściła, nic już nie trzymało mnie na miejscu, postanowiłem przyjąć jego propozycję.

A potem pomógł mi przypadek i moja pasja. Szczęśliwym trafem w tym samym mniej więcej czasie, gdy przybyłem do Cauterets, miejscowy fotograf właśnie odchodził na emeryturę. Był z niego prawdziwy artysta, który na przestrzeni lat wydał olbrzymią liczbę widokówek budzących podziw w regionie, dzięki czemu zyskał nawet pewien rozgłos. Ostatnie lata były jednak dla niego znacznie trudniejsze, gdyż nie przewidział nadejścia rewolucji cyfrowej, dlatego też niełatwo było mu znaleźć kogoś, kto przejąłby jego sklep. Udało mi się go kupić za całkiem niewygórowaną cenę, chociaż i tak poszły na to wszystkie moje oszczędności.

Krótko mówiąc, już od trzech lat mieszkałem tutaj, żyjąc z mojego hobby. Półtora roku przed śmiercią Raphaël poznał Camille. W tamtym czasie studiowała historię i przygotowywała się do obrony pracy magisterskiej na Sorbonie. Jej rodzinie świetnie się powodziło. Ojciec był ginekologiem z własną praktyką w Paryżu, a matka – uznanym psychiatrą, autorką kilku cieszących się powodzeniem książek popularnonaukowych, ich córka zaś żyła tak, jak jej się podobało, w zależności od nastroju. Często przebywała podczas wakacji w ogromnym apartamencie w Cauterets, w l’hôtel d’Angleterre. Któregoś lata spotkała Raphaëla i coś od razu między nimi zaiskrzyło. Odłożyła na jakiś czas studia, chociaż wątpiłem, czy kiedykolwiek w przyszłości podejmie je na nowo, i zamieszkała z moim bratem, pomagając mu przez dużą część dnia w sklepie. Ponieważ nigdy nie zaznała i pewnie nigdy nie zazna kłopotów finansowych, porzucenie wszystkiego nie było dla niej aktem heroicznym. Ale nie miała też w sobie nic z rozpieszczonego dziecka, więc cieszyłem się, że Raphaël żył w takim właśnie związku, chociaż związek ten trwał zbyt krótko.

*

Jeśli chodzi o mojego ojca, tej jakże bladej postaci z mojego dzieciństwa, to nie widziałem go od wielu już lat.

Osoby, które przez całe życie utrzymywały bliskie kontakty z rodziną, wyobrażają sobie, że miłość rodziców jest niezbędna dla zachowania równowagi życiowej. Ale czy odczuwałem jakiś brak z tego powodu? Nie umiałbym dzisiaj stwierdzić tego z całkowitą pewnością. Matka opuściła nas, ja z kolei opuściłem ojca. (Czy można jednak użyć słowa „opuścić”, używanego zazwyczaj do opisu związków miłosnych, w odniesieniu do syna, który pewnego pięknego dnia postanawia przestać widywać się z własnym ojcem?) W każdym razie, jeśli brakowało mi czegoś, to ów brak zawsze był jedynie podświadomy.

Mimo upływu lat i oddalenia wiedziałem dobrze, że nie mogę teraz zostawić ojca w niewiedzy. Musiałem go powiadomić. Także i Camille poradziła mi, żebym nie zwlekał zbyt długo. Niegdysiejsze waśnie nie miały już dzisiaj najmniejszego znaczenia. Wybiła godzina rozejmu, a on miał przecież prawo wiedzieć i przeżyć żałobę.

Dopiero po półgodzinie z okładem odważyłem się wreszcie wystukać jego numer. W głowie kłębiły mi się tysiące powodów, żeby odwlec tę chwilę. Wiedziałem jednak również, że ta rozmowa jest obowiązkiem, przed którym nie mogę uciec. Wciągnąłem głęboko powietrze. Najpierw trzy razy sygnał oczekiwania, po czym po drugiej stronie usłyszałem jego głos.

To był mój ojciec.

Rozmawiałem z nim po raz pierwszy od piętnastu lat i dzwoniłem po to, żeby przekazać mu wiadomość o śmierci jego syna.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: