Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rozkład jazdy czyli opowiadania prawdziwe do czytania nie tylko w pociągu - ebook

Data wydania:
29 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rozkład jazdy czyli opowiadania prawdziwe do czytania nie tylko w pociągu - ebook

Jerzy Górnicki, architekt, urbanista, przygodę z literaturą rozpoczął w 1981 roku. Będąc z dala od kraju pogrążonego w nocy stanu wojennego, w słonecznej i beztroskiej jeszcze Jugosławii, podjął pierwsze pisarskie próby. Fascynowała go poezja jako forma oddająca emocjonalny stosunek autora do otaczającej go rzeczywistości, zawarta w formie, treści, obrazie i muzyce słowa.

Po latach wydał dwa tomy poezji – pierwszy zatytułowany „Millenium”, drugi „Wiersze”. Pierwsza próba prozy zaowocowała, można by powiedzieć szkicem, zatytułowanym „Zapętleni”. To współczesna historia człowieka kryjącego ciemne strony przeszłości, poświęcającego dla własnego spokoju, to co w życiu najważniejsze – przyjaźń.

„Rozkład jazdy” to kompendium obserwacji, wiedzy i doświadczeń Autora, którymi pragnie się podzielić z Czytelnikami. Ta forma opowiadań – reportaży powinna znaleźć rezonans wśród czytelników, a o to przecież chodzi Autorowi.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-62769-88-9
Rozmiar pliku: 4,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PO­DZIĘKO­WA­NIE

Wy­da­nie tej książki za­wdzięczam trzem Spon­so­rom:

Fir­mie UNI­BEP S.A. a w szczególności Pre­ze­so­wi Zarządu

Panu Ja­no­wi Mikołuszce,

Fir­mie Ge­ne­ral Pro­per­ty Sp. z o.o. wraz z jej Zarządem:

Pa­nom To­ma­szo­wi Bu­czyńskie­mu i Pio­tro­wi Górnic­kie­mu.

Mam na­dzieję, że przy­szli jej czy­tel­ni­cy za­in­te­re­sują się nie tyl­ko jej treścią ale również działalnością biz­ne­sową mo­ich sza­now­nych Spon­sorów.

Au­tor

War­sza­wa, wrze­sień 2013

WSTĘP

Wstęp do mo­jej książki na­pi­sałem kil­ka, a może kil­kanaście lat temu – zdez­ak­tu­ali­zo­wał się, więc na­pi­sałem nowy. Do tej pory nie było chętnych, by ją wydać, więc treść jej ze­sta­rzała się tak, jak wy­da­rze­nia w niej opi­sa­ne. Stały się częścią hi­sto­rii, wy­blakły z cza­sem jak sta­re fo­to­gra­fie na jej stro­nach. Wie­lu jej bo­ha­terów już nie żyje, nie po­dadzą więc mnie do sądu o zniesławie­nie. Mam na­dzieję, że na jej kart­kach po­zo­stał smak przeszłości: dla star­szych wie­kiem sma­ko­wać będzie jak do­bre wino, dla młodych może być ko­pal­nią wie­dzy o cza­sach, które minęły bez­pow­rot­nie.

Sza­now­ne­mu czy­tel­ni­ko­wi od­daję do rąk cykl re­por­taży z przygód mo­je­go życia – dość długie­go, bo przeżyłem aż pięć pon­ty­fi­katów pa­pieży (z na­dzieją, że przeżyję i szósty), nie mówiąc już o upad­ku dwóch to­tal­nych sys­temów. Przy­zna­cie Państwo, że to może za dużo jak na jed­ne­go człowie­ka, ale na szczęście życie mnie nie zmęczyło, dla­te­go mam na­dzieję, że znaj­dzie­cie Państwo w mo­jej książce odro­binę re­flek­sji, hu­mo­ru i wie­dzy o cza­sie, miej­scach i lu­dziach, których spo­tkałem na dro­dze mo­je­go życia i za­bie­rze­cie ją ze sobą do czy­ta­nia nie tyl­ko w pociągu.

Au­torSPA­DAJĄCA GWIAZ­DA

Ci­sza wypełniła nie­po­dziel­nie prze­strzeń. Ze skal­nej półki wschod­niej ścia­ny wierz­chołka Ah­mar Dżabel roz­ciągała się pa­no­ra­ma do­li­ny Nilu. Od wscho­du i za­cho­du pu­styn­ny płasko­wyż uj­mo­wał w klesz­cze zie­loną wstęgę życia, pro­wadząc ją z gór Abi­sy­nii na północ aż do Mo­rza Śródzie­me­go.

U mo­ich stóp, ka­mien­ne urwi­sko spa­dało w dwu­stu­me­trową prze­paść, grze­biąc na dzie­siątki wieków wspa­niałą świątynię królo­wej Hat­sep­suth. Na dole, co­dzien­nie wcze­snym ran­kiem, gdy słońce pośpiesz­nie wy­ta­czało się zza li­nii nocy, jesz­cze chłodne, roz­po­czy­nałem z grupą pol­skich ar­che­ologów „kre­cią ro­botę”, wyciągając na światło dzien­ne frag­men­ty hi­sto­rii, nie za­wsze dające się złożyć w jedną całość.

Do­bie­gał końca wrześnio­wy dzień. Słońce skryło się za mo­imi ple­ca­mi, za­pa­lając au­re­olę światła obej­mującą pi­ra­midę szczy­tu. Za­chod­nia stro­na nie­ba za­czer­wie­niła się jak­by wściekła, że musi ustąpić miej­sca nocy, na­cie­rającej z na­prze­ciw­ka.

Ta fa­scy­nująca wal­ka światła i ciem­ności, bez po­ko­na­ne­go i zwy­cięzcy, trwa nie­zmien­nie od na­ro­dzin świa­ta. Jej do­bo­we cy­kle wy­zna­czają czas. Wiel­cy ak­to­rzy po­ja­wiają się na ry­dwa­nach słońca, by zniknąć na­gle w kra­inie cie­ni. Ko­bie­ta-wąż z błękit­ne­go skle­pie­nia świątyni połyka słońce i ro­dzi księżyc.

Tu, na południu mrok za­pa­da szyb­ko i szczel­nie. W bez­k­siężycową noc gwiaz­dy kłują bez­bo­leśnie wzrok mi­lio­na­mi wy­stygłych pro­mie­ni. Uśpio­ne w dzień upałem cy­ka­dy, budzą się nocą.

W Deir el Ba­ha­ri, pu­styn­nym mieście zmarłych, zruj­no­wa­nym przez trzęsie­nia zie­mi, woj­ny i zwykłych ra­bu­siów, czas jak­by za­trzy­mał się w epo­ce wiel­kich od­kryć Car­te­ra i lor­da Car­nar­vo­na. Przez pierw­sze mie­siące tu po­by­tu uczyłem się zwy­czajów zwierząt i lu­dzi ukry­tych w ja­ski­niach, daw­nych gro­bach, wydrążonych w ska­li­stej zie­mi kil­ka tysięcy lat temu. Dziś, wie­lu ubo­gich arab­skich wieśniaków zna­lazło w nich swo­je domy i sposób za­rob­ku.

Ubra­ni w białe dżala­bi­je, zja­wiają się na­gle przed ocza­mi tu­rystów, od­wie­dzających ru­iny po­bli­skich świątyń, z ge­stem twad­dal za­pra­szającym do zwie­dza­nia, oczy­wiście za drobną opłatą, „pry­wat­nej ko­lek­cji” pry­mi­tyw­nych ma­lo­wi­deł, zdo­biących okop­co­ne ścia­ny ich „do­mo­wych grobów”.

Na tle tej pod­ziem­nej wio­ski, nasz oka­zały dom, zbu­do­wa­ny przez misję Uni­wer­sy­te­tu Stan­for­da pra­wie pół wie­ku temu, wzno­sił się po­nad za­chwyt jej miesz­kańców. W zi­mo­we noce, gru­be ścia­ny z sza­rej, su­szo­nej na słońcu cegły ni­lo­wej, strzegły ciepła przed pu­styn­nym chłodem, który w le­cie sta­wał się je­dy­nym sprzy­mie­rzeńcem, po­zwa­lającym znieść tem­pe­ra­turę południa nie­rzad­ko prze­kra­czającą 45 stop­ni Cel­sju­sza. Za­my­ka­nie i otwie­ra­nie okien o właści­wej po­rze dnia i nocy stało się dla nas obo­wiązkiem, którego nie mo­gliśmy prze­oczyć.

Rząd po­koi dostępny z gan­ku przy­kry­te­go krzyżowym skle­pie­niem, za­pew­niał luk­sus izo­la­cji i po­wierzch­nię życiową znacz­nie prze­kra­czającą obo­wiązujące nor­my kra­jo­we. Jed­nak nie dom, w którym miesz­ka­liśmy, z mar­mu­rową po­sadzką, drew­nia­ny­mi okien­ni­ca­mi i drzwia­mi był po­wo­dem sza­cun­ku miesz­kańców wio­ski. Zawód ar­che­olo­ga, eks­per­ta w dzie­dzi­nie za­bytków, którymi han­del od wieków ra­to­wał zwykłych lu­dzi od głodu, a bo­ga­tym przy­spa­rzał for­tu­ny, wzbu­dzał po­wszech­ne za­in­te­re­so­wa­nie, prze­ra­dzające się z cza­sem w sym­pa­tię.

Już wkrótce po przy­jeździe miałem jej oso­biście doświad­czyć. Zupełnie nie­ocze­ki­wa­nie zo­stałem za­pro­szo­ny do złożenia wi­zy­ty miej­sco­we­mu szej­ko­wi.

W hi­sto­rii działalności pol­skiej mi­sji ar­che­olo­gicz­nej w Deir el Ba­ha­ri wi­zy­ty stały się częścią pro­to­kołu miej­sco­wej dy­plo­ma­cji.

Piętro­wy dom szej­ka Ab­del Ra­su­la zbu­do­wa­ny we wschod­niej części wio­ski należał do tych nie­licz­nych piętro­wych bu­dow­li, w których żyła lo­kal­na „ary­sto­kra­cja”.

Przez wro­ta osa­dzo­ne w gli­nia­nym, bez kantów, gład­kim mu­rze we­szliśmy na mały pro­stokątny dzie­dzi­niec. Z jego środ­ka, jak z fon­tan­ny strze­lały ku nie­bu trzy dak­ty­lo­we pal­my.

Ażuro­we, wiecz­nie zie­lo­ne liście dawały złudze­nie cie­nia roz­le­wającego się na kle­pi­sku spęka­nym ni­czym skóra na piętach. Na za­wsze gra­na­to­wym nie­bie, żółty ba­lon słońca opa­dał właśnie ku za­cho­do­wi, aż wresz­cie za­wisł nad ostrym wierz­chołkiem góry Ah­mar Dżabel, spra­wiając wrażenie, że pęknie za chwilę przekłuty i wszyst­ko pogrąży się na­gle w ciem­ności.

Na dzie­dzińcu domu po­wi­tał nas szejk, mężczy­zna w star­szym już wie­ku o szla­chet­nych ry­sach twa­rzy przy­po­mi­nającej głowę ra­so­we­go ko­nia, oczy­wiście ara­ba. Jego oczy patrzące po­nad wzro­kiem gości zda­wały się szu­kać ostat­nich chwil dnia. Czoło nie opusz­czo­ne w geście po­wi­tania wieńczyło wy­soką po­stać ubraną w białe sza­ty. Przez mo­ment czułem na so­bie jego wzrok, pełen cie­ka­wości ustępującej z cza­sem prze­ni­kli­wości pe­ne­trującej na wskroś jak pro­mie­nie rent­ge­na. Od­niosłem dziw­ne wrażenie, że krótka wy­mia­na spoj­rzeń wy­star­czyła mu by po­znał nie tyl­ko moją przeszłość lecz i przyszłość.

Idąc przo­dem, go­spo­darz wpro­wa­dził nas do izby przy­po­mi­nającej ja­dal­nię. Składała się z dwóch części. Mniej­sza, od­dzie­lo­na była ażuro­wy­mi drzwia­mi z szy­ba­mi w ko­lo­rach tęczy. Przy długim pro­stokątnym sto­le na­kry­tym białym, lnia­nym ob­ru­sem stały usta­wio­ne rzędem krzesła z ciem­ne­go drew­na, z wple­cioną mi­ster­nie brązową rafią. Z su­fi­tu zwi­sała lam­pa naf­to­wa, ja­snym światłem wy­bie­lając opa­lo­ne twa­rze gości.

Miej­sce po mo­jej pra­wej stro­nie przy­padło Elżbie­cie, egip­to­lo­go­wi z Uni­wer­sy­te­tu War­szaw­skie­go. Ogar­nięta pra­gnie­niem przy­go­dy i suk­ce­su zo­sta­wiła w War­sza­wie młode­go, za­zdro­sne­go męża. Ciem­na blon­dyn­ka o ja­snej kar­na­cji skóry, za­ry­so­wujących się wyraźnie ko­bie­cych kształtach stała się wkrótce obiek­tem pożądań tu­bylców. Trak­to­wa­na przez nas jako do­bry duch mi­sji, była po­duszką wy­ci­szającą na­wet najgłośniej wyjącą chandrę, na którą cier­pi tu każdy gdy za­czy­na wiać gorący wiatr z południa ham­sin.

Rząd gości z dru­giej stro­ny stołu za­my­kał Ta­de­usz, inżynier geo­de­ta, wdrażający no­wo­cze­sne tech­ni­ki fo­to­gra­me­trycz­ne do kla­sycz­ne­go in­stru­men­ta­rium ar­che­olo­ga, posługującego się od lat miarką, ołówkiem i gumką. Świet­ny fa­cho­wiec lecz po­stać tak bez­barw­na, że po la­tach rozpłynęła się w mo­jej pamięci jak lód w szklan­ce whi­sky.

Po prze­ciw­nej stro­nie stołu, obok Ta­de­usza, miej­sca zajęli Han­ka i Krzysz­tof, młode małżeństwo ar­chi­tektów z War­sza­wy spędzające tu swo­je mio­do­we mie­siące. Pełni radości i opty­mi­zmu – jako je­dy­ni nie mo­gli na­rze­kać na dające się wszyst­kim we zna­ki uczu­cie sa­mot­ności.

Los ze­tknął mnie z nimi już na pierw­szym roku stu­diów. Ona drob­na, za­wsze uśmiech­nięta, z ciemną grzywką włosów opa­dającą na czoło, ty­po­wa Po­lka okręcająca do­okoła ciepłej jesz­cze obrączki swo­je­go męża, wy­so­kie­go blon­dy­na z wyglądem po­tul­ne­go nor­dy­ka.

Ich sąsia­dem przy sto­le był Pan Le­szek, kie­row­nik na­szej eki­py, długo­let­ni re­zy­dent mi­sji. Łysiejący blon­dyn, z rzad­ki­mi, sta­ran­nie na bok przy­cze­sa­ny­mi włosa­mi, gru­bym wy­dat­nym no­sem i bar­dzo śla­ma­zar­nym spoj­rze­niem. Bębnił pal­ca­mi po sto­le płosząc arab­skie mu­chy.

Jego sposób je­dze­nia był tak obleśny, że zre­zy­gno­wałem na pe­wien czas ze wspólnych obiadów po­da­wa­nych w jego ja­dal­ni, co wkrótce za­owo­co­wało utratą zbędnych ki­lo­gramów.

Wra­cając jed­nak do oso­by na­sze­go pryn­cy­pała, przy­znać muszę, że nie cie­szył się on sym­pa­tią swo­ich młod­szych ko­legów, o którą zresztą nig­dy nie za­bie­gał.

Stu­diując la­ta­mi kształty rzeźb boga Ozy­ry­sa, ry­sując jak ko­piar­ka wciąż te same frag­men­ty głów, ra­mion, torsów i nóg nieświa­do­mie stwo­rzył mi szansę skom­ple­to­wa­nia roz­bi­tych fi­gur, które po la­tach stanęły z dum­nie pod­nie­sio­ny­mi ko­ro­na­mi górne­go i dol­ne­go Egip­tu na dru­gim ta­ra­sie świątyni Hat­sep­suth.

Do naj­bar­dziej ulu­bio­nych czyn­ności Pana Lesz­ka było co­dzien­ne roz­li­cza­nie na­sze­go służącego Ha­sa­na z za­kupów ro­bio­nych na naj­bliższym tar­gu. Wte­dy, w jego wol­no bijącym ser­cu ożywał duch po­bor­cy po­dat­ko­we­go, swo­istej re­pli­ki płasko­rzeźby egip­skie­go urzędni­ka czy­niącego swoją po­win­ność.

Świąty­nia Hat­sep­suth

Zna­lazłszy swo­ich gości wy­god­nie roz­lo­ko­wa­nych przy sto­le, zupełnie nie­ocze­ki­wa­nie nasz go­spo­darz skinął w na­szym kie­run­ku głową i znikł w mrocz­nej części ja­dal­ni za­my­kając za sobą drzwi z ko­lo­ro­wy­mi szy­ba­mi. Widząc zdzi­wie­nie na na­szych twa­rzach, Pan Le­szek chrząknął, sku­piając wszyst­kich uwagę na so­bie i po­wie­dział:

– Tu zwy­cza­je gościn­ności są całkiem inne. Mówiąc to przy­mknął po­wie­ki jak bel­fer dum­ny z każdego wy­po­wie­dzia­ne­go słowa – go­spo­darz zo­sta­wia gości na czas je­dze­nia by nie krępować ich swoją obec­nością – objaśniał za­cho­wa­nie szej­ka.

– Za­raz po­ja­wią się po­tra­wy na sto­le – za­mknął po­wie­ki na do­bre od­dając się ma­rze­niom, które już nie­ba­wem miały się spełnić.

Rze­czy­wiście, po chwi­li czar­ni sudańscy służący po­ja­wi­li się bez­sze­lest­nie za na­szy­mi ple­ca­mi, by w ci­szy roz­począć bieg pomiędzy stołem a kuch­nią.

Pi­ra­mi­dy białego chle­ba w kształcie okrągłych naleśników wy­rosły na obu końcach stołu. Pośrod­ku zro­biło się zie­lo­no od dym­ki ułożonej na półmi­sku. Sałata przy­po­mi­nająca w sma­ku pol­ski szczaw dopełniała bu­kiet wi­ta­min. Na małych ta­le­rzy­kach czer­wie­niła się smażona na ole­ju pa­pry­ka z czosn­kiem, po której zim­na woda stu­dziła roz­pa­lo­ny język.

Szejk Ab­del Ra­sul

Chleb arab­ski napełnia się jak ko­pertę, wkładając między dwie war­stwy chu­de­go cia­sta ce­bulę, sałatę, kawałki mięsa, słowem wszyst­ko co jest w zasięgu ręki. Po przekąsce, na stół po­da­no pie­czo­ne kur­cza­ki z ryżem. Sałatka z po­mi­dorów i wężowych ogórków była uzu­pełnie­niem tego da­nia. Szyb­ko za­spo­ko­jo­ny głód ustąpił miej­sca cie­ka­wości, a że o nie­obec­nych mówi się najchętniej, Pan Le­szek, chcąc nie chcąc, od­sunął na wpół zje­dzoną pierś kur­cza­ka i wes­tchnąwszy do niej po raz ostat­ni, ob­li­zał z tłuszczu war­gi i roz­począł opo­wieść o na­szym go­spo­da­rzu:

– Szejk Ab­del Ra­sul, jeżeli wie­rzyć miej­sco­wym kro­ni­ka­rzom, po­cho­dzi ze sta­re­go arab­skie­go rodu, którego ko­rze­nie sięgają XIV stu­le­cia. Czy jego przod­ko­wie bra­li udział w woj­nach krzyżowych bro­niąc wia­ry Al­la­cha, trud­no po­wie­dzieć. Jed­no jest pew­ne, dziad szej­ka był zna­nym ra­bu­siem oko­licz­nych grobów. Stąd wzięła się for­tu­na wnu­ka i słabość jego ro­dzi­ny do ar­che­olo­gii. Miej­sco­we plot­ki głoszą, że w wyścigu do miej­sca spo­czyn­ku kil­ku fa­ra­onów dziad szej­ka był szyb­szy od uty­tułowa­nych aka­de­mików.

– Ten niewątpli­we uta­len­to­wa­ny ama­tor – kon­ty­nu­ował Pan Le­szek – dziś mógłby li­czyć na sławę wiel­kie­go od­kryw­cy, pod wa­run­kiem, że skra­dzio­ne przez nie­go tro­fea zna­lazłyby miej­sce wśród in­nych skra­dzio­nych eks­po­natów w Mu­zeum Bry­tyj­skim. Bez względu na jego po­zycję w hi­sto­rii ar­che­olo­gii, los oka­zał się dla nie­go szczęśliwy dając mu życie pełne przygód i awan­tur w tej naj­bar­dziej z ro­man­tycz­nych epok.

– Jego wnuk po­zba­wio­ny możliwości kon­ty­nu­owa­nia ro­dzin­nej pa­sji dzia­da, nie spoczął jed­nak na lau­rach. Zbu­do­wał fa­bryczkę pro­du­kującą fal­sy­fi­ka­ty za­bytków daw­no już roz­kra­dzio­nych.

Co­dzien­nie, we wcze­snych go­dzi­nach ran­nych, gdy słońce nie zdążyło roz­grzać skał, a wiatr przy­no­sił z pu­sty­ni de­li­kat­ny chłód nocy, roz­po­czy­nało się na­tar­cie tysięcy tu­rystów ze wszyst­kich stron świa­ta na za­byt­ki mia­sta umarłych. Na dro­dze do świątyni Hat­sep­suth, Men­tu­ho­te­pa, Ram­ze­sa III mali sprze­daw­cy Szej­ka roz­po­czy­nali co­dzienną pracę, za­chwa­lając swój to­war głęboko ukry­ty w prze­past­nych kie­sze­niach ich długich suk­ni.

Odciągając na bok z różnojęzycz­ne­go tłumu wcześniej upa­trzoną ofiarę, roz­po­czy­na­li przed­sta­wie­nie według wie­lo­krot­nie wypróbo­wa­ne­go sce­na­riu­sza. Po dokład­nym upew­nie­niu się, że nie są śle­dze­ni, co na po­ten­cjal­nym kup­cu spra­wiało wrażenie nie­le­gal­ności pro­ce­de­ru, a ofe­ro­wa­ny przed­miot w oczach po­ten­cjal­ne­go na­byw­cy zy­ski­wał na­tych­miast naj­wyższą war­tość ryn­kową, roz­po­czy­na­li praw­dzi­we przed­sta­wie­nie.

Wyciągnięty na krótką chwilę niezręcznie pod­ro­bio­ny frag­ment rzeźby lub re­lie­fu rze­ko­mo sku­te­go ze ścian za­byt­ku, przed którym sta­li, miał osta­tecz­nie prze­ko­nać tu­rystę o je­dy­nej i nie­po­wta­rzal­nej oka­zji powiększe­nia za­sobów do­mo­we­go mu­zeum o skra­dzio­ny przed­miot.

Słuchając opo­wia­da­nia pana Lesz­ka, nie za­uważyliśmy jak szyb­ko sprzątnięto ze stołu ta­le­rze, a w ich miej­sce po­ja­wiły się tace ze świeżymi po­ma­rańcza­mi, czar­ny­mi wi­no­gro­na­mi i su­szo­ny­mi dak­ty­la­mi. Wi­dok ten dla każdego Po­la­ka w la­tach 60-tych był szczególnie miły, gdyż nie­odłącznie ko­ja­rzył się ze świętami Bożego Na­ro­dze­nia, kie­dy do sklepów dowożono po­ma­rańcze, a na uli­cy usta­wiały się długie ko­lej­ki na­iw­nych, z na­dzieją że dla wszyst­kich cze­kających wy­star­czy półki­lo­gra­mo­wa por­cja.

Służący w małych me­ta­lo­wych ty­giel­kach wnieśli her­batę pa­rzoną po arab­sku z do­dat­kiem goździków, co wzbo­ga­cało jej aro­mat. Wlaną do małych szkla­ne­czek esencję ko­lo­ru kawy pije się moc­no słod­zoną. Ce­re­mo­niał her­ba­cia­ny, po­dob­nie jak u An­glików, jest tu okazją do rozmów.

Na­gle drzwi sąsied­nie­go po­ko­ju otwo­rzyły się i szejk dołączył do na­sze­go to­wa­rzy­stwa. Za­nim usiadł, zlu­stro­wał wszyst­kich obec­nych, tak jak­by chciał się upew­nić czy je­dze­nie było smacz­ne i w do­sta­tecz­nej ilości. Widząc to, pan Le­szek wy­ba­wił nas z kłopo­tu wie­lo­krot­nie za­chwa­lając kuch­nię i gościn­ność szej­ka

Kil­ka wy­razów an­giel­skich, ja­kie znał nasz go­spo­darz, nie po­zwa­lało na pro­wa­dze­nie z nim nor­mal­nej kon­wer­sa­cji. I znów z po­mocą pośpie­szył pan Le­szek.

– No cóż, będę robił za tłuma­cza – po­wie­dział – i otarł chu­s­teczką pot z czoła. Proszę, przed­staw­cie się szej­ko­wi – zarządził jak praw­dzi­wy kie­row­nik, zwra­cając się do nas.

Cho­ler­nie trud­no jest mówić o so­bie, szczególnie lu­dziom bar­dzo młodym. Życio­ry­sy są krótkie, doświad­cze­nia ba­nal­ne, przyszłość nie­od­gad­nio­na.

Szejk wie­dział do­sko­na­le, że sto­imy do­pie­ro na pro­gu życia i przyszłość jest dla nas zbyt od­legła, żeby o niej myśleć, a cóż do­pie­ro mówić. Ku na­sze­mu zdzi­wie­niu powie­dział:

– Życie jest jak wędrówka przez pu­sty­nię, nie znając kie­run­ku dokąd zmier­za­cie, zgi­nie­cie. Dro­gi nie szu­kaj­cie na pia­sku, szu­kaj­cie jej w nie­bie, wśród gwiazd. Mu­si­cie po­znać to, co jest za­pi­sa­ne, by po dro­dze nie zbłądzić.

Słuchając Szej­ka, skóra ścierpła mi na ple­cach na myśl o po­zna­niu mo­jej przyszłości. Wierzę w nie­zmien­ność losu, dla­te­go nie chcę być jego świa­do­mym zakład­ni­kiem. Lecz cóż mogłem po­ra­dzić, w żaden sposób nie wy­pa­dało od­rzu­cić pro­po­zy­cji, zwłasz­cza go­spo­da­rza.

W końcu przyszła ko­lej i na mnie. Z wyciągniętą, drżącą lewą dłonią usiadłem na­prze­ciw Szej­ka.

Jego chłodne pal­ce do­tknęły mo­ich i wte­dy po­czułem nie­pew­ność, która za­wsze to­wa­rzy­szy wi­zy­tom u le­ka­rzy. Po raz dru­gi tego wie­czo­ru miałem wrażenie, że człowiek z na­prze­ciw­ka jest jedną z ma­gicz­nych fi­gur ta­ro­ta mających klucz do drzwi pro­wadzących w moją przyszłość.

– Czy nie jest to dziw­ne, że po czter­dzie­stu przeszło la­tach od tam­tej chwi­li pamiętam nie tyl­ko wy­raz jego oczu, szla­chet­ny ry­su­nek dłoni lecz również na­zwi­sko, choć tyle in­nych po­zna­nych później czas wy­ma­zał na za­wsze.

Czułem, że od­gadł mój strach i dla­te­go z do­bro­cią ojca łagod­nie po­wie­dział:

– Uciekłeś przed prze­zna­cze­niem, lecz wrócisz, by mieć pierw­sze­go syna. Je­steście jak woda i ogień. Szyb­kie roz­sta­nie przy­nie­sie spokój. Wiem, że nie będziesz pa­trzeć pod nogi tyl­ko w nie­bo, bo stamtąd przy­chodzą myśli Al­la­ha.

Nie spo­dzie­wałem się jak praw­dzi­we okażą się jego słowa. Każdego wie­czo­ru roz­gwieżdżone nie­bo przy­ciąga jak ma­gnez mój wzrok ku górze.

Wi­zy­ta na­sza zbliżała się ku końcowi, ser­decz­nie uścisnąłem dłoń Szej­ka nie wiedząc, że było to na­sze ostat­nie spo­tka­nie. Na szczęście noc była księżyco­wa, więc w dro­dze po­wrot­nej do domu to­wa­rzy­szyły nam cie­nie. Byliśmy pod dziw­nym wrażeniem człowie­ka, którego przeszłość wy­pi­sa­na na twa­rzy nie prze­szka­dzała ode­rwać się od teraźniej­szości w po­szu­ki­wa­niu in­ne­go wy­mia­ru.

Za­chod­ni ma­syw gór od­bi­jał pro­mie­nie księżyca z taką in­ten­syw­nością, że bez trud­ności od­czy­ty­wałem ucie­kający czas na ze­gar­ku. Do­cho­dziła północ. Idąc najkrótszą drogą przez wioskę mi­ja­liśmy czar­ne jamy pro­wadzące do pod­ziem­nych do­mostw.

Na­gle z głośnym sko­wy­tem za­ata­ko­wały nas ze wszyst­kich stron półdzi­kie, wygłod­niałe psy bro­niące swo­ich te­ry­to­riów. Wcześniej, za­opa­trze­ni w ka­mie­nie, ci­ska­liśmy nimi na oślep w kie­run­ku zbliżających się do nas głosów. Ich me­ta­licz­ny dźwięk roz­bi­jając się o podłoże pu­sty­ni wi­bro­wał prze­ni­kli­wie górując nad prze­rażonym skom­le­niem nie­wi­docz­nych be­stii ucie­kających w popłochu do swo­ich nor.

Po­dob­no kie­dyś zabłąkany pies pu­styn­ny ugryzł Ma­ho­me­ta w wyciągniętą przy­jaźnie dłoń. Od tego cza­su nie­na­wiść jego wy­znawców sku­piła się na po­czci­wym czwo­ro­no­gu, karząc go i odpędzając od sie­bie na od­ległość rzu­tu ka­mie­niem. Odgłos pa­dającej z nie­ba kary stał się sy­gnałem do uciecz­ki i tak odłupa­ny kawałek skały oka­zał się je­dyną sku­teczną bro­nią przed słuszną psią nie­na­wiścią.

Resztę dro­gi spędzi­liśmy słuchając opo­wia­da­nia pana Lesz­ka o wy­pad­ku, który zda­rzył się jed­ne­mu pra­cow­ni­ko­wi mi­sji kil­ka­naście mie­sięcy wcześniej. Nie znając psich oby­czajów, wy­brał się na noc­ny spa­cer w stronę wio­ski uzbro­jo­ny w długi dębowy kij. W bez­k­siężycową noc ciem­ności egip­skie wypełniały prze­strzeń tak szczel­nie, że z tru­dem mógł do­strzec słupy trak­cji te­le­fo­nicz­nej wzdłuż której biegła dro­ga do wio­ski.

Na­gle, jak my przed chwilą, zo­stał za­ata­ko­wa­ny ze wszyst­kich stron – bro­nił się dziel­nie próbując dosięgnąć nie­wi­docz­nych na­past­ników ki­jem. Po­wa­lo­ne­go, z po­gry­zio­ny­mi no­ga­mi ura­to­wa­li od nie­chyb­nej śmier­ci miesz­kańcy wio­ski. Pół roku spędził w szpi­ta­lu w Ka­irze, do mi­sji nie wrócił już nig­dy.

Szczęśli­wie do­tar­liśmy do domu. Na pro­gu po­wi­tał nas Has­san z lampą naf­tową w dłoni i jak za­wsze chy­trym uśmie­chem na twa­rzy.

Leżąc w łóżku i patrząc w otwar­te ramy okna wi­działem nad sobą pul­sujący ob­raz wszechświa­ta. Nie prze­czu­wałem wte­dy, że po­etyc­kie pro­roc­two Szej­ka spełni się.

Wróciłem, wkrótce uro­dził mi się syn. Miłość w ogniu wy­pa­ro­wała jak woda. Nie­bo za­snuły chmu­ry.

Dziś, patrząc w gwiaz­dy, wspo­mi­nam jedną od­bitą w jego oku. Na pew­no daw­no już spadła wy­pa­lo­na i czar­na, może na­wet śle­dziłem ostat­ni jej łuk światła tnący sierp­niową noc nad śpiącym mo­rzem.HIE­RAR­CHIA WAR­TOŚCI

Ro­man­tycz­na epo­ka wiel­kich od­kryć roz­bu­dziła du­cha wy­obraźni, pra­gnie­nie do­ko­na­nia rze­czy nie­możli­wych, zdo­by­wa­nia celów nie­osiągal­nych. Cza­sy, w których sól wy­mie­nia­no na skóry, skóry na proch, a życie za wol­ność, minęły chy­ba bez­pow­rot­nie. A jed­nak tkwi w nas ciągle tęskno­ta za przeszłością, wielką przy­godą młodości. Przy­po­mi­nam so­bie po­stać star­ca z fil­mu René Cla­ira, który prze­no­szo­ny przez reżyse­ra w różne epo­ki, kwi­to­wał podróż w cza­sie za­wsze tym sa­mym wy­zna­niem: „pa­nie, za czasów mo­jej młodości świat był piękniej­szy i lep­szy”. Każdy rok życia zbliża nas do tego mo­men­tu, w którym za­czy­na­my częściej spoglądać do tyłu niż przed sie­bie.

Śladów przeszłości szu­ka­my przede wszyst­kim tam, gdzie człowiek z ple­ca­kiem pełnym gadżetów cy­wi­li­za­cji jest wciąż, i na szczęście, tyl­ko gościem. Tam, gdzie nie ma prądu, wtycz­ki do kon­taktów są bezużytecz­ne.

Żyje­my w epo­ce tech­ni­ki pe­ne­trującej nie tyl­ko na­sze oto­cze­nie, ale ciało i umysł. Roz­rusz­ni­ki ser­ca, sztucz­ne pro­te­zy czy­nią nas uza­leżnio­ny­mi od nie­za­wod­ności wbu­do­wa­nych półprze­wod­ników lub ba­te­rii. Bar­dziej groźna sta­je się współcze­sna tech­no­lo­gia ata­kująca naszą podświa­do­mość. Obcy człowiek dzięki in­ge­ren­cji środków prze­ka­zu wkra­cza w naszą pry­wat­ność. Za­czy­na­my myśleć i re­ago­wać jak te­le­wi­zyj­ni bo­ha­te­ro­wie, wir­tu­al­na rze­czy­wi­stość prze­no­si nas w świat fik­cji po­zba­wiając in­stynk­tu sa­mo­za­cho­waw­cze­go.

Z miękkie­go, wy­god­ne­go fo­te­la w miesz­ka­niu oglądamy gwiaz­do­zbiór Wagi, prze­mie­rza­my mile pu­styn­ne­go szla­ku nie zdej­mując z nóg ran­nych pan­to­fli. Na­gro­ma­dzo­ne przez wie­ki doświad­cze­nia roz­sy­pują się bez­sil­ne w ob­li­czu sza­leństwa tech­ni­ki.

Pra­gnie­nie po­sia­da­nia sta­je się ce­lem sa­mym w so­bie. Na­wet pie­niądz prze­stał być fi­zyczną rze­czy­wi­stością, ukry­ty w po­sta­ci ma­gne­tycz­ne­go za­pi­su kar­ty kre­dy­to­wej, małej pla­sti­ko­wej płytki war­tości lśniącego me­ta­lo­wym połyskiem Mer­ce­de­sa, fu­tra z szyn­szy­li zdo­biącego naj­piękniej­sze ra­mio­na, czy też bry­lan­to­wych kol­czyków od Tif­fa­nie­go.

Wraz z XX wie­kiem kończy się nie­odwołal­nie czas epo­ki wy­rosłej z mo­co­wa­nia się człowie­ka z od­kształcalną ma­te­rią. Prze­kra­cza­my nową gra­nicę, wkra­cza­my w nie­wia­domą prze­strzeń ma­te­rializowanej abs­trak­cji, kra­inę lu­ster od­bi­jającą od­bi­cia. Rze­sze nar­ko­manów snują się wcze­snym ran­kiem po bul­wa­rach San­ta Mo­ni­ki, na pod­kur­czo­nych no­gach w po­zie wy­cze­ki­wa­nia ju­tra. Tyl­ko słońce świe­ci to samo, co­raz większe w miarę zbliżania się ku za­cho­do­wi.

Sądzę, że hi­sto­ria, którą opo­wiem nie mogłaby się wy­da­rzyć dziś, choć minęło za­le­d­wie lat trzy­dzieści. W do­bie kom­pu­terów, ra­kiet między­pla­ne­tar­nych, doświad­czeń ge­ne­tycz­nych, czas mi­nio­ny to już cała epo­ka.

Cho­ciaż wieśnia­cy egip­scy jak przed wie­ka­mi chodzą ubra­ni wciąż w te same długie białe suk­nie, a głowy ich wieńczą tur­ba­ny przy­po­mi­nające bo­cia­nie gniaz­da, nowe war­tości cy­wi­li­za­cyj­ne zde­rzyły się z tra­dycją prze­ka­zy­waną po­ko­le­niom ko­dem ge­ne­tycz­nym, skręco­nym z doświad­czeń jak powróz trzy­mający wielbłąda.

Po­nad głowa­mi szlak ka­ra­wa­ny prze­ci­na co­dzien­nie upar­ty sa­mo­lot, zo­sta­wiając za sobą białą smugę pary na nie­bie za­wsze bez­chmur­nym. Tu, na zie­mi czas jak­by stanął w miej­scu. Je­dy­nym sza­leństwem, które opa­no­wało miej­scową lud­ność są dziś ra­dia tran­zy­sto­ro­we różnych ma­rek i wiel­kości, z których wszędzie słyszy się jed­no­staj­nie za­wodzącą mu­zykę arabską.

Lu­xor, mia­sto położone na południu Egip­tu, na dro­dze między Ka­irem a Asu­anem, wznie­sio­ne tuż obok sta­rożyt­nych ruin Kar­na­ku, sta­pia się z nim w har­mo­nijną całość.

Nad wszyst­kim góruje ma­syw py­lo­nu świątyni Ram­ze­sa, a obok strze­li­sty pa­lec mi­na­re­tu pragnący odwrócić uwagę zwie­dzających od mrocz­nych za­ka­marków sali hi­po­sty­lo­wej.

Piętro­we ka­mie­nicz­ki ciągnące się wzdłuż jed­nej stro­ny bul­wa­ru przy­po­mi­nają prze­rze­dzo­ny cza­sem rząd białych zębów. Wzno­szo­ne z cegły ni­lo­wej, tyn­ko­wa­ne gliną, ma­lo­wa­ne wa­pienną za­prawą, swo­imi miękki­mi kształtami roz­pra­szają pro­mie­nie słońca jak­by były przez nie głaska­ne. Oglądając je, miałem nie­od­par­te wrażenie, że Gau­di, zna­ko­mi­ty ar­chi­tekt hisz­pański mu­siał podświa­do­mie czer­pać in­spi­rację dla swo­ich dzieł z przykładów gli­nia­nej ar­chi­tektury arab­skiej. Mo­de­lując fa­sa­dy ka­mie­nic w Bar­ce­lo­nie two­rzył for­my na­tu­ral­nie wygładzo­ne, po których nie­wi­docz­nie śli­zga się słońce eks­po­nując jed­no­cześnie na swo­jej dro­dze na­wet naj­drob­niej­sze wklęśnięcia lub występy.

Wśród domów po­dob­nych do sie­bie, je­dy­nie dwo­rzec ko­le­jo­wy, mu­zeum, ho­tel, pocz­ta i po­ste­ru­nek po­li­cji wyróżniały się jako bu­dow­le o spe­cjal­nym pre­stiżu. Ho­tel Win­ter Pa­la­ce, przy­sta­nek bo­ga­tych tu­rystów pragnących zo­ba­czyć Luk­sor i oko­li­ce, scho­wa­ny w cie­niu pal­mo­we­go gaju, urze­kał pięknem wik­to­riańskiej ar­chi­tek­tu­ry z końca ubiegłego stu­le­cia.

Jego prze­stron­ne i wy­so­kie wnętrza, chłod­zo­ne wia­trem z wen­ty­la­torów wi­rujących pod su­fi­tem, urządzo­ne były sta­ry­mi me­bla­mi z giętego bam­bu­sa wy­pla­ta­ny­mi rafią. Mo­zai­ko­wa, drew­nia­na po­sadz­ka i he­ba­no­wa bo­aze­ria na ścia­nach pach­niały wciąż za­pa­chem cy­gar i dro­gich pa­ry­skich per­fum.

Pa­nująca tu od lat ety­kie­ta za­bra­niała no­sze­nia strojów nie­dbałych nie­za­leżnie od pory dnia i nocy. Dla tych, którzy lek­ce­ważyli tra­dy­cje ho­te­lo­we­go sa­vo­ir vi­vre drzwi były za­mknięte. O porządek i do­bre zwy­cza­je dba­li sudańscy, czar­ni jak smoła służący. Ubra­ni w białe dżala­bi­je, czer­wo­ne pasy i fezy na głowach zja­wia­li się bez­sze­lest­nie wszędzie tam, gdzie być po­win­ni. Ich uczci­wość i pra­co­wi­tość do­strze­gli już ko­lo­ni­za­to­rzy an­giel­scy i choć re­wo­lu­cja Na­se­ra zdążyła po nich po­sprzątać, pra­co­wi­ci Sudańczy­cy nie stra­ci­li swo­jej po­zy­cji wśród le­ni­wych i prze­kup­nych Arabów.

Pro­gram każdej agen­cji tu­ry­stycz­nej obej­mo­wał oprócz zwie­dza­nia za­bytków Kar­na­ku, wy­prawę na za­chod­ni brzeg Nilu do Deir Ba­ha­ri, miej­sco­wości zna­nej w sta­rożyt­nym Egip­cie jako Teby. W se­zo­nie tu­ry­stycz­nym, który z wyjątkiem trzech upal­nych mie­sięcy lata trwa tu nie­omal cały rok, przez rzekę prze­pra­wia się dzien­nie kil­ka tysięcy tu­rystów. Prze­wo­zi ich flo­tyl­la płasko­den­nych łodzi mo­to­ro­wych, własność bra­ci Has­sa­na i Mah­mu­da.

Za­bie­rając tu­rystów w podróż przez świętą rzekę do mia­sta zmarłych, spełniają oni po­niekąd wolę bogów sta­rożyt­ne­go Egip­tu. Na szczęście nie jest to podróż tyl­ko „w jedną stronę”. Opłata dwóch piastrów gwa­ran­tu­je szczęśliwy powrót do świa­ta żywych. In­te­res kręci się do­brze, a prze­jażdżka sta­ry­mi łodzia­mi sta­no­wi atrakcję dla zmęczo­nych kom­for­tem cy­wi­li­za­cji tu­rystów.

Bra­cia Has­san i Mah­mud należeli do naj­bo­gat­szych lu­dzi nie tyl­ko w oko­li­cy, lecz również w południo­wym Egip­cie. Je­dy­ny­mi wro­ga­mi wciąż rozkręcającego się in­te­re­su były sta­le rdze­wiejące sil­ni­ki oraz pro­jek­ty bu­do­wy mo­stu w Luk­so­rze. Rdza oka­zała się nie­prze­kup­na, w prze­ci­wieństwie do par­la­men­ta­rzystów w Ka­irze. Bra­cia płaci­li im, mo­stu nie bu­do­wa­no.

Wkrótce po przy­jeździe do Deir el Ba­ha­ri mu­siałem zwe­ry­fi­ko­wać moje do­tych­cza­so­we wy­obrażenia o życiu i jego war­tości. Ob­raz Egip­tu przez lata kształto­wa­ny na pod­sta­wie książek i uni­wer­sy­tec­kich wykładów pro­fe­so­ra Hry­nie­wiec­kie­go nie wy­trzy­mał pierw­szej próby kon­fron­ta­cji z rze­czy­wi­stością.

Po­zna­wa­nie jej zacząłem od na­uki języka arab­skie­go. Miej­sco­wi chłopi za­trud­nie­ni przez polską misję na wy­ko­pa­li­skach, oka­za­li się wspa­niałymi na­uczy­cie­la­mi. Niektórzy nie­piśmien­ni, w parę se­kund przy po­mo­cy gestów rąk i mi­mi­ki po­tra­fi­li zastąpić naj­lep­szy słownik i wytłuma­czyć zna­cze­nie obco brzmiącej mowy. Co­dzien­nie uczyłem się od nich no­wych słów i wyrażeń. Było coś sur­re­ali­stycz­ne­go w na­uce dwóch anal­fa­betów - na­uczy­cie­la i ucznia, bez ze­szytów, kałama­rzy i książek. Po wie­lu la­tach, na­gle w pamięci znaj­duję słowa i zwro­ty nig­dy później nie używa­ne, ska­za­ne przez czas na amnezję.

Z nagłym olśnie­niem chwi­li po­ja­wia się słowo hadżar, naj­ważniej­sze i pierw­sze po­zna­ne na tej zie­mi. Ka­mień, sym­bol i potęga Egip­tu, fun­da­ment, ścia­na, ar­chi­traw wiel­kiej hi­sto­rii nie­ist­niejącego na­ro­du. Ka­mień, cel mo­jej wędrówki, od­grze­by­wa­ny z osu­wi­ska mar­glu, biały wśród in­nych zwie­trzałych na słońcu, z frag­men­ta­mi in­skryp­cji, ze słowem zaklętym w hie­ro­gli­ficz­nym zna­ku.

Myślę o cza­sie, w którym bu­do­wa­no siłę i potęgę Sta­re­go Państwa biorącego swój początek w żyznej del­cie Nilu, by pod prąd rze­ki do­trzeć do Teb, a stąd da­lej na południe aż do pierw­szej ka­ta­rak­ty w Asu­anie.

Nie mogę za­po­mnieć wi­do­ku ruin nie­ist­niejącej już świątyni w Me­di­net Habu. Na wpół za­sy­pa­na pia­skiem po­chyl­nia wpra­wiła mnie w za­chwyt jakością sztu­ki rze­miosła epo­ki, w której je­dy­ny­mi używa­ny­mi narzędzia­mi był ki­lof i młot ka­mie­niar­ski. Nie był to mur cy­klo­po­wy budzący grozę. Lek­ki, ułożony z nie­dużych bloków ka­mien­nych, gład­kich jak glan­so­wa­ny pa­pier, układa­nych bez za­pra­wy, na pew­no nie ręką nie­wol­ni­ka. Taka do­sko­nałość har­mo­nii i piękna może być dumą tyl­ko lu­dzi wol­nych.

Go­dzi­na­mi wpa­try­wałem się w de­li­kat­ny ry­su­nek spo­in, których cien­kość z tru­dem po­zwa­lała wsunąć pomiędzy ka­mie­nie ostrze sta­lo­wej żylet­ki. Szko­da, że moje od­kry­cie nie zna­lazło miej­sca w księdze re­kordów rze­czy nie­możli­wych.

Po­wo­li, z gardłowych dźwięków mowy arab­skiej zacząłem wyławiać po­je­dyn­cze słowa jak dro­go­wska­zy pro­wadzące do celu. Wraz z po­zna­wa­niem miej­sco­wych zwy­czajów i lu­dzi opadła gorączka pod­nie­ce­nia i nie­pew­ności. Przyzwy­czajałem się do wi­do­ku wiecz­nie błękit­ne­go i przej­rzy­ste­go jak krysz­tał nie­ba, za­pa­chu smażonej oli­wy, ciągłych po­wi­tań na dro­dze, a na­wet do upałów suszących i tak wy­su­szo­ne usta.

Przy­zwy­cza­je­nie ad­ap­tu­je człowie­ka z oto­cze­niem, cza­sa­mi sta­je się groźne gdy zmie­nia na­sze gu­sty. Pamiętam, jak w końcu lat 50-tych zna­lazłem się w Mo­skwie. Z grupą ar­chi­tektów przy­go­to­wy­wałem wnętrza pol­skiej wy­sta­wy prze­mysłowej w Par­ku Gor­kie­go.

Trze­ci mie­siąc co­dzien­nie prze­mie­rzałem tę samą drogę z ho­te­lu Ukra­ina na te­ren wy­sta­wy, gdzie w pa­wi­lo­nach, z eks­po­natów przy­wie­zio­nych z kra­ju, przy po­mo­cy ko­lo­ro­we­go tła, świa­teł, plat­form ob­ro­to­wych i in­nych sztu­czek próbo­wa­liśmy wy­cza­ro­wać ich piękno, cza­sa­mi na­wet nie ist­niejące. Nie było to wca­le ta­kie trud­ne w kra­ju nie­re­al­ne­go so­cja­li­zmu i re­al­nej bie­dy.

Pew­ne­go popołudnia, pod­czas spa­ce­ru sze­ro­ki­mi uli­ca­mi Mo­skwy, mi­jając pałaco­we po­mni­ki ar­chi­tek­tu­ry pro­le­ta­riac­kiej, mój star­szy ko­le­ga Mi­chał, uro­dzo­ny i wy­cho­wa­ny na kre­sach, za­uważył nie­ocze­ki­wa­nie:

– Cho­le­ra za­po­mnie­liśmy założyć kla­py na oczach.

– Dla­cze­go? – za­py­tałem zdzi­wio­ny jego uwagą.

Przy­stanął na mo­ment, po­pa­trzył na mnie spod czar­nych krza­cza­stych brwi i po krótkiej chwi­li po­wie­dział całkiem se­rio:

– Idąc nie rozgląda­li­byśmy się na boki, a tak, jesz­cze je­den mie­siąc tu po­by­tu i przy­zwy­cza­imy się w końcu do mi­ja­nej brzy­do­ty.

– A co by się stało, ciągnął da­lej, gdy­by jesz­cze przez pół roku spa­ce­ro­wać uli­ca­mi Mo­skwy? I nie cze­kając na moją od­po­wiedź dodał: – brzy­do­ta mogłaby w końcu wypięknieć. Stanął, zamyślił się na mo­ment i splunął z nie­sma­kiem w mo­skiew­skim sty­lu na mo­kry od desz­czu, sza­ry chod­nik.

Gdy mija pierw­sza fa­scy­na­cja nowością, wraz ze zwykłą co­dzien­nością po­ja­wia się nuda, z na­dejściem chan­dry sta­je się groźna. Nie­ocze­ki­wa­nie za­pa­la lont i cze­ka na wy­buch. W po­czu­ciu sa­mot­ności ucie­ka się w sa­mot­ność. Ner­wo­wo zry­wa się kart­ki z ka­len­da­rza każdego wie­czo­ru, nie cze­kając następne­go dnia. Z nie­cier­pli­wością wy­cze­ku­je się na li­sty. Napięcie osiąga apo­geum, gdy ham­sin, gorący wiatr z pu­sty­ni, za­czy­na wiać niosąc ze sobą dro­bi­ny brązo­we­go pia­sku skrzy­piącego między zębami. W ta­kiej chwi­li je­dyną ucieczką przed na­stro­jem pro­wo­kującym do awan­tur były popołudnio­we wy­pa­dy do Luk­so­ru.

Dla całkiem jesz­cze młodych lu­dzi, przy­byłych tu zza „żela­znej kur­ty­ny”, szkla­necz­ka whi­sky czy dżinu, wy­pi­ta w ba­rze wik­to­riańskie­go ho­te­lu w to­wa­rzy­stwie lu­dzi podróżujących swo­bod­nie z przeróżnych zakątków świa­ta, sma­ko­wała jak pra­gnie­nie wol­ności roz­le­wające się po­wo­li po pod­nie­bie­niu na­szej wy­obraźni.

Wy­pra­wy do Luk­so­ru po­prze­dzały spe­cjal­ne przy­go­to­wa­nia. Ko­bie­ty roz­kwi­tały na­gle jak kwia­ty pu­styn­ne po noc­nej ro­sie, sta­rając przy­po­mnieć so­bie i in­nym za­le­ty swo­jej płci. W kuch­ni służący grza­li w wiel­kich kubłach li­try wody na kąpiel z do­dat­kiem olejków kwia­to­wych, żelaz­ka z czer­wo­ny­mi du­sza­mi kur­so­wały pomiędzy po­ko­ja­mi, lu­ster­ka zaglądały w twa­rze pań, za­pach ko­sme­tyków i per­fum snuł się po ko­ry­ta­rzu domu stojącego na krawędzi pu­sty­ni.

Gdy wszy­scy byli go­to­wi do wyjścia, a wy­pa­sto­wa­ne buty od­bi­jały światło pierw­szych gwiazd na nie­bie, ru­sza­liśmy w kie­run­ku przy­sta­ni Has­sa­na. Idąc na skróty przez wioskę, mijały nas co chwilę ja­sne po­sta­cie mężczyzn ubra­ne w białe dżala­bi­je. To­wa­rzyszące im jak cie­nie ko­bie­ty, ubra­ne w czar­ne długie suk­nie były pra­wie nie­wi­docz­ne dla na­szych oczu w ciemną, bez­k­siężycową noc.

Po piętna­stu mi­nu­tach mar­szu prze­ry­wa­ne­go po­wi­ta­nia­mi mi­ja­nych po­sta­ci, wśród uja­da­nia psów, co czy­niło nie­ludz­kie za­mie­sza­nie, do­tar­liś­my dzięki opatrz­ności Bożej do as­fal­to­wej szo­sy pro­wadzącej pro­sto do Nilu. Po obu stro­nach roz­ciągały się plan­ta­cje trzci­ny cu­kro­wej, w której rze­ko­mo ukry­wać się mie­li ama­to­rzy łatwych łupów.

Le­d­wo wi­docz­ne w mro­ku dwa gi­gan­tycz­ne posągi Mem­no­na, siedzące z twarzą obróconą na wschód w ocze­ki­wa­niu pierw­szych pro­mie­ni słońca, wska­zy­wały połowę dro­gi do celu.

Po­wo­li, zza pa­ra­wa­nu trzcin cu­kro­wych, jak gwiaz­dy zaczęły wy­nu­rzać się światła Luk­so­ru. Od­bi­jając się w czar­nej drgającej wo­dzie Nilu, sku­piały na so­bie naszą uwagę z na­dzieją, że za chwilę znaj­dzie­my się w oa­zie luk­su­su i nie będzie to pu­styn­na fa­ta­mor­ga­na.

Nie­wi­docz­ny Nil plu­skał martwą falą o burtę łodzi. Die­slow­ski mo­tor od­po­czy­wał w ci­szy prze­grza­ny dzien­nym wysiłkiem. Na pomoście pro­wadzącym na pokład tłoczyły się ja­sne po­sta­cie mężczyzn i czar­ne ko­biet z pacz­ka­mi układa­ny­mi w pi­ra­midę na głowie.

Wy­ko­rzy­sta­nie w ten sposób ko­biet jako do­mo­wych tra­ga­rzy ma wszakże tę za­letę, że w porówna­niu z na­szy­mi pa­nia­mi po­ru­szają się one z gracją i pro­wo­kującym spo­ko­jem jak praw­dzi­we mo­del­ki na wy­bie­gu.

Pra­cując w mi­sji ar­che­olo­gicz­nej, o czym wszy­scy miesz­kańcy wio­ski wie­dzie­li, nie wyłączając bra­ci Has­sa­na i Mah­mu­da – właści­cie­li miej­sco­wej flo­tyl­li, cie­szy­liśmy się ich szczególny­mi względami. Tu, w łodzi za­wsze cze­kały na nas za­re­zer­wo­wa­ne miej­sca wyłożone wypłowiałym na słońcu dy­wa­nem, za eks­tra dopłatą jed­ne­go pia­stra od każdej oso­by. I tym ra­zem, jak zwy­kle zajęliśmy na­sze miej­sca z tyłu łodzi, nie­da­le­ko ste­ru. Wachtę przy nim pełnił brat Has­sa­na – Mah­mud. Przed nami pa­no­wał strasz­ny ścisk i gwar miej­sco­wych wieśniaków walczących dla sie­bie o jak naj­lep­sze miej­sce.

Prze­strzeń pod ław­ka­mi wypełnio­na była nie­po­li­czalną liczbą pa­kunków. Na ko­la­nach siedzących bujały się klat­ki z bam­bu­sa, a w nich stłoczo­ne chu­de kury, przy­po­mi­nające wiel­kością bar­dziej gołębie z Ma­riensz­ta­tu niż drób prze­zna­czo­ny na sprze­daż.

Ko­bie­ty, dla których za­brakło miej­sca na ław­kach, stały pomiędzy nimi. Trzy­mając swój bagaż na głowach stwa­rzały wrażenie, że dru­gi to­wa­ro­wy pokład roz­ciąga się po­nad nimi.

Na przy­sta­ni przed podróżą do Luk­so­ru

Na pew­no wszy­scy się zmieszczą

Gdy po­most opu­sto­szał z lu­dzi, ma­ry­narz wy­najęty do obsługi sil­ni­ka roz­począł z nim zma­ga­nie, cier­pli­wie, raz po raz ciągnąc za sznu­rek roz­rusz­ni­ka. Mu­siał mieć dużo siły, gdyż sznu­rek rwał się od cza­su do cza­su, a sta­le wiązany przy­po­mi­nał bar­dziej sznu­ro­wadło ze sta­rych butów niż wy­po­sażenie łodzi.

Dławiący się jak ast­ma­tyk mo­tor po­wo­li łapał rytm. Na brze­gu dwa sza­re cie­nie rzu­ciły cumy na łódź. Uwol­nio­na z więzów drgnęła, kie­rując się dzio­bem na wschód. Za na­szy­mi ple­ca­mi brzeg rozpływał się ciem­ności. Na masz­cie za­pa­lo­no lampę naf­tową, nad którą po­ja­wiła się tańcząca au­re­ola ko­marów, noc­nych mu­szek i ciem.

Drgające światło lam­py rozświe­tlało ogo­rzałe twa­rze mężczyzn. Po chwi­li za­uważyłem, że ich wzrok, sku­piał się na mo­jej to­wa­rzysz­ce podróży Elżbie­cie, blon­dyn­ce siedzącej tuż przy mnie. Na wy­so­kości dzio­bu łodzi, w od­da­li mru­gały światła Luk­so­ru. Zle­wały się z ogni­ka­mi pa­pie­rosów jarzącymi się moc­niej przy każdym głębszym zaciągnięciu dy­mem. Przy­jem­ny chłód i wil­goć wody wyciągała z ciał gorączkę dnia. Elżbie­ta oparła się moc­no o moje ramię, jej blond włosy roz­wia­ne na wie­trze, przesłaniały czoło lek­ko spa­lo­ne słońcem.

Krzysz­tof i Han­ka, młode małżeństwo, za­wsze zajęci sobą nie za­uważyli, że Has­san, prze­cisnął się z tru­dem do nas przez tłum podróżnych i stanął na wprost Elżbie­ty nie spusz­czając na mo­ment z niej oka.

Trzy­dzie­sto­pięcio­let­ni mężczy­zna ubra­ny w białą dżala­biję z de­se­niem w zie­lo­ne pa­ski przy­po­mi­nał bar­dziej ma­ne­ki­na odzia­ne­go w pidżamę niż właści­cie­la flo­tyl­li łódek. Jego suk­nia napięta na zbyt wy­dat­nym brzu­chu wska­zy­wała na przed­miot ukry­ty za pa­sem, którym niewątpli­wie był pi­sto­let.

– Basz mo­han­dys – zwrócił się do mnie tytułując na­czel­nym inżynie­rem. Tytułoma­nia jest wśród Arabów po­wszech­na. Przez do­da­nie słowa basz jest się awan­so­wa­nym bez zbędnych eg­za­minów o je­den szcze­bel za­wo­do­wy wyżej. Ara­bo­wie lubią głaskać swoją i in­nych próżność, lecz nig­dy nie przy­pi­sują so­bie tytułów nie po­sia­da­nych, tak jak to ma miej­sce w niektórych kra­jach eu­ro­pej­skich zwłasz­cza we Włoszech, gdzie dot­tor­re do­da­wa­ne jest nie­mal przy każdym na­zwi­sku z często­tli­wością przy­praw do zupy.

– Basz mo­han­dys – powtórzył głośniej wy­ry­wając mnie z chwi­lo­we­go zamyśle­nia.

Po­wo­li pod­niosłem głowę, stał przede mną jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny, wpa­trzo­ny w je­den punkt. Podążyłem za jego wzro­kiem. Utkwio­ny był w Elżbie­cie.

– Od kil­ku mie­sięcy prze­pra­wiam Cie­bie przez Nil tam i z po­wro­tem – po­wie­dział Has­san. Za­wsze je­steś ze swoją ko­bietą. – Tu wska­zał pal­cem na Elżbietę, bym nie miał żad­nych wątpli­wości kogo ma na myśli.

Elżbie­ta, egip­to­log – nie­spełnio­ne ma­rze­nie Has­sa­na

Nie przy­pusz­czałem, że nas ob­ser­wu­je. Spoj­rzałem ukrad­kiem na moją sąsiadkę. W jej wzro­ku do­strzegłem kryjący się nie­pokój. To ko­bie­ca in­tu­icja pod­po­wia­dała jej do cze­go zmie­rza Has­san.

– Jeżeli już nie pra­gniesz jej tak bar­dzo jak ja, sprze­daj mi ją proszę – po­wie­dział Has­san.

Wi­działem, że w tym mo­men­cie zrzu­cił z sie­bie ciężar, z którym nie mógł w żaden sposób się upo­rać od chwi­li pierw­sze­go spo­tka­nia z Elż­bietą. Po­czułem wyraźny uścisk jej dłoni na moim ko­la­nie. Wol­ne ramię Elżbie­ty objęło mnie moc­no.

Jej spon­ta­nicz­na re­ak­cja miała prze­ko­nać Has­sa­na, że jego pro­po­zy­cja jest co naj­mniej nie­sto­sow­na i nie po­kry­wa się z rze­czy­wi­stością.

– Elżbie­ta – szepnąłem jej do ucha. Ssprawdzę, ile na­prawdę je­steś war­ta, obie­cuję, że po­dzielę się z two­im mężem.

– Ju­rek nie wygłupiaj się. – Jęknęła ci­cho.

– Sprze­dać nie sprze­dać, po­tar­go­wać można – po­wie­działem sta­now­czo.

Obo­je wie­dzie­liśmy do­brze, że do ugo­dy ku­piec­kiej wy­star­czy ude­rze­nie dłoni o dłoń. Tu, gdzie do nie­daw­na ka­ra­wa­ny prze­mie­rzały mo­rza pu­sty­ni obłado­wa­ne to­wa­rem na sprze­daż, a Ni­lem płynęły pod żaglem jed­no­masz­to­we fe­lu­ki z Nubi do As­su­anu i Luk­so­ru wyłado­wa­ne ludźmi owo­ca­mi i bydłem, ho­nor człowie­ka jest przede wszyst­kim ho­norem kup­ca. Has­san, w ocze­ki­wa­niu na moją od­po­wiedź przy­bliżył się tak bli­sko nas, że swo­im tor­sem zasłonił wszyst­kie światła Luk­so­ru.

I oto na­gle, całkiem nie­ocze­ki­wa­nie han­dlo­wałem żywym to­wa­rem na sa­mym środ­ku rze­ki.

– Basz mo­han­dys, daję ci wielbłąda za tę ko­bietę – po­wie­dział z po­wagą Has­san.

Ukrad­kiem spoj­rzałem na Elżbietę. W ciem­ności, na jej czo­le do­strzegłem kro­pel­ki potu.

– Je­steś war­ta więcej niż myślałem – szepnąłem. Dla Ara­ba wielbłąd to tak jak dla An­gli­ka Rolls Roy­ce.

W mil­cze­niu pa­trzyłem na Has­sa­na cze­kając jak sza­chi­sta na jego następny ruch. Łódź płynęła spo­koj­nie przed sie­bie, z dzio­bu do­bie­gała gardłowa pio­sen­ka o miłości z po­wta­rzającym się re­fre­nem ja ha­bi­bi, ja ha­bi­bi, ja ha­bi­bi.

Do­okoła wy­czu­wało się dziwną at­mos­ferę pod­nie­ce­nia. Udzie­liła się ona wszyst­kim obec­nym. Nie­po­ha­mo­wa­ne pożąda­nie Has­sa­na złamało ba­rie­ry ra­so­we, jego naj­wyższą ceną stała się biała ko­bie­ta.

Widząc całko­wi­ty brak re­ak­cji na swoją ofertę, Has­san zde­cy­do­wał się jesz­cze raz ją prze­bić.

– Basz mo­han­dys, do wielbłąda dołożę dwieście funtów – po­wie­dział, z tru­dem od­ry­wając wzrok z Elżbie­ty na mnie.

Nie wie­dział, że suma, którą mi za­pro­po­no­wał sta­no­wiła moje pięcio­mie­sięczne wy­na­gro­dze­nie. Znów oka­załem się twar­dym gra­czem. Na mo­jej twa­rzy nie po­ja­wił się żaden naj­mniej­szy na­wet gry­mas. Nie wie­dział, że w ręku dama kier nie była moją damą.

Elżbie­ta, pomyślałem, two­ja cena sta­le wzra­sta.

W ocze­ki­wa­niu na dal­sze pro­po­zy­cje Has­sa­na objąłem moją to­wa­rzyszkę podróży moc­no ra­mie­niem, jak­by żegnając się z nią przed bli­skim roz­sta­niem.

Dziób łodzi upar­cie pruł czar­ne wody Nilu, lam­pa naf­to­wa na masz­cie bujała się w takt fali, ożywiając cie­nie siedzących przede mną lu­dzi. Podróż nie­uchron­nie zbliżała się do końca. Z da­le­ka roz­po­znać można było stro­my brzeg i sza­re wyłaniające się z mro­ku po­sta­cie. Za­pach smażonej z czosn­kiem pa­pry­ki nie­sio­ny wia­trem od brze­gu po­bu­dzał ape­tyt, jeżeli nie przed cze­kająca ko­lacją to przy­najm­niej szkla­neczką whi­sky z lo­dem.

Znie­cier­pli­wio­ny Has­san pragnął dobić tar­gu jak naj­szyb­ciej. Wciągając głęboko w płuca po­wie­trze, jak­by przed de­cy­dującym sko­kiem w przyszłość, na­chy­lił się nade mną i po­wie­dział:

– Basz mo­han­dys, za tę ko­bietę, do wielbłąda i dwu­stu funtów do­daję jesz­cze pałac w Ka­irze.

Nie wie­rzyłem własnym uszom, czyżbym nie dosłyszał? Na do­da­tek pałac w Ka­irze? W tym mo­men­cie Has­san wy­pro­sto­wał się gwałtow­nie. Wyglądał tak jak­by po­zbył się na­gle ogrom­ne­go ciężaru, z którym nie wie­dział jak so­bie po­ra­dzić. Po chwi­li ci­szy, w cza­sie której po­wo­li wra­cał do równo­wa­gi, wyciągnął otwartą dłoń w moim kie­run­ku dla do­bi­cia tar­gu. Elżbie­ta dziw­nie sku­liła się na ławce.

Na­gle, dno łodzi za­szo­ro­wało o pia­sek, wy­ha­mo­wując gwałtow­nie. Has­san za­chwiał się tracąc równo­wagę i po­le­ciał w tył łodzi. Po­wstał nie­opi­sa­ny tu­mult. Krzyk ko­biet mie­szał się z gda­ka­niem kur w bam­bu­so­wych klat­kach i prze­kleństwa­mi mężczyzn. Chwy­ciłem Elżbietę za rękę i po ple­cach pasażerów szu­kających swo­ich pa­czek pod ław­ka­mi zdołaliśmy się prze­drzeć w kie­run­ku do­sta­wio­ne­go po­mo­stu. Stojąc na brze­gu, cała drżąca, lecz wol­na, skryła się w mo­ich ra­mio­nach.

W chwilę później siedząc w ba­rze ho­te­lo­wym przy szkla­necz­ce whi­sky z lo­dem ze zdzi­wie­niem stwier­dziłem, że Han­ka i Krzysz­tof tak byli zajęci sobą w cza­sie podróży, że ten drob­ny epi­zod całko­wi­cie umknął ich uwa­dze.

Po wie­lu la­tach, które upłynęły od tego zda­rze­nia, mój młod­szy piętna­sto­let­ni syn Łukasz słuchając opo­wia­da­nia o nie­uda­nym tar­gu, spoj­rzał na mnie z po­li­to­wa­niem i bez naj­mniej­sze­go wa­ha­nia po­wie­dział:

– Tato, nie byłeś najmądrzej­szy w młodości. Na moje szczęście użył tyl­ko cza­su przeszłego.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: