Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sekretny świat dziewczyn - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 września 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Sekretny świat dziewczyn - ebook

Faceci sprawiają więcej problemów niż (byłe) najlepsze przyjaciółki!

Marylin świetnie wie, ze bycie cheerleaderką wiąże się z pewnymi obowiązkami. Trzeba się uśmiechać, przyjaźnić się z właściwymi ludźmi i mieć nienaganny manicure. Ale to nie wszystko... Oprócz nakazów są jeszcze zakazy. Nie rozmawiaj z tym i tamtym, nie spotykaj się z niewłaściwymi chłopakami, na przykład z Benjaminem, przewodniczącym szkolnego samorządu. Problem w tym, że Marylin naprawdę lubi Banjamina i zrobi wszystko, byle tylko przekonać do niego inne cheerleaderki.

Ale Kate problemy Marylin są po prostu idiotyczne. Kate jest Kate i, jeśli komuś się to nie podoba, to do widzenia. Ostatnio Kate spędza dużo czasu z przystojnym Matthew, który, tak jak ona, interesuje się muzyką. Gdy chłopak mówi jej, że szkolne radio potrzebuje dofinansowania ze strony samorządu, Kate obiecuje, że zrobi wszystko, by tylko mu pomóc.

Marylin i Kate są w kropce i tylko jedna z nich może osiągnąć swój cel... Ale czy naprawdę jest o co walczyć? Może obydwie uparły się, by zdobyć coś, na czym tak naprawdę wcale im nie zależy?

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-343-6
Rozmiar pliku: 364 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Głosy z od­da­li

Ma­ry­lin myślała, że się jej upie­cze. Sądziła, że można być jed­no­cześnie szkolną czir­li­derką i przed­sta­wi­cielką sa­morządu uczniow­skie­go. Wy­da­wało jej się, że można przy­jaźnić się z Ma­zie Cal­lo­way i jed­no­cześnie z Rhettą May­es. Łudziła się, że może uma­wiać się na rand­ki z prze­wod­niczącym sa­morządu a nie ka­pi­ta­nem szkol­nej drużyny fut­bo­lo­wej i że to będzie w porządku.

Ma­ry­lin wy­da­wało się, że może mieć wszyst­ko na­raz i wszy­scy do­okoła będą się nią za­chwy­cać, bić bra­wo i wspie­rać ją pod każdym względem, zupełnie jak pu­blicz­ność te­le­wi­zyj­nych re­ali­ty show pod­czas ostat­nich pięciu mi­nut pro­gra­mu.

Po­tem stwier­dziła, że na tym po­le­ga pro­blem, jeżeli cho­dzi o dwa ty­go­dnie fe­rii zi­mo­wych. Kie­dy ma się dwa ty­go­dnie wol­ne­go od szkoły, człowie­ko­wi zda­je się, że życie jest łatwe, pełne cho­inek, gorącej cze­ko­la­dy i ro­dzi­ce na­wet sta­rają się ze sobą nie kłócić, kie­dy się spo­ty­kają. Życie, które po­le­ga głównie na ogląda­niu te­le­wi­zji i do­sta­wa­niu w pre­zen­cie no­wych ciuchów oraz na przegląda­niu ilu­stro­wa­nych ma­ga­zynów po to, aby zna­leźć nowe fry­zu­ry, które można so­bie zro­bić na głowie bez ob­ci­na­nia włosów. Życie spro­wa­dzające się do tego, że nie przej­mu­jesz się, co inni so­bie pomyślą, bo wszy­scy zajęci są swo­imi spra­wa­mi i nie mają cza­su, żeby zwra­cać uwagę na to, co masz na so­bie i z kim się za­da­jesz.

Ma­zie na większość fe­rii wy­je­chała z mia­sta. Cho­ciaż wysyłała mnóstwo SMS-ów, wszyst­kie były o tym sa­mym – o tym, ja­kich faj­nych chłopaków po­zna­je w ku­ror­cie, do którego po­je­chała na nar­ty. Cza­sem, kie­dy znaj­do­wały się ra­zem w tym sa­mym po­ko­ju, Ma­zie bez prze­rwy wtrącała się w życie Ma­ry­lin. Dla­cze­go Ma­ry­lin prze­cha­dzała się po ko­ry­ta­rzu z Jody Reed, sko­ro wszy­scy wiedzą, że Jody dwa razy w ty­go­dniu cho­dzi na zajęcia do lo­go­pe­dy? Kie­dy Ma­ry­lin wresz­cie spra­wi so­bie smart­fo­na? Dla­cze­go Ma­ry­lin kupiła te buty? Kto, na litość boską, nosi zie­lo­ne buty?

Na­prawdę, było to męczące. Dla­te­go też dwa ty­go­dnie prze­rwy były dla Ma­ry­lin ni­czym re­lak­sujące wa­ka­cje w spa. Ja­sne, spo­ty­kała się z in­ny­mi czir­li­der­ka­mi w cen­trum han­dlo­wym, wy­brała się na im­prezę z no­co­wa­niem do Ruby San­tia­go i na drugą im­prezę do Ash­ley Gre­er, jed­nak przez większość cza­su sie­działa so­bie spo­koj­nie w domu albo w miesz­ka­niu ojca. Z reguły Ma­ry­lin nie uważała roz­wo­du ro­dziców za oko­licz­ność sprzy­jającą. Tak na­prawdę, była to naj­okrop­niej­sza rzecz, jaka kie­dy­kol­wiek jej się przy­da­rzyła. Mu­siała jed­nak przy­znać, że dzięki temu miała mnóstwo wymówek, po­zwa­lających jej nie robić tego, na co nie miała ocho­ty. „Dziś po południu muszę iść do ojca – mówiła, kie­dy dzwo­niła któraś z nich – Ruby, czy Ash­ley, czy Ca­itlin. – Może ju­tro uda mi się wy­rwać!”.

Pierw­sze­go dnia po fe­riach, wsia­dając do au­to­bu­su, Ma­ry­lin czuła się wy­poczęta. Go­to­wa była na spo­tka­nie z Ma­zie, Ruby i in­ny­mi czir­li­der­ka­mi. Miała wrażenie, że może na­wet opo­wie­dzieć im, jak to Ben­ja­min Hud­dle któregoś popołudnia przy­szedł do jej domu, a po­tem ra­zem ule­pi­li bałwana. Był taki miły i za­baw­ny, że aż miała ochotę wysłać o tym SMS-a do kogoś, zwłasz­cza że miała nowy te­le­fon, jed­nak jej przy­ja­ciółka Kate te­le­fonu nie miała wca­le, w do­dat­ku była nie­dzie­la, a jej przy­ja­ciółce Rhet­cie w nie­dzielę nie wol­no było używać żad­nych elek­tro­nicz­nych urządzeń.

Po­nie­waż była ra­czej pew­na, że z jej przy­ja­ciółek tyl­ko Kate i Rhet­ta po­tra­fią do­ce­nić nad­zwy­czaj­ne za­le­ty Ben­ja­mi­na Hud­dle’a, je­dy­ne, co Ma­ry­lin mogła zro­bić, to na­pi­sać o tym w pamiętni­ku – jak płatki śnie­gu osia­dały na rzęsach Ben­ja­mi­na i jak pomógł jej młod­sze­mu bra­cisz­ko­wi, Pe­tey­owi, ule­pić śnie­go­we­go Al­ber­ta Ein­ste­ina. Jed­nak te­raz, wsia­dając do szkol­ne­go au­to­bu­su, pomyślała, że czas już po­wia­do­mić o ist­nie­niu Ben­ja­mi­na swo­je koleżanki czir­li­der­ki. Wie­działy prze­cież, że poszła z nim na tam­to przed­sta­wie­nie szkol­ne. Czy będą w szo­ku, kie­dy im po­wie, że Ben­ja­min przy­szedł do jej domu? Że jej się po­do­ba i może na­wet uważa go za kogoś w ro­dza­ju swo­jego chłopa­ka, cho­ciaż tak ofi­cjal­nie, to ze sobą nie są?

Kate sie­działa w tyle au­to­bu­su. Ma­ry­lin siadła obok niej i ode­zwała się:

– Na­prawdę po­win­naś so­bie spra­wić te­le­fon. Te­raz wszy­scy tyl­ko wysyłają so­bie SMS-y. Nikt już nie roz­ma­wia.

– Ja roz­ma­wiam – od­parła Kate, a w jej głosie słychać było upór. – Lubię brzmie­nie ludz­kie­go głosu.

Ma­ry­lin wes­tchnęła. Kate Fa­ber była naj­bar­dziej fru­strującą osobą na tej pla­ne­cie. Ma­ry­lin i Kate przy­jaźniły się od przed­szko­la i cho­ciaż nie spędzały już ze sobą aż tyle cza­su co kie­dyś, nadal łączyła je sil­na więź. Nie zna­czyło to jed­nak, że Kate nie do­pro­wa­dzała Ma­ry­lin do obłędu. Kate była in­te­li­gent­na i miała faj­ne po­czu­cie hu­mo­ru, byłaby przy tym na­prawdę ładna – zwłasz­cza, gdy­by na­uczyła się ubie­rać i zro­biła coś ze swo­imi włosa­mi. Chy­ba jed­nak bra­ko­wało jej tego genu, który wszyst­kim nor­mal­nym lu­dziom każe za­bie­gać o po­pu­lar­ność albo przy­najm­niej sta­rać się za­nad­to nie wyróżniać. No, pew­nie. Gdzieżby tam Kate wysyłała SMS-y. No, pew­nie, musi nosić ta­kie wiel­kie czar­ne bu­cio­ry, w których wygląda jak drwal albo strażak. Na tym właśnie po­le­gał styl Kate, co jed­nak Ma­ry­lin zupełnie nie tra­fiało do prze­ko­na­nia.

– Cóż, sko­ro nie ob­cho­dzi cię, że zo­sta­jesz w tyle za całym świa­tem… – po­wie­działa Ma­ry­lin i wzru­szyła ra­mio­na­mi.

– Nie ob­cho­dzi mnie – przy­znała Kate – byle świat zo­sta­wił mi moją gi­tarę.

No, ja­sne. Gi­ta­ra. Jak mogła za­po­mnieć o gi­ta­rze Kate? To jesz­cze jed­na z tych rze­czy. Jakoś zeszłej je­sie­ni Kate do­rwała gi­tarę i te­raz stała się miss rock and rol­la. I za­da­wała się z ósmo­kla­sistą, nie­ja­kim Mat­thew Hol­le­rem. Ma­ry­lin mu­siała przy­znać, że jest przy­stoj­ny, nie za­li­czał się jed­nak do chłopaków, z którymi należałoby się za­da­wać, jeżeli ktoś ma do­bre stop­nie i nie chce mieć kłopotów.

Z punk­tu wi­dze­nia Ma­ry­lin ist­niały trzy ka­te­go­rie chłopaków, z którymi można się po­ka­zać: spor­tow­cy, ci działający w sa­morządzie i niektórzy człon­ko­wie or­kie­stry, zwłasz­cza tręba­cze i bębnia­rze. Jak się nad tym za­sta­no­wić, dawało to całkiem spo­ry wybór chłopaków, na­wet jeżeli wy­klu­czyć ta­kie­go Mat­thew Hol­le­ra czy Se­ana Kima, który co praw­da jest przy­stoj­ny, ale gra na klar­ne­cie, więc sta­wia się w ten sposób poza kon­ku­rencją.

Tak czy in­a­czej, Ma­ry­lin nie za­mie­rzała wda­wać się w dys­kusję z Kate na te­mat Mat­thew Hol­le­ra i tego, z ja­ki­mi chłopa­ka­mi można się po­ka­zać, a z którymi nie należy. Nie za­mie­rzała mar­no­tra­wić ener­gii na coś, na co i tak nie mogłaby nic za­ra­dzić. Nie, nie, na­prawdę mu­siała się sku­pić! Należała do gim­na­zjal­ne­go ze­społu czir­li­de­rek i była przed­sta­wi­cielką szkol­ne­go sa­morządu. Na no­gach miała szałowe ba­le­rin­ki w lam­par­cie cętki ku­pio­ne kil­ka dni wcześniej w Tar­get i cho­ciaż strasz­nie marzła w sto­py, bo prze­cież do ba­le­ri­nek w lam­par­cie cętki ra­czej nie wkłada się skar­pe­tek, w ni­czym jej to nie prze­szka­dzało. W ple­cacz­ku miała nowy błysz­czyk, w pla­sti­ko­wym pudełku śnia­da­nio­wym hum­mus i wszy­scy ją lu­bi­li, i uważali, że jest ładna. Wszyst­ko to ra­zem two­rzyło ob­raz fan­ta­stycz­ne­go życia. Może nie do­sko­nałego – zda­niem Ma­ry­lin, jej życie już nig­dy nie mogło stać się do­sko­nałe, sko­ro ro­dzi­ce się roz­wie­dli – ale życia, którego większość dziew­czyn jej za­zdrościła.

Ma­ry­lin zerknęła na Kate, która kart­ko­wała ma­ga­zyn o na­zwie „Ame­ri­can Son­gw­ri­ter”. No, do­brze. Kate przy­pusz­czal­nie jej nie za­zdrościła. Ale prze­cież… No, Kate to Kate. Nie można ocze­ki­wać, że będzie czuła to, co czują nor­mal­ni lu­dzie. Można na­to­miast spo­dzie­wać się, że człowiek usłyszy od niej prawdę, a cho­ciaż Ma­ry­lin nie za­wsze lubiła słyszeć prawdę, zda­wała so­bie sprawę, że do­brze jest mieć w swo­im życiu osobę taką jak Kate.

Jed­nak jed­na Kate wy­star­czy. Jed­na Kate całko­wi­cie załatwiała sprawę.

Pod­czas fe­rii Ma­ry­lin zaczęła pisać po­wieść. Na­tchnął ją do tego film, który obej­rzała w miesz­ka­niu ojca w Nowy Rok. Film był o dziew­czy­nie po­rzu­co­nej głęboko w leśnym pust­ko­wiu ra­zem z bra­cisz­kiem, który w do­dat­ku był głuchy i ich psem, gol­den re­trie­ve­rem wabiącym się Tre­vor. Dziew­czy­na i jej brat po­je­cha­li tam na wy­cieczkę z mamą i oj­czy­mem, aż tu pew­ne­go ran­ka obu­dzi­li się i stwier­dzi­li, że ni­ko­go nie ma – oprócz Tre­vora. Mu­sie­li sami od­na­leźć drogę po­wrotną i jakoś ra­dzić so­bie w tej dzi­czy.

Ma­ry­lin, oglądając ten film, sie­działa na wer­sal­ce z Pe­tey­em, obo­je z no­ga­mi przy­kry­ty­mi ko­cem, między nimi stała gi­gan­tycz­na mi­ska z po­pcor­nem. Nie sądziła, że ten film jej się tak spodo­ba, na­wet nig­dy nie spała w na­mio­cie i nie przy­pusz­czała, że mogłaby mieć na to ochotę – za dużo ro­bac­twa i tak da­lej – poza tym z za­sa­dy wolała ra­czej fil­my ro­man­tycz­ne, nie przy­go­do­we. Tak na­prawdę, gdy­by nie pies Tre­vor, sta­rałaby się namówić Pe­teya, żeby obej­rze­li coś in­ne­go. Tyl­ko że Tre­vor był taki słodki, a Ma­ry­lin za­wsze chciała mieć psa, więc po­sta­no­wiła dać szansę fil­mo­wi Sami w le­sie.

Kie­dy film się skończył, nie mogła się do­cze­kać, żeby już zacząć pisać. Często jej się to zda­rzało z fil­ma­mi; jeżeli hi­sto­ria na­prawdę jej się spodo­bała, na­bie­rała chęci, żeby na jej ba­zie wymyślić własną opo­wieść. Tym ra­zem wpadła na po­mysł, żeby na­pi­sać o dziew­czy­nie, którą po­rzu­ci­li ro­dzi­ce, ale nie w le­sie, tyl­ko w dom­ku na przed­mieściu. Opo­wieść Ma­ry­lin miała się zacząć rano, po wyjściu ro­dziców, kie­dy dziew­czy­na, siódmo­kla­sist­ka, bu­dzi się i woła głośno: „Mamo, nie wiesz, co zro­biłam z ze­szy­tem do hi­sto­rii?” Jed­nak mama nie od­po­wia­da, bo nie ma jej w domu, zresztą taty też. W domu zo­stała tyl­ko ta dziew­czy­na, którą Ma­ry­lin po­sta­no­wiła na­zwać Chri­sti­na (bo za­wsze uwiel­biała to imię) oraz jej bra­ci­szek, Cur­tis.

W szu­fla­dzie biur­ka ojca Ma­ry­lin zna­lazła blok żółtego pa­pie­ru do pi­sa­nia i za­brała go so­bie do po­ko­ju. Było w pół do je­de­na­stej. W za­sa­dzie o je­de­na­stej po­win­na już zga­sić światło i iść spać, jed­nak kie­dy ode­rwała się wresz­cie od pi­sa­nia, bu­dzik na jej noc­nym sto­li­ku po­ka­zy­wał kwa­drans po pierw­szej. Na­pi­sała do tego cza­su czter­naście stron. Chri­sti­na i Cur­tis właśnie zna­leźli list, w którym ro­dzi­ce pi­sa­li, że za­mie­rzają wziąć rozwód i po­trze­bują trochę cza­su dla sie­bie. Dzie­ci na pew­no so­bie bez nich po­radzą, w kuch­ni jest mnóstwo rze­czy do je­dze­nia, w szu­fla­dzie na ru­pie­cie zo­sta­wi­li sto do­larów – a poza tym któreś z nich niedługo po­ja­wi się w domu, żeby wszyst­ko wyjaśnić.

Ma­ry­lin wie­działa, że na­tych­miast po­win­na zga­sić światło i iść do łóżka. Dzi­wiła się na­wet, bo w ta­kich sy­tu­acjach oj­ciec za­zwy­czaj stu­kał do drzwi i przy­po­mi­nał jej, że pora spać. Tyle że w żaden sposób nie po­tra­fiłaby usnąć. Taka była wku­rzo­na na ro­dziców ze swo­je­go opo­wia­da­nia, czuła się tak, jak­by w jej żyłach wędro­wały ja­kieś mrówki. Jak można zro­bić coś ta­kie­go swo­im dzie­ciom? Tak po pro­stu zo­sta­wić je same w domu, bez żad­ne­go wyjaśnie­nia?

W fil­mie czar­nym cha­rak­te­rem oka­zał się oj­czym, który namówił matkę dzie­ci, żeby je opuściła. W opo­wia­da­niu Ma­ry­lin po­rzu­ce­nie dzie­ci, cho­ciaż tym­cza­so­we, było de­cyzją oboj­ga ro­dziców. Nie po­tra­fi­li do­ga­dać się w żad­nej in­nej spra­wie, ale aku­rat na to się zgo­dzi­li – że dzie­ci nie są tak ważne, jak ich własne szczęście. Następne­go dnia za­dzwo­niła do Rhet­ty i od­czy­tała jej, co do tej pory na­pi­sała. Rhet­ta wysłuchała uważnie, a kie­dy Ma­ry­lin skończyła, mil­czała przez krótką chwilę, po czym stwier­dziła:

– Na­prawdę do­bra rzecz, ale nie je­stem pew­na, czy czy­tel­ni­cy uwierzą, że ro­dzi­ce Chri­sti­ny na­prawdę zo­sta­wi­li swo­je dzie­ci na pastwę losu. No, bo wiesz, to ra­czej dosyć ra­dy­kal­ne po­su­nięcie.

Ma­ry­lin za­sta­no­wiła się przez mo­ment.

– Może to ta­kie opo­wia­da­nie, które ro­zu­mieją tyl­ko dzie­ci z roz­bi­tych ro­dzin – od­parła w końcu.

– Możliwe – zgo­dziła się z nią Rhet­ta. – Z jed­nym za­strzeżeniem, Ma­ry­lin – twoi ro­dzi­ce nie zo­sta­wi­li cię sa­mej. W pew­nym sen­sie po­rzu­ci­li się wza­jem­nie, ale cie­bie prze­cież nie po­rzu­ci­li.

Ma­ry­lin zdała so­bie sprawę, że skwa­pli­wie kiwa głową do te­le­fo­nu.

– To jest dokład­nie to samo – po­wie­działa przez zaciśnięte gardło. – Nikt tego nie po­tra­fi zro­zu­mieć. A to na­prawdę dokład­nie to samo.

Ma­ry­lin za­mie­rzała spędzić resztę dnia na pi­sa­niu swo­je­go opo­wia­da­nia, jed­nak kie­dy za­siadła do pra­cy, nie po­tra­fiła wy­kom­bi­no­wać, co da­lej po­win­no się zda­rzyć. Próbowała opi­sać scenę z udziałem Chri­sti­ny i Cur­ti­sa w kuch­ni, przed pójściem do szkoły. Chri­sti­na chciała zro­bić dla Cur­ti­sa spe­cjal­ne śnia­da­nie: go­fry z be­ko­nem, zo­rien­to­wała się jed­nak, że nie po­tra­fi obsługi­wać go­frow­ni­cy, a w do­dat­ku nig­dy przed­tem jesz­cze nie przy­smażała be­ko­nu. Cur­tis mówi na to, że nic nie szko­dzi, bo tak na­prawdę to miał ochotę na płatki z mle­kiem.

Z ja­kie­goś po­wo­du Ma­ry­lin utkwiła właśnie w tym punk­cie, Chri­sti­na i Cur­tis sie­dzie­li przy tym sto­le w kuch­ni i sie­dzie­li, każde z michą płatków Spe­cial K. Za każdym ra­zem, kie­dy próbowała nakłonić któreś z nich, żeby coś po­wie­działo – nic z tego. Ga­pi­li się tyl­ko na sie­bie i obo­je pa­ko­wa­li so­bie do ust ko­lej­ne łyżki płatków.

W końcu uznała, że to głupo­ta. Rhet­ta miała rację. Nikt nie uwie­rzyłby, że ro­dzi­ce mogą tak po pro­stu zo­sta­wić swo­je dzie­ci. Poza tym to przygnębiające. Ma­ry­lin nie za­mie­rzała zaś pod­da­wać się przygnębie­niu. Nie była kimś, kto prze­ja­wiałby skłonności do de­pre­sji. Doszła na­to­miast prędko do kon­klu­zji, że jest kimś, kto po­trze­bu­je no­wej pary butów.

Wy­tknęła głowę za drzwi i zawołała przez ko­ry­tarz:

– Ta­tu­siu? Możesz mnie za­wieźć do Tar­get?

– Ja­sne, ko­cha­nie – usłyszała do­chodzącą z ja­dal­ni od­po­wiedź ojca. – Daj mi tyl­ko skończyć pisać ma­ila.

Kie­dy wróciła do domu, zaczęła nowe opo­wia­da­nie:

o czir­li­der­ce z gim­na­zjum, która mu­siała wy­brać spośród trzech chłopaków, którzy się w niej za­ko­cha­li. Właśnie ta­kie opo­wia­da­nia po­win­nam pisać – stwier­dziła w du­chu, przy­pa­trując się z upodo­ba­niem swo­im no­wym ba­le­rin­kom (w lam­par­cie cętki). Prze­cież nikt nie lubi przygnębiających hi­sto­rii.

Idąc ko­ry­ta­rzem B gim­na­zjum Bren­ne­ra P. Dun­na, Ma­ry­lin zdała so­bie sprawę, że coś jest nie tak, kie­dy zna­lazła się w od­ległości kil­ku metrów od szaf­ki należącej do Ruby San­tia­go. Stały tam wszyst­kie czir­li­der­ki, Ruby pośrod­ku, Ma­zie obok niej, wszyst­kie wy­krzy­ki­wały „ach” i „och” na wi­dok gwiazd­ko­wych łupów, no­wych swetrów i kol­czyków czy ze­stawów do ma­ki­jażu. Inne la­ski stały wokół, lecz poza kręgiem, mogły tyl­ko ma­rzyć, żeby się do nie­go do­stać i także wy­krzy­ki­wały „ach” oraz „och”, a czir­li­der­ki na­tu­ral­nie je igno­ro­wały. Zbliżając się, Ma­ry­lin przy­ozdo­biła ob­li­cze swo­im naj­pro­mien­niej­szym uśmie­chem. Ma­chi­nal­nie przy­cze­sała włosy. Naprzód – po­wie­działa do sie­bie w myśli. – Za­czy­na się nowe, fan­ta­stycz­ne półro­cze.

W następnej chwi­li Ash­ley Gre­er odwróciła się i zo­ba­czyła Ma­ry­lin. Wy­raz jej twa­rzy na­tych­miast się zmie­nił. Chwilę przed­tem była roz­anie­lo­na i za­cho­wy­wała się tak, jak­by nowa pa­let­ka cie­ni do po­wiek Ma­zie była naj­cie­kawszą rzeczą na świe­cie, by w następnej se­kun­dzie wyglądać ni­czym sza­kal, który właśnie na­tknął się w le­sie na ran­ne­go królika. Ma­ry­lin po­czuła, że coś ści­skają w żołądku. Do­sko­na­le zda­wała so­bie sprawę, że ten wy­raz na twa­rzy Ash­ley to nie jest do­bry znak.

– Pa­trz­cie, pa­trz­cie! Nad­cho­dzi pani Hud­dle! – zawołała Ash­ley do in­nych czir­li­de­rek, a one wszyst­kie odwróciły się w stronę Ma­ry­lin, jed­no­cześnie, jak­by były jed­nym or­ga­ni­zmem albo ma­rio­net­ka­mi przy­cze­pio­ny­mi do jed­ne­go sznur­ka.

Aha, czy­li już wiedzą. No i do­brze, co z tego? Uśmiech po­zo­stał przy­kle­jo­ny do twa­rzy Ma­ry­lin, gdy stanęła przy szaf­ce Ruby. Ben­ja­min Hud­dle to prze­cież zupełnie w porządku chłopak. Ba, na­wet więcej niż w porządku! Przy­stoj­ny. Działa w sa­morządzie. Owszem, nad jego gar­de­robą można by nie­co po­pra­co­wać. Ma­ry­lin za­pla­no­wała już zresztą kil­ka bar­dzo sub­tel­nych su­ge­stii, które z cza­sem po­win­ny roz­wiązać ten pro­blem.

– Ojej­ku, prze­stań – za­pisz­czała Ma­ry­lin swo­im naj­bar­dziej czir­li­der­ko­wa­tym głosi­kiem, który dawał do zro­zu­mie­nia: „Daj spokój, wiem, że mi do­ku­czasz, bo mnie tak strasz­nie lu­bisz”. Tytułem wyjaśnie­nia dodała: – Nie je­stem żadną panią Hud­dle. My na­wet nie… No, nic. W każdym ra­zie nie w tej chwi­li.

– Ani w tej chwi­li, ani w żad­nej – warknęła Ma­zie i po­deszła do Ma­ry­lin. – Nasz skład trzy­ma się z da­le­ka od geeków. Nie wie­działaś o tym? – Chwy­ciła Ma­ry­lin za łokieć. – A te­raz chodź ze mną. Mu­si­my po­roz­ma­wiać.

Chwilę po­tem wlekła już Ma­ry­lin za sobą ko­ry­ta­rzem, minęły bi­blio­tekę i skie­ro­wały się do ubi­ka­cji dla dziew­czyn.

– Boli mnie przez cie­bie ręka! – po­skarżyła się Ma­ry­lin. Próbowała się wy­rwać, ale Ma­zie ścisnęła ją tyl­ko jesz­cze moc­niej.

– Przez cie­bie boli mnie ser­ce – rzu­ciła przez zaciśnięte zęby. – Chodź wresz­cie.

W ubi­ka­cji były dwie dziew­czy­ny, cze­sały się, ale jed­no spoj­rze­nie Ma­zie na­tych­miast wy­gnało je za drzwi. Ma­zie za­pro­wa­dziła Ma­ry­lin do lu­ster i odwróciła ją tak, że Ma­ry­lin stanęła twarzą w twarz z własnym od­bi­ciem.

– Po­patrz na sie­bie – po­le­ciła Ma­zie. – Wi­dzisz, kim je­steś? Je­steś jedną z nas. A my postępu­je­my w pe­wien określony sposób. Ubie­ra­my się w określony sposób i mamy chłopaków w określo­nym ty­pie, krótko mówiąc, za­cho­wu­je­my się tak, jak się tego od nas ocze­ku­je. Której części nie załapałaś?

– Jak… Jak to nie załapałam? – od­po­wie­działa słabym głosem Ma­ry­lin. – Za­uważyłaś moje buty?

Ma­zie spoj­rzała w dół.

– W porządku, jeżeli cho­dzi o ciu­chy, załapałaś. I bar­dzo do­brze. Cieszę się, że cho­ciaż to jed­no załapałaś. Na­to­miast nie ku­masz, o co cho­dzi z ludźmi. Wiem, wiem, że je­steś taką przy­ja­ciółką całego świa­ta i je­steś miła, i tak da­lej – i do pew­ne­go mo­men­tu to na­wet faj­ne. Jed­nak kłopot z tobą po­le­ga na tym, że go­to­wa je­steś roz­ma­wiać dosłownie z każdym. A także przy­jaźnić się z każdym. Tego naj­wy­raźniej nie załapałaś, że je­steś kimś wyjątko­wym. My wszyst­kie je­steśmy wyjątko­we. Przy­kro mi, że muszę ci to po­wie­dzieć, ale Ruby na­prawdę się na cie­bie wku­rzyła.

Ma­ry­lin po­bladła. Zarówno Ma­zie jak i Ma­ry­lin, do­brze wie­działy, że opi­nia Ruby była naj­ważniej­sza. Jeżeli ktoś cie­szył się względami Ruby, otwie­rały się przed nim wszyst­kie drzwi, same z sie­bie. Za­wod­ni­cy upra­wiający wszyst­kie dzie­dzi­ny spor­tu od fut­bo­lu po lek­ko­atle­tykę oglądali się za nim. Na­uczy­cie­le, z którymi nig­dy się nie miało lek­cji, uśmie­cha­li się do nie­go i ma­cha­li ręką na po­wi­ta­nie w ko­ry­ta­rzu. Sprzątacz­ki dbały, żeby drzwicz­ki jego szaf­ki lśniły od czy­stości.

Kto zaś za­darł z Ruby, lądował na Sy­be­rii. Po pro­stu prze­sta­wał ist­nieć.

Ma­ri­lyn usłyszała ci­chy głosik: „I kogo to ob­cho­dzi?” To był głos Kate, a za­brzmiał tak wyraźnie, że Ma­ry­lin na­wet ro­zej­rzała się, żeby spraw­dzić, czy Kate też zna­lazła się w łazien­ce. Zerknęła pod drzwi ka­bin, wy­pa­trując czar­nych bu­ciorów Kate. Ale Kate tam nie było, tyl­ko ten jej natrętny głosik w głowie Ma­ry­lin. Ma­ry­lin przy­pusz­czała, że ta­kie rze­czy się dzieją, kie­dy lu­dzie znają się ze sobą nie­mal od uro­dze­nia. Wiesz, co so­bie myślą na jakiś te­mat, nie­za­leżnie od tego, czy znaj­dują się w tym sa­mym po­miesz­cze­niu. Tak czy in­a­czej, łatwo Kate po­wie­dzieć coś ta­kiego. Może so­bie mówić: „Kogo to ob­cho­dzi?”, bo mówi szcze­rze. W każdym ra­zie do pew­ne­go stop­nia szcze­rze. Ma­ry­lin nie wie­rzyła, żeby Kate tak na­prawdę to wszyst­ko wca­le nie ob­cho­dziło. Po pro­stu le­piej się ma­sko­wała niż większość lu­dzi.

Na­to­miast Ma­ry­lin bar­dzo to wszyst­ko ob­cho­dziło. Wie­działa to o so­bie od za­wsze. Nig­dy się tego przed samą sobą nie wy­pie­rała: owszem, ob­cho­dziło ją bar­dzo. Bar­dzo, bar­dzo. Ob­cho­dziło ją, żeby lu­dzie uważali, że jest ładna, i żeby byli zda­nia, że jest miła. Ob­cho­dziło ją, czy jest po­pu­lar­na. Szko­da, że większość lu­dzi nie zda­je so­bie spra­wy, jaka to ciężka pra­ca! Kie­dy za­bie­gasz o po­pu­lar­ność, mu­sisz na wszyst­ko uważać, dbać o wszyst­ko – o to, jak wyglądasz, co mówisz, do kogo to mówisz – i mieć na uwa­dze, co ten ktoś po­tem so­bie o tym pomyśli. Krótko mówiąc, trze­ba przy­wiązywać wagę do naj­drob­niej­szych szczegółów.

Ma­ry­lin przyglądała się swo­je­mu od­bi­ciu. Co też so­bie myślała? Ja­kim cu­dem wy­obrażała so­bie, że może mieć wszyst­ko na­raz? Skąd przyszła jej do głowy sza­lo­na myśl, że może być osobą po­pu­larną i jed­no­cześnie mieć chłopa­ka, którego nie ak­cep­tu­je Ruby San­tia­go? Że może kum­plo­wać się z Rhettą May­es, która ubie­ra się na czar­no i bez prze­rwy ry­su­je coś w wiel­kim szki­cow­ni­ku, a poza tym pew­nie zro­bi so­bie pier­cing w no­sie, kie­dy tyl­ko znaj­dzie kogoś, kto ze­chce wyświad­czyć jej tę przysługę?

Ale Rhet­ta jest twoją przy­ja­ciółką – szepnął do ucha Ma­ry­lin ci­chut­ki głosik Kate. – No­co­wałaś u niej. Ona cię ro­zu­mie. Wpra­wia cię w do­bry hu­mor, śmie­je­cie się ra­zem.

Ma­ry­lin potrząsnęła głową. Wymyśli jakoś, co zro­bić z Rhettą. Może uda się to tak załatwić, że będą przy­jaźnić się tyl­ko w szko­le. Bądź co bądź miały ra­zem pra­wie wszyst­kie lek­cje, więc nie będzie tak, żeby się nie wi­dy­wały. W do­dat­ku biorąc pod uwagę, że od tego se­me­stru będzie cho­dziła na ko­szykówkę, Ma­ry­lin pew­nie i tak nie miałaby cza­su, żeby spo­ty­kać się z Rhettą po szko­le. A zresztą, Rhet­ta zro­zu­mie.

„Nie, nie zro­zu­mie” – pisnął ci­chy głos Kate.

Ma­ry­lin wzięła głęboki wdech. Rhet­ta zro­zu­mie – powtórzyła w myślach. Może uda się ją namówić, żeby zajęła się de­ko­ra­cja­mi i ma­ki­jażem do wio­sen­ne­go mu­si­ca­lu, wte­dy Rhet­ta też będzie miała pełne ręce ro­bo­ty.

Dokład­nie, żaden pro­blem. Ma­ry­lin uśmiechnęła się do sie­bie w lu­strze. Ten uśmiech wyglądał sztucz­nie, ale trud­no. Te­raz jesz­cze tyl­ko należało roz­wiązać pro­blem z Ben­ja­mi­nem Hud­dle. Je­den z przed­nich zębów rósł mu krzy­wo i to w sposób, który bu­dził za­chwyt Ma­ry­lin. Czy po­tra­fiłaby się wy­rzec cze­goś tak faj­ne­go? Albo tego, jak łobu­zer­sko się do niej uśmie­chał. Czy go­to­wa była poświęcić ten uśmiech, by za­cho­wać po­pu­lar­ność?

Nie­ste­ty, ale Ma­ry­lin znała od­po­wiedź. Chciało jej się od tego płakać i w do­dat­ku chy­ba zna­czyło, że tak na­prawdę wca­le nie jest tak miłą osobą, jak jej się wy­da­wało. Jej faj­ność była wyłącznie po­wierz­chow­na.

Ale to dla­te­go, że moi ro­dzi­ce się roz­wie­dli – za­pew­niła sie­bie samą Ma­ry­lin. – Właśnie dla­te­go zależy mi na po­pu­lar­ności. Nic na to nie po­radzę. To nie moja wina.

„Aku­rat” – ode­zwał się głos Kate, tyl­ko tym ra­zem o wie­le głośniej. – „Ga­da­nie”.

Ma­ry­lin pomyślała, że ta jej wewnętrzna Kate mogłaby się wresz­cie za­mknąć. Życie Ma­ry­lin było i tak do­sta­tecz­nie trud­ne bez tego, żeby ktoś bez prze­rwy wtrącał się ze swo­imi ko­men­ta­rza­mi – choćby ten ktoś na­wet aku­rat nie prze­by­wał w tym sa­mym po­miesz­cze­niu.

– Po­wiedz Ruby, żeby się nie przej­mo­wała – od­po­wie­działa, zwra­cając się do Ma­zie. Sięgnęła do ple­cacz­ka po błysz­czyk. – Wszyst­ko ze mną jest w porządku. Ten Ben­ja­min na­wet spe­cjal­nie mi się nie po­do­ba. Pomyślałam so­bie tyl­ko, że jeżeli pójdę z nim na im­prezę, jest szan­sa, że pomoże nam załatwić fun­du­sze na nowe mun­dur­ki.

Na twa­rzy Ma­zie po­ja­wił się błysk zro­zu­mie­nia: uśmiechnęła się do Ma­ry­lin i skinęła głową.

– Sądziłam, że coś kom­bi­nu­jesz – stwier­dziła i po­kle­pała Ma­ry­lin po ra­mie­niu. – Dla­te­go stanęłam w two­jej obro­nie, kie­dy Ruby zaczęła za­da­wać całą masę pytań o tych two­ich tak zwa­nych przy­ja­ciół. „Ma­ry­lin coś kom­bi­nu­je, za­cze­kaj, to się do­wie­my” – dokład­nie tak jej po­wie­działam, no i oka­zu­je się, że miałam rację. Su­per. Ale nu­mer, na pew­no nie zda­je so­bie spra­wy, po co owinęłaś go so­bie wokół pal­ca.

No, ra­czej – prze­mknęło przez myśl przygnębio­nej Ma­ry­lin, kie­dy wy­cho­dziła za Ma­zie z łazien­ki. – Z całą pew­nością nie zda­je so­bie z tego spra­wy, sko­ro na­wet ja jesz­cze przed chwilą o tym nie wie­działam.

* * *

– Mam złą wia­do­mość.

Rhet­ta odwróciła się właśnie na krze­sełku i po­chy­liła się w stronę Ma­ry­lin. Aku­rat tego dnia nie wyglądała jak wam­pir. Za­zwy­czaj Rhet­ta nosiła czar­ne ciu­chy, które pod­kreślały bar­dzo jasną kar­nację, jed­nak tego dnia miała aku­rat na so­bie dżinsy jak wszy­scy nor­mal­ni lu­dzie, i cho­ciaż jej T-shirt był czar­ny, był za­ra­zem jak­by je­dwab­ny i z de­kol­tem w kształcie li­te­ry V. Gdy­by tyl­ko Ma­ry­lin zdołała uzmysłowić tej dziew­czy­nie, jak świet­nie wyglądałaby w różowym!

– Co się stało? – spy­tała Ma­ry­lin. Za­sta­na­wiała się, czy owe złe wieści Rhet­ty mogą mieć ja­kimś nie­sa­mo­wi­tym przy­pad­kiem co­kol­wiek wspólne­go z roz­mową, którą Ma­ry­lin odbyła pięć mi­nut wcześniej z Ma­zie w ubi­ka­cji.

– Mam szla­ban – oznaj­miła Rhet­ta. Oparła się podbródkiem o opar­cie krzesła, jak­by uszło z niej całe po­wie­trze. – Nie uwie­rzysz, ale na cały mie­siąc. I to tyl­ko za to, że po­je­chałam z Tod­dem Ve­na­ble do skle­pu Qu­ick-E po spo­tka­niu młodzieżowym w nie­dzielę, za­miast wrócić pro­sto do domu z Sa­manthą Wer­ther, jak obie­cy­wałam. Todd odwiózł mnie pod sam dom całą i zdrową, nie za­li­cza się zresztą do de­wiantów i se­ryj­nych mor­derców. Gra na per­ku­sji w przy­kościel­nym ze­spo­le!

Oj­ciec Rhet­ty był pa­sto­rem, przy czym ra­czej słynął z tego, że jest wy­lu­zo­wa­ny i no­wo­cze­sny. Jed­nak z dru­giej stro­ny Ma­ry­lin domyślała się, że per­ku­si­sta w ze­spo­le, to tak czy in­a­czej per­ku­si­sta w ze­spo­le, na­wet jeżeli ka­pe­la gra pio­sen­ki o Je­zu­sie.

– Czy twój tato wy­wa­lił Tod­da z ze­społu?

– Nie – Rhet­ta potrząsnęła głową. – Nie, ale odbył z nim w swo­im ga­bi­ne­cie długą roz­mowę, co jest o wie­le gor­sze. Kie­dy mój tato za­czy­na pra­wić ka­za­nie, po­tra­fi truć mniej więcej dzie­sięć lat bez prze­rwy.

– Przy­kro mi, że masz szla­ban – po­wie­działa Ma­ry­lin. – A w czym to właści­wie ma się prze­ja­wiać?

Oka­zało się, że ozna­czał on dokład­nie to, na co li­czyła Ma­ry­lin. Przez cały następny mie­siąc Rhet­ta miała nie wy­cho­dzić z domu, chy­ba że w to­wa­rzy­stwie ro­dzi­ny oraz do kościoła w nie­dzielę – rano i wie­czo­rem – a także w środę wie­czo­rem.

– Przez trzy­dzieści dni moje życie to­wa­rzy­skie po­le­gać będzie na uczest­nic­twie w nabożeństwach i na ni­czym więcej – skarżyła się Rhet­ta. – Czy to nie żałosne?

– Mogłoby być go­rzej – za­uważyła Ma­ry­lin. – Mo­gli prze­cież za­ka­zać ci cho­dzić do kościoła.

– Aku­rat – Rhet­ta ciężko wes­tchnęła. – Na to bym ra­czej nie li­czyła.

Pani Cle­wes roz­poczęła lekcję, toteż Rhet­ta odwróciła się, a Ma­ry­lin oparła się wy­god­nie i ode­tchnęła z ulgą. Przez cały mie­siąc nie będzie mu­siała szu­kać wymówek, dla­cze­go nie może spo­ty­kać się z Rhettą po szko­le. A kto wie, co może się zda­rzyć przez tak długi czas? Kto wie, może oj­ciec Rhet­ty po­sta­no­wi zo­stać mi­sjo­na­rzem w Chi­nach? Oczy­wiście, Ma­ry­lin tęskniłaby za Rhettą, ale gdy­by przy­ja­ciółka wy­je­chała, roz­wiązałoby to de­fi­ni­tyw­nie je­den z jej poważnych pro­blemów.

A po­tem Ma­ry­lin wpadła na tak ge­nialną myśl, że aż mu­siała się po­wstrzy­mać, żeby nie wy­krzy­czeć tego na głos przy całej kla­sie. Prze­cież wca­le nie będzie mu­siała się wy­rzec spo­tkań z Ben­ja­mi­nem Hud­dle! Ma­zie już myśli, że Ma­ry­lin za­da­je się z Ben­ja­mi­nem wyłącznie po to, aby go wy­ko­rzy­stać i zdo­być dla czir­li­de­rek nowe mun­dur­ki. A to zna­czy, że będzie mogła spo­ty­kać się z Ben­ja­mi­nem, ile ze­chce i kie­dy ze­chce. I gdy­by któraś z nich zaczęła się cze­piać, wy­star­czy tyl­ko wes­tchnąć, ja­kie to ślicz­ne byłyby te mun­dur­ki, gdy­by udało się zdo­być na nie kasę. I mru­gnięcie okiem. I dru­gie! Będzie miała całko­wi­te po­par­cie Ruby i Ma­zie. Jesz­cze będą na­le­gać, żeby nie za­nie­dby­wała spra­wy: niech się spo­ty­ka z Ben­ja­mi­nem, proszę bar­dzo!

Je­stem ge­nial­na – po­wie­działa so­bie Ma­ry­lin. Wyciągnęła ze­szyt do al­ge­bry. – Je­stem do tego stop­nia ge­nial­na, że aż samą sie­bie na­pa­wam prze­rażeniem.

Na lek­cji przy­ro­dy pani Pa­tel ob­wieściła, że w tym roku od sa­me­go początku zaj­mo­wać się będą ewo­lucją i spy­tała, czy ktoś ma coś prze­ciw­ko temu. Kil­ka głów zwróciło się w stronę Rhet­ty, bo wszy­scy wie­dzie­li, że jej oj­ciec jest pa­sto­rem, ale ona tyl­ko wzru­szyła ra­mio­na­mi i stwier­dziła:

– Dla mnie ewo­lu­cja jest w porządku.

– Do­sko­na­le! – ucie­szyła się pani Pa­tel. – Moim zda­niem siódma kla­sa to w sam raz od­po­wied­ni mo­ment, żeby zająć się Dar­wi­nem i jego kon­cep­cja­mi do­bo­ru na­tu­ral­ne­go oraz prze­trwa­nia naj­sil­niej­szych jed­no­stek. Czy ktoś może mi wyjaśnić, co zna­czy to określe­nie, „prze­trwa­nie naj­sil­niej­szych jed­no­stek”?

Ręka Chri­sto­pha Jen­ne­ra wy­strze­liła w górę.

– Cho­dzi o to, że przeżyją tyl­ko sil­ni!

Pani Pa­tel przy­taknęła.

– Mniej więcej, na tym z grub­sza po­le­ga ta teo­ria. Co więcej, sil­ni przeżyją dzięki temu, że nie będą oglądać się na słabych. Czy coś wam to przy­po­mi­na?

Wszy­scy od razu sko­ja­rzy­li, Ma­ry­lin też. Prze­cież sta­no­wiło to zna­ko­mi­te pod­su­mo­wa­nie isto­ty jej życia. W oczach kogoś ta­kie­go jak Kate, Ma­ry­lin mogła wydać się osobą płytką albo głupią, bo chciała być po­pu­lar­na, jed­nak tu cho­dziło właśnie o prze­trwa­nie. Nie każdy bo­wiem po­tra­fi prze­trwać poza sta­dem, tak jak Kate. A kie­dy żyje się w sta­dzie, cóż, chy­ba le­piej trzy­mać się od­po­wied­nich osób, zga­dza się? Kie­dy człowiek za­da­je się ze słaby­mi, nie­po­pu­lar­ny­mi oso­ba­mi, wil­ki z miej­sca go pożrą.

Rhet­ta pod­niosła rękę.

– Czy to zna­czy, proszę pani, że „prze­trwa­nie naj­sil­niej­szych jed­no­stek” do­ty­czy wszyst­kich zwierząt, także istot ludz­kich?

– Tak, w przy­pad­ku lu­dzi to bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne – od­po­wie­działa pani Pa­tel. – Czy uważasz ta­kie po­dejście za kon­tro­wer­syj­ne?

Rhet­ta umilkła na krótką chwilę, a po­tem ode­zwała się:

– Chy­ba nie­po­koi mnie to dla­te­go, że lu­dzie może i są zwierzętami, ale jed­no­cześnie po­zo­stają… No, ludźmi, że tak po­wiem. A jako lu­dzie kie­ru­je­my się za­sa­da­mi mo­ral­ny­mi i temu po­dob­ny­mi, z których wy­ni­ka, że po­win­niśmy opie­ko­wać się słab­szy­mi. Na przykład sta­ry­mi ludźmi albo nie­pełno­spraw­ny­mi.

– Rhet­ta ro­zej­rzała się po kla­sie, po­pa­trzyła zno­wu na panią Pa­tel. – Czy to, co mówię, ma sens?

– Oczy­wiście, jak naj­bar­dziej – po­twier­dziła pani Pa­tel. – Zga­dzam się z tobą. Niektórzy lu­dzie przyjęli kon­cepcję prze­trwa­nia naj­sil­niej­szych jed­no­stek w for­mie eks­tre­mal­nej, wbrew za­sa­dom mo­ral­ności. My jed­nak będzie­my ją roz­ważać w świe­tle osiągnięć nauk ewo­lu­cyj­nych oraz ge­ne­ty­ki. Mam na­dzieję, że po­dob­nie jak ja stwier­dzi­cie, iż to fa­scy­nująca dzie­dzi­na. A te­raz proszę otwo­rzyć ze­szy­ty.

Niektórzy z uczniów sięgali po ze­szy­ty z wyraźną niechęcią; Ma­ry­lin była pew­na, że li­czy­li na dys­kusję pod­czas lek­cji, czy­li że będą oma­wiać z panią Pa­tel kwe­stię po­pu­lar­ności i nie­po­pu­la­mości w szko­le. Tak gdzieś od szóstej kla­sy sta­no­wiło to te­mat, który wszyst­kich in­te­re­so­wał. Gdy na przykład oma­wiano wojnę o nie­pod­ległość Stanów Zjed­no­czo­nych, za­wsze tra­fił się ktoś, kto pod­no­sił rękę i mówił: „No, bo to było tak, że ko­lo­niści to byli jak nie­po­pu­lar­ni ucznio­wie, a Bry­tyj­czy­cy to ci po­pu­lar­ni”. A po­tem ktoś wda­wał się w spór, że to prze­cież na odwrót, za­raz ktoś do­da­wał, że król Je­rzy był ty­ra­nem, właśnie jak tacy star­si i sil­niej­si, co znęcają się nad słab­szy­mi… Za­nim udało się usta­lić, kto w tym kon­flik­cie był po­pu­lar­ny, a kto niepo­pu­lar­ny, kończyła się lek­cja.

Kie­dy roz­legł się dzwo­nek, Ma­ry­lin wraz ze sta­dem wy­do­stała się na ko­ry­tarz, gdzie po­rwał ją wart­ki nurt tłumu, przez który, z ko­lei, co szyb­si i agre­syw­niej­si człon­ko­wie społecz­ności prze­py­cha­li się, potrącając in­nych. Na­gle po­czuła czyjąś rękę obej­mującą ją za ra­mio­na. Uniosła głowę i uj­rzała Wil­la Nor­to­na, fut­bo­listę z ósmej kla­sy.

– Pozwól, że cię od­pro­wadzę – po­wie­dział, spoglądając na nią z uśmie­chem. – Tu­taj rządzi pra­wo dżungli.

– Rze­czy­wiście – przy­znała mu rację Ma­ry­lin, uśmie­chając się naj­piękniej jak po­tra­fi, jed­nak za­ra­zem po­czuła się nie­swo­jo, tak jak­by do­wie­działa się o klasówce, do której za­po­mniała się przy­go­to­wać. Bzdu­ry – zga­niła samą sie­bie. – Prze­cież nikt nie robi klasówki w pierw­szy dzień se­me­stru. Wszyst­ko jest w porządku – prze­ko­ny­wała sie­bie samą. – Ab­so­lut­nie nie ma czym się przej­mo­wać.

Spo­strzegła Ma­zie i Ash­ley idące w ich stronę: uśmie­chały się i ma­chały rękami, zupełnie jak­by ucie­szyły się na jej wi­dok. Ma­ry­lin też pra­wie się ucie­szyła – bo to w końcu dziew­czy­ny z jej pacz­ki, to dzięki nim nie mu­siała lękać się wilków. Tyl­ko że za­raz po­tem Ma­zie zasłoniła dłonią usta i wy­szep­tała coś do ucha Ash­ley, cały czas gapiąc się na Ma­ry­lin, i wte­dy Ma­ry­lin już wca­le nie czuła się bez­piecz­na. Wprost prze­ciw­nie: od­niosła wrażenie, że wil­ki po­deszły znacz­nie bliżej, niż przy­pusz­czała…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: