Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Człowiek z Montany - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Człowiek z Montany - ebook

Siódma z cyklu westernowych powieści Wiesława Wernica. Doktor Jan i Karol Gordon zmierzą się w niej z mroczną tajemnicą pewnego zamożnego farmera, który zamieszany był w działalność Ku-Klux-Klanu.

Rok 1886. Dwaj zaprzyjaźnieni traperzy doktor Jan i Karol Gordon wyruszają do Montany. Oczekuje ich bogaty hodowca bydła Paddy Warren. Ten znany z gospodarności farmer z Canyon Creek jest szantażowany przez tajemniczą szajkę. Sam jednak kryje mroczną tajemnicę. Przed laty mieszkał w Teksasie i był związany z organizacją Ku-Klux-Klan, która terroryzowała plantatorów zatrudniających Murzynów. Ciemne dzieje Warrena zna naczelnik urzędu pocztowego z pobliskiego miasteczka, który wraz z żoną przybył do Ameryki po upadku powstania listopadowego. Jak potoczą się losy naszych bohaterów i czy Warren zostanie skompromitowany?
W siódmej powieści z westernowego cyklu polskiego Karola Maya obok głównych bohaterów występuje wiele innych barwnych postaci. Na szczególną uwagę zasługują Klara – dumna i władcza, lecz wyjątkowo prawa żona Warrena, Robert Mervin – zarządca farmy o nie całkiem kryształowym charakterze, Meksykanin Floyd Bard, a nawet członkowie bandy Powisa – prawdziwe typy spod ciemnej gwiazdy. Pożar prerii, starcia z bandytami, popłoch w stadach bydła, płonące krzyże – znaki ostrzegawcze Ku-Klux-Klanu, to elementy coraz bardziej nieprzewidywalnej akcji, która z pewnością rozpali wyobraźnię czytelników.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-1637-6
Rozmiar pliku: 716 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Poczmistrz

Ta sprawa nie podobała mi się już od samego początku. Podczas długiej jazdy pociągiem Karol nie szczędził sił i argumentacji, aby mnie przekonać, że się mylę. Osiągnął swój cel, gdy wysiedliśmy z wagonu na przystanku o dźwięcznej nazwie Bell^(), moja twarz rozjaśniła się uśmiechem, prezentując oblicze człowieka zadowolonego z siebie i ze świata. Ale rychło zgasł we mnie ten pogodny nastrój.

Pociąg zniknął gdzieś na horyzoncie, a my dwaj: Karol Gordon i ja, pozostaliśmy samotni na pustym niby-peronie, tuż obok słupa z napisem „Bell”. Nie było tu żadnego stacyjnego budynku.

Przed nami, nieco w prawo, w szerokiej niecce gruntu wznosiło się kilka domów, zapewne uzasadniających istnienie kolejowego przystanku. Wyglądały niepozornie, powiem nawet: wręcz odpychająco. Na drodze – nikogo, przed zabudowaniami – nikogo.

Spojrzałem za siebie, ale tam – poza nasypem żelaznego szlaku – widniała jeszcze większa pustka i jeszcze bardziej ponura, jeśli to w ogóle możliwe. Daleko, daleko majaczyła szara barykada – potężne pasmo Gór Skalistych z wierzchołkami ginącymi w chmurach, bo niebo było niskie i ciemne.

– Pan Warren jakoś nie przybył – powiedziałem do swego towarzysza, kładąc akcent na słowo „jakoś”, co zabrzmiało dość zgryźliwie. Cały optymizm, jakim napompował mnie Karol, zdążył już wyparować.

– Trzeba zasięgnąć języka – odparł. – Chodźmy.

Najchętniej wsiadłbym z powrotem do wagonu, ale wagon porwała przed paroma minutami dymiąca lokomotywa, a o godzinie nadejścia innego pociągu nic nie wiedziałem. Nawet nie było kogo zapytać.

Poczłapałem za Karolem, dźwigając na pasku przewieszonym przez lewe ramię skromne zawiniątko, a na pasku przewieszonym przez prawe ramię – swój sztucer. Co za szczęście, że nie zabraliśmy siodeł!

Z brudnego nieba zaczął siąpić drobniutki, ale gęsty deszcz i zrobiło się jeszcze bardziej mroczno.

Tak powitała nas Montana i chociaż przestrzegano mnie, że na podgórzu wiosna jest zazwyczaj dżdżysta, a chmur na niebie więcej niż słońca, rzeczywistość zaprezentowała się jeszcze gorzej.

Karol wkroczył na rozjeżdżoną drogę, ja – za nim. Minęliśmy stojące w dole trzy czy cztery chałupy, na które mój towarzysz nie zwrócił uwagi, maszerując ku nieznanemu mi celowi. Byłem tak przygnębiony, zobojętniały na wszystko, że nawet nie zapytałem, dokąd zmierza. Kropelki wilgoci zaczęły ściekać z ronda mego kapelusza, gdy Karol zatrzymał się i wskazał palcem nieokreślonego kształtu budowlę.

– Już niedaleko – wyjaśnił. – To tam. Wyciągaj nogi, Janie. Deszczyk jest nieco dokuczliwy.

Zeszliśmy z drogi łagodną pochyłością, na której zapadałem się po kostki. Deszcz musiał być w Bell zjawiskiem codziennym. Wreszcie dobrnęliśmy do ścieżki, dobrze rozdeptanej, pokrytej czarnym błotem. Tą właśnie ścieżką doprowadził mnie mój towarzysz pod drzwi domu, raczej baraku skleconego z grubych desek, tyle że wyposażonego w dwa okienka, przez które przenikało mdłe światło. Nad okapem dachu sterczała długa deska z wymalowanym na niej napisem: „Bell Saloon”. Wkroczyliśmy do wnętrza. Dwa stoły, kwaśny odór piwa pomieszany z wonią bardzo kiepskiego tytoniu, za szynkwasem człowieczek okrąglutki, z obliczem jak księżyc w pełni, w białym kitlu, który był jedynym białym przedmiotem w tej słabo oświetlonej salce.

Księżycowa twarz zwróciła się ku nam, a wówczas dostrzegłem ginący wśród tłustych policzków perkaty nosek i małe, okrągłe oczka.

– Whisky? – zapytał głosem tak cienkim, że gdybym nie widział osoby, sądziłbym, iż mówi dziecko.

Karol nie od razu odpowiedział. Najpierw zerknął ku mnie:

– To nam chyba dobrze zrobi, Janie. Na ten deszcz.

Skinąłem głową, nie mogąc oczu oderwać od tłuściocha. Kiedy stawiał przed nami szklanki, szkło prawie zniknęło w jego grubych jak poduchy dłoniach. Wypiliśmy.

– Czy nie było tu pana Warrena? – zagadnął Karol.

Grubas zamrugał powiekami.

– Z Canyon Creek? – zapytał piskliwie.

– Chyba tak to się nazywa albo bardzo podobnie.

Pamiętam, że to jest jakiś kanion.

– Warren siedzi właśnie w Canyon Creek – stwierdził oberżysta – a innego Warrena nie znam.

– To na pewno ten. Czy nie wspominał, że ma się z nami spotkać?

– Nie.

– A dokąd poszedł?

– Wsiadł na konia i odjechał.

– Dokąd?

– Pewnikiem do siebie. Do Canyon Creek.

– Świetnie! – wykrzyknąłem. – Ale nas urządził!

– To jakieś nieporozumienie – Spróbował mnie uspokoić Karol. A zwracając się znowu do oberżysty: – Warren miał nas oczekiwać na przystanku kolejowym.

– Dzisiaj?

– Oczywiście.

– Nie widziałem go. Był przed trzema dniami.

– Więc odjechał przed trzema dniami? – wykrzyknąłem pełen oburzenia i gdyby mój wzrok miał siłę karabinowej kuli, grubas padłby trupem.

– Właśnie tak, panie.

Ano cóż! Sprawa stała się jasna. Warren z Canyon Creek nie zjawił się na umówione spotkanie, mimo że to przed kilku dniami zostało ustalone.

– Siądźmy, Karolu – powiedziałem. – Już mi nogi zdrętwiały.

Powlokłem się do bliższego z dwóch stołów i klapnąłem na ławkę. Obok nikt nie siedział. Natomiast przy dalszym stole zauważyłem człowieka dumającego nad wielkim kuflem piwa. Karol pozostał jeszcze przy szynkwasie, ale o czym rozmawiał z szynkarzem – nie zwróciłem uwagi. Bardzo czułem się zmęczony podróżą z dalekiego Milwaukee. Grzbiet mnie bolał, nogi jak z ołowiu, a oczy prawie same się zamykały, taki byłem senny. Wreszcie Karol przysiadł obok, a okrąglutki gospodarz postawił z brzękiem dwa szklane naczynia pełne żółtego, pieniącego się płynu.

– Głodny jestem – mruknąłem, spoglądając niechętnie na kufle.

– Zaraz podam – grubas skłonił się zabawnie i odszedł.

– No i widzisz, Karolu – szepnąłem – ten twój Warren jakoś o nas zapomniał.

– Taki on mój, jak i twój – oburzył się – ale ponieważ o nim słyszałem jako o człowieku słownym...

– Zapewniałeś mnie o tym wielokrotnie przez całą drogę i jeszcze przedtem. Więc chociaż nie miałem serca do tej wyprawy, przekonałeś mnie. Ale teraz... – Machnąłem ręką na znak rezygnacji.

– Mogło mu się coś przydarzyć. Przecież to dziki kraj!

Co do tego nie żywiłem żadnych wątpliwości, chociaż mój poprzedni (przed laty) pobyt w Montanie trwał zaledwie kilka dni i ograniczył się do wschodniej, rolniczej części obszaru pokrytego w dwóch piątych (na zachodzie i na południowym zachodzie) wysokimi i trudno dostępnymi górami. Wiedziałem jednak, że jeszcze do roku 1850 Montana (włączona pierwotnie do stanu Idaho) była jedynie krainą Indian, traperów i handlarzy skór. Kilka fortów obsadzonych skąpo przez wojsko i całkowite bezdroże, kraj falistych prerii i skalnych przełęczy, żyznych dolin i jałowych perci.

Montana zaczęła się zaludniać, gdy w latach 1857–63 odkryto złote żyły, a od roku 1880 – rudy miedzi. Wówczas zakończono budowę pierwszej linii kolejowej, łączącej wielkomiejskie centra Wschodu z dalekim Zachodem i jeszcze dalszym wybrzeżem Pacyfiku. Jednak mimo takiego usprawnienia komunikacji Montana tylko obszarem swych wielkich równin, zagospodarowanych już przez farmerów, pokazywała oblicze jako tako cywilizowanego kraju. Reszta, stanowiąca większość terytorium, pozostała pustkowiem rozciągającym się między nielicznymi i bardzo prymitywnymi osadami i miasteczkami, takimi jak Bannach (nad Grasshofer Creek), Virginia City (nad Alder Gluch) czy Helena, zawdzięczającymi swe powstanie sąsiedztwu złóż mineralnych: złota, miedzi i srebra.

Piwo nie było złe, a humoru nabrałem, gdy tłusty karczmarz postawił przed nami dwie miski parującej jajecznicy.

– Nie mam nic innego – tłumaczył się. – Widzicie, panowie – tu zniżył głos – do mnie przychodzą raczej na picie niż na jedzenie – znów skłonił się zabawnie, gdy Karol zatrzymał go.

– Czy moglibyśmy zostać tu na noc?

Grubas rozłożył ręce w geście bezradności.

– Poza tą izbą i kuchnią, w której sypiam, nie mam nic więcej. Spróbujcie popytać po domach.

– Coraz lepiej – mruknąłem, zanurzając blaszaną łyżkę w misce.

– A Canyon Creek daleko? – znowu zapytał Karol.

– Dzień jazdy, ale po nocy nie radzę jechać. Drogi tu bardzo kiepskie, łatwo zbłądzić.

Popatrzył na nas okrągłymi oczkami i nie usłyszawszy nic więcej, powędrował za szynkwas, gdzie zajął się hałaśliwym ustawianiem butelek.

Spożywaliśmy w milczeniu jajecznicę, gdy z trzaskiem i piskiem źle naoliwionych zawiasów rozwarły się drzwi i buchnęło na nas chłodem i wilgocią wieczoru. Zatupotały buty na deskach podłogi. Jeden, dwóch, trzech, czterech... Przybysze ominęli nasz stół i pomaszerowali ku szynkwasowi. Stanęli tak, że widziałem jedynie ich plecy.

– Może zapytać o nocleg? – zaproponowałem szeptem Karolowi.

– Jeśli to są tutejsi... ale najpierw wypada przyjrzeć się im dobrze. Tak, by tego nie dostrzegli.

Łatwo powiedzieć! Nie miałem okazji obejrzenia ich twarzy. Na szczęście rozmowa prowadzona przy bufecie wyjaśniła w dużym stopniu, kim byli goście saloonu. Rozmowa głośna, nazbyt głośna.

– Whisky! Najlepsza, jaką masz, grubasie! Dla nas wszystkich!

Człowiek, który to mówił, a raczej: krzyczał – miał szerokie bary, połataną i brudną kurtę, kapelusz zsunięty na tył głowy. Tyle mogłem zauważyć. Tkwili jeden obok drugiego tak ciasno, że zasłonili szynkwas i postać karczmarza. Tylko z brzęku szkła mogłem wywnioskować, że grubas dobrze się uwijał. Nagle wśród pokrzykiwań i klepania po plecach, ruszyli w głąb izby. Fundator niósł kwadratową butlę, a za nim kroczyli, objęci ramionami, trzej towarzysze. Przez mgnienie oka sądziłem, iż przysiądą się do nas, ale nie. Pomaszerowali, niezbyt żwawo i trochę chwiejnie, w kierunku drugiego stołu, za którym usiedli, gadając głośno, jak ludzie nie zwracający uwagi na otoczenie. Początkowo sądziłem, że samotny gość przy tamtym stole należy do tej samej kompanii. Pomyliłem się. Ledwo zaczęły stukać szklanki, podniósł się i z na pół opróżnionym kuflem podszedł do nas.

– Zbyt głośne towarzystwo – powiedział usprawiedliwiająco.

Skinęliśmy głowami, a Karol wykonał nawet zapraszający ruch ręką. Trochę zezłościło mnie przybycie obcego. Właśnie chciałem zapytać Karola, co zamierza począć. Z listy możliwości wymazałem już nocleg u któregoś z tych sąsiadów wrzeszczących przy drugim stole. Dokończyłem jajecznicę i zwróciłem się do nieznajomego:

– Nie wie pan przypadkiem, kiedy odjeżdża pociąg z Bell? Jakikolwiek pociąg na wschód?

Karol drgnął. Nie w smak mu było moje pytanie. Dobrze to odczułem.

– Jutro wczesnym świtem.

– Na pewno? – zapytałem powtórnie, pełen smutku, a równocześnie nadziei, że nieznajomy przypomni sobie o jeszcze jednym pociągu wyruszającym z Bell dzisiaj.

Uśmiechnął się i popatrzył na mnie badawczo:

– Pilno panu? Ale nic z tego. Znam rozkład jazdy na pamięć, zresztą pociągów nie jest tu zbyt dużo.

– Pracuje pan na kolei?

– Nie, ale moje zajęcia pozostają w pewnym związku z rozkładem jazdy. Od wielu już lat.

Wyjaśnienie to zabrzmiało nieco tajemniczo, lecz byłem zbyt zmęczony, żeby pytać o cokolwiek. Zapadłem w milczące odrętwienie, z którego wyrwał mnie dopiero pijacki wrzask od tamtego stołu. Podniosłem głowę.

Z czwórki przybyszów tylko dwóch tkwiło niedbale rozpartych na ławach. Dwaj pozostali sterczeli obok, trzymając się za ramiona i usiłując zachować równowagę. Tak to wyglądało na pierwszy rzut oka. W rzeczywistości jeden szarpał drugiego w sposób wcale nie serdeczny, wrzeszcząc przy tym na cały głos.

– Myślę, że lepiej będzie, jeśli stąd pójdziemy – rzekł mój sąsiad. – Nie wiadomo, czym się ta awantura zakończy.

– Opuszcza pan nas?

– Tak. Radzę uczynić podobnie.

– Niestety – westchnąłem. – Nie mamy dokąd się udać.

Spojrzał na Karola, później na mnie.

– Słyszałem, że szukacie noclegu... Znajdzie się u mnie miejsce. Chodźcie. Tu zaczyna się robić zbyt gorąco.

Właśnie szarpiący się za ramiona pijacy stracili równowagę i runęli na wydeptane deski podłogi, a ich kompani wybuchnęli rżącym śmiechem.

– Ma pan rację – przyznał Karol. – Czas stąd odejść. Jesteśmy wdzięczni za pomoc, doprawdy nie wiem, gdzie przyszłoby nam spędzić dzisiejszą noc.

– Głupstwo. Chodźcie, panowie!

Karol zapłacił grubasowi i wymknęliśmy się w mokry mrok. Deszcz wciąż siąpił i wszystko wyglądało jeszcze bardziej ponuro niż przed godziną. Człapałem po błocie. Paskudna, zimna mżawka zraszała mi twarz i dłonie. Na domiar złego od czasu do czasu zrywał się wiatr i ciął w policzki jakby tysiącami ostrych szpileczek.

Jak długo trwała wędrówka – nie potrafiłem obliczyć. Może to było kilkadziesiąt, może kilkaset kroków. Nagle idący przede mną Karol i nieznajomy dobroczyńca zatrzymali się tak raptownie, że o mało na nich nie wpadłem.

– Janie – odezwał się Karol – strzeliliśmy kapitalne głupstwo...

– Na pewno – mruknąłem niechętnie.

– Ależ nie o to chodzi, tylko... muszę wrócić do saloonu. Przecież gdyby się o nas kto pytał. Przepraszam – zwrócił się do naszego przewodnika – jak mam określić miejsce noclegu?

– Poczta. Stacja pocztowa. Nie ma nikogo w okolicy, kto by do niej nie trafił.

– Świetnie. Poczekajcie, postaram się szybko rzecz załatwić.

– Nie – zaprotestował nagle nasz gościnny nieznajomy. – Idziemy we trzech. Tu nie jest zbyt bezpiecznie, a poza tym różne rzeczy mogą się wydarzyć w saloonie. Może pijacy już wyszli, może uspokoili się, ale po co ryzykować? Trochę znam tamtych i twierdzę, że skłonność do alkoholu nie jest ich największą wadą.

– Ach tak? – zdziwiłem się. – Miejscowi?

– Bawią w Bell niekiedy kilka dni, niekiedy kilka tygodni. Później znikają. Nigdy nie wiadomo, na jak długo.

– Traperzy?

– Gdzie tam! Handlują bydłem pędzonym z południa. Niekiedy sami przyprowadzają stada i sprzedają po zadziwiająco niskiej cenie, ale nie dałbym i złamanego centa za to...

Już się nie dowiedziałem, za co mój rozmówca nie dałby centa, bo stanęliśmy pod drzwiami saloonu. Karol wszedł pierwszy. W salce było cicho i pusto. Jedynie gruby szynkarz podzwaniał butelkami i szklankami. Karol podszedł do gospodarza, chwilę z nim porozmawiał.

– Dziękuję – powiedział na zakończenie. – Idziemy.

Znowu zagłębiliśmy się w mokrą czerń nocy. Wszystko się kiedyś kończy, więc i mozolna wędrówka dobiegła kresu. Był nim obszerny placyk, na krańcu którego czerniał nieforemny kształt, niski i bardzo szeroki. Gdy podeszliśmy bliżej, stwierdziłem, że nie jest to żadna budowla, lecz palisada utworzona przez wbite w ziemię grube belki, ostro zakończone. Nasz przewodnik zatrzymał się, usłyszałem lekki zgrzyt i w ścianie ukazał się prostokąt wejścia.

– Proszę do mego pałacu!

Przepuścił nas, a później zawarł wąziutką furtkę. Rozległ się metaliczny szczęk żelaznej zasuwy pchniętej energiczną dłonią. Po drugiej stronie palisady rozciągało się obszerne podwórze, przez które ruszyliśmy gęsiego. Zamykałem pochód, ściskając w garści lufę swego sztucera, mocniej niż było potrzeba. Nie podobała mi się ta palisada, zamknięta furtka, czarny dziedziniec, w głębi którego dojrzałem wreszcie jakieś zabudowania. W dwóch miejscach, zapewne w oknach, błyskały mdłe światełka. W ich kierunku powiódł nas gospodarz budynku, który przypominał stare blokhauzy wznoszone ongiś na kresach ziem Dzikiego Zachodu. Nagle obok dwóch światełek ukazało się trzecie. Padło migotliwą ścieżką na czarną, błotnistą ziemię.

– Czy to ty, ojcze?

– Tak. Powiedz matce, że mamy gości!

W nikłym blasku zamajaczył jakiś cień i znikł. Razem z nim znikło światełko, ale oto już staliśmy na progu. Wkroczyliśmy do obszernej sieni, zupełnie pustej i nieco rozświetlonej niepewnym brzaskiem przenikającym poprzez uchylone drzwi wiodące w głąb domostwa. Starałem się wytrzeć zabłocone buciska o... deski podłogi, z niewielkim jednak rezultatem. Podobnie zresztą jak i Karol. Ktoś, widać zauważył nasze wysiłki i ocenił je należycie, bo nagle wbiegł do sieni chłopiec i rozłożył na deskach szeroki prostokąt materiału.

– Dziękuję, Fred. Wytrzyjcie, panowie, o to. Mój młodszy syn. Uprzedziłeś mamę? Świetnie. Witajcie, panowie, w moim skromnym domostwie. Prawdę mówiąc, nie moje ono, ale tyle już lat tu mieszkam... Jestem poczmistrzem w Bell. Nazywam się Sandusky.

Wymieniliśmy własne nazwiska, a gospodarz wprowadził nas do sąsiedniej izby, oświetlonej lampą zawieszoną u stropu. Tu znajdował się stół otoczony krzesłami. Zdążyłem jeszcze zauważyć kilka obrazków wiszących na ścianach, dwa łby niedźwiedzie, a pod nimi piękną, ozdobną fajkę indiańską, tradycyjny kalumet. Lampa paliła się jasno, rzucając blask na czystą podłogę, na błyszczący blat stołu i schludnie wyglądające ściany. Wszystko tu świadczyło o dobrobycie właścicieli.

– Siadajcie – zapraszał gospodarz. – Zaraz znajdzie się woda do mycia i coś chyba lepszego do picia. Nie sądzę, aby „Bell Saloon” zaspokoił wasz apetyt.

– Proszę sobie nie robić kłopotu – odparł Karol. – Nie mamy wielkich wymagań. Coś niecoś na przekąskę i wiązka słomy do spania.

Ta manifestacja skromności nie przypadła mi do smaku. Po niewygodach podróży koleją (uważam jazdę w wagonie za znacznie bardziej męczącą od jazdy na koniu) marzyłem o odpoczynku lepszym od tego, jaki mogła zapewnić Karolowa „wiązka słomy”. Też pomysł!

Uspokoił mnie śmiech gospodarza:

– O wiązkę słomy trudniej u mnie niż o wygodne łóżko i gdyby pan upierał się przy słomie, znalazłbym się w poważnym kłopocie. Przecież ja mam osiem pokojów gościnnych stojących pustką. Z łóżkami oczywiście! To jest olbrzymi budynek. Z salą jadalną, magazynem, stajniami, wozownią, pokojami dla pocztylionów... – uśmiechnął, się widząc nasze zdziwione miny.

– Tu pewno była stacja dyliżansów, prawda? – zagadnął Karol.

– Właśnie tak.

– Dawno nastąpiła degradacja tej szacownej budowli?

– Przed pięcioma laty. Od dnia, w którym po raz pierwszy usłyszano w Bell gwizd parowozu.

– Teraz nie ma pan chyba wiele do roboty?

– I tak, i nie. Przepraszam, coś się tam opóźnia... – Wyszedł, przymykając drzwi za sobą.

Siedzieliśmy w milczeniu. Po jakichś dwóch minutach ukazała się naszym oczom zupełnie nowa postać: chłopak wysoki i szczupły, o rysach twarzy przypominających oblicze poczmistrza.

– Ojciec prosi, aby panowie rozgościli się. Tam jest łazienka. Broń może zostać – dodał, spostrzegłszy, że zerknąłem w kierunku kąta, gdzie postawiliśmy nasze strzelby.

Zaprowadził nas do niewielkiego pokoiku, którego środek zajmowała drewniana kadź, coś w rodzaju prymitywnej wanny, co – jak na te strony – było luksusem. Poza tym na ścianie wisiały ręczniki, a na dwóch taboretach stały miednice pełne czystej wody. Spoglądając na ten sprzęt z zadowoleniem, przypomniałem sobie domy osadnicze na zachodnich kresach, gdzie gościa nie do miski z wodą i do mydła się prowadziło, ale do stołu. O wodę do mycia należało specjalnie prosić. Niekiedy... wywołując zdziwienie na twarzach gospodarzy. Myślę, że choroby, których przyczyną jest brud, tylko dlatego nie wytrzebiły pierwszych osadników, że osady znajdowały się jedna od drugiej w znacznej odległości, utrudniając przenoszenie się zarazy. A cóż dopiero mówić o wędrownych traperach, w olbrzymiej większości uważających czynność mycia tylko za stratę czasu i oczywiście nie używających mydła.

Ściągnęliśmy wilgotne od deszczu kurty i koszule. Gospodarz zjawił się akurat wtedy, gdy czysta woda w miednicach zamieniła się już w brudną, a my przygładzaliśmy dłońmi potargane włosy.

– Pozwólcie, panowie...

Poprowadził nas poprzez labirynt korytarzy i mrocznych zakamarków aż do sporej salki, której środek zajmował stół nakryty śnieżnym obrusem, na widok którego aż przystanąłem ze zdumienia. Teraz otworzyły się przeciwległe drzwi i do salki wkroczyła gromadka – jak się domyśliłem – domowników: kobieta i dwóch chłopców. Zostaliśmy przedstawieni pani domu z ceremoniałem nieznanym na Dzikim Zachodzie. Oto mieliśmy przed sobą panią Elsę Sandusky, Freda i Allana – obu synów.

Zaraz zasiedliśmy do stołu. Przed nami stały talerze i półmiski. Bardzo energicznie zająłem się zimną wołowiną, na przemian z wieprzową szynką, która – co tu dużo gadać – była znakomita! Rozmowę podtrzymywał Karol, ja tylko wtrąciłem od czasu do czasu słówko, zajęty głównie szynką, a ponadto dyskretną obserwacją domowników.

James Sandusky twarz miał pociągłą, raczej bladą, z wysokim czołem, na które spadał niesforny kosmyk jasnych włosów. Nie dojrzałem śladów siwizny. Tylko kilka zmarszczek pod oczami i głębokie bruzdy od ust do podbródka świadczyły, że okres młodości miał poza sobą. Trzymał się prosto, prawie sztywno, przypominając starych, wysłużonych weteranów wojny. Okazał się bardzo rozmowny. Raz zwracał się do żony, raz do Karola, to znowu przekomarzał się z synami, żartując z jakiegoś Neda, który podkuwał konie bardzo szybko, gdy czynił to sam, ale bardzo długo, gdy za towarzysza miał Allana lub Freda. Zwróciłem uwagę na wymowę niektórych słów. Sandusky musiał być przybyszem z Europy. Z jakiego kraju – tego oczywiście nie mogłem odgadnąć. W sumie zrobił na mnie korzystne wrażenie. Jednego tylko nie potrafiłem dociec: co wpłynęło na poczmistrza, że z mrukliwego, małomównego, jakim wydał mi się w saloonie, zmienił się w gadułę?

Postscriptum

Ojciec zawsze szczycił się tym, że Jego powieści mają solidną podbudowę – historyczne i kulturowe tło. Od 1965 roku zgromadził olbrzymią kolekcję książek i opracowań naukowych na temat historii, kultury i geografii Stanów Zjednoczonych i Kanady z końca XIX wieku, ze szczególnym uwzględnieniem kultury indiańskiej.

Przedziwnym zbiegiem okoliczności w 1974 roku ja przybyłem do Kanady i pozostałem tu na stałe. Mogłem dzięki temu dostarczać Ojcu najbardziej interesujące i miarodajne opracowania książkowe i albumowe dotyczące Dzikiego Zachodu.

Odbyliśmy wspólnie kilka wypraw po Stanach i Kanadzie. Odwiedzaliśmy muzea i indiańskie rezerwaty, a Ojciec przesiadywał w bibliotekach uniwersyteckich, szukając historycznych źródeł oraz map do nowej powieści.

Oczywiście Dziki Zachód dziś już nie istnieje, Indianie też są dzisiaj inni, ale przyroda i krajobrazy pozostały w wielu miejscach te same – olbrzymie połacie lasów, jeziora, góry i prerie.

Dominik Wernic

Montreal, Kanada 2014W cyklu „Wiesław Wernic – Klasyk Powieści Westernowej” ukazały się:

– „Tropy wiodą przez prerię”

– „Szeryf z Fort Benton”

– „Słońce Arizony”

– „Colorado”

– „Płomień w Oklahomie”

– „Łapacz z Sacramento”

– „Człowiek z Montany”

– „Gwiazda trapera”

– „Wędrowny handlarz”

– „Przez góry Montany”

– „Na południe od Rio Grande”

– „Ucieczka z Wichita Falls”

– „Barry Bede”

– „Old Gray”

– „Skarby MacKenzie”

– „Znikające stado”

– „Wołanie dalekich wzgórz”

– „Sierżant konnej policji”

– „W Nowej Fundlandii”

– „Złe miasto”
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: