Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Skarby Mackenzie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Skarby Mackenzie - ebook

Północno-zachodnia Kanada, rok 1891. Doktor Jan i Karol Gordon wraz z trzema zaprzyjaźnionymi towarzyszami ruszają w trudną i niebezpieczną wyprawę wiodącą z Milwaukee aż do Wielkiego Jeziora Niedźwiedziego. Niemal dwa tysiące kilometrów będą musieli przebyć w łodziach kanoe. A to zaledwie jedno z wielu wyzwań, którym przyjdzie im stawić czoło. W tym samy kierunku zmierza trzech tajemniczych mężczyzn. Wszystko wskazuje na to, że oni również chcą zdobyć owiany legendą skarb Ludwika Riela.
W piętnastej części westernowego cyklu Wiesława Wernica doktor Jan i Karol Gordon podejmą zmagania z mroźnymi wodami rzek i jezior północnej Kanady, będą musieli zmierzyć się z Kitsili – okrutnym duchem Zatoki Russela, który strzeże skarbu ukrytego przez Ludwika Riela.
Śledząc losy bohaterów powieści, poznamy również historię życia Riela oraz zetkniemy się z potęgą nieujarzmionej jeszcze przez człowieka przyrody północno-zachodniej Kanady.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-1653-6
Rozmiar pliku: 776 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Antykwariusz

– Wierzy pan w duchy, doktorze?

Drgnąłem, aż zatrzeszczało oparcie krzesła. Odruch całkowicie zrozumiały, jeśli uwzględnić fakt, że odkąd rozpocząłem lekarską praktykę, żaden z moich pacjentów nie zadał mi tak zaskakującego pytania.

Zapewne twarz moja odzwierciedlać musiała osłupienie, bo pan Adrian Fremont spojrzał na mnie badawczo i znowu zagadnął:

– Czy źle się wyraziłem? Chodzi mi o duchy, upiory i inne niezrozumiałe zjawiska.

Rzeczowym tonem rozpocząłem wstępne badania:

– Cierpi pan na bóle głowy?

Wybałuszył na mnie bladoniebieskie oczy, a oblicze jego przybrało wyraz zdziwienia.

– Nie... nie cierpię – odparł z wahaniem – lecz czemu...

– A może jakieś zaburzenia wzrokowe? – przerwałem mu w połowie zdania. – Zdarza się panu podwójne widzenie?

– Ależ, doktorze! Nic z tych rzeczy. Jestem zdrowy jak przysłowiowa ryba.

– Na pewno – grzecznie przytaknąłem. – Ale zdarza się, że chory nie orientuje się w swych dolegliwościach.

– To nieporozumienie, doktorze – roześmiał się. – Nie przyszedłem po lekarską poradę.

– No to proszę mi wyjaśnić, o co właściwie chodzi? Wspomniał pan o duchach. Widział pan je?

– Jak dotąd, nie! – wykrzyknął. – Lecz... chciałbym je ujrzeć.

Znowu drgnąłem. Jak dotąd, pan Adrian Fremont był dla mnie uosobieniem stateczności i rzeczowego spojrzenia na świat i jego zjawiska. Znałem go tak dobrze, jak można poznać człowieka, którego widywałem prawie co tydzień, lecz za to od lat. Był właścicielem antykwariatu w Milwaukee – moim rodzinnym mieście. Wielki sklep Fremonta zawsze wypełniony był najrozmaitszymi starociami: od mebli począwszy, na broszkach i pierścieniach skończywszy. Mało się znam na tego rodzaju handlu. Antykwariusz zaklinał się, że wystawione przez niego na sprzedaż przedmioty liczą sobie co najmniej sto lat. Wierzyłem na słowo. Od czasu do czasu odwiedzałem magazyn, nabywając niekiedy drobiazgi, przede wszystkim związane z dawną historią Indian. Czy autentyczne? Być może, przynajmniej tak mi się wydaje. Już nie pamiętam pierwszego nabytku. Od lat odwiedzałem antykwariat i w jego wnętrzu spędziłem wiele interesujących godzin.

Fremont miał trzech pracowników, więc gdy ilość klientów malała, zwłaszcza w przedwieczornej porze, poświęcał mi sporo czasu, prezentując co ciekawsze przedmioty i opowiadając o ich dziejach. Szczycił się tym, iż jest przedstawicielem trzeciego już pokolenia antykwariuszy. Obecnie firma ta uchodziła w Milwaukee za największą, najbardziej godną uwagi ze względu na swą solidność i wysoką wartość oferowanych towarów. Z jej usług korzystały nawet muzea.

Mój niespodziewany gość, jak pamiętam, nigdy nie chorował. Nigdy nie był moim pacjentem. Dlatego zaskoczyła mnie jego wizyta, a jeszcze bardziej przedziwne pytanie, jakim ją rozpoczął. I zdumiewające stwierdzenie: „chciałbym ujrzeć ducha”.

Moje myśli galopowały w głowie niczym stado spłoszonych antylop i w mig wyobraziłem sobie powstałą sytuację. Zdarza się przecież, iż najbardziej normalni, jak się to potocznie określa, ludzie pod wpływem silnych wzruszeń lub krańcowego przemęczenia na pewien czas zatracają równowagę umysłową – żeby rzec delikatnie. Bez pomocy lekarskiej taki brak równowagi może doprowadzić do ciężkich schorzeń psychicznych. Prawdopodobnie Fremont znajdował się w podobnym stanie. Jego dziwaczne pytania należało traktować poważnie, bagatelizując twierdzenie, że jest „zdrowy jak ryba”.

– Więc cóż z tymi duchami? – zapytałem. – Jak one wyglądają?

– Albo ja wiem? – odpowiedział pytaniem na pytanie. – Stwierdziłem jedynie ślady ich działalności.

– Jakież to ślady?

– Zaraz panu pokażę – podał mi wielką kopertę, którą przez cały czas naszej rozmowy trzymał na kolanach. – Proszę wyjąć, doktorze. Za chwilę zrozumie pan wszystko i przestanie uważać mnie za wariata.

Wydobyłem z koperty żółtawy, we czworo złożony sztywny arkusz. Rozpostarłem na biurku. Była to mapa.

W jej lewym rogu widniał drukowany napis: „Brytyjska Ameryka Północna”. A poniżej: „Za zgodą dedykowana Szanownej Kompanii Zatoki Hudsona. Zawierająca najnowszą informację, której dostarczają dokumenty. Przez uniżonego sługę – J. Arrowsmitha”. Druk był wyblakły, cała mapa – również, jednak wszystkie zaznaczone na niej szczegóły dawały się łatwo odczytać. Zgodnie z tytułem obejmowała północną część Stanów Zjednoczonych oraz cały obszar Kanady. Podzielona różowymi liniami na okręgi administracyjne – dziś już nieistniejące lub istniejące w zupełnie innych granicach – pełna nazw częściowo nieaktualnych; z punktu widzenia praktycznej użyteczności kiepską przedstawiała wartość. Wyraziłem głośno swą opinię, lecz zaraz dodałem:

– Chętnie bym jednak ją kupił.

– Ba – odparł Fremont. – To jeszcze nie wszystko. Proszę odwrócić arkusz.

Uczyniłem to.

– No i co pan widzi, doktorze?

– Napis. Mało wyraźny, lecz chyba dający się odczytać.

– A jakże, można odczytać. Dokonałem tego bez trudu i nic nie rozumiem. Niech pan spróbuje.

Zacząłem wolno sylabizować: „Dla osoby, która to odczyta...”.

– Ciekawe – zauważyłem. – A dalej... coś tu jest zamazane.

– Może pomóc?

– Nie, nie. Już wiem: „Wielkie Jezioro Niedźwiedzie, odnoga Keith, północny kraniec, Przylądek Lisa, wschód od pasma wzgórz. Szukać...”.

Tu pismo się urywało. Ponownie odwróciłem mapę, odnalazłem Wielkie Jezioro Niedźwiedzie, a w nim odnogę Keith i... nic więcej.

– Interesujące – stwierdziłem.

– Interesujące?! – wykrzyknął gość. – Pan jeszcze nie zna całej historii. Tego napisu wczoraj nie było. Po prostu nie istniał!

– Przepraszam, nie bardzo rozumiem. Skąd pan ma tę mapę?

– Kupiłem ją wczoraj. Może pan słyszał, doktorze, o śmierci Riddle’a?

Pokręciłem głową na znak przeczenia.

– No, producenta lamp naftowych.

– Więc od niego nabył pan mapę?

– Od spadkobierców. Nie tylko mapę, również nieco innych starodruków. Allan Riddle miał sporą bibliotekę. Po co ją kompletował, nie mam pojęcia. Wiele książek wyglądało tak, jakby ich nigdy nie tknęła dłoń czytelnika. Za to oprawy! Aż błyszczały od srebrnych i złotych zdobień! Lecz spadkobiercom widać ten fakt nie zaimponował. Postanowili pozbyć się książek. Oprócz mnie zainteresowało się tą sprawą jeszcze kilku nabywców. Ja wybrałem jedynie starsze i rzadkie druki. Między nimi właśnie tę mapkę. Niech mi pan wierzy, doktorze, obejrzałem ją dokładnie. Na miejscu kupna i u siebie w sklepie. Na odwrocie nie było żadnego napisu! Dziś po południu pomyślałem, że może pana zainteresować tak rzadki starodruk. Odbito go przecież w 1832 roku.

– Nie taki znowu stary – zaprzeczyłem.

Fremont, jak zwykle przy podobnych okazjach, podkreślał dodatnie cechy oferowanego artykułu.

– No... zawszeć to pięćdziesiąt dziewięć lat. Ładny wiek. Sprzedałem panu, bodajże przed trzema laty, rzadką mapę Meksyku. Chyba się pan nie zawiódł na mnie?

– Oczywiście, że nie. Był to z wielu względów unikat. Bardzo mi się przydał podczas podróży w tamte strony, lecz to, co mi pan teraz prezentuje, nie stanowi rzadkości.

– A ten napis?

– Napis nic nie znaczy, urwany w połowie zdania. Mogę kupić mapę dla mapy, lecz nie dla tych kilku słów.

Sięgnąłem po fajkę i zacząłem ją napełniać tytoniem.

Wobec zwykłego pacjenta nie ośmieliłbym się na taki gest, lecz Fremont przyszedł do mnie w czysto handlowych celach, a całe gadanie o duchach nie było, jak początkowo sądziłem, skutkiem nerwowych zaburzeń, lecz naiwną reklamą towaru.

– Proszę posłuchać, doktorze. Powtarzam: wczoraj ten napis nie istniał. Dziś po południu, obejrzawszy jeszcze raz arkusz, odkryłem pismo.

– Może wczoraj nie obejrzał pan dokładnie – mruknąłem.

– Daję pan słowo honoru! – zaperzył się.

– Zgoda. Ktoś panu spłatał figla. I tyle. Może któryś z pańskich subiektów?

– Wykluczone – zaprotestował. – Zatrudniam wyłącznie ludzi poważnych, a poza tym nie rozstawałem się z mapą ani na chwilę. Po zamknięciu sklepu zabrałem ją do mieszkania. I wówczas raz jeszcze obejrzałem. Nie było napisu.

– Może w nocy? Na przykład któreś z pańskich dzieci?

– Mam tylko dwóch dorosłych synów. Jeden studiuje w wojskowej akademii w West Point, drugi na Harvardzie. Odwiedzą mnie dopiero podczas lata. Chyba teraz zrozumiał pan, dlaczego pytałem o duchy? Tylko one mogły tego dokonać.

Powstrzymałem się od śmiechu i powtórnie sięgnąłem po mapę. Nie mogłem lekceważyć zapewnień antykwariusza. Lecz jakże? Napis „sam się napisał”? Przyjrzałem mu się raz jeszcze. Litery wyglądały nieco koślawo, jak gdyby ich autor niezbyt dawał sobie radę z piórem lub kreślił słowa pospiesznie i w niewygodnej pozycji. Barwa atramentu miała rudy odcień, co wydało mi się dziwne, lecz przecież pod działaniem promieni słonecznych czerń płowieje.

– I co pan teraz o tym sądzi, doktorze?

Doprawdy nie wiedziałem, co mam sądzić. Aż nagła myśl, którą w takich wypadkach nazywamy „odkrywczą”, zaświtała mi w głowie. Podniosłem się zza biurka i z rozpostartym arkuszem podszedłem do kominka, w głębi którego buzował złocisty płomień.

– Co pan robi? – zaniepokoił się antykwariusz. – Mapa się spali!

– Będę uważał.

To rzekłszy, przysunąłem papier do ognia. Widziałem, jak Fremont obserwuje ze strachem me poczynania. Prawie że uniósł się w fotelu i opadł w jego głąb, dopiero gdy się cofnąłem.

Moje przewidywania okazały się słuszne.

– Oto pańskie duchy – stwierdziłem wesoło. – Czy wczoraj wieczorem, idąc spać, nie położył pan tej mapy w bliskości ognia?

– W bliskości ognia? Żeby stracić tak cenny dokument?

– A jednak mapa musiała przez pewien czas leżeć w sąsiedztwie źródła ciepła. To jest dla mnie pewne.

– Do czego pan zmierza, doktorze?

– Słyszał pan o atramencie sympatycznym?

– A jakże. Jakiś chemiczny wynalazek, litery znikają po napisaniu, a później należy papier posmarować kwasem i wszystko ukazuje się na nowo.

– Przesada z tym chemicznym wynalazkiem. Wystarczy użyć płynu zawierającego duży procent białka. Pismo wyschnie bez śladu, lecz pod wpływem gorąca białko się zetnie, a pismo czy rysunek staną się czytelne. Pan musiał przypadkowo położyć mapę w pobliżu ognia, ja uczyniłem to rozmyślnie. Proszę spojrzeć.

Zerwał się z fotela jak dźgnięty szpilką.

– Istotnie! – wykrzyknął. – Doktorze, pan jest nadzwyczajny!

– Każdy lekarz coś niecoś wie o podstawowych zasadach chemii.

Powodem entuzjazmu Fremonta był fakt, że tajemnicze litery pod wpływem mego zabiegu stały się jeszcze wyraźniejsze, a w miejscu, w którym zdanie się urywało, wystąpił jego dalszy ciąg. Po słowie „szukać” ujrzeliśmy obaj: „Zatoki Russela. Iść wzdłuż strumienia, 500 kroków prawym brzegiem. Cztery sosny na pagórku, dziesięć kroków na północ od skały. Tu kopać. Worki skórzane. Kenneth nie żyje, Clum zabity. Jackson i Hancock wrócą wieczorem, albo nie wrócą. Nie mam naboi, noga boli. Listopad 1888. Fast”.

Spojrzałem na Fremonta. Fremont spojrzał na mnie. Opadł na fotel, a ja po raz drugi tego wieczoru sięgnąłem po fajkę.

– I co pan na to, doktorze?

– Jeśli to nie makabryczny żart, odkryliśmy zakończenie tragedii, która rozegrała się o tysiąc mil stąd. Pewnie teraz już mi pan tej mapy nie sprzeda.

– Oczywiście że nie. Ja... ją panu ofiaruję!

– Nie, nie – zaprotestowałem. – Nie mogę przyjąć...

– Proszę wysłuchać mnie do końca. Dam panu mapę pod warunkiem, że nikomu pan jej nie pokaże. Przynajmniej do pewnego czasu.

– To oznacza, że nie będę mógł pochwalić się nabytkiem? Wobec tego rezygnuję.

– Ależ dlaczego?!

– Ponieważ chcę ją kupić.

– Przecież... przecież to śmieszne.

– Tylko pozornie. Ja tę mapę pragnę sprezentować przyjacielowi. Być może, że zaciekawi go tajemnicza notatka.

– Tego pragnę uniknąć – stwierdził ponuro.

– Chodzi o napis? Jakież może mieć on znaczenie?

– Olbrzymie! Proszę pomyśleć o skórzanych workach.

– Chce pan do nich zajrzeć? – zażartowałem.

– A pan nie? Któż odgadnie, co zawierają? Może cenne przedmioty sprzed setek lat? Jakaż okazja dla każdego zbieracza staroci!

– Wątpię – odparłem. – Daleka Północ nigdy nie stanowiła ośrodka kultury. Worki co najwyżej wypełnione są złotym piaskiem, chociaż nigdy nie słyszałem, aby w tamtych stronach trafiono na bonanzę.

– Co najwyżej złoty piasek – powtórzył w osłupieniu. – Czy pan to mówi poważnie?

– Bardzo poważnie, zresztą to tylko mój domysł, niczym nie poparty. Proszę zastanowić się nad odległością, jaka nas dzieli od jeziora i odnogi Keith, oraz nad ryzykiem poszukiwań, których efektem może być garść nikomu niepotrzebnych śmieci.

– Odległość? Hm... przecież pan, doktorze, niejeden już raz wyprawiał się w daleką drogę.

– Czemuż pan sam nie wybierze się po skarby?

– Ja? Nigdy nie próbowałem dalekich wycieczek. Nawet pociągiem. Nie dla mnie takie wyprawy.

– Ani dla mnie – wpadłem mu w słowo. – Żeby dotrzeć do celu, trzeba wielu tygodni, a może nawet miesięcy uciążliwej wędrówki. A poza tym miejsce, w którym mogłoby coś być, zostało tak kiepsko oznaczone, że zdać by się trzeba wyłącznie na szczęśliwy traf.

– Rozumiem – odparł. – Ale wspomniał pan o swym przyjacielu, którego zainteresowałaby mapa. Czy to pewny człowiek? To znaczy, czy można mu zaufać?

– Ręczę za niego.

– Ten przyjaciel oczywiście bywa u pana, doktorze.

– Bywa – odparłem zwięźle.

– A nie spodziewa się pan wkrótce go ujrzeć?

– Nie spodziewam.

Natarczywość antykwariusza nie przypadła mi do smaku. Dodałem więc:

– Nie sądzę, aby wpadł do mnie wcześniej niż z początkiem wiosny.

– Mógłby pan mnie do niego skierować?

– Ba, nie znam obecnego miejsca jego pobytu. Zresztą, proszę nie przywiązywać zbyt wielkiego znaczenia do słowa „zainteresowanie”. Powiedziałem, że być może przyjaciela zaciekawiłaby pańska mapa, lecz to wcale nie oznacza, że ruszy na wyprawę do Wielkiego Jeziora Niedźwiedziego.

– Bardzo przepraszam, doktorze, że zabrałem panu tyle cennego czasu – Fremont wstał z fotela. – Jeśli wolno, wpadnę tu za kilka dni. Może otrzyma pan jakieś wiadomości od swego przyjaciela. I... przepraszam raz jeszcze... czy nie chodzi tu o pana Gordona?

Spryciarz! Sądzę, że od początku wiedział, o kogo chodzi.

– Być może, być może – odparłem wymijająco i pospiesznie uścisnąłem mu dłoń.

Skłonił się, sięgnął po mapę, lecz wbrew mym nadziejom, zamiast mi ją wręczyć – wpakował do koperty. I odszedł.

– Uff – odetchnąłem głośno, gdy trzasnęły drzwi.

W kilka minut później odwiedził mnie normalny pacjent. Po nim drugi i trzeci. Dziwna rozmowa uleciała mi z pamięci aż do późnego wieczoru. Wtedy, już rozciągnięty w łóżku, otworzyłem pierwszą stronę książki spoczywającej na nocnym stoliku. Tyle razy już przeze mnie czytanej, nigdy nudnej.

Jeśli żeglarskie gawędy o morzach,

Burze, przygody, upały i słota,

Kutry i wyspy, drogi i bezdroża,

Piraci, złoża ukrytego złota;

Jeśli opowieść, której tarapaty

Tum po staremu opisał i przeżył,

Tak jak mnie kiedyś, w dniach dawnych, przed laty,

Dziś się mądrzejszej spodoba młodzieży –

To bardzo dobrze...^()

Zamknąłem tomik, przykręciłem knot naftowej lampy. Ciemność nocy wtargnęła przez okno, lecz nie ogarnęła całego pokoju. Od strony kominka biegła szeroka ścieżka blasku.

Zamyśliłem się, wpatrzony w tę ścieżkę, bo słowa wiersza – niejako prologu do słynnej powieści Roberta Louisa Stevensona – skierowały me dumania ku dalekiej przeszłości i równocześnie ku niedawnej rozmowie z właścicielem antykwariatu.

„Burze, przygody, upały i słota” – powtórzyłem z pamięci. Ileż ich przeżyłem od czasu, gdy u boku Karola Gordona po raz pierwszy ruszyłem na wędrówkę ku preriom i górom Kanady. Dziesięć lat! Jak ten czas biegnie!

Kutry i wyspy nie znaczyły co prawda naszego szlaku, lecz drogi i bezdroża, zwłaszcza bezdroża, na których kurz unosił się spod kopyt naszych koni.

Mapa Fremonta, sympatyczny atrament i informacja, która – jeśli nie była dziełem dowcipnisia, mogła dotyczyć jedynie „ukrytego złota” – mówiąc słowami Stevensona. Może w formie złotego pyłu, może w formie grubych jak groch ziarn nuggetu?

Nigdy nie próbowałem podczas swych wycieczek parać się kilofem lub łopatą. Karol Gordon – nim poznaliśmy się – szukał w Górach Czarnych, w Dakocie, żółtych skarbów ziemi, zresztą nie bez powodzenia. Jednak był to bardzo krótki okres jego życia. Karol okazał się odporny na „gorączkę złota” i od lat zajmował się czymś pewniejszym – polowaniem na futerkowe zwierzęta, czyli traperstwem. Ten rzadki już dziś zawód doprowadził go pewnego roku do progów szpitala, w którym wówczas pracowałem jako chirurg. Stąd znajomość, rychło przekształcona w przyjaźń, umocnioną później kolejnymi wyprawami w barwny świat pierwotnej przyrody.

Corocznie wraz z Karolem Gordonem wyruszałem konno w głąb ziem rzadko zasiedlonych, a takich po dziś dzień nie brakuje na niezmiernie rozległych obszarach Ameryki Północnej. Jesienią wracałem do rodzinnego Milwaukee, aby na nowo podejmować lekarską praktykę, a Karol po parotygodniowym odpoczynku ruszał samotnie na daleką północ w pogoni za srebrnymi lub błękitnymi lisami, tropiąc niedźwiedzie, skunksy, żbiki, rysie i cenne gronostaje. Popyt na ich futra zwiększał się z roku na rok.

Zawsze podziwiałem niewyczerpane siły mego przyjaciela. Na dobrą sprawę mógł już zaniechać swych łowieckich eskapad, kupić farmę czy domek i żyć beztrosko z nagromadzonych oszczędności. Nie potrafił jednak długo przebywać w zbiorowiskach miejskich lub wiejskich i chociaż nie zaliczał się do odludków, daleka przestrzeń bardziej go nęciła niż towarzystwo człowieka.

Skąd wiedział o nim Fremont? To bardzo prosta sprawa. Moje zainteresowania wszystkim, co w jakikolwiek sposób łączyło się z dawnymi dziejami Ameryki, sprowokowały właściciela antykwariatu nie tylko do wyszukiwania interesujących mnie przedmiotów, lecz również do wielu, niekiedy naiwnych, czasem wręcz śmiesznych pytań. Nie kryłem się ze swymi upodobaniami, więc i moje wędrówki utkwiły w pamięci Fremonta. A skoro moje – to i Karola. Wszystko razem dobrze sobie połączył pan antykwariusz, co świadczyło o jego dobrej orientacji. I tak, skoro tajemniczy napis ukazał się na odwrocie mapy, Adrian Fremont skojarzył Karola i moje ekspedycje z Wielkim Jeziorem Niedźwiedzim. Oto miał dwóch ludzi godnych zaufania. Czemu więc nie zwierzyć się im z odkrycia, ba – namówić do przemierzenia północnego szlaku? Tym, co znajdą w workach, podzielą się przecież z antykwariuszem. Tak sobie wyobraziłem tok jego rozumowania. A worki? Moja odpowiedź udzielana Fremontowi („co najwyżej złoty piasek”) była jedynie przypuszczeniem. Lecz jeśli nie złoto, to co? Drogie kamienie? Co mógł znaleźć w północnej dziczy jakiś Fast? Kim był? Traperem czy geologiem, naukowcem czy poszukiwaczem skarbów, jednym z włóczęgów przetrząsających brzegi nieznanych strumieni i kamieniste ścieżki gór czy też zwykłym rabusiem?

Do licha! Co mnie to wszystko obchodzi?

Naciągnąłem kołdrę na głowę, a sen szybko przerwał me rozmyślania.

Następnego dnia okazało się, że Fremont zapoczątkował serię niespodziewanych wizyt. Jeszcze nie zdążyłem się ogolić, gdy uszu mych dobiegł głos dzwonka u wejściowych drzwi. Później rozległy się posuwiste kroki mojej gosposi, szczęk zamka i jakiś głos męski, który wydał mi się znajomy. Na koniec tupot nóg oddalił się w głąb mieszkania i raptownie ucichł. W szparze uchylonych drzwi łazienki zasyczał przeraźliwy szept Katarzyny:

– Panie doktorze!

– Co takiego?

– Przyszedł pan Carr.

– Kto?! – wykrzyknąłem.

– Pan Carr. On już tu kiedyś był, ale bardzo dawno.

– Był – odparłem. – Proszę przygotować śniadanie dla dwóch osób.

Coś tam mruknęła i poczłapała do kuchni.

Postscriptum

Ojciec zawsze szczycił się tym, że Jego powieści mają solidną podbudowę – historyczne i kulturowe tło. Od 1965 roku zgromadził olbrzymią kolekcję książek i opracowań naukowych na temat historii, kultury i geografii Stanów Zjednoczonych i Kanady z końca XIX wieku, ze szczególnym uwzględnieniem kultury indiańskiej.

Przedziwnym zbiegiem okoliczności w 1974 roku ja przybyłem do Kanady i pozostałem tu na stałe. Mogłem dzięki temu dostarczać Ojcu najbardziej interesujące i miarodajne opracowania książkowe i albumowe dotyczące Dzikiego Zachodu.

Odbyliśmy wspólnie kilka wypraw po Stanach i Kanadzie. Odwiedzaliśmy muzea i indiańskie rezerwaty, a Ojciec przesiadywał w bibliotekach uniwersyteckich, szukając historycznych źródeł oraz map do nowej powieści.

Oczywiście Dziki Zachód dziś już nie istnieje, Indianie też są dzisiaj inni, ale przyroda i krajobrazy pozostały w wielu miejscach te same – olbrzymie połacie lasów, jeziora, góry i prerie.

Dominik Wernic

Montreal, Kanada 2014W cyklu „Wiesław Wernic – Klasyk Powieści Westernowej” ukazały się:

– „Tropy wiodą przez prerię”

– „Szeryf z Fort Benton”

– „Słońce Arizony”

– „Colorado”

– „Płomień w Oklahomie”

– „Łapacz z Sacramento”

– „Człowiek z Montany”

– „Gwiazda trapera”

– „Wędrowny handlarz”

– „Przez góry Montany”

– „Na południe od Rio Grande”

– „Ucieczka z Wichita Falls”

– „Barry Bede”

– „Old Gray”

– „Skarby MacKenzie”

– „Znikające stado”

– „Wołanie dalekich wzgórz”

– „Sierżant konnej policji”

– „W Nowej Fundlandii”

– „Złe miasto”
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: