Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Złe miasto - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Złe miasto - ebook

Karol Gordon i doktor Jan wyruszają na wyprawę przez pustynny stan Nevada do źródeł Rzeki Humboldta. Trasa ich podróży prowadzi przez dwa miasteczka. Przyjaciele najpierw zatrzymują się w Center Point, a potem w Colding. Podczas tych postojów spotykają łowców przygód, drobnych oszustów, ludzi ogarniętych gorączką złota i takich, którzy po wielu przejściach próbują na nowo ułożyć sobie życie. Historia każdej z tych postaci jest tak barwna jak sam Dziki Zachód. Najbardziej jednak niepokojąca okazuje się ta związana z miasteczkiem Colding i jego szeryfem. Karol Gordon i doktor Jan, wiedzeni nieomylnym instynktem, spróbują odkryć, czy Walter Crenian, który traktuje miasto jak dyktator, nie ma na swej przeszłości wstydliwie skrywanych skaz.
„Złe miasto” to ostatnia część przygodowego cyklu o Dzikim Zachodzie. Jego autor – Wiesław Wernic – uważany jest za klasyka powieści westernowej. Pisarz podbił serca czytelników nie tylko świetnie skonstruowanymi, trzymającymi w napięciu fabułami, lecz także doskonałą znajomością kultury, geografii i historii Dzikiego Zachodu oraz obyczajów zamieszkałych na tych terenach indiańskich plemion.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-1663-5
Rozmiar pliku: 744 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W Center Point

Wysiedliśmy w Center Point. Śmieszna nazwa^(). To maleńkie miasteczko na pewno nie jest centralnym punktem na mapie Nevady. Stanu od 1864 roku.

Dlaczego wysiedliśmy w Center Point? Ponieważ linia kolejowa biegła dalej ku południowemu zachodowi, a my zamierzaliśmy dotrzeć do źródeł rzeki Humboldt – na północy. Taki był cel naszej kolejnej, wiosenno-letniej wyprawy w świat pierwotnej przyrody i bezdroży miłych dla każdego wędrowca, który nigdzie się nie spieszy.

Przesadzam? Spróbujcie!

Gdy zeskoczyliśmy ze stopni wagonu na prymitywny peron, złożyłem na nim cały swój bagaż i spojrzałem na zegarek. Była siódma piętnaście. Rano. A więc godzina siódma minut piętnaście, dnia 12 kwietnia 1894 roku. Teraz już wszystko dokładnie ustaliłem. Czy to ważne? Przyszłość pokaże.

Mój towarzysz, czyli Karol Gordon – westman i myśliwy, nauczyciel traperki i serdeczny przyjaciel – tkwił nieruchomo o krok ode mnie, obciążony siodłem, jukami, strzelbą marki Remington oraz grubym, zrolowanym w długą parówkę kocem. Razem nieźle to ważyło.

– No i cóż, Janie? – zagadnął nieco sennym głosem. – Sprawdziłeś godzinę, która jest oczywiście dokładna, ale dla twego rodzinnego Milwaukee. Tu obowiązuje nieco inny czas. Cofnij wskazówki o dwie godziny i chodźmy. Przecież nikt na nas nie czeka i my na nikogo.

– O, do licha! – wykrzyknąłem, tłumiąc ziewanie. – Zupełnie o tym zapomniałem. A więc mamy piątą rano! I dlatego tak tu pusto. Ty o wszystkim zawsze pamiętasz, Karolu – westchnąłem.

Podniosłem z ziemi siodło, które wydało mi się piekielnie ciężkie, dźwignąłem pękato wypchane juki oraz koc.

Ominąwszy malutki budynek stacyjny z wymalowaną tuż pod okapem dachu nazwą „Center Point”, znaleźliśmy się na placyku o twardej jak kamień powierzchni ze spękanej gliny.

Słońce stało nad horyzontem i oświecało pustą ulicę-drogę, ograniczoną z dwóch stron szeregiem parterowych drewnianych domów. Gdzieniegdzie wystrzelał ponad linię dachów budynek dwupiętrowy, wcale nie ładniejszy od swych niskich sąsiadów.

Wlekliśmy się, a raczej człapali jak dwa zmordowane konie. Bardzo senne. Ostatnią noc spędziliśmy w dusznym, nieprzytulnym wagonie, budząc się przy każdym gwiździe parowozu i każdym zgrzycie hamulców.

Ulica-droga nadal była pusta, jeśli nie brać pod uwagę stojących tu i ówdzie przed budynkami wozów bez koni.

– Hej, Janie! – zawołał mój towarzysz, w widoczny sposób siląc się na wesołe brzmienie głosu. – Dyliżans! Popatrz tam. I ludzie!

Rzeczywiście, jakieś dwieście jardów^() przed nami stał pojazd, którego kształt oraz dwie pary przyprzęgniętych zwierząt nie mogłyby zmylić niczyich oczu.

– No i cóż z tego? – wzruszyłem ramionami. – Przecież nie będziemy z niego korzystać. Chyba że zmieniłeś zamiar – tym razem nie powstrzymałem ziewnięcia i dodałem bez związku: – Och, jak mi się chce pić!

– No właśnie! Więc wyciągaj nogi. Nie o dyliżans bowiem mi chodzi, ale o dom, przed którym się zatrzymał. To jest zapewne saloon albo hotel jednocześnie. Kufel piwa, poduszka pod głowę... oto czego nam potrzeba. Nie sądzisz?

Mruknąłem, że „sądzę”, i zmusiłem się do szybszego marszu.

Dyliżans stał o kilka kroków przed wejściem do piętrowego budynku, a nad tym wejściem zobaczyłem wymalowany zgniłozieloną farbą wielki liść klonu, pod którym widniał napis (tej samej barwy): „Pod Klonem. Hotel – saloon w Center Point. Bufet i pokoje gościnne”.

Wszystko to zdążyłem przeczytać, nim moją uwagę skierował w inną stronę donośny głos:

– Panie i panowie! Za pięć minut odjeżdżamy! Uwaga! Do Colding, Beaver, Thompson! Proszę wsiadać! – wołał stojący przy drzwiczkach pojazdu młody człowiek. – Dżentelmeni! Jeszcze są dwa wolne miejsca!

To było do nas. Zamachałem ręką na znak, że nie skorzystamy z zaproszenia i skręciłem ku wejściu do saloonu. Ale tu musiałem się zatrzymać. Cienki, lecz długi strumyk podróżnych właśnie zaczął wypływać z dość wąskiego korytarza, tarasując go tobołkami, paczkami, walizami. Wreszcie strumyk idących wysechł. Karol wkroczył pierwszy, ja za nim.

Za korytarzykiem ujrzałem sporą salkę z okrągłymi stolikami, z wielkim jak barykada bufetem ustawionym pod ścianą. Pachniało kwaśnym odorem piwa oraz dymem tytoniowym, którego siwe pasma jeszcze się snuły pod sufitem. Znów usłyszałem:

– Do Colding, Beaver, Thompson! Proszę wsiadać! Odjeżdżamy!

Po chwili rozległ się trzask bicza, potem turkot kół i tupot końskich kopyt. Odgłos coraz bardziej cichł, aż zagubił się gdzieś w dali.

Zwaliłem mój bagaż obok stolika pod oknem, przewiesiłem winchester przez ramię (zgodnie z zapamiętanym ostrzeżeniem Karola: „kiedy przebywasz na Zachodzie zwanym Dzikim, nigdy nie rozstawaj się z bronią, chyba że jesteś za zamkniętymi na klucz drzwiami pokoju”) i podszedłem do bufetu. Wspomniałem już, że wyglądał jak barykada obita miedzianą blachą, nad którą sterczały dwa połyskujące krany.

Za bufetem lub, jeśli kto woli, szynkwasem nie było nikogo. Widać pusta sala skłoniła barmana do opuszczenia posterunku. Karol oparł się o metalową balustradę biegnącą wzdłuż bufetu i półdolarówką zastukał w lśniący blat. Raz i drugi. Wtedy ujrzałem, jak w przeciwległej ścianie uchyliły się małe drzwiczki. Mężczyzna w białej bawełnianej bluzie, w równie białej okrągłej czapeczce i miękkich pantoflach, bezszelestnie podszedł do szynkwasu i uśmiechnął się:

– Dzień dobry.

To było miłe.

– Dzień dobry – odparłem, jednocześnie wspominając ordynarnych barmanów z małych miasteczek, którzy obsługiwali podróżnych w sposób zniechęcający do powtórnej wizyty.

– Czym mogę panom służyć?

– Na początek – zadysponował Karol – dwoma kuflami piwa.

– To bardzo dobry początek – stwierdził barman. – Właśnie wczoraj otrzymałem świeży transport. Przez noc się ustało i jest znakomite.

Postawił kufle, odkręcił jeden z kranów i złocisty płyn wypełnił naczynia. Przenieśliśmy je na stolik, tak by nie uronić ani kropelki z wianuszka piętrzącej się, białej niczym śnieg piany. Piwo okazało się naprawdę znakomite. Zimne, pachnące, o doskonałym smaku.

Piłem je powoli, z przerwami, zerkając na barmana. Zajęty był energicznym szorowaniem bufetu. Potem zaczął białą ściereczką przecierać kufle, szklanki i kieliszki. (Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego barmani w chwilach wolnych od obsługi gości z takim zapamiętaniem czyszczą przedmioty, które są zupełnie czyste. Może z nudów?).

Nasz barman tak długo oddawał się tym bezsensownym, moim zdaniem, czynnościom, jak długo piliśmy piwo. Gdy ostatnia kropelka została wysączona, zawołał zza swej lśniącej barykady:

– Powtórzyć?!

Zaprzeczyliśmy.

– A czym mogę jeszcze służyć?

– Śniadaniem – odparł Karol – i pokojem dla dwóch osób.

– Jajka na bekonie i kawa świeżo parzona. Może być?

– Doskonale – kiwnąłem głową.

Barman zniknął za malutkimi drzwiami.

– No więc, Karolu – odezwałem się – jesteśmy w połowie drogi. Dziki Zachód już się nam kłania. Pomyśl tylko: przez cztery miesiące nie będę wysłuchiwał skarg pacjentów, turkotu kół po ulicznym bruku, nie będę patrzył na tłumy przechodniów, stale spieszących się nie wiadomo po co i dokąd.

Mój towarzysz ziewnął.

– Oczywiście – odparł – oczywiście. Zawsze cię podziwiałem, że możesz wytrzymać przez cały rok w mieście, i to w najbardziej hałaśliwym centrum.

– A gdzież miałbym mieszkać? Może w Center Point? Myślę, że całoroczne honorarium od pacjentów starczyłoby mi zaledwie na kufel piwa. Wielkie miasta mają również swe atrakcje. Życzę ci jak najdłużej pomyślnej traperki, ale przecież nieuchronnie nadejdzie dzień, w którym nogi odmówią ci posłuszeństwa. Gdzie wówczas na stałe zamieszkasz? W leśnym szałasie, w zbitym z bali blokhauzie w środku puszczy?

Roześmiał się:

– Nigdy dotąd nie zastanawiałem się nad tym, lecz sądzę, że nie wybiorę na miejsce pobytu leśnej głuszy. Samotność bywa czasami bardzo przykrym uczuciem. Ty nigdy go nie doświadczyłeś, więc nawet nie wiesz, do czego może doprowadzić.

– Ale domyślam się. Z tego, co powiedziałeś, wynika, że nie zaszyjesz się w bezludnym ustroniu. I słusznie. Lecz gdzie założysz swą nową siedzibę?

– Kto wie, kto wie, czy nie zapuszczę korzeni na przykład w Milwaukee?

– Zawsze będziesz mile widzianym gościem! Chyba wiesz o tym.

– O, nie, nie! Jeśli w Milwaukee, to gdzieś na krańcach miasta, najlepiej nad jeziorem. Nigdy w śródmieściu.

Tu przerwaliśmy rozmowę, bo zjawił się barman z zapowiedzianym śniadaniem. Uporaliśmy się z tym szybko.

– A teraz – Karol zwrócił się do barmana – prosimy o klucz do pokoju.

– Nancy! – zawołał barman, uchylając małe drzwiczki za szynkwasem – czy siódemka posprzątana? Daj mi klucz!

Drzwiczki otworzyły się szerzej. Młoda kobieta w białym czepku i w perkalowej niebieskiej sukni podała klucz i znikła.

– Pokój numer siedem – poinformował barman. – Długo tu panowie zabawią?

– Ze dwa dni.

– Życzę przyjemnego odpoczynku. Prosto schodami na górę – wskazał ręką. – Trzecie drzwi po prawej stronie.

Zapłaciliśmy za śniadanie, wzięli klucz oraz wszystkie bagaże i objuczeni powlekli się na piętro. Karol otworzył drzwi, a ja wkroczyłem pierwszy, by jak najszybciej pozbyć się dźwiganych ciężarów.

Pokój był obszerny, z dwoma łóżkami, szafą, stolikiem i umywalką. Przez otwarte okno wpadał ciepły podmuch wiatru, a wraz z nim turkot toczącego się pojazdu, zapewne pierwszego, jaki tego ranka wyjechał na ulicę Center Point.

Nalałem z wiadra wody do miednicy wielkiej jak pływacki basen i pierwszy raz po kilkudniowej podróży koleją umyłem się dokładnie. Po czym wsunąłem się z rozkoszą pod miękki pled. Jeszcze przez minutę lub dwie słyszałem człapanie końskich kopyt po ulicy, jeszcze spojrzałem na zegarek (wskazywał siódmą według tutejszego czasu, więc dopiero od dwóch godzin bawiliśmy w Center Point!) i otuliwszy się po uszy kocem, zasnąłem.

Obudziły mnie promienie słońca. Spojrzałem na sąsiednie łóżko – derka odrzucona, puste. Gdzie Karol? Sięgnąłem po zegarek. Dwunasta. A więc spałem pięć godzin.

Kiedy zszedłem na parter, w barze nie było już tak pusto jak rankiem, przy wszystkich stolikach siedzieli goście. Nie dostrzegłem wśród nich Karola. Nie wiedziałem, co robić: wyjść na ulicę czy czekać tutaj? Podpierając ścianę, rozglądałem się dokoła. Do grupki czterech mężczyzn pijących piwo przy szynkwasie nie miałem ochoty się przyłączyć. Nie spodobały mi się ich twarze. Raz jeszcze rozejrzałem się po sali, w samą porę, by zauważyć, jak od ustawionego w kącie stołu podniosło się trzech gości: starszy, długobrody i łysiejący brunet oraz dwóch dokładnie ogolonych młodzików w kowbojskich, szerokoskrzydłych kapeluszach. Zostawili trzy puste talerze, trzy puste kufle i – co najważniejsze – trzy puste stołki. Natychmiast siadłem na jednym z nich, zastanawiając się jednocześnie, czy miałbym prawo sprzeciwić się, gdyby któryś z amatorów piwa tkwiących przy bufecie zapragnął przysiąść się do mnie.

Moje rozmyślania przerwało nagłe pojawienie się Karola. Mówię: nagłe, ponieważ niespodziewanie ujrzałem go obok sąsiedniego stolika, jak omijając siedzących, przeciskał się ku mnie.

– Świetnie, Janie! Właśnie jest pora na lunch.

– Czekam na ciebie i czekam. Powinieneś mnie uprzedzić. Gdzieżeś się szwendał?

– Przepraszam, sądziłem, że będziesz spał dłużej, i postanowiłem wykorzystać ten czas na znalezienie koni.

– Beze mnie? Wiem, że znasz się na koniach, chciałbym jednak sam obejrzeć wierzchowca, na którym mam jechać.

– To jasne. Ale ja jeszcze koni nie kupiłem. Nie zrobiłbym tego bez ciebie.

– A oglądałeś je?

– Nie.

Parsknąłem śmiechem.

– Nie rozumiem: nie kupiłeś, nie widziałeś...

– Ech, prosta sprawa. Wyszedłszy stąd, zagadnąłem któregoś z przechodniów o konie do jazdy wierzchem. Poinformował mnie, że najlepiej zwrócić się w tej sprawie do miejscowego kowala. Trafiłem bez trudu, jako że w Center Point istnieje tylko jedna ulica, a tutejszy kowal nazywa się... Smith^()!

– Zabawne – wzruszyłem lekko ramionami.

– Tak, tak. Bodajże Henry Smith.

– No, ale co z końmi?

– Obiecał, że się rozejrzy, jutro da odpowiedź.

– Okropne – stwierdziłem. – Co będziemy tu robić przez cały dzień? Nevil pewnie już na nas czeka.

W tym miejscu należałoby wyjaśnić, kim jest i jaką rolę odegrał w naszym wyjeździe Jonas Nevil. Wymagałoby to jednak dłuższego omówienia. Postaram się więc później wszystko wyjaśnić. Tymczasem wystarczy, że Jonas Nevil miał nas oczekiwać w miasteczku o nazwie Colding.

– Mylisz się, Janie. Nevil miał przybyć dopiero po piętnastym kwietnia, nie ma się więc o co martwić. A wolny czas poświęcimy na obejrzenie Center Point.

– Nic ciekawego. Na pewno niczym nie różni się od innych miasteczek Dzikiego Zachodu. Przejeżdżaliśmy już przez setki podobnych.

W tym momencie do naszego stolika podszedł kelner w białym kitlu, z serwetką w lewej dłoni. Skłonił się sztywno i niepytany wyrecytował jednym tchem:

– Pieczeń barania albo stek wołowy.

Po czym utkwił w nas spojrzenie bezbarwnych oczu bez wyrazu.

– Dwa steki – zadecydowałem – i dwa kufle piwa.

Skłonił się sztywno i odszedł.

– Drewniany kelner – zauważyłem. – Przypomina pajacyka z teatru marionetek, którego pociąga się za sznurek.

– O, znowu zmierza ku nam – szepnął Karol. – Pewnie zabrakło steków.

Jednakże pomylił się, nie chodziło o steki.

– Przepraszam panów – odezwał się bezbarwnym głosem. – Pewien dżentelmen stojący przy bufecie, tam – wskazał ręką – pyta, czy mógłby się przysiąść na chwilkę. Boli go noga i jest zmęczony.

– Prosimy – odpowiedział Karol – będzie nam miło.

A gdy kelner odszedł, dodał:

– Może dowiemy się czegoś o życiu w Center Point? Pogadamy, przecież nigdzie nam się nie spieszy.

Po chwili przydreptał do nas, mocno kulejąc, mężczyzna w średnim wieku.

– Bardzo dziękuję. Noga mnie rwie i ciężko mi stać – powiedział usprawiedliwiająco. Postawił przed sobą do połowy opróżniony kufel i usiadł.

– Uff – odsapnął – jak to przyjemnie chociaż na chwilę spocząć. A panowie przyjezdni, zgaduję.

– Tak – powiedziałem i wiedziony zawodową ciekawością zapytałem:

– Zwichnął pan nogę?

– Ot, głupstwo. Za kilka dni znowu będę biegał jak antylopa.

– Jest pan tego pewien? – wtrącił się Karol. – Może lepiej zwrócić się do lekarza?

– Do lekarza? A gdzież go szukać?

– Tu – Karol wskazał na mnie. – I to dobry lekarz, chirurg.

Wytrzeszczył oczy.

– Panowie żartujecie sobie... – w jego spojrzeniu dostrzegłem nie tylko zdumienie, ale i niedowierzanie.

– Nie żartujemy – odpowiedziałem poważnie. – Chciałbym obejrzeć pańską nogę.

– Naprawdę?!... O, doktorze! Spadł nam pan z nieba.

– Nam? – zdziwiłem się.

– Tak. Mój kolega i przyjaciel zachorował. Ja kuleję, ale jakoś chodzę, a on przez cały czas leży w łóżku.

– Gdzie? – zapytałem.

– Na pięterku. Pokój numer pięć. Gdyby pan zechciał...

– Oczywiście.

– To ja go uprzedzę.

Dopił resztę piwa, skłonił się i już go nie było.

– No i co o tym sądzisz?

– Co sądzę? – powtórzyłem pytanie. – Hm... grzeczny jakiś jegomość.

– I co więcej?

– Więcej... nic – wzruszyłem ramionami.

– Więc ja ci powiem, kim ten człowiek nie jest, bo kim jest, to sprawa trudniejsza.

– Czyżbyś był jasnowidzem, Karolu – zadrwiłem.

– Nie trzeba być jasnowidzem, aby stwierdzić, że nasz nowy znajomy nie jest farmerem. Zbyt gładko się wyraża i zbyt delikatne ma dłonie. Zauważyłeś?

– Nie.

– Ten człowiek na pewno nie zajmuje się pracą fizyczną.

– Więc kim może być? – zapytałem nieco rozbawiony.

– Nie lekarzem, na inżyniera nie wygląda, ani na prawnika...

– Z czego to wnioskujesz?

– Z tego, że choć się wyraża gładko, od czasu do czasu wtrąca słowa, których nie użyłby adwokat.

– Jakie słowa?

Nie zdążył odpowiedzieć, zjawił się bowiem kelner z zamówionymi potrawami, a w chwilę po nim świeżo poznany mężczyzna.

– Mój kumpel – poinformował, siadając – jest już przygotowany na pana przybycie, doktorze.

Pomyślałem, że słowa „kumpel” istotnie nie użyłby żaden adwokat ani sędzia i że chyba Karol ma rację.

Uwinęliśmy się dość szybko z lunchem.

– Jeżeli pan doktor łaskaw...

Wstaliśmy od stołu.

– Niech pan prowadzi – powiedziałem do nieznajomego.

Skłonił się i ruszył pierwszy w kierunku schodów. Ja za nim, za mną Karol. Gdy dotarliśmy do korytarza, nieznajomy przystanął i obejrzał się.

– To panowie obaj? – zagadnął głosem, w którym wyczułem nutkę niepokoju.

– Obaj – odparłem. – Mój przyjaciel jest świetnym pomocnikiem we wszystkich nagłych przypadkach chorobowych.

Mruknął coś niezrozumiałego i zatrzymał się przed drzwiami, na których wymalowano białą farbą cyfrę „5”.

– To tu – nacisnął klamkę. – Proszę.

Wkroczyliśmy do środka. Ten pokój nie różnił się niczym od zajmowanego przez nas: taka sama szafa, stolik i dwa krzesła. Na jednym z dwóch łóżek spoczywała jakaś postać przykryta pledem. Poruszyła się i wówczas zauważyłem, że leży na brzuchu.

– To lekarz? – usłyszałem stęknięcie.

– Lekarz – potwierdziłem, podchodząc do łóżka. – Co panu dolega?

– Oj, doktorze. Wszystko mnie boli, a najgorzej plecy.

– Billy – pochylił się nad nim nasz przewodnik – będzie dobrze. To znakomity chirurg. Za dwa dni będziesz skakał jak nowo narodzone cielę.

– Och – znowu stęknął leżący – łatwo ci mówić, boś tylko z nogą wylazł z tej awantury, ale ja...

– Uspokój się, Billy – przerwał mu towarzysz. – Proszę, panie doktorze – podsunął mi krzesło.

Karol już bez żadnego zaproszenia usiadł na sąsiednim.

Sięgnąłem dłonią i delikatnie odsunąłem koc wraz z prześcieradłem. Na plecach chorego ujrzałem długie pasma sińców prawie fioletowej barwy. Łatwo odgadłem, że leżący przede mną był ofiarą czyjejś bardzo brutalnej napaści otrzymał bowiem sporą porcję uderzeń zadanych kijem lub pałką.

– Bardzo boli? – zapytałem.

– Piecze jak sto diabłów.

– No to przez chwilę będzie piekło jeszcze bardziej. Muszę zbadać pańskie żebra i kręgosłup.

– Oj, doktorze – jęknął. – Czy to konieczne?

– Konieczne – odparłem i nie zwracając uwagi na dalsze pojękiwania, dobrze wygniotłem mu plecy, a później i piersi. Nie stwierdziłem, na szczęście, żadnych uszkodzeń kości.

– Kto pana tak urządził? – zapytałem, skończywszy badanie.

– Źli ludzie, panie doktorze.

– W Center Point? – zainteresował się Karol.

– Nie, nie. W Colding.

– Jakaś bójka, awantura? – dopytywał się mój przyjaciel.

– Coś w tym rodzaju – odparł ogólnikowo.

Z kolei zająłem się drugim z tych nieoczekiwanych pacjentów. Stwierdziłem lekkie opuchnięcie w kostce, głupstwo w porównaniu ze stanem jego towarzysza. Poprosiłem Karola, aby przyniósł moją podręczną apteczkę. Nigdy się z nią nie rozstawałem podczas naszych wspólnych wypraw, dzięki czemu mogłem wielokrotnie przyjść z pomocą chorym, a nawet rannym. Bo i na takie wypadki trafiałem. Teraz opatrzyłem obu nieszczęśników. Lecz okłady należało powtarzać przynajmniej przez trzy dni.

– Jest tu apteka? – zagadnąłem.

– Chyba jest – stwierdził leżący.

– Jest, na pewno jest – oświadczył jego towarzysz.

– Doskonale. Wypiszę receptę. Dajcie mi kawałek papieru.

Okazało się jednak, że moi pacjenci nie mają nawet skrawka papieru. My również – ani papieru, ani pióra, ani atramentu. Nic dziwnego, któż bowiem woziłby w daleką drogę papier i wszystko plamiący atrament?

– Sam pójdę do apteki – powiedziałem – i to załatwię. Chodźmy, Karolu.

– Doktorze, serdeczne dzięki – odezwał się na pożegnanie kulawiec. – Jesteśmy wiele panu winni, ale los nas ciężko doświadczył. Zostaliśmy nie tylko pobici, ale i ograbieni.

– O co chodzi? – zdziwiłem się.

– O pańskie honorarium. Wiem, że lekarze biorą honoraria za porady...

– Nie ma o czym mówić – przerwałem. – Kiedy podróżuję, nie zajmuję się praktyką lekarską, a więc nie biorę pieniędzy. Idziemy, Karolu.

– Chwileczkę – zaprotestował kulawiec. – Nie chcę być niewdzięcznikiem. Jeśli pan doktor pozwoli, nauczę go kilku karcianych sztuczek.

Na chwilę zaniemówiłem ze zdumienia.

– Jakież to sztuczki? – zainteresował się Karol.

– Różne, bardzo różne. Na przykład: czerwone wygrywa, czarne przegrywa. Bierzemy do ręki trzy karty: dwie czarne, jedną czerwoną...

Roześmiałem się w połowie tego objaśnienia.

– Dziękuję. Znam tę sztuczkę, to gra oszustów.

– Ależ nie – zaprotestował informator. – Można wygrać. Ja pana nauczę, doktorze.

– Dziękuję – odparłem. – Karciane sztuczki mnie nie interesują. Idziemy, Karolu – powtórzyłem po raz trzeci. – Przed wieczorem przyniosę lekarstwo i sprawdzę wasze opatrunki.

Wyszedłem na korytarz, za mną Karol. Śmiał się cicho.

– Wiesz już teraz, kim są twoi pacjenci? – zapytał półgłosem, gdy schodziliśmy z piętra.

– Chyba jakieś niebieskie ptaki, ale mogę się mylić. Sztuczki z kartami zna wielu moich pacjentów. Pokazują je czasem dla zabawy.

– Ale tej dwójce nie do zabawy służą. To para wydrwigroszy, Janie. Oni utrzymują się z tej karcianej profesji. Jeden pokazuje sztuczki, drugi pełni funkcję naganiacza.

– Jak to: naganiacza?

– No, bo przecież ktoś musi wygrywać, inaczej obcy szybko by się zorientowali, że coś jest nie w porządku. Taki naganiacz udaje obcego i co pewien czas wygrywa.

– Mniejsza z tym. Mnie, jako lekarza, nic nie obchodzi zawód chorego. Idziemy szukać apteki.

Przepchaliśmy się przez zatłoczoną salkę baru i wyszli na ulicę. Przed budynkiem trzy konie stały przywiązane do poprzecznej belki, umocowanej do dwóch pionowych słupków. Popularnie takie urządzenie nazywa się koniowiąz. Na ławce, tuż obok wyjścia, siedział i pewnie drzemał jakiś mężczyzna z głową opartą o ścianę budynku, w kapeluszu nasuniętym na oczy. Nie chciałem go niepokoić, lecz Karol trącił siedzącego w ramię. Człowiek w kapeluszu podniósł głowę. Ujrzałem oblicze mocno przypieczone słońcem, okrągłe niczym piłka, z której wystawał potężny nochal górujący nad długimi wąsami.

– Co?! – zapytał, spoglądając na nas zmętniałym wzrokiem. Wyglądał na zapalonego amatora whisky, której parę szklaneczek musiał niedawno wypić.

– Słuchaj, przyjacielu – odezwał się Karol – czy wiesz, gdzie tu się znajduje apteka?

– Tu? – powtórzył i ziewnął.

– No tu, w Center Point.

– Aha! Tam – wskazał ręką w prawo, po czym znowu oparł się o ścianę, nasunął kapelusz na oczy i lekko zachrapał.

– Miejmy nadzieję, że wskazał nam właściwy kierunek – zauważył mój przyjaciel.

Skręciliśmy w prawo. Szeroka ulica podobnie jak wczesnym rankiem była pusta. Znikły też wozy bez koni i to chyba była jedyna różnica. Myślę, że przespaliśmy godziny największego ruchu.

Z bezchmurnego nieba słońce grzało tak intensywnie, jakby to był środek lata, a nie początek wiosny. Ale przecież to Nevada, kraj słońca, pustyń i wysychających rzek.

Szliśmy tak czas jakiś, aż zastąpiło nam drogę pędzone przez kowbojów stado na pół zdziczałego bydła, które zajęło całą szerokość ulicy, zmuszając nas do schronienia się we wnętrzu sklepiku. Nad wejściem wisiał prymitywny szyld zawiadamiający przechodniów, że sprzedaje się tam „towary mieszane”. Istotnie była to zadziwiająca mieszanina.

Na kilka minut staliśmy się przedmiotem zainteresowania bardzo znudzonego sprzedawcy i chyba jednocześnie właściciela. Starał się nas namówić do kupna najpierw skórzanej kamizelki, później kurty z takiegoż materiału, wreszcie pokazał nam parę „całkowicie nieprzemakalnych” butów, rzekomo – jak zapewniał – uszytych z bizoniej skóry, co uznałem za oczywistą blagę, ponieważ polowania na bizony należały do dawno minionej przeszłości. Z powodu niedostatku bizonów, oczywiście. Na terenie Nevady nie żyło już ani jedno zwierzę tego gatunku. Nawet przed dziesiątkiem lat bizonie stada rzadko kiedy odwiedzały Nevadę pozbawioną wody i paszy.

– Nie przekonawszy nas do butów, handlarz zaproponował nam komplet garnków, z kolei siodło z jukami, a w końcu nieźle prezentującą się dubeltówkę nieznanej mi marki. Gadał przez cały czas, prawdopodobnie aby powetować sobie godziny przymusowego – z braku klientów – milczenia. Widać było, że chce nas jak najdłużej zatrzymać. Zapytaliśmy o aptekę.

– Trzy domy dalej, po prawej stronie, proszę panów. Cały budynek pomalowany niebieską farbą. Nie sposób go ominąć. To doskonała apteka połączona z drogerią. Świetnie zaopatrzona, największa i najlepsza w okolicy. Jeżeli jedziecie dalej, radzę skorzystać z takiej okazji, bo gdzie indziej...

– Ależ oczywiście, oczywiście – przerwał mu Karol. – Na pewno skorzystamy. Do zobaczenia!

Zostawiliśmy niepocieszonego sklepikarza i wyszli znów na ulicę.

Dom, w którym mieściła się apteka, istotnie pomalowany na niebiesko, wyróżniał się od sąsiednich również i tym, że zbudowany był z cegieł, a nie z desek i bali. Dość spory parterowy lokal z luksusowymi jak na Center Point witrynami składał się z dwóch części, chociaż do wnętrza prowadziły jedne drzwi.

Po lewej stronie znajdowała się drogeria, dziwny dla mnie rodzaj sklepu (z którym niejeden raz się spotykałem), w którym można kupić zarówno lody, jak proszek od bólu głowy lub tabliczkę czekolady, butelkę wody mineralnej, termometr lub przeczyszczające zioła. A poza tym mydło, pastę do butów, cukierki... Nie potrafię wyliczyć wszystkich artykułów, jakie oferuje klientowi taka drogeria.

W aptece stanąłem przed obliczem siwego pana w białym kitlu, tkwiącego za szeroką ladą.

Poprosiłem o papier, pióro i atrament.

– Pan się pomylił, drogeria jest tam – wskazał ręką.

– Wiem, ale muszę wypisać receptę.

– Receptę? – zdziwił się.

– Tak, jestem lekarzem.

Spojrzał na mnie nieufnie. Skórzana kurta i szerokoskrzydły kapelusz raczej upodabniały mnie do kowboja. Jednakże przyniósł żądane przedmioty. Wypisałem, co miałem wypisać, a że recepta sporządzona została, jak zwykle, w języku łacińskim, raczej w tych stronach mało znanym, spojrzenie aptekarza złagodniało.

– Czy może być za godzinę? – zapytał. – Jestem sam, bo mój laborant zachorował.

– Nawet za dwie – odparłem.

– Przepraszam, doktorze, pan tu jest chyba po raz pierwszy.

– Po raz pierwszy – potwierdziłem.

– Na stałe?

– Nie, tylko przejazdem.

– Za godzinę płyn na okłady i maść będą do odbioru.

Postscriptum

Ojciec zawsze szczycił się tym, że Jego powieści mają solidną podbudowę – historyczne i kulturowe tło. Od 1965 roku zgromadził olbrzymią kolekcję książek i opracowań naukowych na temat historii, kultury i geografii Stanów Zjednoczonych i Kanady z końca XIX wieku, ze szczególnym uwzględnieniem kultury indiańskiej.

Przedziwnym zbiegiem okoliczności w 1974 roku ja przybyłem do Kanady i pozostałem tu na stałe. Mogłem dzięki temu dostarczać Ojcu najbardziej interesujące i miarodajne opracowania książkowe i albumowe dotyczące Dzikiego Zachodu.

Odbyliśmy wspólnie kilka wypraw po Stanach i Kanadzie. Odwiedzaliśmy muzea i indiańskie rezerwaty, a Ojciec przesiadywał w bibliotekach uniwersyteckich, szukając historycznych źródeł oraz map do nowej powieści.

Oczywiście Dziki Zachód dziś już nie istnieje, Indianie też są dzisiaj inni, ale przyroda i krajobrazy pozostały w wielu miejscach te same – olbrzymie połacie lasów, jeziora, góry i prerie.

Dominik Wernic

Montreal, Kanada 2014W cyklu „Wiesław Wernic – Klasyk Powieści Westernowej” ukazały się:

– „Tropy wiodą przez prerię”

– „Szeryf z Fort Benton”

– „Słońce Arizony”

– „Colorado”

– „Płomień w Oklahomie”

– „Łapacz z Sacramento”

– „Człowiek z Montany”

– „Gwiazda trapera”

– „Wędrowny handlarz”

– „Przez góry Montany”

– „Na południe od Rio Grande”

– „Ucieczka z Wichita Falls”

– „Barry Bede”

– „Old Gray”

– „Skarby MacKenzie”

– „Znikające stado”

– „Wołanie dalekich wzgórz”

– „Sierżant konnej policji”

– „W Nowej Fundlandii”

– „Złe miasto”
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: