Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Warleggan - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
9 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Warleggan - ebook

Ross angażuje się w wyjątkowo ryzykowne przedsięwzięcie górnicze, co zagraża nie tylko bezpieczeństwu finansowemu rodziny, lecz również burzliwemu małżeństwu z Demelzą. Kiedy między Rossem a Elizabeth odradza się dawne zauroczenie, Demelza rozpoczyna niebezpieczny flirt z przystojnym Szkotem, oficerem kawalerii. Poldarkom zagląda w oczy bankructwo i wydaje się, że czeka ich klęska na wszystkich frontach...

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-461-2
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy

W latach dziewięćdziesiątych osiemnastego wieku w trójkącie między Truro, St Ann’s i St Michael na wybrzeżu Kornwalii nie istniało intensywne życie towarzyskie. Znajdowało się tam sześć dworów należących do miejscowych ziemian, lecz okoliczności nie skłaniały ich do utrzymywania ze sobą kontaktów.

Ruth Treneglos, z domu Teague, usilnie się starała uczynić swój dwór Mingoose House – najstarszy i położony najdalej na wschód – nowym ośrodkiem życia towarzyskiego, lecz w ostatnich czasach plany Ruth pokrzyżowało macierzyństwo. Jej rubaszny i nieokrzesany małżonek John interesował się tylko polowaniami, a teść był zbyt głuchy i zaabsorbowany studiami nad starożytnością, by przejmować się gośćmi w salonie. W Werry House, największej rezydencji w okolicy, cieszącej się najgorszą opinią, mieszkali sir Hugh Bodrugan, znany z lubieżności i mało wytwornych manier, oraz lady Constance Bodrugan, jego macocha – tak młoda, że mogłaby być jego córką – która hodowała psy, karmiła psy i przez większość dnia mówiła tylko o psach.

W przeciwległej, zachodniej części trójkąta znajdował się Place House, wzniesiony na początku wieku, niepasujący do otoczenia pałacyk w stylu palladiańskim, gdzie mieszkał baronet John Trevaunance, bezdzietny wdowiec. W pobliżu stał dwór Killewarren należący do Raya Penvenena, bogatszego od utytułowanego sąsiada i jeszcze bardziej ostrożnego.

Można by się spodziewać, że mieszkańcy obu dworów znajdujących się w środkowej części trójkąta – jedna posiadłość była położona na wybrzeżu, a druga nieopodal – wykażą więcej przedsiębiorczości, nie tylko ze względu na położenie swoich domów, lecz również dlatego, że były to młode małżeństwa, które mogłyby być zainteresowane życiem towarzyskim. Niestety, żadne z nich nie miało pieniędzy.

Na wzgórzu między Sawle a St Ann’s, osłonięty drzewami, stał piękny, dostojny elżbietański dwór w Trenwith, w którym mieszkali Francis Poldark, jego żona Elizabeth i prawie ośmioletni syn, a także daleka krewna Francisa, ciotka Agatha, tak stara, że nikt nie znał dokładnie jej wieku. Pięć kilometrów na wschód znajdował się szósty, najmniejszy dwór, Nampara, wzniesiony w epoce georgiańskiej. Odznaczał się prostą architekturą, a jego budowy nigdy nie dokończono, lecz miał swoistą indywidualność i urok, co było również cechą charakterystyczną właścicieli. Mieszkał tam Ross Poldark z żoną Demelzą i synem Jeremym, który niedawno skończył rok.

Spośród sześciu dworów w pierwszych dwóch królowały dzieci i psy, kolejne dwa dysponowały funduszami, by przyjmować gości, lecz nie chciały tego robić, a dwa ostatnie nie mogły sobie na to pozwolić. Kiedy zatem w maju tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego drugiego roku mieszkańcy pięciu dworów otrzymali od właściciela szóstego zaproszenie na przyjęcie, które miało się odbyć wieczorem dwudziestego czwartego maja, wywołało to zdziwienie i komentarze. Sir John Trevaunance pisał, że w tej chwili gości u niego siostra, a ponadto brat Unwin, poseł do Izby Gmin z Bodmin, co jest dobrą okazją do wydania balu.

Wyglądało to na tak niewiarygodny powód zerwania z wieloletnią tradycją, że wszyscy zastanawiali się nad prawdziwymi motywami sir Johna. Demelza Poldark bez trudu wskazała jeden z nich.

Gdy przyniesiono list, Ross przebywał w nowej kopalni Wheal Grace, gdzie spędzał teraz prawie cały czas, a Demelza niecierpliwie czekała na jego powrót.

Nakrywając do stołu przed lekkim posiłkiem – kolacja miała być dopiero o ósmej – zastanawiała się, jak się zakończy to ryzykowne, niedawno rozpoczęte i prawdopodobnie ostatnie przedsięwzięcie. Wheal Leisure, kopalnia położona na klifie, zbudowana przez Rossa wraz z sześcioma wspólnikami w tysiąc siedemset osiemdziesiątym siódmym roku, w dalszym ciągu przynosiła zyski, lecz w ostatnim roku Ross sprzedał połowę udziałów i zainwestował pieniądze w bardziej ryzykowne przedsięwzięcie górnicze.

Jak dotąd było ono fiaskiem. Na powierzchni zamontowano nową, doskonałą maszynę parową zaprojektowaną przez dwóch młodych inżynierów z Redruth. Wszystkie obietnice konstruktorów się potwierdziły, lecz na poziomie trzydziestu sążni, gdzie w dawnych czasach prowadzono prace wydobywcze, natrafiono tylko na wyeksploatowane wyrobiska, a na nowych poziomach czterdziestu i pięćdziesięciu sążni znajdywano rudę bardzo niskiej jakości, jeśli w ogóle się pojawiała. Maszyna parowa wypompowująca wodę z kopalni pracowała niezwykle wydajnie, ale zużywała węgiel. W obecnej sytuacji z każdą chwilą zbliżał się dzień, gdy w dolinie zapadnie cisza i maszyna pokryje się rdzą.

Demelza zerknęła przez okno i zobaczyła Rossa idącego przez ogród w towarzystwie Francisa Poldarka, brata stryjecznego i wspólnika. Rozmawiali z ożywieniem, lecz widziała, że nie dokonano żadnego niespodziewanego odkrycia. Często obserwowała twarz Rossa w chwili jego powrotu do domu.

Wzięła na ręce Jeremy’ego, który próbował chodzić i w każdej chwili mógł ściągnąć obrus ze stołu, i podeszła do frontowych drzwi, by powitać męża i kuzyna. Wiatr wydął jej żakardową spódnicę w zielone paski.

Kiedy znaleźli się dostatecznie blisko, Francis powiedział:

– Demelzo, w ogóle się nie zmieniasz, ciągle wyglądasz na siedemnaście lat. Nie zamierzałem dziś odwiedzać kopalni, ale, do licha, świeże powietrze dobrze mi zrobiło. Myślę, że herbata z tobą byłaby świetnym uzupełnieniem kuracji.

– Po raz pierwszy wyszedłeś z domu po chorobie? – spytała. – Mam nadzieję, że nie byłeś na dole.

– Po raz drugi. Nie, nie byłem na dole. Ross znowu sam szukał dobrych miejsc, z takim skutkiem jak zwykle. Zdaje się, że Jeremy ma nowy ząbek. Kiedy ostatnio go widziałem, były chyba tylko trzy.

– Siedem! – sprostował Ross. – Wkraczasz na niebezpieczny grunt!

Roześmiali się i weszli do domu. Przez pierwsze kilka minut podwieczorku Jeremy skupiał na sobie powszechną uwagę, lecz niedługo potem pani Gimlett go zabrała i dorośli mieli chwilę spokoju. Demelza, nieco zdyszana, z kosmykiem włosów niesfornie opadającym na jedno oko, nalała sobie drugą filiżankę herbaty.

– Naprawdę czujesz się lepiej, Francisie? Febra minęła?

– To tylko influenza – odparł Francis. – Wszyscy ją złapaliśmy, ale ja czułem się najgorzej. Choake puścił mi krew i zaordynował korę peruwiańską, ale i tak wyzdrowiałem.

Ross wyciągnął przed siebie długie nogi.

– Dlaczego nie leczysz się u Dwighta Enysa? Jest inteligentny, nowoczesny i zna najnowsze teorie medyczne.

Francis prychnął.

– Zawsze opiekował się nami Tom Choake. Moim zdaniem wszyscy medycy są tacy sami. Tak czy inaczej, nasz przyjaciel Enys ma trochę kłopotów z powodu starego Johna Ellery’ego.

– Zdaje się, że bolały go zęby. Enys wyrwał trzy i usunął korzenie, jak to ma w zwyczaju. Choake zadowala się usuwaniem koron. Ale tym razem coś poszło nie tak i Ellery bez przerwy skręca się z bólu.

– Mam wrażenie, że Dwight wydawał się trochę zmartwiony, gdy wczoraj do nas przyjechał – zauważyła Demelza.

– Za bardzo bierze sobie do serca porażki – stwierdził Ross. – To wielka wada w tej profesji.

– To wielka wada w każdej profesji – powiedziała Demelza, usilnie starając się na niego nie patrzeć.

Francis uniósł ironicznie brew. Zapadło krótkie milczenie. Aby je wypełnić, Demelza wzięła kopertę z gzymsu kominka.

– Dostaliśmy zaproszenie, Ross! Pomyśl tylko, w tych trudnych czasach. Czy ty też dostałeś zaproszenie, Francisie? Przypuszczam, że to będzie duży bal. Zastanawiam się, czy powinniśmy się wystroić. Co sądzi o tym Elizabeth?

– Od Trevaunance’ów? – spytał Francis, gdy tymczasem Ross czytał zaproszenie. – Tak, dostaliśmy dziś list. Staruszek robi się z wiekiem ekstrawagancki. Znając sir Johna, w tym szaleństwie jest metoda. Na pewno ma jakiś powód.

– Ach, przyszło mi do głowy to samo – powiedziała Demelza.

– Jaki powód? – spytał Ross, unosząc wzrok znad listu.

Francis zerknął na Demelzę, ale ona czekała, co on powie. Roześmiał się.

– Twoja żona i ja jesteśmy bezlitośni. Bratanica Raya Penvenena, Caroline, to dziedziczka znacznej fortuny. Unwin Trevaunance poluje na nią od dwóch lat. Może zamierza ogłosić, że ją wreszcie dopadł.

– Nie wiedziałem, że wróciła.

– Zdaje się, że przyjechała z Oxfordshire w zeszłym tygodniu.

– Gdyby zamierzano ogłosić zaręczyny, czy przyjęcia nie powinien urządzić Penvenen? – spytała Demelza. – Myślałam, że takie są zasady. Ross, obiecałeś kupić mi książkę na temat etykiety, ale nie dotrzymałeś słowa.

– Zachowujesz się lepiej bez etykiety. Lubię, jak moja żona zachowuje się naturalnie, a nie sztywno, przestrzegając oficjalnych reguł.

– Ray Penvenen nigdy nie wydałby balu nawet z okazji własnych zaręczyn, więc nie powinno to nas zniechęcać do spekulacji.

– Oczywiście się wybierasz? – spytała Demelza.

– Kiedy żegnałem się dziś po południu z Elizabeth, miała taki wyraz twarzy, jakby zamierzała się wybrać.

– Mam nadzieję, że szybko się zaręczą – powiedział Ross. – Jeśli Caroline Penvenen zostanie dłużej w naszej okolicy, prawdopodobnie zawróci w głowie Dwightowi. Będę zadowolony, gdy wreszcie zaręczy się z Unwinem.

– Słyszałem, że Caroline zaprzyjaźniła się z Dwightem podczas ostatniego pobytu w Kornwalii, ale myślę, że Enys jest na tyle rozsądny, by się w to nie wplątywać.

– Moim zdaniem żaden mężczyzna nie jest dostatecznie rozsądny, jeśli kobieta nie jest dostatecznie rozsądna – zauważyła Demelza.

Ross zerknął na nią dobrodusznie.

– Bystra uwaga. Mówisz na podstawie własnych doświadczeń?

Spojrzała mu w oczy.

– Tak, Ross, na podstawie własnych doświadczeń. Pomyśl tylko, jak głupio zachowywałby się sir Hugh Bodrugan, gdybym mu pozwoliła.

Ross zdał sobie sprawę z ukrytego znaczenia swoich słów dopiero wtedy, gdy je wypowiedział. Mogły się odnosić do jego własnego małżeństwa. Był zadowolony, że Demelza przyjęła je we właściwy sposób. Nie przyszło mu do głowy, że dwa lata wcześniej nie miałby żadnych wątpliwości w tej kwestii.

Mniej więcej w tym czasie, kiedy Francis i Ross wracali z kopalni na podwieczorek, przed dworem w Trenwith zsiadał z konia George Warleggan.

Z pozoru nie wydawał się wnukiem kowala, pierwszym członkiem rodziny, który otrzymał wykształcenie godne dżentelmena – chyba że chodziło o strój. Żaden miejscowy ziemianin nie ubrałby się tak elegancko na popołudniową wizytę, nawet jeśli chciał zrobić wrażenie na pani domu, co zresztą było zamiarem George’a.

Pani Tabb wpuściła go do domu i nieco zaaferowana poszła szukać pani Poldark, a w tym czasie George chodził po sieni, uderzając w but szpicrutą i oglądając portrety przodków. Panował tu inny rodzaj ubóstwa niż w położonej w odległości pięciu kilometrów Namparze. Francis i Elizabeth mieli równie mało pieniędzy jak ich kuzyni, ale wielka rezydencja z epoki elżbietańskiej nie może popaść w ruinę w ciągu kilku lat. George podziwiał wspaniałe okno zrobione z setek małych szybek oprawionych w ołów, gdy nagle usłyszał kroki. Odwrócił się i ujrzał Elizabeth schodzącą po schodach.

Zwolniła na jego widok i w kilku ostatnich krokach można było zauważyć wahanie.

– Ach, to ty, George… Pani Tabb powiedziała… nie mogłam uwierzyć…

– Że naprawdę postanowiłem przyjechać. – Warleggan skłonił się uprzejmie nad dłonią Elizabeth. – Przejeżdżałem w okolicy i postanowiłem przywieźć chrześniakowi prezent na urodziny. Pomyślałem, że może dostanę zgodę, by mu go ofiarować.

Ciągle niepewna, Elizabeth przyjęła wręczony podarunek.

– Przecież urodziny Geoffreya Charlesa przypadają dopiero za kilka miesięcy…

– Zeszłoroczne urodziny. To spóźniony prezent.

– Czy Francis…

– Wie, że tu jestem? Nie. A jeśli nawet? Ta dziecinna waśń z pewnością trwa już za długo. Doprawdy, Elizabeth, ponowne spotkanie z tobą to dla mnie wielka radość. Ogromna radość…

Uśmiechnęła się. Nie zarumieniła się jak kilka lat wcześniej, lecz jego podziw sprawił jej przyjemność. Często nie wiedziała, kiedy George jest naprawdę szczery, tym razem jednak była pewna, że tak właśnie jest. Pomyślała, że przytył od ostatniego spotkania: w jego tęgiej sylwetce można było dostrzec zapowiedź mężczyzny w średnim wieku, którym miał się stać. Niezależnie od tego, jak się odnosił do Rossa – zachowanie George’a wobec kuzyna zdecydowanie jej się nie podobało – zawsze bardzo dobrze traktował Francisa, a w stosunku do niej był czarujący.

W salonie zimowym rozpakowała przyniesioną przez niego niewielką paczuszkę. Okazało się, że jest w niej złoty zegarek. Próbowała zwrócić prezent, uważając, że jest zbyt drogi, lecz George nie chciał o tym słyszeć.

– Schowaj go na jakiś czas do szuflady, jeśli uważasz, że Geoffrey Charles jest jeszcze za młody. Ta waśń go nie dotyczy. Kiedy dostatecznie dorośnie, by nosić zegarek, może znowu staniemy się przyjaciółmi.

– Nie ja do niej dążyłam – odpowiedziała. – Prowadzimy teraz bardzo spokojne życie, ale cieszę się, że ciągle mam oddanych przyjaciół. Znasz Francisa tak samo jak ja. Bywa bardzo emocjonalny i gdyby tu teraz wszedł, nasza przyjaźń mogłaby ucierpieć bardziej niż kiedykolwiek przedtem.

– Innymi słowy, próbowałby mnie wyrzucić – rzekł spokojnie George. – Cóż, niewątpliwie uważasz, że jestem zanadto drobiazgowy we wszystkich sprawach, ale zostawiłem służącego na wzgórzu w pobliżu kościoła w Sawle. Jeśli zobaczy nadjeżdżającego Francisa, ostrzeże mnie z dostatecznym wyprzedzeniem, więc nie musisz się obawiać awantury. – Zgarbił się. – Nie zdecydowałbym się na to, gdybym myślał, że mogłabyś mnie uznać za tchórza.

Elizabeth usiadła w fotelu przy oknie i popatrzyła na ogród. George obserwował ją tak uważnie, jakby zamierzał prowadzić z nią negocjacje handlowe.

– Przede wszystkim chciałabym ci podziękować za dobroć okazaną moim rodzicom – powiedziała. – Moja matka jest ciągle bardzo chora, a zaproszenie do twojego domu…

– Specjalnie prosiłem, by ci nie mówili.

– Wiem, ojciec o tym wspominał. Ale mimo wszystko napisał o zaproszeniu, a także o dobroci, jaką im okazałeś.

– To bez znaczenia. Zawsze podziwiałem twoją matkę, uważam, że dzielnie znosi chorobę oczu. Zastanawiam się, dlaczego nie sprzedadzą domu i nie zamieszkają u ciebie.

– Czasem sama o tym myślę. Ale Francis uważa, że nie byłoby to dobre rozwiązanie… – Umilkła, w obawie, że powie za dużo.

George usiadł i przygryzł srebrną końcówkę szpicruty.

– Elizabeth, nie spodziewam się, że będziesz nielojalna wobec Francisa w swoich poglądach na temat mojej osoby i naszej kłótni, ale czy nie uważasz, że wreszcie należy o tym zapomnieć? Jakie korzyści to nam przynosi? Francis działa wbrew własnym interesom. Dobrze wiesz, podobnie jak ja, że gdybym źle wam życzył, mógłbym doprowadzić go do bankructwa choćby jutro. Nie jest miło mówić takie rzeczy, ale czy w to wątpisz?

– Nie wątpię – odparła Elizabeth, oblewając się rumieńcem.

Uniosła haczyk w oknie i uchyliła je na kilka centymetrów, by wpuścić świeże powietrze. Jej profil na tle brązowej zasłony przypominał kameę.

– Twierdzisz, że nie chcesz, abym była nielojalna, a później zmuszasz mnie, abym stanęła po jednej ze stron…

– Nie, bynajmniej. Proszę, żebyś stała się mediatorką.

– Myślisz, że moja mediacja odniesie jakiś skutek? George, znasz Francisa równie dobrze jak ja. Uważa, że stałeś za oskarżeniem Rossa, że…

– Och, Ross…

Wypowiedziawszy to imię, zrozumiał, że popełnił błąd, lecz mimo to mówił dalej, starając się, by w jego głosie nie było niechęci.

– Wiem, że bardzo lubisz Rossa, Elizabeth. Chciałbym, żebyś darzyła mnie takim samym afektem jak jego. Ale muszę ci coś wyjaśnić. Ross i ja nie możemy się dogadać już od czasów szkolnych. To coś fundamentalnego. Nie lubimy się. Ale z mojej strony to wszystko. W przypadku Rossa jest w tym coś chorobliwego. Rozpoczyna kolejne przedsięwzięcia, które kończą się fiaskiem, a później obwinia mnie o swoje niepowodzenia!

Elizabeth wstała.

– Wolałabym, żebyś tak nie mówił. Nie powinnam tego słuchać.

Zamierzała wyjść z salonu, ale George nie odstąpił na bok, toteż zatrzymała się przed nim, nie mogąc się wydostać z wykuszu.

– Znasz stanowisko Rossa? Dlaczego nie miałabyś wysłuchać mojego? Pozwól mi powiedzieć, w jakiej sytuacji się znalazł i co zrobił, by się wyplątać.

Elizabeth milczała. George ciągnął, zdając sobie sprawę, że pokonał pierwszą przeszkodę.

– Ross jest porywczy, hardy, nierozważny. Nie możesz mnie za to winić. To wady ludzi zamożnych, pochodzących z bogatych od pokoleń rodzin. Ale nikt nie powinien się zachowywać tak, jak on się zachował. Cztery lata temu rozpoczął nierozsądne przedsięwzięcie: założył w Kornwalii odlewnię miedzi. Wini mnie za fiasko, lecz interes był od początku skazany na niepowodzenie. Kiedy w końcu Ross znalazł się w tarapatach finansowych, był zbyt dumny, by prosić o pomoc przyjaciół, więc podpisał weksel na tysiąc funtów na lichwiarski procent. W tej chwili weksel jest w rękach mojego stryja, właśnie dlatego o tym wiem. Od tamtej pory Ross płaci horrendalne odsetki. Co więcej, w zeszłym roku sprzedał połowę swoich udziałów w zyskownej kopalni i namówił Francisa, by zawiązał z nim spółkę i otworzył Wheal Grace, kopalnię, którą przed dwudziestu laty wyeksploatował jego ojciec! Kompletna mrzonka! Kiedy w końcu doprowadzi siebie i was do nędzy, niewątpliwie oskarży mnie, że ukradłem jego miedź!

Elizabeth w końcu się uwolniła i przeszła przez salon. Warleggan przesadzał, ale prawda mogła leżeć gdzieś pośrodku, między jego interpretacją a argumentami Francisa. Nigdy nie potrafiła zdefiniować swoich uczuć względem Rossa i spojrzenie na wszystko z drugiej strony sprawiło jej perwersyjną przyjemność.

George nie poszedł za nią.

– Wiesz, że jesteś jedną z najpiękniejszych kobiet w Anglii, prawda? – spytał po chwili.

Zegar na kominku wybijał piątą. Gdy umilkł, Elizabeth powiedziała:

– Nawet jeśli to tylko połowa prawdy, miło, że tak mówisz, ale nie powinnam tego słuchać pod nieobecność Francisa. To wręcz zuchwałość z twojej strony. Wiem, że…

– Jeśli prawda jest zuchwałością, postąpiłem zuchwale. – George przesunął dłonią po haftowanej kamizelce. Nie czuł się do końca swobodnie, lecz się nie wycofywał. – Bywam często w towarzystwie i zapewniam cię, że nie jest to zwykłe pochlebstwo ani przesada. Obróć się i spójrz na siebie w lustrze. Może jesteś zbyt przyzwyczajona do widoku swojej twarzy, by zdawać sobie z tego sprawę. Mężczyźni to zauważają, nie tylko ja. I byłoby więcej takich osób, kobiet i mężczyzn, gdybyś częściej pojawiała się w towarzystwie. Nawet teraz słyszę głosy: „Pamiętacie Elizabeth Poldark z domu Chynoweth? Była naprawdę piękna. Zastanawiam się, co się z nią dzieje”.

– Czy sądzisz…

– Gdyby Francis mi pozwolił, mógłbym mu pomóc – ciągnął George. – Niech się bawi w kopalnię, jeśli ma ochotę, ale to powinna być działalność uboczna. W czasie jednej ze swoich wizyt wspomniałem o synekurach. W każdej chwili mógłbym mu załatwić dwie. To żaden wstyd. Spytaj pastora, jak uzyskał prebendę, albo majora, dlaczego otrzymał stanowisko dowódcy batalionu. Jeden z przyjaciół poparł go w odpowiednim momencie. Takie… takie życie w ogóle ci nie przystoi. Nie tylko nie zasługujesz na ubóstwo: jest ono niepotrzebne!

Elizabeth milczała. Cokolwiek sądziła o komplementach George’a, dotknął bolesnego miejsca. Miała dwadzieścia osiem lat i nie będzie piękna w nieskończoność. Mogła policzyć na palcach jednej ręki swoje wizyty w towarzystwie po ukończeniu dwudziestego piątego roku życia.

– Och, George, jesteś bardzo miły. Nie myśl, że o tym nie wiem. Tym bardziej że nie masz nic do zyskania. Ja…

– Wręcz przeciwnie – odparł George. – Mam mnóstwo do zyskania.

– Sama nie wiem, co powiedzieć. Obsypujesz łaskami moich rodziców, mojego syna i obsypałbyś również Francisa, gdyby na to pozwolił. Chciałabym, żeby ta waśń się zakończyła, naprawdę. Czy nie oszukujesz samego siebie, sugerując, że to trywialna sprawa? Nic nie jest takie proste, jak się wydaje. Chciałabym, by tak było. Byłabym szczęśliwa, gdyby udało się odbudować naszą przyjaźń.

Warleggan podszedł do kominka.

– I postarasz się ją odbudować?

– Jeśli ty też coś zrobisz.

– Co?

– Przekonasz Rossa, że nie jesteś jego wrogiem.

– Ross mnie nie interesuje.

– Tak, ale Francis jest teraz wspólnikiem Rossa. Nie możesz przyjaźnić się z jednym, a gniewać na drugiego.

George wpatrywał się w szpicrutę. Może nie chciał, by Elizabeth widziała wyraz jego oczu.

– Przypisujesz mi nadnaturalne zdolności. Co miałbym zrobić?

– Jeśli ty zrobisz, co możesz, ja również zrobię, co mogę.

– Mam nadzieję, że mogę trzymać cię za słowo.

– Możesz.

Pochylił się nad jej dłonią i tym razem ją pocałował. Staroświecka ceremonialność tego gestu przekazywała to, co chciał przekazać.

– Proszę, nie zawracaj sobie głowy odprowadzaniem mnie. Mój koń czeka przy drzwiach.

Opuścił salon, zamknął za sobą drzwi i przeszedł przez wielką pustą sień. Niedomknięte okno stukotało na wietrze. Kiedy dotarł do drzwi frontowych, z pobliskiego saloniku wyszła ciotka Agatha i ruszyła niepewnie w jego stronę. Nie chciał, by go zauważyła, ale chociaż była głucha jak pień, ciągle miała dość dobry wzrok.

– Ależ to przecież George Warleggan, do licha! Tylko nie mamrocz, chłopcze! W dzisiejszych czasach wszyscy mamroczą. Mogę przysiąc, że nie odwiedzałeś nas od stuleci. Stajesz się za wielkim panem jak na nasze skromne progi, prawda?

George się uśmiechnął i skłonił nad pomarszczoną ręką staruszki.

– Pozdrawiam cię, stara wiedźmo! Robaki nie mogą się już doczekać, aż znajdziesz się w ziemi. Nie wypada gnić za życia.

– Stajesz się dla nas za wielki – powtórzyła Agatha, ściskając gałkę laski pomarszczonymi dłońmi. – Popatrz na tę boazerię. Pamiętam cię jako chłopca, George, niewiele większego od Geoffreya Charlesa. Kiedy przyszedłeś tu pierwszy raz, byłeś bardzo onieśmielony. Nie to co teraz.

George uśmiechnął się i skinął głową.

– Powinno istnieć prawo nakazujące podawać truciznę starym babom, pani. Poduszka przyciśnięta do twarzy też szybko załatwiłaby sprawę. Gdybyś była ostatnim członkiem rodu Poldarków, chętnie zrobiłbym to osobiście. Nie martw się, twoi prapraprawnukowie sami kopią sobie groby. To nie potrwa długo.

W oku ciotki Agathy pojawiła się łza i spłynęła ukośnie jedną z bruzd na policzku. Na jej twarzy nie było śladu emocji, po prostu zdarzało się to od czasu do czasu.

– Zawsze przyjaźniłeś się z Francisem, a nie z Rossem. Dobrze pamiętam. Co mówisz? Kiedy przyszedłeś tu po raz pierwszy, byłeś bardzo zdenerwowany, wyglądałeś jak nieopierzony kurczak, tak określił to Charles. Cóż, byłeś chłopcem, który przyjechał prosto ze szkoły. Czasy się zmieniły. Pamiętam lata, gdy nie można było pojechać do Truro w ładnym stroju, by człowieka nie napadli grasanci lub zagłodzeni górnicy. Widziałeś się z Francisem?

– Widziałem się z Elizabeth – odpowiedział George i znów się skłonił. – Przypominasz mi o dawnych czasach, starucho. Szybko zdechnij i odejdź w zapomnienie.

– Do widzenia – odparła ciotka Agatha. – Przyjedź znowu i zostań na kolacji. Odwiedza nas teraz bardzo mało gości…Rozdział drugi

Francis dotarł do domu tuż przed szóstą. Zastał Elizabeth siedzącą pod oknem i haftującą obicie na stołek. Przy niewielkim ogniu płonącym na kominku kuliła się ciotka Agatha.

– Ach, jak tu gorąco! – Podszedł do okna i je otworzył. – Doprawdy, lepiej byś się czuła w łóżku, staruszko. Po co męczyć stare kości? – Nie wypowiedział tych słów niemiłym tonem.

Ciotka Agatha podniosła na niego wzrok.

– Minąłeś się z naszym gościem, Francisie. Dosłownie o włos. W dzisiejszych czasach rzadko miewamy gości. Powinnaś była zaprosić go na kolację, Elizabeth.

Francis spojrzał na żonę, która oblała się rumieńcem, wściekła, że ciotka uprzedziła ją w czymś, co chciała powiedzieć mężowi sama.

– Przyjechał George Warleggan.

– George? – Francis wypowiedział to imię w taki sposób, że wystarczyło to za cały komentarz. – Rozmawiałaś z nim?

– Tak. Nie zabawił długo.

– Spodziewam się. Czego chciał?

Elizabeth uniosła szare oczy, które w takich chwilach wyglądały na wyjątkowo szczere i niewinne.

– Chyba niczego konkretnego. Powiedział, że nie warto dalej się gniewać.

– Gniewać…

– Zachowywał się bardzo serdecznie – dodała ciotka Agatha. – Do diaska, majątek sprawia, że poprawiają mu się maniery. Zupełnie jak za dawnych czasów, gdy mężczyźni klękali przed damami.

– Powinien wiedzieć, że nie chcę mieć z nim nic wspólnego – rzekł Francis.

Elizabeth w dalszym ciągu haftowała.

– Powiedział, że wasza przyjaźń datuje się od czasów dzieciństwa, że chciałby się pogodzić. Stwierdził, że nie ma zamiaru wtrącać się do spraw twoich lub Rossa, że chce nam tylko pomóc, byśmy mogli w pełni cieszyć się życiem.

– Mówisz, jakbyś powtarzała dobrze wyuczoną lekcję.

Elizabeth dotknęła niepewnie koszyka z robótką, szukając nici innego koloru.

– Właśnie to powiedział. Możesz to potraktować, jak chcesz, Francisie.

– Pamiętam, że po raz pierwszy przyprowadzono go tutaj w roku, w którym wybuchła afera naszyjnikowa, a może rok później? – odezwała się ciotka Agatha. – Krępy, zwinny chłopaczek, a w jakim stroju go przysłali! Aksamit i jedwab, widać było, że matka nie ma za grosz gustu, a on rozglądał się jak cielę, które odłączyło się od stada.

– Zawsze potrafił gadać gładko i nieszczerze – rzekł Francis. – Jest diabelnie przekonujący. Wiem to z doświadczenia. Czy uważa, że będziemy w pełni cieszyć się życiem dzięki jego cennej przyjaźni? Chyba nie przekonał cię pochlebstwami?

– Stać mnie na własne zdanie – odparła Elizabeth. – Ale pamiętam, że gdyby nie jego prolongata spłaty hipoteki, bylibyśmy bankrutami.

Francis w zamyśleniu przygryzł kciuk.

– Przyznaję, że nie pojmuję tej wyrozumiałości. To nie w jego stylu. Teraz, gdy jestem wspólnikiem Rossa… Właśnie dlatego udziały w Wheal Grace są zapisane na Geoffreya Charlesa. Ale George nie żąda spłaty długu.

– Tylko chce odnowić przyjaźń – zauważyła Elizabeth.

Francis podszedł do otwartego okna, by poczuć na twarzy chłodny wiatr.

– Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że zawdzięczam immunitet tobie.

– Mnie? To niemądre, doprawdy, Francisie…

– Niemądre? Bynajmniej. George od lat robi do ciebie słodkie oczy. Nigdy nie podejrzewałem go o posiadanie ludzkich uczuć, które zapewne kolidowałyby z jego interesami, ale z braku lepszego wyjaśnienia…

Elizabeth wstała.

– Mam nadzieję, że znajdziesz lepsze wyjaśnienie. Muszę poczytać Geoffreyowi Charlesowi.

Francis chwycił ją za ramię, kiedy go mijała. W ciągu ostatnich dwóch lat ich stosunki się poprawiły, lecz nigdy nie stały się serdeczne.

– Możemy się ze sobą nie zgadzać, ale sądzę, że dzisiejsza wizyta ma dość oczywisty powód. Niezależnie od tego, co naszym zdaniem George czuje do mnie albo do ciebie, nie ma wątpliwości, co myśli o Rossie. Jeśli odnowi z nami przyjaźń i zdoła skłócić nas z Rossem, z pewnością osiągnie swój cel. Chcesz, żeby mu się udało?

Elizabeth milczała przez chwilę.

– Nie – odpowiedziała w końcu.

– Ani ja. – Puścił jej ramię i powoli wyszedł z salonu.

– Powinniście byli zaprosić go na kolację – powiedziała ciotka Agatha. – Dobrze nam się wiedzie, ale nie jest już tak jak za życia Charlesa. Bardzo mi brakuje twojego ojca, chłopcze. Był ostatnim człowiekiem, który potrafił przyjmować gości jak prawdziwy dżentelmen.

W drodze do domu, przy krzyżu w Bargus, gdzie stała szubienica, George spotkał Dwighta Enysa wracającego od strony Goon Prince. Dwight pozdrowił go i chciał jechać dalej, ale George się zatrzymał i ich konie stanęły naprzeciwko siebie.

– Cóż, doktorze Enys, odbywa pan długie wyprawy, by leczyć pacjentów. Ale chyba nigdy do Truro?

– Rzadko do Truro.

– Kiedy jest pan w Truro, nie odwiedza pan Warlegganów.

Dwight ostentacyjnie uspokajał konia, zastanawiając się nad odpowiedzią. Postanowił mówić szczerze.

– Pańska rodzina okazała mi serdeczność, panie Warleggan, i ja również mam wobec pańskiej rodziny serdeczne uczucia, ale moimi najlepszymi przyjaciółmi są Poldarkowie z Nampary. Mieszkam tuż obok ich posiadłości, leczę górników z ich kopalni, jem posiłki w ich dworze i cieszę się ich zaufaniem. W tej sytuacji nie powinienem chyba szukać przyjaźni wśród ludzi należących do innego świata.

George nie obrócił głowy, lecz spojrzał na podniszczony aksamitny surdut Dwighta z pozłacanymi guzikami.

– Czy te dwa światy są tak odległe, że osoba postronna nie może złożyć wizyty w tym drugim?

– Niestety, tak – odparł Dwight.

Twarz George’a pociemniała.

– Mężczyźni bywają większymi plotkarzami od kobiet. Dobrze się panu wiedzie?

– Nie narzekam, dziękuję.

– Odwiedziłem w zeszłym tygodniu Penvenenów i rozumiem, że jest pan teraz ich stałym lekarzem.

– Pan Penvenen jest w bardzo dobrej formie. Rzadko go widuję.

– Podobno wróciła jego bratanica.

– Istotnie.

– Rozumiem, że dokonał pan zręcznej operacji gardła panny Penvenen i uratował jej życie?

– Rzeczywiście, mężczyźni bywają większymi plotkarzami od kobiet.

George nie lubił, gdy obracano przeciwko niemu jego własne słowa. Czuł coraz większą antypatię do młodego Enysa, który zachowywał się hardo i prawie nie próbował ukrywać swoich sympatii. George nie zadawał się z ludźmi, których nie interesowały jego opinie.

– Jeśli o mnie chodzi, nie mam zaufania do lekarzy i aptekarzy – rzekł. – Moim zdaniem zabijają tyle samo ludzi, ile zdołają wyleczyć. Moja rodzina szczęśliwie nie jest jeszcze tak zniewieściała jak wiele starych rodów.

Pojechał dalej wraz ze służącym, który podążał nieco z tyłu. Dwight spoglądał za Warlegganem, a następnie potrząsnął wodzami i ruszył swoją drogą. Wiedział, że obraził wpływowego człowieka. Jako lekarz nie powinien tego robić, lecz już dawno wybrał sobie przyjaciół. Interesowało go coś innego. „Podobno wróciła jego bratanica”, powiedział George. Jeśli Caroline Penvenen naprawdę przebywa w Killewarren, oznaczało to koniec spokoju ducha Dwighta.

Dotarł do Sawle. Prowadził konia śliską ścieżką do składów ryb w dolnej części wioski, gdy wtem usłyszał z tyłu grzechot i zauważył, że dziewiętnastoletnia Rosina Hoblyn upadła na kamieniach. Niosła wiadro wody. Zarzucił wodze na słupek ogrodzenia i poszedł pomóc jej wstać. Jak dotychczas nie udało mu się wyleczyć dziewczyny. Kiedy nieśmiało pytał, dlaczego Rosina kuleje, jej rodzina szybko zmieniała temat, jakby się go obawiała. Teraz szczupła, ładna buzia Rosiny była skrzywiona z bólu. Dwight pomógł dziewczynie stanąć na nogi.

– To kolano, doktorze. Za chwilę będzie lepiej. Czasem tak się robi, w ogóle nie mogę nim poruszać. Dziękuję.

Z chaty wybiegła jej młodsza siostra Parthesia, wzięła wiadro, dygnęła przed doktorem i wyciągnęła rękę, by poprowadzić Rosinę.

– Nie, jeszcze chwilę postoję – powiedziała dziewczyna i zwróciła się do Dwighta: – Jeśli zaczekam, sztywność minie.

Po kilku minutach wprowadzili ją do domu. Dwight był rad, że ojciec Rosiny, Jacka Hoblyn, jest nieobecny, ponieważ mężczyzna miał trudne usposobienie.

Dwight z poważną miną zignorował protesty Rosiny i pani Hoblyn, że to nic wielkiego i że jeśli Rosina usiądzie na stole i zwiesi nogę, zaraz poczuje się lepiej. Pochylił się, by obejrzeć kolano, obawiając się, że ujrzy objawy skrofułów. Nie zauważył ich. Kolano było opuchnięte i nieco zaczerwienione, lecz skóra nie była błyszcząca ani gorąca.

– Mówisz, że kłopoty zaczęły się osiem lat temu?

– Tak, doktorze, mniej więcej.

– Boli cię cały czas?

– Nie, tylko kiedy noga zesztywnieje.

– Masz te same problemy z biodrem?

– Nie, nic mi nie dolega.

– Wyciekł ci kiedyś z kolana jakiś płyn?

– Nie, doktorze. To tak, jakby ktoś obracał mi w nodze klucz – odpowiedziała dziewczyna, obciągając spódnicę.

– Widział to jakiś inny lekarz?

Miał wrażenie, że obie wymieniają spojrzenia za jego plecami, po czym Rosina odparła:

– Tak, doktorze, kiedy po raz pierwszy poczułam ból, w osiemdziesiątym czwartym. Oglądał je pan Nye, ale teraz już nie żyje.

– Co powiedział?

– Nic – wtrąciła śpiesznie pani Hoblyn. – Nie miał pojęcia, co to takiego.

Atmosfera panująca w domu była zniechęcająca. Dwight kazał dziewczynie przykładać zimne kompresy i powiedział, że obejrzy kolano w przyszłym tygodniu, jak ból minie. Gdy wyszedł, zapadał już zmrok, a czekała go jeszcze najbardziej nieprzyjemna wizyta.

U stóp wzgórza, nad kamienistą plażą, rozciągała się równinna, trójkątna łąka porośnięta zieloną trawą i chwastami. Po jednej stronie znajdowały się składy ryb otoczone przez skupisko chat i szop. Aby do nich dotrzeć, należało przejść przez wąski, łukowaty mostek. Dwight zatrzymał się na chwilę i popatrzył na morze. Wiatr przybierał na sile, odległe klify były ledwo widoczne w narastającym półmroku. W dalszym ciągu dostrzegał ponure ujście zatoki Sawle. W jednej z łodzi stary mężczyzna naprawiał sieć. Za szynkiem mewy walczyły o rybie głowy. W oknie migotała świeca.

Dwight wyobrażał sobie, że mimo szumu fal słyszy szepty wieśniaków: „Słyszeliście o Johnie Jamesie Ellerym, prawda? Bolał go ząb, to wszystko. Poszedł do chirurga koło Mingoose, który wyrwał mu trzy zęby. Od tamtej pory John James skręca się z bólu i może umrzeć! Gdybym zachorował, trzymałbym się z dala od takiego lekarza!”.

Odwrócił się, by odejść, i w tym momencie zza szynku wyszedł mężczyzna, który wyraźnie nie chciał się z nim spotkać. Był to Charlie Kempthorne, którego Dwight wyleczył z suchot i który smalił cholewki do Rosiny Hoblyn, choć był przeszło czterdziestoletnim wdowcem z dwójką dzieci, a ona miała zaledwie dziewiętnaście lat.

– Późno pan do nas przyjeżdża, doktorze, co? O tej porze trzeba siedzieć przy kominku. Oczywiście, jeśli ktoś jest takim szczęściarzem, że ma kominek.

– Właśnie zamierzałem to samo powiedzieć tobie.

Kempthorne uśmiechnął się i zakasłał.

– Najlepiej robić interesy w nocy. Jak celnicy nie widzą.

– Gdybym był celnikiem, byłbym najbardziej zajęty w nocy.

– Ach, ale oni siedzą wtedy przy ogniu jak wszyscy rozsądni ludzie. – Kiedy Charlie przechodził obok, na jego obliczu pojawił się cień niepokoju.

Phoebe Ellery otworzyła drzwi Dwightowi i zaprowadziła go na górę. Do pokoju Johna Jamesa Ellery’ego wchodziło się po drewnianej drabinie z pomieszczenia, gdzie składowano worki kartofli, sieci, wiosła i korkowe pływaki. Nie sposób było się tu wyprostować. Tego wieczoru napalono w piecyku, by ogrzać pomieszczenie przed nadchodzącą nocą. Przez zbitą szybę do środka wdzierał się wiatr, targając płótnem workowym i niosąc krople deszczu. Po izbie krążył nieustannie wielki czarno-biały kot i rzucał groźne fioletowe cienie. Chory miał twarz owiniętą kawałkiem starego płótna i mamrotał: „Boże, zlituj się nade mną! Boże, zlituj się nade mną!”.

Phoebe stała w drzwiach, patrząc na lekarza bezlitosnym, pełnym wyrzutu wzrokiem.

– Za jakiś czas poczuje się lepiej – powiedziała. – Ból trwa godzinę, a potem na dłuższą chwilę ustępuje.

Dwight niewiele mógł zrobić, ale został pół godziny, podał Jamesowi laudanum i słuchał szumu fal. Zanim wyszedł, zauważył, że ból u chorego powoli mija.

Noc była burzliwa, a Dwight długo nie mógł zasnąć, dręcząc się niepowodzeniami i myśląc o gorzkich zawodach związanych z profesją lekarza.Rozdział czwarty

Śmierć Ellery’ego miała wielkie znaczenie dla Dwighta. Chirurg i lekarz mógł pracować w ubogiej, prymitywnej społeczności tylko wtedy, gdy cieszył się zaufaniem pacjentów. Bez tego podstawowego warunku miał szczęście, jeśli ktokolwiek się do niego zgłaszał. W ciągu dwóch tygodni ponad połowa pacjentów Dwighta przestała do niego przychodzić lub nie chciała słuchać jego rad, gdy ich odwiedzał.

Nigdy nie jeździł często do St Ann’s, lecz miał tam kilku wiernych pacjentów. Jedna z pacjentek, pani Vercoe, żona szefa celników, płaciła mu nawet honoraria: w zimie wyleczył jej najmłodsze dziecko. Dzień po przyjęciu, na które go nie zaproszono, Dwight złożył im wizytę i zauważył, że Vercoe żegna się przy drzwiach swojej pobielanej chaty z wysokim jasnowłosym mężczyzną z pięknymi wąsami kawalerzysty. Nieznajomy, choć było oczywiste, że to dżentelmen, nie przyjechał konno. Poszedł pieszo przez pola w stronę ścieżki na klifie.

W chacie powitała Dwighta Clara Vercoe. Powiedziała, że Hubert nie czuje się zbyt dobrze – wymiotował po ostatniej dawce lekarstwa i przestała mu je podawać. Hubert, blady i wycieńczony, stanął w świetle słońca wpadającym przez drzwi i Dwight obejrzał go fachowym okiem, udając, że podziwia jego książkę z bajkami. Niedawno zaczęto takie wydawać: drukowano je tanio w Plymouth na arkuszach sztywnego papieru, w cienkich tekturowych okładkach z drewnianymi grzbietami. W środku znajdowały się kolorowanki. Pierwszy rysunek w książce Huberta przedstawiał anioła. Chłopiec pokolorował jego skrzydła na czerwono.

Dwight zastanawiał się, czy to, co powiedziała pani Vercoe, jest kolejnym echem sprawy Ellery’ego i kobieta sądzi, że jego lekarstwo wywołało dolegliwości żołądkowe. Powiedział, że je zmieni, i nalał trochę tynktury do kubka, by sprawdzić smak.

Kiedy się tym zajmował, do domu wrócił po lunetę Jim Vercoe. Dwight spojrzał tam, gdzie mężczyzna ją wycelował, w stronę żagla na horyzoncie.

Celnika nie można było nie podziwiać – z determinacją wykonywał swoje obowiązki mimo oferowanych mu łapówek, pojawiających się gróźb i powszechnego ostracyzmu. Nieprzyjemności, jakie go spotykały, pozostawiły ślady na jego brodatej twarzy. Dwight bardziej by go podziwiał, gdyby nie to, że Vercoe wydawał się czerpać ponurą satysfakcję z niechęci, jaką budził wśród okolicznych mieszkańców.

– Niebo jest dziś bardzo czyste – zauważył, gdy celnik opuścił lunetę.

– Jak kryształ, doktorze. Przed zmrokiem spadnie trochę deszczu.

– Przez cały tydzień czekamy na kuter służby celnej – powiedziała pani Vercoe i skinęła głową. – Jim nie może się o niego doprosić.

– Niedługo rozejdzie się to po wiosce – rzucił z irytacją Vercoe. – Kobiety lubią ględzić o rzeczach, które nie powinny ich obchodzić.

– Ach, doktor Enys nic nie powie, prawda, doktorze?

– Tak samo, jak nic bym nie powiedział, gdybym zobaczył człowieka dźwigającego baryłkę brandy.

Vercoe przez chwilę spoglądał z niechęcią na Dwighta. Lekarz, człowiek o wysokiej pozycji społecznej, nie powinien zachowywać tak daleko idącej neutralności.

– Trudno dobrze wykonywać obowiązki, gdy wszyscy ziemianie są przeciwko nam, doktorze. Na wybrzeżu brakuje miejsc, gdzie statek służby celnej mógłby bezpiecznie zakotwiczyć przy złej pogodzie. Wtedy po prostu nie da się tu pływać. W razie sztormu nawet Padstow nie jest bezpieczne. I nie można obserwować morza z Mount’s Bay!

– Myślałem, że obie strony mają kłopoty z tego powodu. Wysoka fala, która utrudnia pływanie kutrowi straży przybrzeżnej, uniemożliwia przemytnikom wyładunek towarów.

– Ach, to nie takie proste. Przemytnicy są gotowi na większe ryzyko, a poza tym znają tu każdy kamień i każdy prąd. Przede wszystkim potrzebuję więcej ludzi na brzegu. Trudno obstawić taki szmat plaży. A najgorsza ze wszystkiego jest świadomość, że nawet jeśli schwytamy przemytników, miejscowi sędziowie ich uniewinnią i wypuszczą na wolność.

– Wiem, że to trudne, ale moim zdaniem nie wszyscy ziemianie są przeciwko wam. A nawet nie wszyscy okoliczni mieszkańcy. Rozumiem, że macie informatorów, ludzi na wagę, cóż, złota.

Na twarzy celnika pojawił się ciemny, gniewny rumieniec.

– Mamy kłopoty, więc stosujemy takie metody. Skoro nie pomagają nam uczciwi ludzie, musimy korzystać z pomocy szczurów.

Kilka minut później Dwight dotarł do głównej drogi wioski i zsiadł z konia obok niewielkiej apteki, gdzie przygotowywano dla niego lekarstwa. Pochylony wszedł do środka i czekał wśród kolorowych buteleczek, wiązek barwionej słomy do wyplatania kapeluszy i wielkich pojemników z herbatą, aż wreszcie pojawił się Irby, aptekarz, który z trudem wygramolił się z lochu, gdzie przygotowywał specyfiki. Irby był niskim, grubym człowieczkiem o perkatym nosie, w stalowych okularach. Ich soczewki były nie większe od ukrytych za nimi chytrych oczek.

Na początku Dwight miłym tonem poprosił aptekarza, by obejrzał sporządzone przez siebie lekarstwo, sprawdził smak tynktury i zwrócił uwagę na osad na dnie buteleczki. Irby był wylewny, gotowy spełnić wszelkie życzenia gościa, lecz zdumiony: naturalnie, że musi pojawić się osad, składniki przepisane przez Dwighta nie chcą się mieszać i powstaje osad. Dwight grzecznie go poprawił. W przypadku czystych składników jest to niemożliwe i tak dalej, i tak dalej. W tym momencie również w rozmowie, w dalszym ciągu grzecznej, pojawił się swego rodzaju osad. Dwight oznajmił, że chciałby obejrzeć składniki, z których sporządzono lekarstwo. Irby zerknął zza okularów i powiedział, że praktykuje w St Ann’s od dwudziestu lat i jak dotąd żaden lekarz nie kwestionował jego kompetencji zawodowych. Dwight odparł, że nie wątpi w jego kompetencje zawodowe, gdyż problem sprowadza się jedynie do tego, czy składniki nie są zanieczyszczone. Irby stwierdził, że nigdy nie kupuje tanich specyfików i że nie życzy sobie, by go o to oskarżano. Dwight oświadczył, że z przykrością musi nalegać. Jako lekarz ma ustawowe prawo sprawdzać lekarstwa w zakładach prowadzonych przez aptekarzy i zamierza skorzystać z tego prawa. Zszedł po schodach do lochu wraz z Irbym i rozejrzał się w słabym świetle, oglądając sól glauberską, proszek Dovera, gumigutę, Nux vomicę, kamforowaną nalewkę z opium i środki na robaki.

Hałaśliwe oznaki irytacji Irby’ego wywabiły jego żonę z jeszcze głębszego lochu znajdującego się za pierwszym, lecz Dwight w dalszym ciągu uważnie oglądał preparaty. Odkrył to, co podejrzewał: tanie substytuty, które oznaczono jako droższe lekarstwa. W dwóch przypadkach do proszków dosypano czegoś, co wyglądało jak mączka kostna albo kreda. Wrzucił wszystkie specyfiki do drewnianego wiadra. Zapełniwszy je, wyszedł z apteki z wiadrem w ręce. Aptekarz dreptał za nim, gniewnie domagając się odszkodowania i sprawiedliwości. Po drodze Dwight zauważył wysoką dziewczynę stojącą w drzwiach sklepu, ale było tak ciemno, że nie zwrócił na nią większej uwagi. Zaniósł wiadro na tyły zabudowań, znalazł najbliższe otwarte szambo, po czym wrzucił do niego lekarstwa. Kiedy wrócił, zorientował się, że owa dziewczyna to Caroline Penvenen.

Po pięciu minutach opuścił aptekę, strzepując biały pył z bryczesów i butów. Irby odprowadził go do drzwi, głośno wzywając Boga, lecz nagle zniknął – wciągnęła go do środka żona, kobieta obdarzona silnym charakterem i rozumem, która nie chciała, by sąsiedzi dowiedzieli się więcej, niż było konieczne.

Dwight zerknął na wspaniałego kasztanka trzymanego przez masztalerza, lecz się nie zatrzymał. Kiedy dotarł do swojego rumaka, Caroline wyszła ze sklepu.

Zdjął kapelusz, a jego twarz owiał wiatr.

– Ciągle żyję, doktorze Enys! – rzekła Caroline. – Jakie to zabawne! Miał pan taką minę, jakby na niebie zagrzmiała ostatnia trąba. Prawie myślałam, że to wizja sądu ostatecznego.

Dwight spodziewał się tego spotkania i lekko się go obawiał. Teraz, gdy do niego doszło, przeżył szok. Wróciły wszystkie dawne uczucia. Pełen gniewu, poznał je natychmiast. Prześliczne włosy Caroline rozwiewane przez wiatr były kolejnym afrontem, podobnie jak jej wydatne kobiece usta i roześmiane oczy.

– Zdarzają się chwile, kiedy nie możemy czekać na ostatnią trąbę, musimy oceniać wszystko tu i teraz – powiedział.

Caroline zajęła miejsce w siodle, a zwierzę nerwowo ruszyło po kocich łbach.

– Kto zostanie teraz skarcony? Mogę panu towarzyszyć dla rozrywki?

– Może mi pani towarzyszyć, ale nie mam do zaoferowania żadnych rozrywek. Wracam do domu.

Pokręciła głową.

– Nie docenia się pan, doktorze Enys. Pańskie towarzystwo to dla mnie zawsze rozrywka.

Młody lekarz złożył ukłon.

– Dziękuję, ale mamy różny pogląd na tę sprawę. Do widzenia.

Odjechał, prawie kipiąc z wściekłości. Uważała go za głupca i niewątpliwie miała rację. Jego życie było pełne absurdów, a jej obecność tylko je podkreślała. Chwilę po opuszczeniu St Ann’s usłyszał na drodze stukot kopyt. Zrównała się z nim Caroline. Pozostawiła masztalerza z tyłu.

– Spotykamy się po piętnastu miesiącach i nie potrafi pan powiedzieć jednego grzecznego słowa?! – rzuciła gniewnie.

Pomyślał, że to już przesada.

– Jestem staroświecki w kwestiach etykiety, panno Penvenen. Uważam, że grzeczność powinna być okazywana przez obie strony.

– Powinnam wiedzieć, że nie mogę się jej po panu spodziewać.

– Może pani.

– Prawda jest taka, że nie lubi pan, gdy ktoś się z pana wyśmiewa.

– Rzeczywiście.

Milczeli przez pewien czas. Caroline kilkakrotnie obróciła w dłoniach szpicrutę i zerknęła na Dwighta.

– Przepraszam.

Spojrzał na nią zaskoczony, a Caroline natychmiast się roześmiała.

– Cóż, doktorze Enys, nie spodziewał się pan, że to powiem, i trochę pana przestraszyłam. Widzi pan, jak niebezpiecznie jest wydawać pochopne sądy. Myślałam, że pańskie wykształcenie medyczne zabrania zbyt wczesnego stawiania diagnoz.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: