Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nie wierz nikomu. Baza wraz z fragmentami Nadbudowy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 grudnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie wierz nikomu. Baza wraz z fragmentami Nadbudowy - ebook

Powieść o okresie stalinizmu napisana z perspektywy młodego elektryka, a szerzej – klasy robotniczej. Przez wielu uważana za summę budowy komunizmu w Polsce. Dzieło o wymowie antyreżimowej, w pierwszym wydaniu okaleczone przez cenzurę. Autor edycję z 1987 roku uznał za niepełną – przyjaciołom rozdawał egzemplarze książki z doklejkami i dopiskami. Dzięki literackiemu śledztwu edytorzy zrekonstruowali autorską wersję tekstu pierwszej części (Baza) oraz odzyskali kilkadziesiąt stronic legendarnego drugiego tomu (Nadbudowa).

Spis treści

Baza

Nadbudowa. Fragmenty

Fragment pierwszy

Fragment drugi

Przyziemnie, czyli Baza Literacki projekt Stanisława Czycza

Baza i Nadbudowa — okiem edytora

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65739-07-0
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Baza

…ileż to lat temu?… a ciągle tak blisko… nie była ta wieś jeszcze zelektryfikowana, w zmierzchu w oknach lampy naftowe… a teraz?… pewnie jest, i od dawna… choć widuję w sklepach butelki z naftą i naftowe lampy… czy może ktoś chce sobie taką lampę zaświecić dla nastroju?… jeżeli mu go jeszcze za mało… stale… dziś jak wtedy… ale nie było wtedy bateryjnych radioodbiorników tranzystorowych… w zasypiającej wsi cisza… i nagle ten dźwięk fortepianu…

i ile lat potem nocami w snach szedłem tam… tą drogą i ścieżkami… którymi wtedy z nią… w tamte wieczory sierpnia i września, i chyba jeszcze października… czy i listopada… i już nigdy… i cokolwiek było przez te lata i gdziekolwiek byłem… nie byłem tak…

szedłem w tych snach tą drogą… odmienioną… i odmienionymi polnymi ścieżkami… lub nieraz były dwie drogi ukośnie się schodzące i jej dom był u zejścia się tych dróg… krzyżujących się ukośnie jak X… jej dom stał kilkanaście metrów od tego skrzyżowania, przy drodze idącej w prawo… ale szedłem dalej, mijałem go, szedłem drogą odchodzącą w lewo, przystając co chwilę, odwracając się, patrząc na jej dom… podobnie odmieniony, duży i jakby z przyległymi zabudowaniami gospodarskimi… nie jak w rzeczywistości, mały, dwuizbowy, i przy żadnym skrzyżowaniu dróg… odwracałem się, oglądałem, że ona może wyjdzie z tego domu, stanie w progu, że ją zobaczę z tej choćby odległości… było to zawsze w zmierzchu ale dość jeszcze jasnym, bym ją zobaczył…

nie zobaczyłem jej nigdy w żadnym z tych snów…

raz tylko, i nawet szedłem z nią, lecz jakbym jej nie widział i była to ona i zarazem nie ona, i odmienione było wszystko jeszcze inaczej…

w pewnych snach podchodziłem do jej domu polnymi ścieżkami, i zawsze w wieczór, w szarawości lub ciemnie… ale był tylko dom, odmieniony zwykle na duży…

raz tylko na jakby zapadły w ziemię, niski, mały, z wąskimi i poziomo usytuowanymi jak otwory strzelnicze bunkra oknami, że się musiałem schylać gdym tam zaglądał, usiłując ją tam wewnątrz zobaczyć, i tylko ten jeden raz nie mijałem go, doszedłem tam polną ścieżką, schylony zaglądałem w jedno okno, potem w drugie, schylony i chyba na kolanach, ale tam było pusto i mrok…

zawsze tylko dom, i jej wyczuwalna obecność, nawet gdy miałem pewność że jej tam nie ma, że była przed laty ale jej już nie ma… ani tam, ani już nigdzie…

jej wyczuwalna bliska obecność, silniejsza od tamtej pewności… „tam zostało jej serce… jest tam… w tych mrokach i zimnych pustkach… nawet gdy jej już nie ma ani tam ani w ogóle… i moje serce… tam”… pomyślałem raz nagle w przebudzeniu…

i patrzyłem w tych snach… że ją zobaczę… lub mijając jej dom odwracałem się, oglądałem… ona tam jest, tam została czekając i przyszedłem… wyjdź, krzyknij za mną, zawołaj mnie, lub tylko się ukaż, w drzwiach lub w oknie, bo nie wiem czemu tak mijam twój dom, i tylko się odwracam… i idę dalej…

w tylu snach, przez tyle lat, nie zobaczyłem jej nigdy…

jak i nigdy w rzeczywistości… w rzeczywistości, w której mogłem wsiąść na rower, nawet jeszcze ten sam rower pożyczony od Primavery, przynajmniej przez kilka pierwszych tych lat, i jechać do niej… jak przyjeżdżałem codziennie w tamte wieczory…

i jak wyjechałem na tym rowerze pierwszy raz… w popołudnie, i znalazłem się w zmierzchu w tej wsi…

°

były to moje ostatnie wakacje, pomaturalne, melancholijne…

w smutne już nie do zniesienia w domu odrętwiające puste słoneczne popołudnia pożyczałem rower od mieszkającego obok mnie Primavery, wyjeżdżałem poza miasteczko, drogami w pola, lasy, jakieś wsie, niedaleko… umordowany tym jeżdżeniem po dziurach i martwotą widoków jakichś domów przy drodze, zagajników, rowów, wracałem pod wieczór,

raz pojechałem dalej, z głębi lasu wyjechałem nad jakiś staw… pusto wokół… wyszedłem na wzgórek nad stawem… stamtąd też niczego i nikogo… dostrzegłem jedynie, wzdłuż jakby łąki, ścieżkę… niewyraźną, mogła mi się przywidzieć…

przyjeżdżałem tam w następne dni… siadywać na tym wzgórku… wypatrywać… czegoś?… kogoś?… siedziałem tam zwykle do zachodów słońca…

jakże rozpaczliwie pięknych w tych pustkowiach i zdawały się drgać i brzmieć jak daleka orkiestra w tych ciszach… przeszywająca zgrozą… wianiem śmierci…

i tak wtedy jak i później… zawsze… gdybym tak sam naprzeciw… bez nikogo przy mnie… jak jednak byłem wtedy silny że potrafiłem…

bo chyba nie potrafiłbym już później i nie tylko na tamtym czy innym leśnym wzgórku stanąć naprzeciw zachodu, lecz i znaleźć się na jednej zwłaszcza którą raz widziałem, leśnej polanie w słońcu późnego popołudnia, wejść w te jej świecenia, wyjące o to bym w nie wszedł nie sam, a ja nie mam z kim, i do dziś strach na tę myśl że mógłbym się tam znaleźć…

…obezwładniony tymi bijącymi we mnie złotami i czerwieniami… i muzykami co jak z każdą sekundą bliżej tak słyszalny śmierci krok… siedziałem raz chwilę jeszcze po ich zapadnięciu,

wstałem, był sierpień, ściemniało się prędko, a może w niezupełnym jeszcze mroku wjechałem na tę jakby ścieżkę wzdłuż łąki… że tylko tak dla sprawdzenia a potem łatwo wjadę czy gdyby się tam jechać nie dało przeprowadzę rower na tamtą, którą przyjeżdżałem i wracałem i co wchodziła potem na szerszą leśną drogę, ta ścieżka wydawała mi się równoległa do niej…

po kilkudziesięciu metrach skręciłem z niej, wjechałem na ścieżkę leśną a potem drogę… jechałem i w pewnym momencie spostrzegłem że to nie ta droga… przez chwilę się jeszcze łudziłem że może jednak… ale nie… i las jakiś inny… jakieś nagle pole śródleśne…

znalazłem się nagle w jakiejś wsi…

°

lekkie ożywienie tym jej odkryciem… w tym zmierzchu i lasach… a także owiewającą mnie jej atmosferą… choć niepokojącą trochę, dziwną… jak ze snu… to ożywienie przytłumiło trochę strach że zbłądziłem… nie wiem gdzie jestem i gdzie i jak mam jechać dalej… a nigdzie nikogo by się zapytać… wieś jak zjawa… żadnego nawet szczeknięcia psa… okna niektórych domów, ale gdzieś dalej, nie przy drodze którą jechałem, słabo rozjaśnione lampami naftowymi… tliły się jak ogniki… błędne…

°

zabłądziłem, bo i może zabłądzić chciałem, już nie tu w tej wsi ale jeszcze tam gdym wjechał w tamtą ścieżkę, niewyraźną, ale wyraźnie donikąd jak widziałem to jeszcze zanim w nią wjechałem, zamiast wracać znaną mi drogą,

bo do domu po co? do czego? do kogo?, spieszyć się, do tej pustki, dzień za dniem, wieczór za wieczorem, z której przecież wyjeżdżałem, uciekałem przed nią, do niej się więc spieszyć, nieraz myślałem że najlepiej byłoby nie wrócić już nigdy, niechbym przepadł, obojętne gdzie i jak… to lepiej niż wracać…

°

tylko że teraz gdym zabłądził, i wyraźniało mi to coraz bardziej… w jakiejś wsi w lasach, co w dodatku wyglądała jak nierzeczywista, i zapadała noc… teraz jednak trochę strach, który tym razem zaczął już górować nad przytłumiającą go z początku jakby euforią, i w którym jakbym zapomniał, że po co i do czego mi wracać do domu, i że nie chciałem…

°

wracać do strachu przecież większego… przed pustką tam… rozpaczliwą… od której uciekałem… w strachu…

°

cisza wokół… nadchodziła czy już zapadała noc… szedłem… bo po wpadnięciu parę razy w jakieś wyrwy już prowadziłem rower… noc widocznie wcześnie się tu zaczynająca jak i wcześnie musieli tu zaczynać dzień, pomyślałem próbując otrząsnąć się z wrażenia zjawiskowości tej wsi, nierzeczywistości…

wrażenie które miałem tam nie tylko w ten wieczór, w jego początek, też w następne… i nie tylko samej wsi, też wszystkiego co w niej potem, w ten wieczór i w następne…

°

i jeszcze po latach gdym się w to wszystko odwracał…

nierzeczywiste… zjawiskowe… i myślałem nieraz, że nie musiało się nawet rozwiewać bo naprawdę nie było…

°

…noc widocznie wcześnie się tu zaczynająca… gasły nieliczne lampy naftowe w oknach domów… szedłem prowadząc rower… przez tę ciemną uśpioną wieś… doszedł mnie nagle dźwięk fortepianu…

pomyślałem że przesłyszałem się, bo skąd tu radio w tej wsi bez elektryczności, a tranzystorowych bateryjnych jeszcze nie było… i pomyślałem też: jeszcze jedno wariactwo, jakby mało było samej już tej wsi, co jak ze snu… ale szedłem a fortepian jednak wyraźniał…

szedłem za nim, za jego głośnieniem…

pobłądziłem, znajdowałem się z dwadzieścia kilometrów od mojego miasteczka nie byłem pewien czy nie jeszcze dalej bo w którą stronę ja tu jechałem, i w środku nocy i w jakiejś wsi w lasach, i w jakiej… i nagle jakbym o tym zapomniał, i o strachu, jak ja się stąd wydostanę, gdzie jestem, i jak dojadę do domu, szedłem za głosem fortepianu…

z boku drogi czy zdawało się alei zobaczyłem, za niewielkim ogródkiem, światło w oknie… skręciłem tam bez zastanowienia, odruchowo, wprost pod to okno… tam przystanąłem…

okno było uchylone… tuż przy nim siedziała przy fortepianie dziewczyna… nie przecierałem oczu, coś się we mnie nagle jakby przekręciło, lub przekręcało, ulatywało wrażenie nierzeczywistości, wszystko jak normalne, zwyczajne… grała Chopina, i nawet wiedziałem co… a gdybym nawet nie wiedział, nie rozróżniał, to byłbym pewny że właśnie to… jak byłem pewny że nigdy dotąd nie widziałem dziewczyny tak pięknej…

stałem, słuchałem, wpatrzony w nią, lub nawet nic już nie słyszałem, tylko patrzyłem… nagle podniosła głowę znad fortepianu, czy wyczuła moje wpatrzenie?… spojrzała w okno… lampą naftową wiszącą na ścianie nad fortepianem byłem oświetlony prawie tak jak ona… patrzyliśmy na siebie… ona zaskoczona, lecz zdawało się niewystraszona i nic nie mówiła chyba nie ze strachu… w milczeniu patrzyliśmy na siebie…

°

— wie pani, — odezwałem się wreszcie, a ona się uśmiechnęła, wydało mi się; tak, do mnie, lecz jakby i do siebie, — o przepraszam, dobry wieczór,

— dobry wieczór — odpowiedziała z uśmiechem już wyraźnym,

wszystko to tak niezwykłe od początku było takie jak zwyczajne… czy jak ze snu gdzie nawet najdziksze nieprawdopodobieństwa nie dziwią… i jakbym znał ją i ona mnie od dawna i teraz rozmawiamy w zwyczajnym zobaczeniu się gdzieś w biały dzień, i żadnego u niej odruchu choćby zaniepokojenia ani nieufności ani skrępowania też u mnie choć z natury nie byłem śmiały, i było to jeszcze bardziej niezwykłe,

— wie pani, pobłądziłem, — wyjąkałem, udałem to jakby nieśmiałe wyjąknięcie,

— to straszne, — powiedziała tonem podobnym do mojego i dalej z tym uśmiechem,

— no… ale ja naprawdę pobłądziłem i nie wiem jak się stąd wydostać, — dopiero gdy to powiedziałem, uświadomiłem sobie to, jakbym przypomniał, bo całkiem zapomniałem,

— tak? a skąd pan jest? skąd się pan tu znalazł?

i powiedziałem jej,

— i stamtąd znalazł się pan tutaj? jak? i jak pan chce teraz wracać?

— jestem na rowerze — pokazałem rower oparty o ścianę,

— a… ale to trochę daleko, wprawdzie nie tak bardzo, lecz w tej ciemności…

— żebym tylko wiedział jak, którędy…

— a którędy pan tu przyjechał?

— zapomniałem,

— tak pan pamięta?

— panią zapamiętam, i ten wieczór, czy może noc…

— sama nie wiem…

— i fortepian…

— sama nie wiem która godzina…

— ma pani na ręce zegarek,

— a, prawda…

— a ten fortepian… i że pani umie grać, skąd?… i skąd w ogóle…

— nie umiem… takie brzdąkanie…

— umie pani…

— skąd pan wie?

— nie wiem, tak tylko mi się wydało…

— o nie mówmy o tym, nie umiem grać, naprawdę,

powiedziała mi jednak skąd ten fortepian, jej brat studiuje w wyższej szkole muzycznej… miała więc starszego brata tak jak ja… tyle że artystę a nie robotnika… pomyślałem to jednak nie wtedy… nie ma go teraz w domu, jest na wakacjach, i przerwała mówiąc że przecież muszę jechać, ciemni się coraz bardziej,

— ale nie wiem jak, którędy… może pani wyjdzie mi pokazać…

przez moment jakby się zastanawiała… lecz wstała, podeszła do drzwi pokoju,

gdy stanęła w progu domu, parę kroków ode mnie, nie potrafiłem nic powiedzieć, ani podejść do niej, patrzyłem tylko, ona przestąpiła próg, ja stałem dalej, ona podobnie patrzyła na mnie, z okna dochodził tu blask lampy, a i niebo trochę się przejaśniało jakby zaraz miał wzejść księżyc,

— no, miałam pokazać drogę — odezwała się po chwili, głosem jakim i ja gdy już potrafiłem:

— tak, — powiedziałem, jakbym ponownie sobie to przypomniał,

i za chwilę podszedłem do niej, te parę kroków,

zacząłem wreszcie coś mówić, ona też, o czymś, spróbuję sobie przypomnieć, chyba pamiętam,

wyszła z domu jej matka, „bo usłyszałam jak z kimś rozmawiasz”, „mamo, ten pan zabłądził i pyta o drogę”, „dobry wieczór” powiedziałem i zwyczajnie się z nią przywitałem, jakbym i ją znał od dawna,

i tak samo jakby i ona mnie, bo po chwili rozmowy z nami, i propozycji bym może został na noc, nie jechał w ciemności, jest wolny pokój i łóżko, pojechałbym rano, tylko że pewnie rodzice by się o mnie niepokoili, zostawiła nas, żegnając się ze mną dodała że może byśmy weszli do domu gdy chcemy jeszcze porozmawiać, na polu jest chłodno, odpowiedzieliśmy że nie,

stojąc rozmawialiśmy, już swobodniej,

za jak długo?… usiedliśmy przed domem na pniu ściętego drzewa co był jakby ławką, duży pomarańczowy księżyc ukazał się nad horyzontem… już chyba wcześniej lecz go przedtem nie widziałem, widziałem tylko ją, patrzyłem na nią,

a potem wstaliśmy i wyszliśmy na drogę, jakbyśmy niejasno pamiętali czy sobie przypomnieli że ona miała mi pokazać, którędy mam jechać, ale nie zabrałem roweru, został pod domem,

z drogi zeszliśmy na polną ścieżkę, zboże jeszcze nie wszędzie było skoszone, powiał lekki wiatr, szumiał pobliski las, poruszał się falował łan żyta obok, poruszały się wysokie trawy na miedzy którą szliśmy, rozsrebrzone jaśniejącym księżycem, a mnie się zdawało że to nie księżyc lecz rozwiewane i czasem ocierające się o moją twarz jasne jej włosy tak rozjaśniają tę noc,

jak, i kiedy… zaczęliśmy się całować, staliśmy, potem usiedliśmy, potem leżeliśmy w pachnących trawach, objęci, zadyszani całowaniem,

a potem wstałem, lub ona, lub oboje równocześnie, i powiedziałem, wyjąknąłem, już bez udawania jak na początku tam pod oknem że nie potrafię powiedzieć zwyczajnie, i powiedziałem to jeszcze jakby w porażeniu:

— słuchaj, my chyba jesteśmy zakochani,

— tak, — powiedziała,

— i co teraz?

— nie wiem… — odpowiedziała chyba podobnie jakby w porażeniu,

na razie jednak musieliśmy wrócić pod jej dom, gdzie zostawiłem rower, pokazała mi jak mam jechać,

wsiadłem na rower, jechałem przez lasy rozświetlone księżycem,

°

księżyc świecił w następne wieczory, całowaliśmy się leżąc objęci w trawach miedz, śródpolnych ugorków, małych łąk pod lasem, oświetlał całowane jej włosy, usta, ręce, oczy…

°

— i co? poradzi pan sobie z tym? od razu panu powiem, że inni już próbowali, ale jeżeli pan, kurwa, da radę, to, wie pan…

— spróbuję… nie takie to znów, żeby… — powiedziałem, „najważniejsze, panowie, żeby się nie bać”, mawiał inżynier doktor B.,

wykładowca maszyn elektrycznych równocześnie na Akademii Górniczo-Hutniczej, jak u nas, i my, uczniowie liceum, musieliśmy jego wykłady notować, jak studenci,

bo nie było podręczników, z wyjątkiem przetłumaczonych radzieckich, do niektórych przedmiotów, zapamiętałem zwłaszcza jeden…

ciekawy… polskie przedwojenne były reakcyjne, wrogie ideowo… uzwojenia silnika lub transformatora nie w ujęciu marksistowsko-leninowskim… opis pól elektromagnetycznych nieuwzględniający walki klasowej i dokonań radzieckich na tych polach…

„wiedzieć, panowie, co i jak i do czego i za co się brać w jakimś wypadku a nie stać pobladłym i ogłupiałym i na trzęsących się nogach jak prawiczek przed nie będę wam mówił czym”,

musieliśmy notować wykłady, jak studenci, tak nas podciągali… na skutek tej konieczności prędkiego zapisywania tak zwichrowałem sobie pismo że do dziś nie zawsze udaje mi się odczytać co sam przed chwilą zapisałem… nauka szyfru najwyższej klasy… coś dla szpiegów… a może mieli to na uwadze… tych specjalistów tak potrzeba stale… w obozie przodującej nauki i techniki…

już chyba w połowie sierpnia zacząłem jeździć do pracy, wstawałem o świcie by dojść do pociągu i dojechać na wpół do siódmej, tak samo do Krakowa, jak gdy niedawno do szkoły, tylko godzinę wcześniej, a i tak, jeżdżąc jeszcze do szkoły, jesienią i w zimie wychodziłem z domu gdy było jeszcze ciemno i wracałem o zmroku, miałem do stacji ze cztery kilometry i ciekawe że w Krakowie całkiem podobnie, tak do szkoły jak teraz do pracy, a tramwajami mało kiedy jeździłem bo przepełnione i za drogie dla mnie i raz jechał a dziesięć razy czekać by trzeba godzinę to prędzej byłem idąc,

Krakowskie Zakłady Kamienia Budowlanego składały się z różnych rozrzuconych po Krakowie i okolicy, kamieniołomy, wapienniki, przetwórnie kamienia, ale i małe zakłady kamieniarskie, warsztaty, kiedyś prywatne a potem upaństwowione, w któryś dzień tej mojej pracy… w Bazie… jakie niespodzianki… zostałem zawieziony… tak, samochodem, osobowym… niespodzianki i blaski, po czarnej aleksandrowickiej zmorze… do jednego z takich, zepsuł się tu silnik napędzający karborundową tarczę do cięcia kamiennych płyt,

załogę stanowił kierownik i dwie… jak by to powiedzieć… damy… no tak, jedna miała wylakierowane paznokcie i wymalowane usta, druga ondulację i też wymalowana, jak na wesele… on zajmował się dozorem i papierkami, one obsługą dwóch traków rozcinających kamienne bloki na płyty, a tej karborundowej piły używali dorywczo i obsługiwał ją on sam, „te cipy gdyby nawet chciało im się ruszyć do czegoś więcej niż muszą toby mi połamały piłę i wylądowałbym w kryminale za sabotaż”, gdy go spytałem czy to nie one cięły jakąś płytę i tak uszkodziły silnik, „nadają się najwyżej do pegieeru buraki plewić, ale demokracja i równouprawnienie, i masz pan, dają mi tu do roboty takie szantrapy, no ale poza tym dziewuchy eleganckie: kurwy z zawodu”, i eleganckie było całe towarzystwo…

gdy się jeszcze pojawiał, co parę dni, ślusarz z innego z tych połączonych zakładów, coś podokręcać przy trakach, coś naoliwić, i poobmacywać te dwie… co robił stale i kierownik, przynosząc często pół litra… których pracą było doglądanie czy się nie zatkała jakaś z rurek doprowadzających wodę z piaskiem pod stalowe listwy rozcinające blok na płyty, przesiadywały zwykle w kantorku kierownika…

i eleganckie też rozmowy, kurwa i tym podobne co drugie słowo, i tak samo elegancka tematyka, niech krew zaleje, pomyślałem… ale trochę zapłoniony… no…

i gdy jeszcze… tak raz w miesiącu, zależnie jak długo trwało cięcie bloków… przyjeżdżała większa ekipa, zabrać płyty na samochód, i osadzić na podmurówce przywiezione nowe bloki, płyty trzeba było wtedy przyciąć na tej pile, teraz unieruchomionej… zastanawiałem się czy kierownikowi nie pomagali w tym przycinaniu oni… a też one… wszyscy na bani…

°

pokazała mi wtedy, jak mam jechać, znała tę drogę, i moje miasteczko… chodziła tam do szkoły, średniej pedagogicznej, już ją kończyła, nie dochodziła codziennie bo za daleko, te piętnaście kilometrów… w zabłądzeniu jechałem więc nie jak podejrzewałem w kierunku odwrotnym do miasteczka lecz w bok, czy nawet w skos, że się zbliżałem… szła raz w tygodniu, wracała do domu na niedzielę, w zimie rzadziej gdy zaspy w lasach, mieszkała tam w miasteczku w internacie, mieszczącym się w pałacu hrabiów Potockich zabranym przez władzę ludową… który znałem… jakie to dziwne, pomyślałem gdy mi to mówiła… mogłem ją tam widzieć…

°

ja tu już trzeci dzień, czwarty, wystarczyłby jeden czy półtora… gdyby było co potrzebowałem…

przyjeżdżałem już wprost tu, nie do mojego właściwego miejsca pracy, Bazy… samochodem który czekał na mnie przy dworcu… jak na ministra… gdybym był bardziej rozgarnięty… i mniej zaskoczony, a nawet zakłopotany z początku, i onieśmielony, niespodziankami aż takimi… kazałbym szoferowi przyjeżdżać do mnie do domu i odwozić mnie też do domu… bo mogłem… dyrektor KZKB dał mi ten swój samochód służbowy z szoferem do dyspozycji, bym mógł jeździć po Krakowie bez tracenia czasu szukać gdzie się da co będzie potrzebne do naprawienia tego silnika za wszelką cenę i prędko jak tylko to możliwe… stał ze mną przez chwilę przy silniku w tym pierwszym dniu gdy mnie przywiózł… awaria wyglądała na poważną… też dla mnie gdy zebrawszy się na odwagę, bo on na mnie patrzył… badawczo… kucnąłem i wsadziłem rękę w otwór pokrywy silnika, z udawaną pewnością siebie… wystraszył mnie swąd spalenizny, jeszcze nie zwietrzały… odpadł jakiś upalony drut gdy tam macałem… jeżeli z uzwojenia, to… już koniec… ale nie, gdy pomacałem uzwojenie… wyjąłem ten drut, przyglądałem mu się, a dyrektor przyglądał się mnie… „no, ten przewód… takie przewody… trzeba dać nowe” powiedziałem… bo przynajmniej to jedno było pewne… „nie jest ten silnik spalony cały? uzwojenie?”, „trudno od razu powiedzieć, panie dyrektorze… zdaje się, nie… muszę odkręcić i zdjąć pokrywę”, i sięgnąłem… ruchem zdecydowanym… do mojej torby, ale tam miałem tylko śrubokręt i kombinerki, moje własne, ukradzione Niemcom gdy naprawiali swoje poharatane przez Rosjan pojazdy bojowe… „ten przewód, i co jeszcze będzie potrzebne… zaraz przyślę panu z powrotem mój samochód, kupić musi pan jak najprędzej, zatelefonuje pan do mnie gdy będzie pan już wiedział jakie jest uszkodzenie i czy pan to zrobi”,

jak najprędzej, a tu już czwarty dzień…

awaria silnika… dwudziestokilowatowego… gdy ściągnąłem, z pomocą kierownika, koło pasowe czyli szajbę, a potem pokrywę korpusu… śruby odkręcałem kombinerkami i postukując młotkiem gdy siedziały twardo… nie mógłbym tak przy dyrektorze… ale nie było klucza do śrub… no… ta awaria… wyglądała… i posypały się jeszcze jakieś zwęglone kawałki… patrzyłem trochę oszołomiony… a przy mnie kierownik i obie panie… „to się tu musiało hajcować… ognie leciały jak z tych wiatraków na krakowskich wiankach na Wiśle… i wyście spokojnie haratali płytę w tych ogniach, co?” powiedziałem, a one zachichotały… a ja… patrzyłem…

wiedzę o maszynach asynchronicznych różnego typu… miałem… dzięki inżynierowi doktorowi B… opanowaną… jako tako… i nawiasem mówiąc, prawie żadnej już więcej…

i na szczęście się okazało, że upalone są tylko… no aż tak do wytopienia… styki pierścienia zwierającego… nastąpiły wtedy i inne uszkodzenia, w silniku i w opornicy, mniejsze ale trudne do wykrycia dla kogoś co miałby tę wiedzę jeszcze mniejszą niż ja… ci elektrycy co tu już próbowali, jak mi potem mówił kierownik… bo przecież silnik mógłby chodzić przez chwilę nawet bez zwieracza gdyby znaleźli i usunęli choćby parę z tych małych uszkodzeń a im ani drgnął… fachowcy może jak te dwie trakowe… wkrótce poznam takich… jeden z nich będzie nawet kierownikiem dużego rejonu energetycznego, kierownikiem elektrowni jak się mówiło… a jeden… inżynier… co studiował w Bazylei… „pana to dziwi?” mówił inżynier doktor B. gdy raz ktoś czegoś nie rozumiał i otwarł gębę gdy on mu wyjaśniał „a wiecie ile razy w życiu myli się mężczyzna?, tylko dwa razy: pierwszy raz się dziwi gdy drugi raz nie może, a drugi raz się dziwi gdy pierwszy raz nie może”, „cha-cha-cha” wszyscy a on wyjął notes i zapisał minus trzy temu co dalej nie rozumiał… nawet tego powiedzonka hecnego… i stał dalej z otwartą gębą… inżynier doktor B. był dobrym wykładowcą, nauczycielem… zabrałem się do tych uszkodzeń od razu… ale te styki… szofer z samochodem rzeczywiście zaraz przyjechał… te styki trzeba było nowe… i przewody do nich… co to odpadł jeden na początku gdy macałem… zatelefonowałem do dyrektora, że zrobię, tylko muszę kupić parę rzeczy…

już czwarty dzień i nic… telefonowałem, z tego kantorka kierownika, do dyrektora, że dalej szukamy…

nawet najprostszej rzeczy jak śrubki czy nakrętki do tabliczki silnika czy miedzianej linki na te przewody do styków czy koszulki izolacyjnej do tych przewodów szukać można by lata, i w sklepach, i centralach zaopatrzenia nie wyłącznie Krakowa, ale całej Polski Ludowej, połapałem się w tym już w dwu czy trzech godzinach jeżdżenia po Krakowie w pierwszym dniu, niczego do silników nawet nowych… o ile były gdzie jakie nowe… a ten był przedwojenny… szukałem w końcu kawałka choćby blachy miedzianej lub mosiężnej na zrobienie tych styków pomyślałem że takie linki i nakrętki i coś tam izolacyjne znajdę może u siebie w domu, przyniosłem różne takie gdy Niemcy reperowali co im poharatali Rosjanie… jak ukradłem im te kombinerki i śrubokręt samochodowy… i, o Boże, lutlampę… na nic mi nie była potrzebna… ale tak mi się podobała… jej huczący błękitny ogień gdy oni majstrowali… przemyśliwałem parę dni podpatrywałem gdzie ją chowają… taki byłem głupi… przecież by mnie zastrzelili gdyby mnie na tym dołapali… i dobrze to wiedziałem… ale ten jej cudowny huczący ogień… ukryłem ją natychmiast na strychu głęboko w sianie… jak wcześniej kombinerki i śrubokręt… nawet przed matką i bratem bobym i od nich miał gdyby zobaczyli… i utopiliby tę lutlampę ukradkiem w rzece… no ale w jakimś tam stopniu przyczyniłem się, choć bezwiednie… do tego że wojnę wygrali Rosjanie, nie Niemcy… nie mieli drugiej lutlampy, przynajmniej ta grupa co tam u nas… i klnąc szukali jej kilka dni… najadłem się strachu… i z jej braku nie naprawili… instalacji zapłonowej zdaje się… w dwóch samochodach… zostawili je, bez tych dwóch wrócili na front… i gdyby tak jeszcze inni jak ja… bezimienny i samotny… i gorsze jeszcze że bezwiedny… i mimowolny… bojownik… o dyktaturę proletariatu… telefonowałem z rana, że dalej szukamy, i puszczałem szofera…

gdyby mnie nie zezłościł na początku gdy przyjechał…

nawet mnie, nierozgarniętego jeszcze gówniarza, ale byłem tak zamyślony przy tym silniku przykucnięty… a myśleć było nad czym… a ten laluś z ironicznym uśmiechem… a bo i wyglądałem… blady, chudy… na jeszcze młodsze go… co mnie tak denerwowało… gdy mnie ktoś brał za takiego… zwykle się kuliłem i cichutko coś jąkałem albo nic gdy tak mnie ktoś… a tu… w zamyśleniu jakbym zapomniał o tym normalnym u mnie czy jakbym nie zdążył… i zdaje się wyglądałem jeszcze na dość niedojdowatego… i trochę chyba byłem taki… i jeszcze… jak ubrany… a on wyelegantowany… i osobisty szofer dyrektora to ważny był jak sam dyrektor… patrząc pogardliwie na mnie… czułem to… i na moje ubranie… starą koszulę, buty… i te moje krótkie spodenki… zapytał z tym uśmieszkiem… czy naprawdę on ma mnie wozić… wstałem… chciałem energicznie i gwałtownie… ale mi nie wyszło… i omal się nie wywróciłem… „chodź pan” powiedziałem idąc do kantorka… stał dalej z rękami w kieszeniach i uśmiechnięty… „no chodź pan” krzyknąłem… i samego mnie ten krzyk trochę wystraszył… i zaskoczył… że tak potrafię… choć mi się trochę nie udał… „zatelefonuje pan do dyrektora, i jego pan zapyta… tak kretyńsko… chyba że pan woli żebym zatelefonował ja”… uśmiech jakby mu zdmuchnęło… „no, co… o co chodzi… przecież przyjechałem, nie?…”, sposób na chamów, przekonałem się wtedy… i ani razu po wyjściu z pociągu nie czekałem na niego nawet sekundy, on czekał na mnie, i tak samo gdy przyjeżdżał odwieźć mnie do pociągu… na chamów sposób jedyny to chamstwo, i tak z góry, z pańska…

i puszczałem go, niech jedzie gdzie chce, do domu czy zarabiać kursując po mieście jako lewy taksówkarz, a sam siadałem w kantorku, z kierownikiem i z paniami, a gdy słońce wyszło wyżej wychodziłem na podwórko, pełne połamanych płyt, ale miejscami porosłe trawą, kładłem się…

gdyby mnie nie zezłościł nie śmiałbym nawet wsiąść do tego samochodu tak sam… w samochodzie pierwszy raz w życiu siedziałem w tamtej chwili gdy przyjechali po mnie do Bazy… powiedziałbym mu, żeby wracał, że ja nie… i do tych sklepów jeździłbym tramwajem i chodził… a tak, to go zatrzymałem… za karę… na czym on skorzystał… ciekawe… że tak bywa…

telefonowałem, a szofer stał przy mnie… wiernie… a po to, że chciał na własne uszy słyszeć, że naprawdę tak mówię do dyrektora… by mógł być pewny… kładłem się na trawie podwórka, całkiem tak jak w Bazie… tylko że tam trawa była większa… i rozleglejsza łąka… najspokojniej, bo dyrektor pozbawiony samochodu… czy kto inny z dyrekcji… nie mógł się tu pojawić… nie jechałby przecież tramwajem… i od tramwaju było ze trzy kilometry… mógł by inżynier Niechał, no ale wtedy tego nie wiedziałem, jeszcze go tak nie znałem… słońce świeciło dość jeszcze ostro, leżało mi się… pogodnie… nasuwały mi się czasem na myśl… jak czarna chmura nachodząca na to słońce… Aleksandrowice… i aż się podrywałem i rozglądałem… e, nic…

słońce świeciło… nieraz zasypiałem… może z tego wczesnego wstawania stale byłem senny… i kierownik mnie budził gdy wychodził posiedzieć przy mnie, porozmawiać… nie o silniku, bo wiedział na czym utknęło i co tu gadać… czasem tylko „ale kiedy te bloki będą już rozcięte to silnik, kurwa, musi być, bo nie wiem co będzie…”, na co ja, poziewając, że coś się do tego czasu wykombinuje… nawet nie zaglądałem do traków zobaczyć ile tego czasu zostało… i też rzadko mi mówił, bo po co… że dyrektor… który telefonował chyba codziennie i czasem parę razy… ja do dyrektora nie tak… pytał o mnie, a też o szofera… potrzebował samochodu na jakąś godzinę… i kierownik mu odpowiadał, że jeździmy, szukamy… tak odpowiadał też, gdy ja siedziałem przy nim, w tym kantorku…

już w czwarty dzień… leżąc zacząłem się zastanawiać… czyby jutro nie pojechać… gdzieś za miasto… nad jakąś jeszcze czystą wodę… Wisła brudna i zatruta… poleżeć, poopalać się, wykąpać… póki to słońce… powiem szoferowi by mnie od razu spod dworca… i tam potem po mnie przyjedzie… albo zostanie ze mną gdy zechce, razem poleżymy… zdaje się że on sam już to robi, może gdy kursując jako taksówkarz, tam gdzieś odwiezie kogoś… gdzieś pod Myślenice, czy do Zakopanego, co?… nigdy tam nie byłem… z dnia na dzień jest jakby coraz bardziej opalony… co ja tu mam leżeć w tych kamieniach… stalinowskich… i w zadymionym Krakowie…

a ten… silnik… i jak ja się, głupi, do tego porwałem… i gdyby mnie tak nie przyhamowało…

bo się przecież chciałem i popisać… tak gówniarsko… że zrobię potrafię co w dodatku inni nie… bo się im może po prostu nie chciało…

lub i wiedzieli to, na co ja potrzebowałem parę godzin jazdy po Krakowie… i co ja nagle znów myślę o tym… nie chcę a myślę…

a dyrektor?… nie wiedział?… musiałby być durniem… lub spaść tu skądś przed chwilą… w ten socjalizm… ale wiedział jeszcze i to, że ja, gówniarz, będę się chciał popisać… i zrobię choćby się w ogóle nie dało…

no i się nie da… i zrobię?…

a, dobrze… więc gdzie to pojedziemy… może do tych Myślenic… jaka to tam rzeka… i nawet nie musiał mnie pilnować… i ponaglać… wiedział że ja się będę sam… i zrobię najprędzej jak tylko to możliwe… mógłby mi dać czasu na to pół roku, ja zrobiłbym za pół godziny gdybym mógł… i byłem nawet na krakowskiej tandecie w pierwszy dzień jak jeździliśmy, czy tam jakiejś tej blachy… tobym nawet za własne pieniądze, bo tam na żaden rachunek czy przelew bankowy…

jaka to rzeka w tych Myślenicach?… dołożył mi jeszcze ten samochód… do mojego gówniarstwa… jakby było jeszcze mało… jaka to tam rzeka… podobno jeszcze czysta… żeby tylko to słońce… Dunajec, zdaje się… więc co… tam?…

kierownik… wyszedł do mnie, i znów… wśród pogawędki…

— panie, ale powiedz pan, dasz pan, kurwa, rady?

— niech się pan nie martwi… tylko się teraz zastanawiam, bo wie pan…

Dunajec?… słaby byłem w szkole z geografii… zresztą tak nas uczyli… lepiej znam geografię Rosji niż Polski… Wołga, Dniepr, Ob, Jenisej, Irtysz, czy Irkuck… diabli wiedzą… i jeszcze Newa… i Prypeć… bo swoją drogą Rosjanie mają tych rzek więcej… niż zostawili nam… z rzek polskich znam nazwy… prócz tego Dunajca… Wisła… i Wieprz…

°

kończyła tę szkołę, i równocześnie, jak chyba przewidywał program nauki, miała od września już pracować, w szkole podstawowej w sąsiedniej wsi, do miasteczka do własnej szkoły chodzić miała tylko okresowo, na końcowe egzaminy, do których przygotowywała się w domu, tu miała już mieszkać, nie w miasteczku jak w poprzednie lata, w tym pałacu… w którym ja bywałem… wtedy… gdy tam ona…

°

— panienki, a jak z trakami?

— a jak ma być?, woda jest, piasek jest,

— rurka się jakaś nie zatkała?

— nawet jakby się zatkała to pan by ją musiał przetykać bo my nie mamy czym…

— nie pieprzyłabyś, bo jeszcze chłopak pomyśli że ja naprawdę mam takiego cienkiego…

z rana… w kantorku kierownika… piąty dzień… tu… zapomniałem powiedzieć szoferowi by mnie wywiózł poza Kraków…

— a nie?, to niech pan pokaże,

— tak jakbyś nigdy nie widziała… ale fajne dziewuchy, co?…

uśmiechałem się, głupio… i wiedziałem, że głupio… jak gdy się… by nie siedzieć jak niemowa… czasem odezwałem… tak niedojdowato, że aż się z tego rumieniłem i to zatykało mnie jeszcze bardziej i odwracałem się w stronę okna… zobaczyli ten głupi rumieniec?… niby że patrzę, czy słońce jest już dość wysoko…

— i na przykład popatrz pan, jakie mają cycki… Jaśka, daj mu pomacać… albo mu pokaż,

— jeszcze by się wystraszył, nie widział przecież jeszcze nigdy gołych, chyba mamie, ale gdy miał parę miesięcy, to nie zapamiętał… on się boi popatrzyć na nie nawet gdy mam je pod bluzką,

— nie pieprz, tylko mu pokaż, albo ty, Zośka…

— i nie widzi pan, że on już chce uciekać, i jak się czerwieni…

— panie, nie patrzże pan w to okno, na słońce iść ma pan jeszcze czas, jeszcze rosa na trawie, łyknij pan z nami trochę gorzały, to dobre na opalanie…

zadzwonił telefon, kierownik podniósł słuchawkę, telefonował dyrektor… normalne… „tak, jeżdżą, szukają” mówił kierownik… niespodziewanie mnie, jak wiem? zezłościło czy co… poszedłem do silnika, wymontowałem upalone styki i… wyszedłem na podwórko… do słońca… ale… gdy się o czymś myśli, choćby się myśleć o tym nie chciało…

to się coś… wymyśli… choćby się nie dało…

wymyśliłem… że z mosiężnych łusek nabojów do zenitówek… albo cekaemów…

miałem trochę tego różnego…

°

i w tym… zapalniki do granatów, elektryczne zapalniki do min, spłonki, małe, duże… to detonatory do bomb… proch artyleryjski, pociski do moździerzy…

chodząc jeszcze do szkoły w miasteczku włóczyłem się z Traperem po okolicznych lasach gdzie Niemcy w czasie wojny mieli rozlokowane magazyny amunicji różnego rodzaju łącznie z bombami i minami, nasi saperzy wysadzali resztki magazynów których nie zdążyli wysadzić uciekający Niemcy ale to w wielu wypadkach tylko porozrzucało po lesie tę amunicję nieraz całkiem nienaruszoną, myśmy tego szukali, po lekcjach czy na wagarach czy w czasie wakacji, jak się szuka grzybów… i znaleźliśmy raz magazyn nietknięty, z tych wielu rozproszonych, na złość z samymi zwyczajnymi pociskami artyleryjskimi, kalibru gdzieś dziesięciu centymetrów, nam na nic… saperzy niedokładnie przeszukali lasy… zabiorą się do tego jeszcze raz za parę lat gdy prawie co roku jakiś wypadek… chłopak czy dwóch, trzech… nieraz prawie bez śladu po nich…

my z Traperem moglibyśmy powiedzieć… gdyby się zdarzył nam, i gdybyśmy powiedzieć jeszcze mogli… wypadek przy pracy… bo my nie wyłącznie dla zabaw tym… no, te drobniejsze to tak, i co zostało nam z zabaw tymi drobnymi jak spłonki, proch, granaty, zabieraliśmy do domów, chowaliśmy na strychach, zostawialiśmy schowane też w lesie… my szukaliśmy głównie dużych bomb lotniczych… okoliczni posiadacze małych kamieniołomów… na razie posiadacze, wkrótce będą mieli zabrane… potrzebowali materiałów wybuchowych, o które było trudno jak o wszystko, a oni mieli chyba w ogóle uniemożliwione normalne nabycie… kupowali od chłopaków takich jak my… w tajemnicy ale Traper się skądś dowiedział… szukaliśmy bomb, i takich pocisków nie wiedzieliśmy do czego… jakby rakietowych… tylna walcowata część… poza głowicą, wrzecionowatą, o większej średnicy, wypełnioną ekrazytem, tak z pięćdziesiąt kilo… ta tylna część zawierała grube lagi prochu i w środku zapalnik… i wyglądało, że po odpaleniu… gazy wybuchu nie odrywały jej od głowicy lecz porywały cały pocisk i wprawiając go w ruch wirowy… w grubym dnie tej części znajdowały się kręgiem czy dwoma kręgami ukośne otwory…

gdy saperzy wysadzali resztki tych magazynów jeden taki pocisk zwyczajnie odpalił i z przeraźliwym gwizdem przeleciał jak odrzutowiec nad miasteczkiem i spadł kilkanaście kilometrów od miejsca startu, obok jednej wsi… szczęśliwie nie w niej samej lecz na skraju lasu… gdzie eksplodując wyrwał z korzeniami ileś tam drzew, i głęboki dół że mógłby się w nim schować cały dom… i czy w tej głowicy był zwyczajny ekrazyt?…

rozcinaliśmy te głowice piłką do żelaza, bomby też tak… harówa na cały dzień lub dwa, zależnie od grubości powłok, i oblewały nas poty gdy było akurat w miejscu bez drzew a prażyło słońce, ruszyć tego we dwóch nie mogliśmy, najwyżej obrócić do dalszego przecinania, potem tłukąc młotkiem po rozciętej powłoce wyłupywaliśmy ekrazyt co był tam twardy jak kamień, połyskujący drobnymi kryształkami gdy odpryskiwał… bomby i te pociski znajdowaliśmy nie zawsze bez zapalników… jak je chyba magazynowali i transportowali… i często nie udawało nam się zapalnika z detonatorem wymontować przed robotą… tyły tych pocisków były kompletne zawsze i wykręcić z nich detonatorów nie umieliśmy…

więc praca bywała trochę nerwowa… i przy takim pocisku, zwłaszcza tłukąc już młotkami, staraliśmy się trzymać po jego bokach, że gdy tak zastartuje to żeby nie w nas a przeleciał pomiędzy nami…

za ten przytachany w workach ekrazyt dostawaliśmy kilkanaście złotych, od takiego prywaciarskiego… złodzieja… wyzyskiwacza świata pracy… wystarczało na torebkę cukierków, albo małą butelkę soku wiśniowego lub malinowego, czy wędzonego dorsza… no, czasy dalej nie były łatwe… choć może jak dla kogo… dla nas nie… ale i to nam się urwało, któregoś wieczoru gdy przyszliśmy z nowym transportem, „koniec z tym, chłopaki, co za draństwo wyście mi ostatnio przynieśli”… przynieśliśmy mu właśnie z tych pocisków… zagadkowych… „tak grzmotnęło że wyleciały tu szyby w paru domach, zaraz ruch, milicja, musiałem dać im w łapę, i wprawić te szyby, i chłopi też nie bardzo chcą brać tego kamienia na budowę bo znaczny, taki osmalony, chyba że znajdziecie coś lepszego”… dałeś w łapę, zapłaciłeś, zbóju… za to że tak złodziejsko płaciłeś nam… jeszcze ci coś lepszego… znajdziemy… dla ciebie… chętnie… i dałby Bóg… i żeby ci tak szyby wybiło jeszcze w twoich ślepiach bandyckich… pomyślałem czy też tak mówiliśmy z Traperem odchodząc z tym naszym towarem… a rąbnęło rzeczywiście porządnie, przypadkowo to widzieliśmy, i dym wzbił się czarny jak z pożaru tankowca…

to w tych lasach… chodziłem wtedy z Traperem… przez które teraz jeździłem na rowerze do niej…

°

w ten pierwszy wieczór… noc… ani w dalsze nie wiedziałem jak ma na imię, ona też nie pytała o moje, jakbyśmy zapomnieli że mamy jakieś… nie były nam potrzebne, i gdy raz odkryliśmy, ze zdziwieniem, że nie wiemy… trochę rozbawieni powiedzieliśmy je sobie… a mnie to moje gdy wypowiedziałem zabrzmiało tak głupio i jak nie moje… powiedzieliśmy je… i dalej ich nie używaliśmy,

i też później gdy już jej nie będę widział a tylko myślał o niej, w tych potem latach, nie podsunie mi się… nie pomyślę o niej nigdy: Lena,

mówię o niej i imię mi potrzebne i gdy czasem też dawniej… odczuwałem to przypinanie jej imienia jak jakiś gwałt, wpychanie w pospolity uniform, profanację… chamską…

gdy nam jakby wyleciało ze świadomości że jest coś takiego jak imiona i my też je mamy, nie wymyśliliśmy że nie będziemy ich używać, same tak zniknęły, odpadły od nas, jak bez imion świeciły zachody w których do niej jechałem tak bliskie i rzeczywiste jak osoby i jakbym czuł ich oddechy i bez imion były zmierzchy gdy dojeżdżałem, te jasne, i później te inne, i potem wieczory bez niej, noce, sny w których będę usiłował ją zobaczyć… a, zresztą…

°

upalone styki… te resztki… zabrałem…

i w domu… z łusek nabojów… może polskich z początku wojny… wtedy je znalazłem?… bo Niemcy, oszczędzając… robili stalowe lakierowane… a Rosjanie?… też mosiężne… z jakich to ja więc tych łusek… przy pomocy piłki do żelaza i pilnika i nożyc i kombinerek i młotka… uzyskiwałem potrzebną blachę… zastanawiałem się, czy ja te materiały wszystkie mam importowane… jak narzędzia… i jak tę… °

— władzę ludową… panie… to ja mam…

— tylko nie mów pan gdzie, bo już słyszałam,

— Zosiu, coś ci w tę noc nie wyszło?…

— wyjść to może panu…

— nie ma do czego, kochanie… one, biedulki, wie pan, przychodzą tu sobie odpocząć, po tej swojej robocie… na nocną zmianę… pospacerować, trochę podrzemać… łyknąć gdy jest… i czasem są złe, gdy im coś…

— nawet jakby tak było, mam czas się wyspać po południu do wieczora — odezwała się Jaśka, już zapadając w drzemkę przy stole kierownika, ręka z papierosem jej opadała…

— albo gdy się za wcześnie skończy gorzała… i w ten sposób, wie pan, są całkiem w porządku robotnicami… ludowego państwa… budują socjalizm… jak my wszyscy… i wie pan co, jeszcze się okaże że one… ale o czym to ja… aha… jak pan to robi w domu to dlaczego pan tu…

— nie mam tu z czego i czym…

— one mają czym… tylko pan popatrz… a nie robią tu… poczekaj pan, bo znowu mi się… właśnie mówię, że po co pan tu przyjeżdża… mógłby pan robić przez ten czas tracony tu… dzień leci za dniem, a to pilne… i nie musiałby pan wstawać tak… o piątej, co?…

— a dyscyplina pracy?…

— dyscyplina jest, pracy nie ma… Jaśka, kieckę se spalisz, zgaś tego papierosa… kto tu się dowie?… dyrektorowi, jak zatelefonuje, powiem to co dotąd… nie przyjedzie tu, bo nie ma czym… żeby się tylko szofer nie pomylił i nie pojechał do niego, powie mu pan, da mu pan urlop na te… ile dni… ile to pan będzie robił?

— gówno… to ja też mogłabym w jakieś dni nie przychodzić…

— mogłabyś codziennie, kochanie… ale gdzie ci się będzie lepiej odpoczywać… i ja bym usechł z tęsknoty za wami… obiema…

— ten buc… kierownik personalny…

— a, to racja, buc… i chyba przyczajony ubek… jak zdaje się wszyscy ci personalni… jak mu co strzeli do łba to może się tu przyplątać… nie musi mieć samochodu… on by nawet na czworakach gdyby mu kto nogi połamał… buc, ale głupi i ja bym go… panie, pan nie jesteś chyba…

— w bezpiece?… — spytałem głupio… aby powiedzieć coś… dowcipnie… i się zaczerwieniłem…

— gdzie?… panie, jakby oni takich… nie jest pan nawet w partii, za młody pan… jest pan pewnie z zetempe… ale co to ja… a, kurwa, zapomniałem…

— wszyscy w szkole musieliśmy…

— co?…

— być w zetempe…

— aha… tak… to za rok czy dwa… to zaśpiewaj pan: my zetempe, my zetempe, reakcji nie boimy się… dziewuchy panu pomogą, bo one, jak pan chce wiedzieć… ale, co to ja, kurwa mać, chciałem… aha… to za rok czy dwa zostanie pan kandydatem do partii… no, śpiewamy, wszyscy razem, ja zaczynam: drogą idzie Wania z Griszą, a ludziska się dokoła śmiszą, Wania kandydat do partii… e, kurwa, co wy tak?… panie, ja też jestem w partii… a co mi zależy?… chcieli, to się zapisałem… mam to gdzieś…

a mnie, gdy on to mówił, nagle się przypomnieli tacy co tak gdzieś tego nie mieli… lub się im nie dało… te lniarskie czy bawełniane czy inne szmaciarskie zakłady… Aleksandrowice… gdzie miałem Nakaz Pracy… i skąd uciekłem… i tu w tym kantorku… przytulnym… nagle jakby przeszło mnie mrowie…

— …w dupie mam, ale kierownik… nawet takiego gówna jak to… które też mam w dupie i mogliby mnie… nie może być bezpartyjny… Jaśka i Zośka też są w partii… bo są kierowniczkami… swoich dup… przedsiębiorstw…

— no, no, kierowniku…

ale inżynier Niechał… jest bezpartyjny… może wyjątek… jeden z niewielu… i zdaje się, że i dyrektor… no tak, ale i nie jest on dyrektorem…

— co no no?… nie jest tak?… i jeszcze się okaże, że są przodownicami pracy… zobaczymy ich zdjęcia w gazetach… bo papiery mają w porządku… pracują tu… wzorowo… jak pan widzi… mają legitymacje związków zawodowych, a jeszcze legitymacje partyjne… co trzeba więcej?… i panie, gdyby je pan zobaczył w pochodzie pierwszomajowym… zobaczy pan w przyszłym roku… jak defilują ze szturmówkami… w grupie młodzieżowej… jasne… w skromnych bluzeczkach i spódniczkach… usra się pan ze śmiechu gdy je pan zna… ale dla każdego innego… kiedy tak patrzy… z daleka… to powiew i śpiew poranka, słońce sześciolatki, i w ogóle za kwadrans wiosna…

le printemps…

°

Ciąg dalszy utworu dostępny w pełnej wersji.Baza i Nadbudowa — okiem edytora

Początki

Ciąg dalszy utworu dostępny w pełnej wersji.

Historia wydawnicza Bazy

Ciąg dalszy utworu dostępny w pełnej wersji.

Pierwodruk części powieści w „Twórczości" i druk książki

Ciąg dalszy utworu dostępny w pełnej wersji.

Podstawa wydania Bazy bez cenzury

Ciąg dalszy utworu dostępny w pełnej wersji.

Warianty redakcyjne w egzemplarzach specjalnych

Ciąg dalszy utworu dostępny w pełnej wersji.

Fragmenty Nadbudowy

Ciąg dalszy utworu dostępny w pełnej wersji.

Zasady obecnego wydania

Ciąg dalszy utworu dostępny w pełnej wersji.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: