Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Obrona Kamieńca - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 lutego 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Obrona Kamieńca - ebook

Karty polskiej historii zapisane są licznymi bojami, krwią i walką o wolność. Bez wątpienia jednym z najpiękniejszych jej rozdziałów jest zaś legenda najgroźniejszej i najbardziej skutecznej jazdy świata – niezwyciężonej skrzydlatej husarii.

Książka przenosi nas do XVII wieku – gdy granice Rzeczypospolitej stały w ogniu, a każdy dzień naznaczony był walką o przetrwanie. Tytułowa obrona Kamieńca miała miejsce w sierpniu 1672 roku i była bohaterskim starciem składającej się z tysiąca ochotników załogi granicznej twierdzy Kamieniec ze stutysięczną armią imperium tureckiego.

Autor przedstawia w niej historię pierwszego etapu wojny z imperium tureckim (1672–1676). Historię mało znaną, choć niezwykle ciekawą i fascynująco analogiczną do czasów współczesnych. Opisuje nie tylko realia życia w XVII-wiecznej Polsce, ale także wojnę widzianą oczyma wszystkich jej stron – od władców przez rycerzy aż po zwykłych ludzi.

Głównym bohaterem jest Gromi – skromny, wrażliwy i pracowity chłopiec, który pomimo swego chłopskiego pochodzenia marzy o służbie w legendarnej husarii. Na kartach książki ukazana jest jego wzruszająca i pełna zapierających dech przygód walka o to, by przybliżyć się do spełnienia marzeń. Akcja toczy się szybko i dynamicznie. Postaci i wydarzenia historyczne opisane są w niej barwnie, a zarazem bardzo realistycznie.

„Obrona Kamieńca” przede wszystkim jest jednak opowieścią o marzeniach młodego człowieka i walce z przeciwnościami losu. Oraz o tym, że jeśli mamy wiarę, nadzieję i serce do walki, wówczas nie ma dla nas rzeczy niemożliwych.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7856-930-5
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Biała Góra, lipiec 1655 roku

W szopie panował mrok. Jedynie przez niewielkie szpary do jej wnętrza wpadały jasne smugi promieni słońca. Ściśnięta w środku trzydziestka mężczyzn, kobiet, dzieci i starców w napięciu oczekiwała dalszego rozwoju wydarzeń. Było tak cicho, że dało się usłyszeć ich ciężkie, nerwowe westchnięcia. Jeden z chłopów wspiął się po opartej o ścianę, nieco trzeszczącej już ze starości drabinie i ostrożnie otworzył okienko pod strzechą. Następnie wychylił głowę i rozejrzał się, wyszukując wzrokiem armii szwedzkiej, która lada moment miała przemaszerować pobliskim gościńcem.

– I co? Widzisz coś? – spytał szeptem ktoś z dołu.

Dochodziło już południe i cały horyzont zalany był promieniami górującego na niebie słońca. Mężczyzna zmrużył oczy, aby pomimo oślepiającego blasku cokolwiek dojrzeć, i wytężył wzrok. Pozostali zaś w napięciu patrzyli to na niego, to po sobie nawzajem, w oczekiwaniu na jakąkolwiek informację.

– ...Na razie nic... – odparł wreszcie, by po chwili dodać, już z całą pewnością: – Nie, żadnego Szweda na horyzoncie...

W jednej chwili całe napięcie i niepewność przeminęły, a chłopi odetchnęli z ulgą. „Coś się musiało komuś pomylić” albo „Skaranie boskie z tymi Szwedami!”– komentowali. Dzieci, które dotąd tuliły się w ramionach swych rodziców, teraz puściły ich i rozbiegły się po szopie. W środku zdążyły już narosnąć rozgardiasz dyskutujących parobków i śmiechy dzieci, gdy o swym istnieniu przypomniał najmłodszy z mieszkańców wsi. Był to narodzony rok wcześniej chłopiec o rozwichrzonych jasnych włosach, rumianych policzkach i dużych szklistych oczach. Leżąc na ziemi w prowizorycznej kołysce, chłopczyk zaczął zachowywać się bardzo niespokojnie – najpierw wiercił się w kołysce, po chwili oczy zaszły mu łzami i zaczął cicho łkać.

– Gromisław! – warknął półgłosem jego ojciec, stojąc przy drzwiach od szopy. – Cicho mi tam!

Maleńki Gromisław zachowywał się jednak coraz bardziej nerwowo. Mężczyzna stojący na drabinie zamierzał już z niej zejść. Coś w płaczu malca tknęło go jednak, by jeszcze raz wyjrzeć przez okienko. Zasłonił więc dłonią oczy przed blaskiem i wytężył wzrok.

„Boże...” – szepnął nagle. Teraz dostrzegł bowiem coś, czego wcześniej nie zauważył. Oto ścieżką u stóp pobliskich wzgórz kroczyły kolejne kolumny piechurów – prosto w kierunku Białej Wsi.

– Co się dzieje? – spytał ktoś z dołu. Odpowiedź nie była jednak potrzebna. Parobkowie poczuli nasilające się drżenie ziemi i zaczęło do nich docierać miarowe echo kroków maszerującej piechoty.

– Jezu! Ilu ich tam jest!? – wyrwało się komuś.

– Tysiące... – jęknął mężczyzna z twarzą zastygłą w przerażeniu, dostrzegając ciągnące się niczym gigantyczny wąż szeregi wojska.

Żołnierze odziani w ciemnoniebieskie płaszcze maszerowali równym ciężkim krokiem. Gdy wyszli z cienia wzgórz, srebrne hełmy i ostrza długich na trzy metry pik zalśniły w pełnym słońcu. Za każdą kolumną podążały masywne mosiężne armaty.

Oto przybywali żołnierze określani zaszczytnym mianem najlepszej piechoty świata. A konkretnie – jedenaście tysięcy żołnierzy prowadzących kilka tuzinów nowoczesnych armat, zaprojektowanych, by siać zniszczenie i zadawać maksymalne straty. A armię tę prowadził sam imperator Szwecji – Karol X Gustaw.

Ten widok mógłby zachwycić, gdyby nie to, że plan Szwedów był jednoznaczny – pokonać Polaków i napełnić szwedzki skarbiec majątkiem Rzeczypospolitej. A nade wszystko – upokorzyć polskiego króla Jana Kazimierza. Rzeczpospolita zaś, osłabiona nieustannymi wojnami, nie była w stanie stawić im oporu. W szopie na nowo zapanował więc strach. Dzieci znów pobiegły w ramiona rodziców. Ktoś się przeżegnał, ktoś zwinął się w kłębek i kołysząc jak opętany, odmawiał szeptem różaniec; trzęsącymi się palcami przesuwał koraliki, jakby śmierć miała przyjść po niego lada chwila i tylko odmówienie całej modlitwy mogło go uratować.

Łkanie maleńkiego Gromisława przerodziło się teraz w głośny płacz. Podszedł więc do niego pewien bardzo stary mężczyzna. Miał on twarz pokrytą głębokimi zmarszczkami, lecz budzącą zaufanie, siwe włosy i długą siwą brodę. Przyklęknął przy malcu, spojrzał mu w oczy i uśmiechnął się, muskając go pocieszająco po brzuszku.

– Ćśśś... – Wziąwszy na ręce, Dziadunio, bo tak wszyscy go tu nazywali (gdyż był najstarszym mieszkańcem osady), uciszył chłopca. Dziadunio dysponował wielką wiedzą o dawnych czasach, którą zawsze chętnie się dzielił – czasem nawet wtedy, gdy nikt go o to nie prosił...

– Nie płacz, mały, wszystko będzie dobrze – powiedział łagodnym tonem, utulając go w ramionach. – Chodź, opowiem ci pewną historię.

Następnie, trzymając Gromisława, usiadł na snopie zboża. Malec z zaciekawieniem spojrzał na niego swoimi szklistymi oczętami.

A ponieważ nikt nie potrafił opowiadać lepiej niż Dziadunio, pozostałe dzieci zawołały: „Ja też chcę posłuchać!”, uwolniły się z objęć rodziców i usadowiły na snopach naprzeciw starca. Mężczyzna upewnił się, że wszyscy mali słuchacze są gotowi, po czym przemówił – sprawiając, że dzieci w wyobraźni szybko przeniosły się w dawne czasy...

– Będzie to opowieść o najwspanialszych rycerzach na świecie – opowieść o polskiej skrzydlatej husarii...

Wszystko zaczęło się sto pięćdziesiąt lat temu. Nasze królestwo rosło w potęgę pod panowaniem dumnej i walecznej dynastii Jagiellonów. Byliśmy wielkim i silnym narodem, a wszystkie kraje darzyły nas ogromnym szacunkiem. Siedzibą królów był wtedy okazały zamek górujący nad wawelskim wzgórzem. Spoglądając z zamkowych komnat na płynącą u jego stóp rzekę Wisłę i na okazałą panoramę Krakowa, władcy podejmowali tu najważniejsze dla królestwa decyzje.

Pewnego dnia na wawelskim dziedzińcu zjawiła się grupa jeźdźców odzianych w lekkie zbroje i dzierżących u boku długie drewniane kopie. Nasz król Jan wyszedł im więc na spotkanie. Był on już leciwy – twarz miał zmęczoną, a głowę pokrywały jedynie resztki rzadkich, przetłuszczonych włosów. A mimo to wciąż prezentował się nader dostojnie. Miał na sobie aksamitną szkarłatną szatę, a na jego szyi wisiała kolia ze szczerego złota.

Na balkonach zaczęli się gromadzić jego najroztropniejsi i najbardziej doświadczeni doradcy – członkowie Rady Królewskiej. Na czoło wysunął się dowódca przybyszów – wysoki jeździec o czarnych włosach, śniadej cerze i wyrazistych rysach twarzy. Zsiadłszy z konia, ukłonił się nisko przed królem.

– Witaj, panie – przemówił z południowym akcentem. – Jesteśmy serbskimi wojownikami konnymi. W naszych stronach wołają na nas „Racowie”.

– Witajcie więc, drodzy Racowie. – Król przywitał ich otwartymi ramionami. – Słyszeliśmy już w naszych stronach o waszym męstwie. Powiedzcie, w czym możemy wam pomóc?

– Przez wiele dziesięcioleci służyliśmy władcom Węgier... A teraz zmuszeni jesteśmy prosić waszą wysokość o schronienie, abyśmy mogli kontynuować walkę przeciw największemu naszemu wrogowi...

– Zaiste, wielkie męstwo przez was przemawia – zaciekawił się król Jan. – A zdradzicie, któż to taki ma nieszczęście być owym „największym wrogiem”?

– Imperium tureckie, panie – odparł krótko jeździec.

Na dziedzińcu rozległy się szepty zaskoczonych doradców. Jedni prosili drugich o powtórzenie jego słów, myśląc, że się przesłyszeli. Trzeba bowiem wiedzieć, że władane przez dynastię Osmanów imperium tureckie był to potężny kraj, którego lękały się wszystkie nacje Europy. Prowadziło ono politykę wojen i podbojów. Nie miało słabych stron, a w boju nie znało litości... Sam król Jan przeżył kilka potyczek z Turkami i dobrze znał ich siłę. A Serbowie? Stali tu oto, odziani w lekkie pancerzyki, ledwie chroniące ramiona i korpus. Z uzbrojenia każdy miał jedynie niewielką drewnianą tarczę, miecz i długą na trzy, może cztery metry drewnianą tyczkę, zakończoną nierobiącym szczególnego wrażenia ostrzem. A nazywali tę broń „kopią” lub po prostu „drzewem”. Polacy używali podobnych kopii, ale tylko do zabawy podczas rycerskich turniejów. Nie sądzili, żeby podczas prawdziwej bitwy ktokolwiek mógł uczynić z niej pożytek... Ba! Nawet konie Raców były jakby mniejsze od polskich!

– Ale... tureckie Imperium Osmańskie?! – upewniał się zdziwiony król.

– Tak jest, wasza wysokość.

Zapadła cisza.

– Oczywiście, zawsze jesteście mile widziani w mym królestwie – dopiero po dłuższej chwili odparł król, nieco zakłopotany. – Przecie Węgier nasz brat, a więc i jego przyjaciele są naszymi. Ale... jedna kwestia niezmiernie mnie nurtuje... Czy to, z czym tu przybywacie – wskazał na nich – to jest całe wasze uzbrojenie?

– Tak, panie.

– Ale mówimy tu o imperium tureckim, tak? – Król musiał uściślić tę kwestię, bo nie potrafił uwierzyć w to, co słyszał. – O imperium, którego działa zburzyły mury Konstantynopola? Imperium, które to zadawało klęski zastępom najznakomitszego europejskiego rycerstwa? Imperium, którego janczarów cały świat się lęka? Z tymże tureckim imperium chcecie walczyć?!

– Dokładnie tak, panie. – Rac pozostawał niewzruszony.

– Oświećcie mnie: w jaki więc sposób zamierzacie ich pokonać!? – spytał król Jan, teraz już wyraźnie poirytowany. Trzy lata wcześniej, gdy sam szykował się na wyprawę przeciw Turkom, zgromadził czterdzieści tysięcy wojska, poniósł ogromne koszta na zakup uzbrojenia i zjeździł pół Europy, aby wkupić się w łaski innych władców. Jego wuj Władysław zaś poległ na polu bitwy. Spokój i pewność siebie stojącego tu żołnierzyka wydały się więc królowi niemal arogancją.

– My walczymy po usarsku, panie – odrzekł wtedy serbski rycerz. – Naszą siłą są szybkość, nasza taktyka i nasza odwaga.

– O! A na czymże ta wasza usarska taktyka ma polegać? – spytał ironicznie król. Przestał już brać słowa przybysza do końca poważnie i nie wierzył, że Rac powie mu coś, co mogłoby go zaskoczyć.

– Na szarży, wasza wysokość – odparł gość z właściwym sobie spokojem. – Na szybkim, precyzyjnym uderzeniu, przełamującym szyki wroga.

A jednak Serb zaskoczył króla!

– Aha... – rzekł, zakłopotany. – Proszę, odpocznijcie u nas, posilcie się nieco... A... potem zasiądziemy przy sprawie... – Ruchem dłoni zaprosił, aby rozgościli się na zamku.

Odprowadzając ich wzrokiem, spojrzał na nich z ciekawością. Nieco zmarszczone brwi doskonale oddawały myśl, która rodziła się w jego głowie: stworzyć podobne, walczące po usarsku oddziały także na ziemiach Królestwa. Zwerbował więc grupę serbskich jeźdźców, aby ci przekazali polskiemu rycerstwu tajniki swego rzemiosła. I wkrótce po kraju rozjechali się królewscy posłowie, by przekazać szlachcicom listy przypowiednie, nakłaniające do wstąpienia do nowej formacji.

Musicie jednak wiedzieć, że kilka wieków wcześniej utrwalił się w Polsce zwyczaj, że za dobrą służbę władca nagradzał swych rycerzy, nadając im na własność ziemie. Sprowadzali więc wojowie na uzyskane ziemie okolicznych chłopów, by ci prowadzili dla nich uprawy i hodowali zwierzęta, a następnie sprzedawali swe plony. Z czasem rycerze zaczęli skupiać się na handlu i bogacić tak bardzo, że nie potrzebowali już królewskiej opieki. Obwołali siebie wtedy „szlachtą”, czyli klasą szlachetnie urodzonych. W zamian za poparcie i udział w wojnie, na każdym kolejnym władcy wymuszali zaś nadawanie różnego rodzaju przywilejów – od obniżeń podatków, przez nietykalność majątkową – po wiele innych, dyktowanych chciwością żądań.

Rycerstwo nie podzieliło więc entuzjazmu swego władcy...

„Bez zbroi na wojnę? Czy on z konia spadł...?” – powiedział opryskliwie po przeczytaniu listu pewien podstarzały chudzielec o szpakowatym zaroście.

„Panie, samobójców to nie u nas szukaj. Mnie życie miłe...” – odciął się niski pucołowaty właściciel folwarku, gestykulując jakby chciał odepchnąć ten pomysł jak najdalej od siebie.

„Jedź pan dalej. Jakby co to mnie nie było w domu”. – Przypominający chomika człowiek wcisnął posłańcowi w dłoń jednego talara i zaśmiał się, obnażając obrzydliwie zaniedbane zielonkawe zęby.

„Powiedz królowi tak: ostra szabla, ciężka zbroja i wstawiennictwo Świętej Panienki – rozwodził się wąsacz, którego goniec zastał przy obficie zastawionym stole. – Tak się wygrywa bitwy: pancerzem i modlitwą. A szemrane metody jakichś bałkańskich hultajów to mogą na nas co najwyżej gniew boski ściągnąć. Ot co!”.

Posłaniec opuścił więc podpitego szlachcica i ruszył w dalszą drogę... Zdawało się, że pomysł upadnie, ale wtedy idea jazdy walczącej po usarsku dotarła do młodszego pokolenia.

Pewien młodzieniec był akurat na ćwiczeniach wojskowych. Starsi rangą rycerze mieli się ćwiczyć w sztuce wojennej. Zamiast tego skoncentrowali się na jedzeniu ogromnych ilości dziczyzny, zapijaniu jej winem – i na dysputach do rana. Młodzieńcowi owemu zaś, uznanemu za takiego, co to „nic nie wie o życiu”, przyszło zajmować się końmi, osprzętem i sprzątaniem po starszych kompanach.

– Co tu waćpan przyniósł? – zaczepił więc dyskretnie posłańca, który z nietęgą miną wracał od siedzących przy stole rycerzy.

– List przypowiedni – rzekł zmęczony posłaniec, pokazując mu pismo. – Król prowadzi nabór do nowej formacji.

Młodzieniec przeczytał list. Usłyszawszy kolejny wybuch gromkich śmiechów pijanej szlachty, obejrzał się za nimi i westchnął ciężko. Następnie spojrzał na posłańca:

– Wchodzę w to – skinął mu, gotów na nowy rozdział w swoim życiu.

Kilkadziesiąt staj dalej inny młody szlachcic usiadł w przydrożnej tawernie i zamówił kufel piwa. Wyglądał na takiego, który miał bardzo trudny dzień – i gdy ów kufel otrzymał, wypił jednym haustem połowę jego zawartości. Niestety, zwrócił na siebie wtedy uwagę grupy awanturników, którzy ciemiężyli całe miasto, a nikt nie śmiał się im przeciwstawić. Gdy dostrzegli oni pod jego kubrakiem przypiętą do pasa sakiewkę, wstali i otoczyli jego stolik. Jeden z nich bez słowa wbił sztylet w blat stołu tuż przy jego rękawie. Młodzieniec dostrzegł, że w rogu tawerny siedzieli strażnicy – odwrócili jednak wzrok udając, że nie dostrzegają awantury. Wstał więc nagle i szybkim ruchem powalił łotra na podłogę. Ale wtedy rzucili się na niego pozostali. Młodzieniec okazał się jednak nadzwyczaj sprawny – jednym rzucił przez ramię, drugiemu przywalił kijem od szczotki, trzeciego przerzucił nad stolikiem i ten z impetem wpadł na półkę, rozbijając całą kolekcję waz i kufli – i w taki oto sposób młody szlachcic poradził sobie z bandą łobuzów. Ledwie jednak zdołał rozejrzeć się wokół, bo stary właściciel karczmy chwycił go za poły i wyrzucił na suchą od majowego słońca ścieżkę. Akurat przejeżdżali tamtędy posłowie i chłopak, poleciawszy na twarz, zatrzymał się tuż przed kopytami ich koni.

– A co to? Znowu wojna? – spytał, widząc nad sobą wysłanników króla.

– Wieziemy listy przypowiednie. Nabór do nowej formacji – odrzekli, zsiadając z koni i pomagając mu wstać.

Młodzieniec otrzepał się z kurzu i chwycił za pismo, myśląc o wszystkich swoich kłopotach. Spojrzawszy na właściciela karczmy, który stał w drzwiach i wygrażał mu pięścią, poprawił kubrak.

– Wchodzę w to! – rzekł nie tracąc, pomimo swych problemów, uśmiechu na twarzy...

Kolejny z młodych szlachciców zwinął list, którym pogardził jego ojciec, schował za połami swej szaty i odczytał przyjaciołom, którzy otoczyli go wianuszkiem po zajęciach w auli Akademii Krakowskiej.

– I co panowie myślą? – spytał po przeczytaniu.

– Jak to co? – odparli chórem. – Wchodzimy w to!

Ojcowie zabraniali synom wstępowania do usarskich oddziałów, sąsiedzi wykpiwali chłopców, którzy się na to decydowali. Także większość dygnitarzy wojskowych sceptycznie podchodziła do inicjatywy. Ale odwrotu już nie było. Młodzi rycerze zgłaszali się do kierującego przedsięwzięciem kniazia Michała Glińskiego – szczupłego rycerza o kędzierzawej czuprynie, kilkudniowym zaroście i szerokiej szczęce. Odbierał on od nich przysięgę i kierował do koszar, w których mieli się szkolić pod okiem serbskich wojowników.

W taktyce usarskiej słabość jednego ogniwa mogła przynieść klęskę całemu oddziałowi. Selekcję przeszli więc jedynie ci najtwardsi, najambitniejsi i najbardziej oddani sprawie.

Młodzieńcy rozumieli konieczność zainwestowania w odpowiedni oręż. Zapożyczyli się więc, by sprowadzić najwyższej klasy wierzchowce typu wschodniego – lekkie, lecz silne i wytrzymałe; zamawiali najlepsze miecze; a młodzi rzemieślnicy udoskonalili kopie, czyniąc je dłuższymi i wytrzymalszymi.

I wreszcie osiągnęli gotowość do walki.

Gdy na krańce Rzeczypospolitej po raz kolejny napadła banda tatarskich łupieżców, w pośpiechu rozesłano rycerstwu z okolicznych ziem wici, czyli wezwanie, by niezwłocznie chwycili za broń i stawili się w wyznaczonym miejscu (tak zorganizowana armia nosiła nazwę pospolitego ruszenia). Adepci jazdy usarskiej zaś zostali wysłani na front jako wsparcie. Gdy przybyli na miejsce, doświadczeni rycerze pospolitego ruszenia stali już w szyku na placu boju, a na ich twarzach pojawiły się pogardliwe uśmieszki. Widząc skromne oddziały, młodzieńcze twarze i długie drewniane kopie, kręcili drwiąco głowami i nie powstrzymywali się od złośliwych komentarzy. Młodzi ze spokojem znosili jednak złośliwości – i skupili się na nadchodzącej potyczce.

Wreszcie zabrzmiał sygnał do rozpoczęcia natarcia. W pierwszej kolejności do walki ruszyło pospolite ruszenie. Szlachta walczyła dzielnie, ale Tatarzy, ze swymi szybkimi końmi i celnymi łukami, nie zamierzali ustępować pola. W dodatku zastosowali fortel, dzięki któremu okrążyli Polaków – i oddziały pospolitego ruszenia znalazły się w poważnych tarapatach...

Kniaź wyczekał na moment, kiedy Tatarzy będą w najbardziej zwartej grupie. Wtedy zwrócił się ku swym podwładnym i uniósł rękę. Rycerze mocno ścisnęli lejce i pewnie chwycili kopie. Wtedy wskazał na sam środek ugrupowania Tatarów i ryknął: „Naprzód!”.

I ruszyli. Najpierw powoli, niemal dostojnie. Nagle przyspieszyli, opuścili kopie do pozycji bojowej i wpadli na wroga na pełnej prędkości. Tatarzy nie mieli szans na odparcie takiego uderzenia. W kilka chwil rozpierzchli się i rzucili do ucieczki. Kniaź Gliński ruchem dłoni zarządził zmianę taktyki. Jeden za drugim, rycerze podjechali więc w szeregu i odłożyli swoje kopie – po czym wyciągnęli miecze i ruszyli w pogoń za pierzchającymi Tatarami. Kilkudziesięciu schwytali i, skrępowanych, przywieźli do obozu. Pozostałych zaś skutecznie przegonili. Zwycięstwo było pełne i niepodważalne, a chrzest bojowy nowej formacji – w pełni udany.

Po zakończonej bitwie sława młodych rycerzy szybko rozeszła się po kraju.

– Rad jestem słyszeć o tak wielkim sukcesie – rzekł drżącym, typowym dla starca głosem hetman litewski, gdy dowódcy stanęli u niego na odprawie. – Pańscy podwładni spisali się na medal, mości kniaziu Gliński.

– Dziękuję, panie hetmanie. – Kniaź ukłonił się przed wodzem.

– Jednak... Jak właściwie zwie się wasza formacja? To jacyś kopijnicy? Czy...

– Jesteśmy husarzami, panie hetmanie – odparł Gliński – a nasza formacja zwie się husarią.

Od tej pory husaria broniła rubieży królestwa. Niestety, była to jedynie garstka wojowników. Duża część szlachty wciąż zajmowała się mnożeniem bogactw i wyzyskiwaniem ojczyzny, rujnując ją niczym najokrutniejsza zaraza. Potencjał bojowy polskiej armii zaczął dramatycznie spadać. A kolejni hetmani, uwikłani w polityczne konszachty, zdawali się nie zwracać na to uwagi. Sąsiedzi zaś widzieli to doskonale, toteż szykowali wielkie armie i planowali kolejne podboje.

I tak oto nadszedł wiek siedemnasty. Wiek ognia, wojen i przemocy.

Szwedzi zaczęli napierać od północy, Rusini od wschodu, Turcy, Kozacy i Tatarzy od południa, a od zachodu Brandenburgia i jej sojusznicy. Granice stanęły w ogniu. Wielotysięczne armie wkraczały na nasze ziemie, grabiąc je, paląc i mordując. Każdy niemal dzień przynosił walkę o przetrwanie...

Husarze zaś, z przypiętymi do pleców rozłożystymi skrzydłami z orlich piór, stawali na polach kolejnych bitew. Patrząc na przeważające siły wroga, czynili znak krzyża, opuszczali przyłbice hełmów i ruszali do walki. Wpadali w sam środek sił przeciwnika, rozbijając je w pył i ostatecznie kończąc bitwę. Walczyli w otwartym polu, w miastach, w lasach. Szarżowali, odbijali twierdze, tropili zagony najeźdźców. Dokonując rzeczy niemożliwych, zadawali klęski najpotężniejszym armiom świata. Stali się wybawcami ojczyzny... Najwspanialszymi rycerzami na świecie...

Wtedy starzec zamilkł, kończąc swoją opowieść. W jego oczach lśniły łzy wzruszenia.

– Dziaduniu – spytał jeden z chłopców, podnosząc rękę – a widział kiedyś Dziadunio takiego prawdziwego husarza?

– Widziałem. – Starzec skinął głową.

– Prosimy, opowiedz nam o nim! – przekonywały go dzieci.

Zamknął więc oczy, aby przywołać jego obraz, i po chwili przemówił:

– Byłem wtedy dzieckiem jak wy teraz. Gdy go ujrzałem, siedział na koniu, wpatrując się w niebo i skupiając swe myśli na nadchodzącej bitwie. Widziałem błysk w jego skrytych za stalą hełmu oczach. Jego zbroja była srebrna – lśniąca i majestatyczna Na prawej piersi miała złoty krzyż – godło stanu rycerskiego. Na lewej – postać Najświętszej Panienki w promienistej glorii. W lewej dłoni dzierżył długą aż do nieba kopię, na której szczycie powiewał biało-czerwony proporzec i pobłyskiwało ostrze grotu. U boku miał koncerz ze szpikulcem tak ostrym, że nie było pancerza, którego by nie przebił. Przy pasie miał zaś lśniącą szablę, a przy siodle – dwa pistolety.

Skrzydła u jego pleców łopotały dumnie na wietrze. Koń jego szybki, silny i nie do zatrzymania – tak, że wielu wrogów wierzyło, iż jest wręcz nieśmiertelny.

I spojrzał na mnie ów rycerz, i skinął na znak, że wszystko będzie dobrze, po czym odjechał i stanął pośród swoich towarzyszy. Trębacz zadął w róg i chorągiew ruszyła do walki... W skrzydłach tych wyglądali, jakby to pędzili nie rycerze, lecz armia najprawdziwszych aniołów, która zstąpiła na ziemię...

Po bitwie ujrzałem go ponownie. Zbroja jego była pokryta kurzem, a skrzydła osmolone ogniem. A za jego plecami widziałem pogorzelisko, dogasające płomienie i pogruchotane proporce pokonanych wojsk najeźdźcy. Husarz zaś wjechał na szczyt wzgórza. Tam ściągnął hełm, położył dłoń na sercu i znów spojrzał w niebo. I dziękując opatrzności, w milczeniu oddawał się pod jej opiekę w kolejnej potyczce.

Dzieci wydawały okrzyki ekscytacji.

– A gdzie, Dziaduniu, ta husaria jest teraz? – spytał maluch z pucołowatą buzią pokrytą piegami.

– Husaria – odparł starzec – walczy dziś na dalekich krańcach królestwa. Ale obiecuję wam: jeszcze ujrzymy Szwedów uciekających w popłochu. A za nimi, ze swymi kopiami, pędzić będzie polska husaria...

– ...No, nieco się zagadałem – stwierdził po chwili, jakby ocknął się z zamyślenia. – Ale sami widzicie – dodał pogodnie – dopóki mamy takich rycerzy, na pewno wszystko będzie dobrze.

Maleńki Gromisław uśmiechnął się, a starzec otarł mu zalegającą na policzku łezkę. W tej chwili podszedł jednak jego ojciec i, zabierając malca, zrugał Dziadunia:

– I po kiego czorta gadasz dzieciakom takie bzdury, ty stary durniu?

– To nie są bzdury... – odpowiedział cicho staruszek. – To najprawdziwsza prawda.

– A wiesz, głupcze, że Szwedzi mogą tu lada chwili wkroczyć? A jak któryś z dzieciaków coś palnie? „I tak przyjdzie husaria i was pozabija!”? Pomyślał żeś o tym?!

Wykrzyczawszy to, pokręcił głową dla wyrażenia dezaprobaty i odszedł. Starzec spojrzał nań ze smutkiem w oczach.

– Jeśli nie wiara, to cóż nam zostaje...?

Ojciec Gromisława był kłótliwy i zawsze chciał, żeby ostatnie słowo należało do niego. Toteż obrócił się na pięcie i zwrócił ku niemu ruchem tak zamaszystym, że kępka jego czarnych włosów zaległa mu niesfornie na czubku głowy, a Gromisław o mało co nie wypadł mu z rąk. Otwierał już usta, żeby wszcząć awanturę, gdy rozległ się szczęk otwieranej bramy.

– Ludziska! Szwedzi poszli bokiem! – krzyknął jeden z parobków.

Przerywając nadchodzącą kłótnię, chłopi otworzyli szeroko wrota i wyszli z szopy. Biała Wieś była skąpana w blasku palącego lipcowego słońca. Po niebie płynęły jedynie pojedyncze pierzaste obłoczki. Jedni oddychali pełną piersią, z ulgą wymalowaną na twarzach. Inni zaczęli się ściskać, krzycząc jeden do drugiego: „A nie mówiłem?!”, „Głupie Szwedy!”, „Oprócz armat, trza mieć jeszcze trochę oleju w głowie” czy „Precz, wy szwedzkie gałgany!”.

Po czym z radością i szerokim uśmiechem na twarzach, udali się do swoich zajęć.

14 lat później...

Biała Wieś. Jest to niewielka osada położona kilka staj od brzegu Wisły – największej polskiej rzeki. Głównym zajęciem mieszkańców jest uprawa zboża, które następnie spławia się barkami do portu w Gdańsku – stamtąd zaś jest ono eksportowane na całą Europę. Ziemia jest tu płodna, a plony obfite. W pobliżu są malownicze jeziora, a jeśli ktoś lubi polować, to nieopodal znajduje się także przepastna puszcza, pełna dzikiego zwierza. Biała Wieś oraz odległa o kilka kilometrów wioska Gronowice wchodzą w skład majątku szlacheckiego, należącego do majętnego i szanowanego rodu Zdunowskich. Niestety, ostatnimi laty nie było tu bezpiecznie. Osada leży bowiem przy szlaku, którym wojska szwedzkie maszerowały w głąb Rzeczypospolitej, grabiąc po drodze wszystko, co się dało, i paląc to, czego nie można było zagrabić. Szwedzi wielokrotnie przechodzili przez Białą Wieś. Kilka razy chłopi musieli oddać żołnierzom całe swoje zapasy żywności, przez co sami przez wiele dni głodowali. Szczęśliwie jednak nikt nie stracił życia, a najeźdźcy nie spalili ich domów. Okoliczne wioski nie miały tyle szczęścia, ale to już temat na zupełnie inną historię...

Szwedzki najazd, który trwał pięć lat, pociągnął za sobą ogromne straty finansowe. Ponoć Polacy powoli pokonują spowodowany tym potopem kryzys. Ponoć żyje się coraz lepiej. Ponoć zawarte pakty i przymierza gwarantują pokój i bezpieczeństwo. Ale mieszkańcy nie mają czasu, by się tym specjalnie interesować. Bo i kiedy?

Biała Wieś budzi się do życia wraz z porannym pianiem koguta. Kobiety z dziewczynkami doją krowy i szykują posiłek. Mężczyźni z synami przygotowują w tym czasie narzędzia i karmią zwierzęta – kury, świnie i kozy. Potem przychodzi czas na śniadanie. Posiłek jest skromny – czasem jest to mały pszenny placek i kubek mleka, czasem zupa z grochu. Na więcej mieszkańcy rzadko kiedy mogą sobie pozwolić – przecież czasy są trudne, przecież panuje bieda... Ale prawdą jest także to, że państwo Zdunowscy nie mieli w zwyczaju dbać o swych pracowników. Wręcz przeciwnie – chłopi są okrutnie wyzyskiwani, a żądania panów z każdym rokiem stają się coraz większe. Nierzadko głodują, choć pracują codziennie, z wyjątkiem świąt, od świtu do zmierzchu. Pracy jest mnóstwo – kopanie, sianie, podlewanie, zbiory. Gdy słońce zachodzi, schodzą z pola, obmywają strudzone ciała, spożywają skromną kolację i udają się na spoczynek. O brzasku kogut ogłasza nadejście nowego dnia, a mieszkańcy wstają, by stawić czoło codziennym obowiązkom. I tak właśnie kręci się życie chłopów z folwarku Biała Wieś.

Jednym z mieszkańców jest Wojciech z Rewy. Jest to niski, krępy czterdziestolatek o śniadej cerze, rozwichrzonych czarnych włosach, krzaczastych czarnych brwiach i równie czarnych bujnych wąsiskach. Podobnie jak każdy polski chłop, ma wyrobione zdanie na każdy temat (głównie zresztą negatywne). Jeśli chodzi o zalety, to należy mu przyznać, że jest bardzo pracowity. Jednak główną jego cechą jest wyjątkowo kłótliwa osobowość...

Naszą historię rozpoczynamy w dniu, gdy syn Wojciecha – Gromisław – po ośmiu latach spędzonych w klasztorze wraca do Białej Wsi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: