Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szczeniaki - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
18 lutego 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szczeniaki - ebook

Szczeniaki, debiutancki zbiór opowiadań Sylwii Siedleckiej, to hołd złożony wyobraźni i wolności pisarskiej. Beniamin i Ole urodzili się zrośnięci plecami. Przeżyje tylko jeden. Który z chłopców zapłaci najwyższą cenę za życie brata? Lena jest agentką nieruchomości, ale tak naprawdę handluje śmiercią - interesują ją wyłącznie mieszkania z umierającymi ludźmi. Siedlecka mówi o tym, co trudne i bolesne, miesza starość z dzieciństwem, wiąże krańce życia. Akcja tych onirycznych opowiadań rozgrywa się nie wiadomo gdzie i nie wiadomo kiedy, bo zawsze
i
wszędzie ludzie odczuwają pustkę. Szczeniaki to książka wywołująca i podziw, i zgrozę.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-1751-1
Rozmiar pliku: 447 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dzieci

Wielce zwodzi i jest oszukany, kto głosi, iż dzieci nieochrzczone nie będą potępione.

św. Augustyn

Nieochrzczone dzieci nie idą do nieba, po śmierci wozi się je do piekła dużymi autobusami.

Na ziemi dzieci pozostawiły ciała, tak małe, że z łatwością dałoby się je schować do futerału na skrzypce. Jaki jest los tych ciał? Wiele z nich trafia na stół, robi się im sekcje zwłok, profesjonaliści zaglądają do środka i dowiadują się zawsze tego samego: pod sklepieniem żeber serce i dwa płuca, no i oczywiście białe kości, czerwona krew, trochę mięsa. Niektórzy zaglądają do głów, nie trzeba wiele siły, by przepołowić czaszkę, wystarczą nożyce, czaszki dzieci są miękkie, po wykonaniu cięcia głowa otwiera się jak dojrzały owoc.

Z niektórych ciał robi się potem słynne lalki bobasy, tak lubiane przez małe dziewczynki. Do środka można włożyć katarynkę albo mechanizm imitujący płacz. W powieki wmontowuje się sprężynki, które sprawiają, że lala mruga. Oczy nie wysychają, są pomalowane werniksem i zawsze błyszczą. Ale tych lalek nie kupicie byle gdzie, tylko w specjalnych sklepach, wytwarza się ich zresztą niewiele, to kosztowny interes, tak zwana twórczość rękodzielnicza, coraz mniej popularna w dzisiejszych czasach. O ostatnim wielkim mistrzu w tym fachu słyszałam jakieś osiem lat temu. Mieszka, jeśli jeszcze żyje, w miasteczku Chichester na południu Anglii i nazywa się Augustinus.

Los wielu ciał jest nieznany, ale o pośmiertnych losach dusz tych dzieci mogę opowiedzieć, przypadkiem wiadomo mi co nieco na ten temat.

Duże autobusy kursują dzień i noc, w pogodę i niepogodę, aby porządek wieczności był zachowany i wszystko przebiegało sprawnie. Jeżdżą w dwie strony, jedne do piekła, drugie do nieba, taki los. Trasa biegnie przez góry, jest chłodnawo, wokół gładkie skały granitu, roślin prawie nie ma, powietrze jest rześkie, a niebo bez chmur. Dzieci skazane na potępienie jadą serpentyną do góry, mit o niebie na górze i piekle w dole jest wymysłem paru spryciarzy, wierzcie lub nie, ale w rzeczywistości jest dokładnie na odwrót. Niebo mieści się w zacisznym ziemskim jądrze, ciepłym jak wody płodowe, a piekło w górnych rejonach, wśród ciężkich kłębów chmur i kończy się nie wiadomo gdzie.

Autobus jedzie w górę, mgła gęstnieje, ciśnienie spada. Dzieci to czują, ale nie płaczą. Są grzeczne. Niektóre z nich mają w ustach smoczki, przemycone z tego świata. Autobus do raju zjeżdża w dół, coraz niżej i niżej, gdzie rośnie dużo drzew, trawa jest soczyście zielona, a róże purpurowe. Są tam też jakieś zwierzęta, ale łagodne, nie mają pazurów ani zębów, a jeśli nawet, to ich nie używają. Dzieci patrzą na róże, mogą ich dotknąć i nie pokłują się kolcami, bo w raju wszystko zrobione jest ze światła. W niebie nie ma też chwastów.

Jest w tym wiecznym rozkładzie jazdy taki moment, kiedy autobusy z dziećmi się mijają. I wtedy na sekundę oczy dzieci z jednego autobusu spotykają się z oczami tych z drugiego, dzieci patrzą na siebie, nie umieją nic powiedzieć, uczynić gestu powitania, nie zdążyły się nauczyć. Owo maleńkie zwarcie to mój ulubiony moment. Bo dzieci nie powinny siebie oglądać, ktoś czegoś zaniedbał, a może po prostu nie ma innej drogi?

Niektóre z noworodków wzięły ze sobą zwierzęta, żywe lub pluszowe. Kot, cztery szczeniaki, pluszowa panda, szczur, a w garści jednego dziecka nawet złota rybka. Martwa od godziny, ale dzieciak tego nie wie, i dobrze. Malcy próbują je ukryć, myśląc, że ktoś im wszystko zabierze. Nic z tych rzeczy. Zwierzętami nikt się nie interesuje. Część, zniecierpliwiona długą podróżą, ucieka przez szyb wentylacyjny autobusu, zostają głównie miękkie pluszaki.

Podróż trwa, zaczyna się ściemniać, dzieci dostają koce i kakao, muszą się ogrzać, bo jest chłodno. Niektóre śpią, ale większość czuwa, dziesiątki par oczu błyszczą w ciemności jak oczka nietoperzy. Dzieci są cierpliwe. W końcu docierają do piekła. Pierwsze, co trzeba zrobić, to nadać im imiona, zwykle nie dostały ich za życia. Nie można powiedzieć, by imiona były wybierane ze szczególną starannością, lecz na pewno nie są zupełnie przypadkowe. Dwóch bliźniaków (tak, czasem umiera dwójka, a nie tylko ten jeden) dostaje imiona Kamil i Emil, ładna dziewczynka o czarnych oczkach i bardzo czerwonych ustach będzie miała na imię Carmen, i tak dalej, i tak dalej.

Mają imiona, lecz ich nie używają. Widocznie imiona służą jakimś innym celom. W piekle panuje raczej cisza. Nie ma ognia, smażenia ludzi w głębokim oleju, wyrywania paznokci, chłosty i krwi. Jest jak w listopadową noc, gdy nie możecie zasnąć i przewracając się z boku na bok, obserwujecie przez okno pochmurny świt. Czerń się rozrzedza, przechodzi w szarość, potem w zimną mleczną barwę, gdzieś tam parę wron przyczepionych do gałęzi, gołe drzewa. Ot, ponura jesień.

Dzieci nie mogą się wyspać, to pierwsza z kar, które je czekają. Noworodki potrzebują dużo snu, a w piekle pozwala się na jedyne pięć godzin. Muszą pracować. Ale do tego trzeba umieć chodzić, powiecie. Tak, niektóre umieją, chodzą dziwnie, chwiejnie, pokracznie. Te, które nie potrafią, czołgają się. Inne nie są zdolne nawet do tego, więc leżą. Nie umiem powiedzieć, dlaczego jedne opanowały zdolność chodzenia, a inne nie. Może to kwestia budowy szkieletu? Te, które leżą, patrzą w sufit, ale nie są smutne. Kto wie, może się nawet cieszą, że nie muszą pracować. Namiastką chodzenia jest dla nich kąpiel raz w tygodniu w basenie. Basen jest ogromny, woda w nim czarna i gęsta jak czekolada albo krew tętnicza. Unosi ciała dzieci, nawet tych, które nie nauczyłyby się pływać. Ale one potrafią pływać, pamiętają to jeszcze z brzucha matki.

Basen jest jedynym miejscem, gdzie rozbrzmiewa muzyka. Z głośników sączy się głównie tango. W sobotę (to w piekle to samo co niedziela w niebie i na ziemi) zamiast tanga głośniki emitują bicie ludzkiego serca. Do jednego z leżących chłopców podłącza się druciki, które biegną do głośników, i te w systemie stereo przekazują rytmiczne uderzenia. Nikt się nie boi, że pewnego dnia zapadnie cisza, bo chłopiec umrze. W piekle się nie umiera, piekło jest o sekundę bardziej wieczne niż niebo. Chłopczyk więc nie umrze, ale też nigdy się nie poruszy, jest, jak to się mówi, poważnie chory, może poruszać tylko oczami. Jednak bylibyście w błędzie, myśląc, że jest smutny. W jego oczach dostrzegam radość. Chłopcu nie przeszkadza jego własny wieczny bezruch, cieszy się na niezliczone soboty, kiedy cienkie druciki połączą jego ciało z głośnikami. To budzi w nim jakieś mgliste wspomnienie – ja wiem, co to za wspomnienie, ale on nigdy się nie dowie. Czasem tylko, kiedy widzi wodę, po jego łopatkach przebiega dziwny dreszcz, a w wyobraźni tworzy się ciąg skojarzeń: ciepła maź, ciemność, słodki zapach mleka i krwi, rytmiczne kołysanie w mydlanej bańce.

Ale zaraz. Dzieci przyjechały pokutować, więc wróćmy do kar. Z pewnym rozczarowaniem muszę stwierdzić, że żadna z nich nie jest specjalnie wymyślna. W jednej z sal dzieci budują wieżę z klocków, która zawsze rozpada się na chwilę przed ukończeniem. Niektóre wtedy płaczą, innym jest wszystko jedno. W kolejnej sali dzieci uczestniczą w budowie mostu. Wożą taczkami zaprawę murarską, noszą cegły, na tyle lekkie, by mogły je unieść. Wspinają się po rusztowaniach. Praca nie jest wyczerpująca, mają też prawo do odpoczynku co trzy godziny. Poza tym odnoszę wrażenie, że nikt ich nie pilnuje. Mimo to pracują.

Czasem piekło odwiedza Bóg, diabła nikt nigdy nie widział. Bóg wygląda jak David Bowie i pali papierosy. Podobno może wszystko, ale sprawia wrażenie niewyspanego. Musi mieć dużo na głowie – tak mogłyby pomyśleć dzieci, patrząc na tę twarz. Chociaż kto wie, co myślą. Czasem Bóg bierze któreś z nich na kolana, przynosi grzechotkę albo inny drobiazg, lecz zawsze w końcu stwierdza, że postąpił głupio. Dzieci nie bawią się zabawkami, w ogóle, jak na swój wiek, są dość poważne.

Bóg nosi się z zamiarem zrobienia czegoś dla dzieci, modernizacji piekła, przestrzeni coraz bardziej zdziczałej i zaniedbanej, lecz zawsze odkłada to na drugi dzień. Tylko kawałek jest w miarę zagospodarowany, oczyszczony ze śmieci i chwastów. Reszta zarasta, ziemia pęka, jest sucha, w innych miejscach znów za mokra, trzeba brodzić w błocie. Z każdego kamienia w ciągu nocy powstają trzy nowe. Jakiś błąd w tutejszej matematyce, pomyłka nie do wyjaśnienia. Nie można nawet dokładnie policzyć dzieci. System przestaje działać po wyjściu dzieci z autobusu, potem nikogo specjalnie nie interesuje ich los. Zresztą po co komu ewidencja, skoro wiadomo, że nikt w tym miejscu nie umrze i nikt się nie narodzi. To napawa jakimś spokojem.

Dzieci jedzą posiłki w ogromnej sali przy drewnianych stołach, ustawionych w równe rzędy. Moglibyście pomyśleć, że to przyklasztorna ochronka albo dom małego dziecka. Sala jest czysta, podłoga świeżo wypastowana, drewno oddycha, a deski nadal, mimo upływu lat, wydzielają żywicę. Jest cicho. Dzieci piją mleko z białych kubków. Nie wiedzą o tym, że jest o wiele smaczniejsze niż mleko z matczynej piersi.Gips

Natasza nie dostała się na medycynę. Pierwszego października o godzinie dziewiątej, dokładnie w chwili kiedy rektor akademii medycznej brał głęboki oddech, by wygłosić pierwsze słowo wykładu inauguracyjnego dla nowych studentów, Natasza zatrzymała się przed dużymi, dwuskrzydłowymi drzwiami z napisem „Szpital ortopedyczny”. Chwilę stała przed nimi bez ruchu, przebiegła wzrokiem ponumerowane przyciski po prawej stronie, wyprostowała się i nacisnęła ten z napisem „1”.

Skrzydła drzwi się otworzyły i zobaczyła długi wąski tunel, ukryty w półmroku, z jasnym kwadracikiem okna na końcu. Po wypastowanym linoleum bezgłośnie sunęły wózki inwalidzkie, prowadzone przez ludzi w białych uniformach. Patrzyła na tabliczki na drzwiach: numery kolejnych sal, Świetlica, Ordynator, Pielęgniarki. Salowe – to tutaj. Weszła, było ciemno, pokój nie miał okna. Głęboko wciągnęła powietrze o zapachu chloru. Przesuwała dłonią po ścianie, aż wyczuła włącznik światła. Lampa jarzeniowa na suficie zaczęła się zapalać, bucząc przy tym i wydając trzaski, aż rozświetliła pomieszczenie zimnym, białofioletowym światłem. Na rzędach półek stały plastikowe pojemniki z chemikaliami, leżały szczotki, gumowe rękawiczki w różnych rozmiarach i odzież robocza. Rozebrała się i włożyła biały, wykrochmalony fartuch. Swoje rzeczy zamknęła na kluczyk w wąskiej żelaznej szafce, na której ktoś już nakleił tabliczkę z jej nazwiskiem i pierwszą literą imienia.

„Kość zrasta się trudniej niż skóra” – to były pierwsze słowa, jakie Natasza usłyszała na oddziale. Wyszła właśnie na korytarz i mijał ją wózek z zagipsowanym od pasa w dół mężczyzną. „Kość dłużej niż skóra” – powtórzył i uśmiechnął się, patrząc na jej nogi. Nie było wiadomo, czy patrzy dlatego, że mu się podobają, czy ponieważ zazdrości Nataszy, że ma pod skórą zdrowy szkielet i twarde mięśnie, które bez trudu utrzymują jej ciało w pionie. Na wszelki wypadek Natasza nie odwzajemniła uśmiechu mężczyzny, minęła go, a on odwrócił się powoli i patrzył, jak jasny punkcik okna zasysa malejącą postać w białym fartuchu.

Natasza miała na oddziale dużo pracy. Najbardziej lubiła nocne dyżury, można było nawet pospać parę godzin, ale noce rzadko trafiały się nowym pracownikom, rezerwowali je sobie ci z dłuższym stażem. Nie zajmowała się chorymi, od tego były pielęgniarki. Czyściła kafelki, pastowała podłogi i myła okna. Sprzątała sale operacyjne, zmywała krew z białych kafli i zawoziła do pralni brudne uniformy pracowników oddziału.

Znała już z widzenia większość pacjentów. Leżeli w salach, personel dbał, żeby nie byli sami i mogli rozmawiać z kimś na łóżku obok. Dlatego kiedy przyjmowano chorych na oddział, dobierano ich do sal pod względem obrażeń. Lekkie złamanie z innym drobnym urazem, a ciężkie przypadki z innymi beznadziejnymi, żeby ci zdrowsi nie podupadali na duchu, tylko patrzyli na łóżko obok z nadzieją. Tak postanowił ordynator, ale wśród lekarzy i pielęgniarek mówiło się, że to zły pomysł. Natasza też tak sądziła. Sale z ciężkimi przypadkami straszyły na oddziale i nikt tam nie chodził z własnej woli, tylko w godzinach obchodu i koniec. Tam leżały kokony, tak nazwała ich Natasza. Ludzie bez imion, takie nie wiadomo kto, cali zagipsowani w białych futerałach. W ich salach było zawsze potwornie cicho, mieli zagipsowane twarze, razem z ustami.

Pielęgniarka stała właśnie na krześle i przypinała afisz na korkowej tablicy. Na niebieskim kartonie posypanym srebrnym konfetti Natasza przeczytała napis Romeo i Julia.

– Umilamy im czas. – Pielęgniarka uśmiechnęła się. – Jesteś nowa, prawda? Natasza przytaknęła, a pielęgniarka dodała: – Nazywam się Ewa. Mamy taką tradycję, zapraszamy na występy szkolny teatr amatorski. Specjalizują się w Szekspirze. Zobaczysz, spodoba ci się.

– Jestem Natasza. Chciałam cię o coś zapytać. Czy tych sal z koko... z beznadziejnymi przypadkami nie dałoby się jakoś ożywić? Kiedy tam wchodzę, to wydaje mi się, że jestem w kostnicy.

– Nie tylko tobie, nikt tam nie lubi chodzić. Ale od kwietnia, kiedy jest cieplej, wystawiamy ich na taras, żeby powdychali świeżego powietrza i popatrzyli na ogród. Za parę tygodni zacznie się dla nich lepszy sezon. Nie bądź taka smutna, przywykniesz.

Już na dwie godziny przed spektaklem w świetlicy zaczęli pojawiać się pierwsi pacjenci. Ci, którzy mogli, przyszli o własnych siłach, innych przywożono na wózkach inwalidzkich. W końcu, kwadrans przed rozpoczęciem przedstawienia, na salę zaczęły wjeżdżać łóżka z leżącymi nieruchomo białymi postaciami. Pielęgniarze ustawili łóżka w równym rzędzie pod oknem. Po chwili zgasło światło, a kurtyna się podniosła. Na scenie pojawiła się dwójka dzieci z zespołem Downa, dziewczynka w różowej sukience z cekinami i chłopiec w czarnych rajtuzach, podciągniętych wysoko do połowy brzucha. Z ostatniego rzędu rozległ się gwizd, ktoś krzyknął, ale za moment zrobiło się cicho.

Dzieci wychodziły na środek i z mozołem recytowały wyuczone partie. Gdyby nie czarne rajtuzy i różowa sukienka, trudno byłoby powiedzieć, które z aktorów to Romeo, a kto jest Julią. Kiedy matka Julii dowiedziała się o śmierci córki, z kącika ust popłynęła jej strużka śliny. Przez widownię przeszedł szmer, kilka osób parsknęło śmiechem.

Natasza przeniosła wzrok na widownię. Część pacjentów wyglądała na znudzonych, inni szeptali między sobą. Ale nikt nie ruszył się z miejsca, na salach czy korytarzach nie mieli innych zajęć, a do kolacji została pełna godzina. Natasza siedziała z boku, razem z resztą personelu. Z widowni przerzuciła wzrok na łóżka pod ścianą. Z nudów zaczęła je liczyć. Na siódmym łóżku zatrzymała się dłużej, chociaż leżąca tam postać niczym się nie wyróżniała. Biały i nieruchomy kokon, jak inne. Ale miał otwór na oczy. Spojrzała w ciemniejsze punkty na zagipsowanej głowie. Patrzyły na nią.

Rozejrzała się po zaciemnionej świetlicy, ale reszta ludzi patrzyła na Romea, któremu, chociaż właśnie padł martwy, nadal pod zamkniętymi powiekami poruszały się gałki oczne. Natasza znów szybko spojrzała w stronę przeciwległej ściany. Kokon na siódmym łóżku nadal patrzył w jej kierunku.

Na nocną zmianę Natasza musiała czekać dwa tygodnie. Dobrze po północy, kiedy wiedziała, że lekarz dyżurny poszedł spać, wślizgnęła się do pokoju, w którym przechowywano dokumenty chorych. Zaczęła je przeglądać. Nie znała jego imienia ani nazwiska, trzeba było szukać po numerach sal. Jest, sala numer osiem, trzecie łóżko. Biała karta w kopercie. Wyjęła sztywny karton, na nim w tabeli napisane: „Pacjent numer 296 E/k. Przybycie do szpitala 28 września, z rozległymi złamaniami kończyn dolnych, uszkodzenia kręgosłupa w części lędźwiowej. Operowany 29 września, 16 października, 4 stycznia”. Nabazgrane było coś jeszcze, ale najważniejszego nie znalazła – imienia i nazwiska. Ktoś je zamazał białym korektorem. Dowiedziała się tylko, że ma dwadzieścia osiem lat, uległ poważnemu wypadkowi samochodowemu i pochodzi z miasta oddalonego stąd o czterysta kilometrów.

Wyszła z pokoju i zaczęła iść pustym korytarzem. Nocą wyglądał zupełnie inaczej, na ścianach pojawiały się ogromne cienie rzucane przez wózki inwalidzkie, nosze i stojaki do kroplówek.

Doszła na taras. Mimo że była pierwsza w nocy stały tam łóżka z kokonami. No tak, już wiosna, więc ich wystawiają. Dopiero to zauważyła, może dlatego, że w dzień nie było ich widać, a teraz ustawione w równym rzędzie łóżka z białymi postaciami odcinały się od tonącego w ciemności ogrodu. Przyjrzała się po kolei każdemu kokonowi, aż rozpoznała tego, który patrzył na nią w świetlicy. Podeszła bliżej i pochyliła się nad nim:

– Możesz mówić? – zapytała.

Cisza.

– Nie możesz. Nic dziwnego. To mów oczami. „Tak” to jedno mrugnięcie, a „nie” dwa. Słyszysz?

Słyszy, mrugnął raz.

– My się znamy? – spytała.

Dwa mrugnięcia.

– Dlaczego oni wam gipsują usta? – zapytała.

Znów cisza, nie było można odpowiedzieć mrugnięciem.

– Poczekaj, zaraz coś wymyślę.

Wyjęła z fartucha pilnik do paznokci, którego używała do podważania wieczek pojemników z chemikaliami, i zbliżyła do miejsca, gdzie mniej więcej powinny być usta. Źrenice białej postaci trochę się rozszerzyły.

– Nie bój się, chcę ci przywrócić mowę.

Próbowała przeciąć gips pilnikiem, był za twardy. Nic z tego. Spróbowała gdzie indziej, na lewej ręce. Nie wiedzieć czemu tutaj gips łatwiej poddawał się ostrzu. Udało się jej zrobić małą dziurkę, wydłubała watę i w otworze wielkości monety zobaczyła kawałek skóry. Dotknęła jej, była miękka i ciepła.

– Widzisz? Jutro spróbujemy znowu.

Natasza zaczęła spędzać w szpitalu coraz więcej czasu. Uprosiła ordynatora o kilka nocnych dyżurów, zgodził się. Lubił Nataszę i traktował ją lepiej niż inne salowe, bo wiedział, że zdawała na medycynę. Nocą szpital przestawał być szpitalem. Panowała cisza, po korytarzu nie chodzili ludzie, nawet zapach był inny niż za dnia. Gryząca woń środków dezynfekujących i leków gdzieś się ulatniała, a przez otwarte okna czuć było zapach jaśminowych krzewów, które rosły w ogrodzie.

Żeby noce nie ciągnęły się w nieskończoność, personel skracał sobie czas różnymi atrakcjami. Czasem brano ze składu z bielizną największe prześcieradło, by zrobić z niego ekran. Jeden z pielęgniarzy miał dojście do archiwum starych filmów, przynosił coś czasem na nocny dyżur. Najbardziej lubił te z Marleną Dietrich, ale pacjenci narzekali, że nie będą zarywać nocy dla czarno-białego chłamu. Chłopak się obraził.

Natasza zdążyła obejrzeć tylko Błękitnego anioła. Na nim kino w szpitalu się skończyło. Dopiero po paru tygodniach ordynator wpadł na pomysł, żeby organizować w świetlicy wieczorki taneczne. „Zamiast kina będzie samo życie” – powiedział i któregoś dnia przywiózł samochodem ogromny stary adapter.

Tej nocy miał być pierwszy wieczorek. Około dziewiątej ordynator wniósł adapter do świetlicy, parę minut później weszła pielęgniarka z paroma płytami pod pachą. Tuż za nią zaczęli wchodzić pacjenci, powoli i nieśmiało, rozglądali się po zaciemnionym pomieszczeniu, z którego uprzątnięto stoliki, tak żeby zrobić miejsce dla tańczących. Igła adapteru wsunęła się między rowki czarnej płyty i po kilku trzaskach zabrzmiała muzyka. Zaczęli tańczyć. Część pacjentów było unieruchomionych w taki sposób, że ich kończyny wyglądały na zastygłe w tanecznej pozie: ręka zgięta w łokciu, gotowa do objęcia partnerki wpół, noga ułożona jak do figury w walcu angielskim.

– Czy mogę panią prosić?

– Czy mogę pana prosić?

Żadnego podziału na personel i pacjentów, na mężczyzn i kobiety.

– Następny taniec dla mnie! – słyszy Natasza za swoimi plecami, nie wiadomo, czy to kobieta, czy mężczyzna, gips i wata tłumią głos.

Około jedenastej wyszli lekarz i pielęgniarka. Natasza została, była teraz jedyną, która poruszała się o własnych siłach, więc wszyscy pacjenci prosili ją do tańca. Pielęgniarka wróciła po godzinie, miała usta bardziej czerwone niż zwykle i zgnieciony fartuch. Natasza wymknęła się ze świetlicy na korytarz, czuła, jak kropla potu spływa jej po skroni. Przystanęła, kręciło się jej w głowie, przytrzymała się na chwilę białej ściany i ruszyła dalej w głąb korytarza. Echo jakichś starych francuskich przebojów odbijało się od murów. Natasza otrzepała fartuch z płatków jaśminu, zobaczyła, że kilka wplątało się jej we włosy. Mijała kolejne sale. Leżeli w nich ludzie kokony, jedyni niedopuszczeni do nocnej zabawy. Spali czy czuwali – nikogo to nie obchodziło. Z kilku sal dobiegał głos rozstrojonych radioodbiorników, sygnały stacji z całego świata. Parę tygodni temu Natasza przyniosła do sal z kokonami stare radioodbiorniki, które znalazła w szpitalnym magazynie. Były ogromne, miały ze trzydzieści lat i szybko się rozstrajały. A nikt nie zaprzątał sobie głowy, żeby kokonom nastawiać radio. Idąc korytarzem, Natasza słyszała, jak głosy niemieckich spikerów nakładają się na hiszpańskie przeboje z lat pięćdziesiątych, a muzyka przedziera się przez szumy i trzaski.

Po drodze weszła do sali operacyjnej i z narzędzi poukładanych równo na stole wzięła nieduży skalpel. Dotarła do ostatniego pokoju, uchyliła drzwi, wąska smuga z korytarza oświetlała zarys łóżka. Leżał tam. Weszła bez zapalania światła, zbliżyła się do łóżka. Odgarnęła koc. W jednych miejscach twarda skorupa ustępowała łatwo, w innych nie. Wtedy wkładała więcej siły, do momentu, aż poczuła pod palcami miękką, ciepłą skórę. Twarz zostawiła na koniec. Światła było za mało, żeby coś zobaczyć, jednak wyczuła dłonią, że kilka cięć trochę uszkodziło skórę – do krwi, ale niezbyt głęboko.

Wszystko przebiegało w zupełnej ciszy. Słychać było tylko echo francuskich piosenek, przerywane czasem głośniejszym śmiechem któregoś z nocnych tancerzy.Pestka

Kiedy zjadam wiśnię, na języku zostaje pestka. Wypluwam ją, pestka toczy się po ziemi, wciskam twardy kamyk w szczeliny między deskami podłogi. Kolejne drzewo zasadzone, dziś trzecie.

Ja. Osiem lat, krótkie spodenki i rozbite kolano. Dwa dni temu spadłem z krzesła, kiedy sprawdzałem, czy za szafą jest jeszcze mysz, którą karmiłem resztkami chleba. W domu jestem sam, nie licząc starszej pani, która czasem przychodzi i przynosi jedzenie, zawsze to samo, miękkie jak plastelina i bez smaku, bo starsza pani nie ma zębów. Rzadko z nią rozmawiam, ale jej to nie przeszkadza, mówi sama do siebie. Starsza pani nie jest ani dobra, ani zła, przynosi jedzenie.

Poczekajcie, wyjrzę przez okno, może to mama. Wyjeżdża na całe tygodnie. „Nie mogę na niego patrzeć, to straszne, taki jest do niego podobny” – usłyszałem przypadkiem, jak mówi do słuchawki. Poszedłem do łazienki, wdrapałem się na stołek, żeby widzieć siebie w lustrze całego, a nie obciętego do pasa. Przecież tato był inny, miał zarost i ciemne włosy. Sam nie wiem, może ma rację, chyba przestaję pamiętać, jak wyglądał. W końcu minął prawie rok. Wtedy mama zaczęła wyjeżdżać. Wie, ile czasu spędzam przy oknie, starsza pani jej kiedyś powiedziała: „On tam zrobił prawdziwe legowisko, proszę zobaczyć, jaka podłoga wydeptana w tym miejscu”. Mama wie też, że zamiast chodzić do szkoły, całe dnie spędzam w domu. Ale nic nie mówi. Raz pobiłem się z jednym chłopakiem z klasy, nic mi nie zrobił, bez powodu. Nauczycielka wezwała mamę do szkoły. Myślałem, że kiedy wróci po rozmowie, zbije mnie albo przynajmniej skarci. Ale nic z tych rzeczy. Ani słowa.

Przed wyjazdem mama zawsze przypomina starszej pani, co ile dni trzeba podlewać kwiaty i kiedy zapłacić rachunki. Zostawia jej też trochę pieniędzy, żeby się mną opiekowała. Im więcej pieniędzy zostawia, tym dłużej jej nie będzie. „Ma tu pani, wystarczy? I niech go pani ostrzyże, proszę zobaczyć, grzywka wchodzi mu do oczu”. Starsza pani wyjmuje z szuflady tępe nożyczki, zardzewiałe w miejscu, gdzie wchodzi kciuk. Bierze z kuchni wysokie krzesło, a wokół szyi owija mi zawsze ten sam stary szlafrok ojca. Zawsze strzyże do skóry, aż widać czaszkę. Ale włosy za parę dni znów odrastają. „Niedługo będziemy sprowadzać nożyczki hurtowo” – mamrocze pod nosem starsza pani. „Z włosów będziemy robić szczotki, drogie, ekskluzywne, dla bogaczy” – dodaje. I mówi coś jeszcze, ale nie rozumiem, końcówki słów gubią się w drodze do mojego ucha. Patrzę na stół, sztuczna szczęka leży obok cukiernicy. „On jest taki zdrowy,rany mu się goją w jeden dzień, ciągle się kaleczy, a za chwilę na skórze nie ma śladu. I włosy, zawsze kiedy wracam, sięgają mu ramion. Nawet nie wiesz, jakie to straszne” – mówiła mama do słuchawki. Drzwi pokoju były uchylone, siedziała na łóżku, odwrócona tyłem, nie widziała mnie, chociaż stałem tam dobrą minutę. Znowu poszedłem do łazienki, podstawiłem stołek, żeby zobaczyć się w lustrze. Ma rację, odrosły, sięgają za ucho. Czy to coś złego, że mam ładne włosy? Powinna się cieszyć. Włosy chowam w środkowej szufladzie biurka. Starsza pani mówi, że nie można wyrzucać, a na pewno nie do ogrodu czy śmietnika, bo ptaki tylko czekają, żeby je porwać i uwić sobie z nich gniazda. Jesienią, gdy robi się zimno, rozpalam w kominku i wrzucam włosy do ognia, kurczą się i znikają.

Poczekajcie, sprawdzę, czy mama idzie. Starsza pani mówiła, że może dziś przyjedzie, ale to nic pewnego. Mama nigdy nie mówi, kiedy wróci. Gdybym wiedział, mógłbym o tym myśleć parę dni wcześniej. A tak dni są długie, wloką się bez końca. Czasem bawię się z kotem, jest całkiem mądry, nauczyłem go różnych sztuczek, ale to jednak zwierzę, nie mogę z nim rozmawiać. Mam go od roku, a jeszcze nie nadałem mu imienia. Tak w ogóle to kotka. Starsza pani mi powiedziała. Kiedy kot był mały, położyła go na plecy, rozchyliła tylne łapy, spojrzała na podbrzusze i powiedziała: „kocica”. Ma ładne futro, bo je dużo mięsa. Starsza pani przynosi mu resztki od rzeźnika, kot je tylko mięso, nie chce nic innego. „Rozbestwiony”, żartuje starsza pani i dodaje, że któregoś dnia ten kot zeżre i nas, we śnie. „Zobacz, jak rośnie – powiada – to przez mięso, które mu daję”. I zaczyna się głośno śmiać. Przy innych zakrywa usta albo wkłada szczękę, ale przy mnie się nie krępuje i pokazuje gołe dziąsła.

W komórce pod schodami jest dużo słoików z dżemem z poprzedniego lata. Starsza pani robiła go z wiśni, które rosną w naszym ogrodzie. Kiedy jestem głodny, idę do komórki, wkładam palec do słoika i wygrzebuję czerwoną maź. Ale tylko wtedy, gdy starsza pani opóźnia się z przynoszeniem jedzenia. Zwykle jest bardzo punktualna, ale raz napędziła mi strachu, nie było jej przez tydzień, zjadłem wtedy z dziesięć słoików dżemu. Potem się okazało, że trafiła do szpitala, lekarze zrobili jej operację, tam na dole, gdzie kobiety i mężczyźni się różnią. Widziałem na zdjęciach młode kobiety. Ubiegłego lata, kiedy umarł tato, mama wysłała mnie na wakacje do ciotki, była tam jedna dziewczyna, starsza ode mnie. Raz wzięła mnie na strych i pokazała pismo, które podkradła swojemu ojcu. Pierwszy raz zobaczyłem w nim kobiety bez ubrań. Jedne się wyginały do przodu, inne stały wyprostowane, oglądałem je uważnie: ich twarze nie były smutne, ale też żadna się nie uśmiechała.

W te wakacje też chciałbym pojechać do ciotki, ale chyba nic z tego. Mama nic nie mówi, może zapomniała, że są wakacje, a może chce mnie ukarać za opuszczanie lekcji w szkole. Mam dużo zabawek, jest wśród nich drewniany koń na biegunach, ostatni prezent od taty. Ale nie bawię się zabawkami, w ogóle rzadko wchodzę do swojego pokoju. Częściej do innych pomieszczeń. Mamy duży dom, czasem gram w piłkę w którymś z pustych pokoi na piętrze, kiedy indziej robię różne tajne kryjówki w ogrodzie za domem, chatki na drzewach. Ale to nie ma sensu, bo po co kryjówka, skoro nikt mnie nie szuka? Próbowałem bawić się z kotem, ale on zawsze ucieka.

Robi się ciemno. Z werandy wychodzę do ogrodu. Sypiam tu, od kiedy zaczęły się upały. Kładę się na ziemi, jest tak ciepło, że nie potrzebuję okrycia. Z drzewa, pod którym leżę, zrywam jedną wiśnię, jest kwaśna, ale ją zjadam. Na języku zostaje mi pestka. Skupiam się, wytężam wzrok i celuję w ciemny kwadrat, otwarte okno na parterze. Trafiłem, teraz już trafiam prawie za każdym razem. Czwarte drzewo dzisiejszego dnia. Od jutra będę celował do sypialni, w salonie już jest piętnaście, w sam raz, nawet jeśli wiosną nie wszystkie nasiona wykiełkują.

Kiedy otwieram oczy, niebo jest prawie jasne. Zimno, przykładam głowę do brzucha, zwijam się w kłębek. Zdrętwiało mi ramię, przekręcam się na drugi bok. Patrzę, ale nie jestem pewien. Ktoś stoi na werandzie? Widzę w środku jasną rozmazaną plamę, mrugam, żeby wzrok mi się wyostrzył. Tak, to ona. W niebieskim szlafroku. Jak dobrze, że nie w jednej z tych swoich czarnych sukienek. Nie widzę dokładnie, ale wydaje mi się, że na mnie patrzy. Mrużę oczy, żeby lepiej zobaczyć jej twarz. Tak, patrzy. Na pewno jej się wydaje, że śpię. Unoszę głowę, to ma znaczyć: zobacz, nie śpię. Ona zawsze się wtedy odwraca, spuszcza wzrok albo udaje, że strzepuje jakiś pyłek z sukienki. Zaraz to zrobi. Patrzę, stoi tam, chociaż widzi, że nie śpię. Wytrzymuje mój widok. Pierwszy raz od jego śmierci. Już czuję, jak napinają mi się mięśnie: wstać, szybko do niej podbiec. Ale zaraz rozluźniam nogi: jeszcze nie teraz. Niech sobie nie myśli, że od razu rzucę jej się w ramiona. Znów czuję, jak stopa się unosi, a ścięgna kurczą, wstać i podbiec! Tak, ale za chwilę, i głowa z powrotem opada na ramię. Jest przecież tyle czasu. Patrzę na niebieski kształt w drewnianej ramie werandy, który staje się coraz mniej wyraźny. Śpij – mówi coś we mnie albo koło mnie, coś spada mi na twarz, to płatki wiśni, które zasadziłem (jednak zaczęły kwitnąć), robi się ciemno i zasypiam, jakbym miał za sobą bardzo długą podróż pociągiem.Czerwony karzeł

Ashes – to ashes, funk to funky
We know Major Tom’s a junkie

David Bowie, Ashes to ashes

„Cyrk to nie żarty, mój kochany, żadne małpki fiki-miki i ogniste obręcze! To szkoła życia, wojsko i kościół. Cyrk to szkoła życia, ha!” – powiedział do mnie właściciel cyrku Humberto podczas pierwszej rozmowy, kiedy ze swoim metrem pięć wkroczyłem do jego biura, ozdobionego rysunkami ludzi i zwierząt, a czasem ludzi ze zwierzętami. „Ty jesteś szczeniak wyszczekany, widzę to, znam się na ludziach, nic nie mówisz, ale ja mam nosa, u mnie będzie ci dobrze. Gdzie karłowi będzie dobrze, jak nie w cyrku? W społeczeństwie?! Obedrą cię ze skóry, dranie” – mówił, a ja słuchałem, ale niespecjalnie uważnie. Mam dość niski iloraz inteligencji, spojrzenie kretyna, ale taki głupi wcale nie jestem, bo mam w sobie zwierzęcą przebiegłość, wyuczoną w sierocińcu.

Kiedy stamtąd uciekłem, pracowałem na cmentarzu, robiłem wszystko: kopałem pieczary, polerowałem czaszki, sprzedawane później jako popielniczki. I myłem trupy. Najczęściej były to ohydne stare ciała, powykręcane przez chorobę, tak muszą wyglądać ludzie na Sądzie Ostatecznym. Ale czasem zdarzały się piękne, alabastrowe ciała chłopców i dziewcząt. Myłem je delikatnie, każdy zakątek, i to nie gąbką, ale samymi rękami. Potem, za własne pieniądze, kupowałem olejek różany i dokładnie nacierałem ciała. Raz zdarzyło mi się coś dziwnego, nie wracałem potem na cmentarz przez trzy dni. Myjąc piętnastoletnią dziewczynę, piękną jak anioł, zauważyłem, że jej usta się poruszyły. Wydaje mi się – pomyślałem. Ale nie. Za chwilę usłyszałem stłumiony dźwięk, wydobywał się z jej ust. Rozchyliłem wargi, a z nich wyleciała mucha z granatowym odwłokiem, największa, jaką w życiu widziałem.

Od tego czasu zacząłem bardziej uważnie przyglądać się światu. Każda porcelanowa figurka da się przekroić, powiedzmy, na pół, każdą da się, przy odrobinie wysiłku, odwrócić na lewą stronę. Te brzydkie strony pokazują tylko w atlasach anatomii. Człowiek jako siatka błękitnych żyłek i brunatnych kawałów mięsa, przytwierdzonych do twardego, lecz kruchego rusztowania. Każdy tę stronę upycha i chowa, żeby nikt nie widział. Nic nie kapie, wszystko pozszywane jak u pierwszorzędnego krawca. Ale otwórz tylko usta, a już masz zaczątek wnętrza, pulsującej miazgi, chropowate podniebienie, miękki język, to bagno pod nim, nie mówiąc już o gardle, tam się dopiero zaczyna... Nikt tego nie pokazuje, zwłaszcza w gazetach, nic, tylko gładka, napięta skóra. Ach, gdyby choć na jeden dzień poodwracać ludzi na lewą stronę, zobaczyć prawdziwą mapę człowieka, szwy i sploty, zobaczyć zamsz.

Wcale nie chciałem trafić do cyrku, to się stało przypadkiem, jak większość rzeczy w moim życiu. Mam szesnaście lat i żadnych perspektyw na przyszłość. Bez rodziców, szkoły, pieniędzy. Z drugiej strony, podejrzewam, że zadziałał mój węch. Przywiodły mnie tu wszystkie te dziwactwa. Pod jednym dachem ludzkie złomowisko czekające na przemiał. Lalka bez oczka, rycerzyk bez nóżki, miś bez ucha. Tancerka z chińskiej porcelany spada z liny i rozpryskuje się na tysiąc kawałków. Marzę o czymś innym, co jest bardziej w środku, tu mam tego namiastkę. Ale jestem wystarczająco bystry, by wiedzieć, że niczego lepszego nie mogę się spodziewać. Wprawdzie słyszałem, że w ciepłych krajach robi się z ludzi różne rzeczy, nawet smaży się ich na maśle (muszą mieć zapach podobny do jajecznicy, stężałe białko i tak dalej), ale nie mam złudzeń, że kiedyś trafię w takie miejsce.

Oprócz mnie w cyrku są jeszcze dwa karły. Jeden większy, drugi mniejszy ode mnie. Ja jestem karłem średnim. Stara karlica jest bardzo brzydka i ma raka. Dyrektor trzyma ją chyba z litości. Jest wulgarna, wie, że umrze i że poza litością nie może się od ludzi niczego spodziewać. Wszystkim ubliża, rozbiera się bez powodu i dużo pije. Na początku wydawało mi się, że jest bliska samobójstwa, ale potem zobaczyłem, że przekroczyła już poziom rozpaczy, który pozwoliłby jej to zrobić. Karlica opowiada straszne historie, zatykam uszy, a ona śmieje się jeszcze głośniej. Mówi, że jak była młoda, zakochał się w niej piękny, bogaty chłopiec, poszłaby za nim na koniec świata, ten chłopiec zabrał ją od rodziców i powiedział, że kocha i prosi o rękę. Potem, już w zamku, udawał psa, szczekał i spał na podłodze, a ona leżała sama w wielkim łożu z baldachimem, w którym starczyłoby miejsca dla zastępu takich maleństw jak ona. Ale ja tych historii nie chcę słuchać, uciekam, widząc ją w pobliżu, ściga mnie tylko jej głuchy śmiech.

Druga karlica jest młoda, czasem ją odwiedzam. Ma trzynaście lat i nie jest brzydka, to znaczy w naszych, karlich kategoriach. Bladawa i anemiczna. Nie dorasta do pięt tym pięknym alabastrowym kobietom, które myłem na cmentarzu, ale ma przynajmniej otwarte oczy i na dodatek nimi mruga. Czasem do niej przychodzę, raczej nie rozmawiamy, dotykam jej ręki, to dziecko, ale mam wrażenie, że zaczyna się domyślać pewnych rzeczy.

Wierzcie lub nie, ale moja matka była piękna. Jak anioł. Miała ciemne włosy, czarną aureolę wokół głowy, twarz z porcelany, bez rumieńców, zamyślone oczy. Nie patrzyła na mnie, tylko zawsze w dal, ale wiem, że mnie kochała. Była dziwką. Ojca nie znam, mógł nim być każdy. Nie mam jej za złe, że mnie urodziła, a potem oddała małego karła do sierocińca, sam bym siebie oddał. Cztery lata z matką, pierwsze lata mojego życia, kojarzą mi się z ciągłą podróżą: z mamą, która każdej nocy pachniała innym mężczyzną, a zarazem sobą. Nie mam jej za złe, że oddawała się tylu obcym ludziom za pieniądze. Czasem podglądałem ją przez dziurkę od klucza i widziałem, że kiedy to robi, jest nieobecna, nie uczestniczy w tym naprawdę, jej spojrzenie przenikało pokój, było nie tylko poza domem, było w innej galaktyce, a to, co robiła tutaj, działo się na niby. Nie mogę być pewien, ale czasami miałem wrażenie, że wie o mojej obecności za drzwiami i co jakiś czas spogląda w stronę dziurki od klucza, i puszcza do mnie oko, jakby dawała znak: to taka gra, nic więcej, dorośli czasem się w to bawią.

Nigdy nie będę mieć takiej kobiety jak moja matka. Ta karlica tutaj jakoś ujdzie, ale tęsknię za inną. My, karły, jesteśmy inni niż reszta. Od dzieciństwa dorosłe oczy, promieniste zmarszczki wokół twarzy, ale wszystko mniejsze, stłamszone. Czasem mam sny, że moja dusza nie mieści się w małym ciele, które zaczyna pękać jak ziemia podczas trzęsienia. To niesprawiedliwe mieć duszę jak wszyscy, a więzić ją w ciasnej klatce. Ale widzę, że moje ciało też buntuje się przeciw tej małej przestrzeni. Nie może rosnąć, więc się zagęszcza. Już w wieku szesnastu lat jestem ciężki i twardy jak kauczuk. Karzeł jest jak kaktus wśród kwiatów, w żyłach każdego zamiast wody płynie gęsty sok. Oglądamy też świat bardziej z dołu. Inni ludzie widzą twarze osób, z którymi rozmawiają. My oglądamy genitalia, otaczają nas rozporki i tyłki, a to dużo zmienia.

Żyjemy w innym świecie, to tak jak w kinie: kiedy przybliżyć się do samego ekranu, kształty przestają być uchwytne, świat form rozpryskuje się na drobne kawałki. W szczegółach widzimy śmiecie wyrzucone na chodnik, skórki pomarańczy, kawałki aluminium i kałuże. Dzięki temu wiemy więcej niż normalni ludzie. Ziemia się zmienia. Tak, zmiany postępują i są nieodwracalne. Pojawiają się bruzdy, coraz głębsze. Wiadomo, co to oznacza: świat się rozpada, niebawem nastąpi koniec. Ale nie żadna apokalipsa. Wy, którzy patrzycie w niebo i gwiazdy, wymyśliliście tę bajkę, żeby poczuć się lepiej. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, jak mówił jeden z kochanków mojej matki. Lubiłem go, miał wąsy i duży brzuch, wysyłał mnie do sklepu po papierosy i zawsze dawał trochę więcej pieniędzy na oranżadę albo lizaka. A co do końca świata, to nie łudźcie się, że to będzie coś wielkiego. Ziemia pęka, coraz wyraźniej, już ze dwa razy widziałem głębokie bruzdy, sięgające jakiejś innej warstwy, w szczelinach dało się dojrzeć coś pomarańczowego i pulsującego. Nie, żeby od razu piekło, po prostu ziemia jest jak jajko, biała na zewnątrz, a w środku żółta. Każda warstwa ma inny kolor i każda jest cieplejsza od poprzedniej. I bardziej gęsta. Czasami śni mi się, że jestem samym środkiem ziemi, jej sercem, tak gęstym, że nie mogę się ruszyć ani o milimetr, bo mój najmniejszy ruch spowodowałby koniec świata. Więc tkwię w bezruchu, ani drgnę i tylko bije mi serce, ale to bicie nie zakłóca równowagi na ziemi. Przeciwnie, nadaje jej rytm. Serce bije, a rzeki płyną, liście z drzew opadają, starzy ludzie umierają, a z brzuchów matek wychodzą śliskie niemowlęta. Po takim śnie, a pojawia się on coraz rzadziej, jestem szczęśliwy i spokojny, nie myślę o swoim karlim życiu, ale o czymś miłym i jasnym.

Uwaga, panie i panowie, czas na przedstawienie. Muszę wyjść na scenę, mianowano mnie, nie wiedzieć czemu, mistrzem ceremonii. Pewnie dlatego, że nie jestem ani wystarczająco śmieszny dla dzieci, ani specjalnie wyszkolony, żeby zrobić wrażenie na dorosłych. Tylko wzrost mnie wyróżnia. Zapowiadam występy, zdejmuję i wkładam cylinder, kłaniam się. Dwa obroty, patrzę na widownię, osiem rzędów ludzkich głów, głowa przy głowie, osiem sznurów korali nawleczonych na niewidzialną nitkę, pętla.

Połowa trzeciego obrotu, werbel cichnie, stop. Staję w miejscu, wszystko jest wyliczone. Włączają mocniejsze światło, które zamyka mnie w białym elektrycznym kręgu. Lubię ten moment, bo światło rozmazuje widok głów na widowni i od tej chwili widzowie przestają dla mnie istnieć. Występuję w czarnym zniszczonym surducie, na łokciach i plecach są białe wytarcia. Żeby nie było ich widać, na godzinę przed wyjściem wcieram w nie pastę do butów. Na szyi mam muszkę w grochy. Młoda karlica jest moją partnerką, w bladoróżowej sukience z koronki wygląda jak brzydka lalka. Przed występem kręci sobie włosy gorącym żelazkiem, więc stale czuję od niej swąd spalenizny. Najpierw na scenę wychodzi klaun. To stary, gruby człowiek, choruje na cukrzycę. Jego żona umarła przed rokiem, nie mógł nosić żałoby, bo dyrektor by go wyrzucił. Ma z tego powodu wyrzuty sumienia. Wierzy w Boga. Mówiłem mu o pęknięciach w ziemi, też uważa, że to kwestia paru miesięcy. Klaun opowiada na scenie historie, w których nie ma nic śmiesznego. Ma ambicję, żeby na każde przedstawienie przygotować nową opowiastkę, chociaż to bez sensu, bo ludzie na widowni się zmieniają i mógłby powtarzać jedną historię w nieskończoność. Jego opowieści są coraz dziwniejsze, czyta brukowce albo kroniki policyjne, potem je przerabia. Plotki z gazet tworzą dziwną mieszankę z wykwitami jego obolałej duszy. W dodatku stary klaun zawsze chodzi w za dużych butach, nie zawiązuje sznurówek i wygląda bardzo niechlujnie. Zbiera pocztówki z nagimi kobietami, podobają mu się takie duże, góry mięsa, kości to one chyba nie mają, rozpłynęły się w białych ciałach jak w kwasie. Ma tych obrazków dużo, pokazywał mi je, są wstrętne.

Dziś opowiedział taką historię:

„Drogie panie, drodzy panowie, dziatki i pradziadki. Szanowne towarzystwo. Ha, ha! Życie jest jak bańka mydlana, pęka pewnego dnia i koniec, wielkie bum, nic na to nie poradzimy. W mieście X nauczyciel podczas lekcji biologii postanowił, że pokaże piątoklasistom, jak to jest naprawdę, żeby mogli dotknąć wszystkiego rękami, nie przez szkło. Pootwierał pomoce szkolne i zaczął rozdawać dzieciom płody, martwe żaby, węże przekrojone na pół, ciężkie fałdy mózgów ludzkich i zwierzęcych. Przekroje poprzeczne i podłużne, dużo tego było. Kilkoro dzieci zemdlało, inne z zainteresowaniem zaczęły oglądać okazy przez lupę, jedno schowało pomarszczony, pachnący formaliną płód w tornistrze, żeby zanieść do domu i pokazać rodzicom. Nauczyciel otworzył okno i wyskoczył, ale to był parter, cha, cha, cha, zapomniał się, cha, cha, cha, i tylko się trochę potłukł. Nie było samobójstwa, ale obity zadek. W tym przypadku historia kończy się szczęśliwie, w końcu jestem tu po to, żeby państwa rozbawić. Człowiek jak kot, zawsze upada na cztery łapy, poza małymi wyjątkami, ale wyjątek potwierdza regułę. Drodzy państwo, szanowne towarzystwo, na mnie czas, muszę uciekać do innych spragnionych rozkoszy śmiechu widzów, do Londynu, Paryża i Wenecji, helikopter już czeka, całuję rączki, adieu!”.

Na starego klauna zawsze gwiżdżą, rzucają w niego popcornem i pustymi butelkami, bo czekają na Mądrą Małpę, która jest następnym punktem programu. Małpa umie liczyć do czterech, w rzeczywistości jest głupia jak but, ale widzowie wierzą w jej rzekome zdolności. Po niej na scenę wbiega koń, który robi osiem kółek wokół sceny, a na grzbiecie wiezie piękną akrobatkę. Akrobatka ma na sobie obcisłe błyszczące ubranie i wygląda jak ryba. Jest naprawdę piękna. Ma ładne oczy i śpi z każdym oprócz mnie, młodej karlicy i starego klauna. Śpi nawet z kobietami, nie wiem, co może kobieta robić z kobietą, pewnie się przytulają, jak ja do mamy, kiedy podczas burzy pozwalała mi przyjść do swojego łóżka. „Nie płacz, mały – mówiła – teraz pada deszcz, dzięki niemu zakwitną kwiaty, a z drzew będzie płynąć żywica. Pójdziemy na łąkę i będziemy zbierać kwiaty albo pójdziemy do sklepu i kupię ci małego kotka, tak małego jak ty. Będziesz się nim opiekował, musisz go karmić, być dla niego jak tata”.

Kupiła mi tego kota. Opiekowałem się nim. Kot miał na imię Re, od drugiej nuty, po „do” i przed „mi”. Nie wiem, czy był chłopakiem, czy dziewczyną. Miał miękką sierść i bardzo mnie kochał. Mruczał przy moim uchu, kiedy zasypiałem, i bał się burzy jeszcze bardziej niż ja. Miał czarną sierść, ale brzuch jasny jak kawa z mlekiem. Chodził za mną wszędzie, był wierniejszy niż najwierniejszy pies. Pół roku później jeden z kochanków mamy kopnął go, bo plątał mu się pod nogami. Kot zamknął oczy i tak już zostało. Pochowałem go w ogródku hotelu, w którym wtedy mieszkaliśmy. Włożyłem kota do pudełka po butach. Na pudełku był napis „sprinter” i figura sportowca w biegu. Pachniało gumą. Wyścieliłem pudełko watą, żeby kotu było miękko. Ach, jeszcze wtedy nie wiedziałem, że jest mu wszystko jedno. Do pudełka włożyłem też scyzoryk. Doprawdy nie wiem do dziś, po co włożyłem tam ten scyzoryk. Wykopałem płytki dół i włożyłem pudełko. Przysypałem dół ziemią i ubiłem plastikową łopatką. Re mógł spać spokojnie.

A teraz występują akrobaci i akrobatki, mają twarde ciała, ich mięśnie prawie prześwitują przez skórę. Często patrzę na te ciała, powleczone tylko cienką warstwą wosku, odkrywają więcej niż inne, ukryte w fałdach, załamaniach, szczelinach. Wnętrze prawie na wierzchu, ale nie obrzydliwe, wszystko tam gra jak naoliwiona katarynka, skurcz–rozkurcz, wdech–wydech. Z przyjemnością patrzę na akrobatów.

Dyrektor też ma podczas występu swoje pięć minut, ubrany w srebrny garnitur wygląda jak stary pudel. Wybiega ociężałym krokiem na środek sceny i zaczyna bełkotać coś pod nosem, raz głośniej, raz ciszej. Klaun przynajmniej mówił zrozumiale, a ten wydaje z siebie odgłosy bez sensu. Ludzie zaczynają gwizdać. Dopiero wtedy sobie przypominam, że są na widowni. Dyrektor też bierze się w garść, w obawie, że zażądają zwrotu pieniędzy. Zaczyna swój popisowy numer: człowiek guma. Trzeba przyznać, że mimo swoich sześćdziesięciu dwóch lat jest wygimnastykowany. Robi mostki, dotyka stopami karku, ludzie zaczynają pomrukiwać jak dzikie zwierzęta, którym wreszcie rzucono ochłap. Dyrektor robi szpagat, potem salto, w końcu zmierza w kierunku klatki z lwem. Treser otwiera lwu paszczę, a dyrektor na minutę wkłada do niej głowę. Sala zamiera, to robi wrażenie. Dzieci otwierają buzie. Niektóre kobiety odwracają wzrok lub zakrywają usta dłonią. Mężczyźni przestają pociągać z butelki. Cisza jak makiem zasiał, w tle słychać automat z popcornem, ziarenka pękają, pif-paf, rozsadzają żółtą łupinkę, ukazuje się środek: szklana wata. Ludzie tego nie słyszą, są zaaferowani głową dyrektora w paszczy lwa. Ja wiem, że nic się nie stanie, i nie muszę patrzeć. Po minucie dyrektor wyjmuje głowę i oczyszcza dłonią twarz ze śliny zwierzęcia. Lew zamyka paszczę i wraca do klatki, dyrektor za kulisy.

Żegnamy się z widzami, ukłony, oklaski. Karlica robi ciałem parę ruchów, które mają być kokieteryjne. Drewniane ławki pustoszeją, automat z prażoną kukurydzą milknie. Piach znów osiada na ziemi. Pod ławkami znajduję czasem grosze albo landrynki. Monety chowam, landrynki oczyszczam z piasku i zjadam. Robi się późno, idę do swojego wagonu. Pod stopami czuję, że ziemia jest wyraźnie cieplejsza niż wczoraj. W wagonie zmywam makijaż, który oszpeca moją i tak nieładną twarz. Rozczesuję gęste czarne włosy. W lustrze, gdy rozgarniam czuprynę, widzę, że na czaszce rysuje się małe, ledwie widoczne pęknięcie. Przybliżam czoło do lustra, żeby lepiej się przyjrzeć. Jest rubinowe i – jak Boga kocham – delikatnie pulsuje.Ojciec odpowiada I

Danielowi B.

– Tato, ja się boję ciemności...

– Uspokój się, przecież za oknem widać światło latarni, a w oddali błyska neon.

– Tato, czemu zwierzęta zapadają w sen zimowy?

– Żeby zrobić miejsce tym, które się budzą.

– Tato, pobaw się ze mną.

– Dobrze, pod warunkiem że nie będę musiał mówić.

– Tato, czy ty też byłeś dzieckiem?

– Tak, ale bardzo wysokim.

– Tato, czy wiesz, gdzie jest moja piłka?

– Ostatnio widziałem ją w studni.

– Tato, a kiedy pójdziemy wreszcie na jagody do lasu, obiecałeś.

– Dziś w nocy, córko.

– Tato, skąd się biorą dzieci?

– Z sali porodowej.

– Tato, zbuduj mi domek na drzewie!

– Z domku mogłabyś spaść, córko, wykopię ci podziemny tunel.

– Tato, skąd się biorą owady?

– Z brudu.

– Tato, a po co jest mech w lesie?

– Żeby nie było słychać ludzkich kroków.

– Tato, gdzie jest mój pluszowy miś?

– W pralce, był brudny.

– Tato, czy musimy zabijać biedne karpie w wigilię?

– Ależ oczywiście, że nie, w przyszłym roku kupimy martwego.

– Tato, złóż mi kostkę rubika.

– Dobrze, odwróć się plecami.

– Tato, czy ja umrę?

– Tak, ale my z mamą wcześniej.

– Tato, skąd się bierze rosa?

– Woda nocą paruje z ziemi.Ojciec odpowiada II

– Tato, zobacz, jaki ładny widok!

– Widzę tu tylko mnóstwo ptactwa.

– Tato, a teraz w lewo czy w prawo?

– Na północ.

– Tato, czemu się śmiejesz?

– To nie uśmiech, patrz uważnie, córko.

– Tato, a mama kiedy wróci?

– W swoim czasie.

– Ojcze, chcę wyjść za tego chłopca.

– Zrobisz, co zechcesz, ale ja mu nie ufam.

– Tato, czy my musimy zawsze jeździć na te głupie Mazury?

– Tak, bo zanim umrę, chcę, żebyś nauczyła się pływać.

– Tato, zepsuł się kran.

– Córko, w łazience też powinno być jakieś źródło.

– Tato, chce mi się pić.

– Masz, to jest owoc kiwi, zawiera dużo wody, a oprócz tego witaminy. Jest więc lepszy od wody.

– Tato, kupmy prawdziwą choinkę na święta. Dlaczego zawsze mamy sztuczną?

– Bo jest przyjemniejsza w dotyku.

– Tato, czemu ścinasz to drzewo?

– Chciałbym coś zasadzić, a nie mam gdzie.

– Ojcze, dlaczego nie mamy w domu zwierząt?

– Mamy, ale chowają się w kryjówkach.

– Tato, dokąd my jedziemy?

– Do miejsca, które kiedyś mi się przyśniło.

– Tato, zobacz, ten pies ma złamaną łapę.

– Tak mi się właśnie zdawało, że kuśtyka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: