Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Chore dusze - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 lipca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chore dusze - ebook

Chore dusze to znakomita powieść znakomitego pisarza i tytana pracy Józefa Ignacego Kraszewskiego. Fragment: „Wieczór był jesienny, ostatnich dni sierpnia w Rzymie, z którego w tym miesiącu ucieka kto może, do którego w tej porze nie przebywa nikt, oprócz tych co ich konieczność jakaś zagna do wiekuistej stolicy. Na drugim piętrze domu na Via Sistina okna stały otworem; gorąco, pomimo nadchodzącej nocy, było jeszcze nieznośne. Wdali na niebiosach jasnych malowała się ciemno majestatyczna kopuła bazyliki Ś. Piotra i w gmachach Watykanu widać było zapalające się światełka. Cisza smętna, grobowa leżała nad olbrzymią, w ruinach tysiącletnich stolicą, ledwie niekiedy szmerem jakimś powietrznym lub dźwiękiem wieczornych dzwonków klasztornych przerywana. Smutek wiekuisty ludzi tęskniących duszami ku czemuś nieokreślonemu, upragnionemu i niedoścignionemu, ciężył nad tymi wspaniałymi gruzami, ponad którymi nowe gmachy i wskrzeszone życie chórem z ruinami mówiło: Człowiecze, nic nie ma wiecznego na ziemi! Lecz ponad ziemią przyciśniętą dusznymi opary jaśniały wiekuiste niebiosa wypogodzone, na których gdzieniegdzie migotały już z ciemności główki gwiazdek promieniste. Na ziemi smutno było jak w grobie, na niebiosach pogodnie, jasno, spokojnie... Tu w tym mrowisku, na rumowiskach poruszało się życie zbolałe; tam błyszczały śmiejące się wiekuiste światełka, wśród majestatycznie rozpostartych przestrzeni eteru... Pomiędzy tym, co się tu w grób położyło, a tym, co się zrodziło na grobie, legła przepaść wieków, półmroku i cienia.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7950-303-2
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tom pierwszy

Wieczór był jesienny, ostatnich dni sierpnia w Rzymie, z którego w tym miesiącu ucieka kto może, do którego w tej porze nie przebywa nikt, oprócz tych co ich konieczność jakaś zagna do wiekuistej stolicy.

Na drugim piętrze domu na Via Sistina okna stały otworem; gorąco, pomimo nadchodzącej nocy, było jeszcze nieznośne. Wdali na niebiosach jasnych malowała się ciemno majestatyczna kopuła bazyliki Ś. Piotra i w gmachach Watykanu widać było zapalające się światełka.

Cisza smętna, grobowa leżała nad olbrzymią, w ruinach tysiącletnich stolicą, ledwie niekiedy szmerem jakimś powietrznym lub dźwiękiem wieczornych dzwonków klasztornych przerywana.

Smutek wiekuisty ludzi tęskniących duszami ku czemuś nieokreślonemu, upragnionemu i niedoścignionemu, ciężył nad tymi wspaniałymi gruzami, ponad którymi nowe gmachy i wskrzeszone życie chórem z ruinami mówiło: Człowiecze, nic nie ma wiecznego na ziemi!

Lecz ponad ziemią przyciśniętą dusznymi opary jaśniały wiekuiste niebiosa wypogodzone, na których gdzieniegdzie migotały już z ciemności główki gwiazdek promieniste.

Na ziemi smutno było jak w grobie, na niebiosach pogodnie, jasno, spokojnie...

Tu w tym mrowisku, na rumowiskach poruszało się życie zbolałe; tam błyszczały śmiejące się wiekuiste światełka, wśród majestatycznie rozpostartych przestrzeni eteru.

I chciało się w tej chwili patrzeć wgórę, aby nie widzieć co się dzieje pod stopami. Tu życie miało fizyognomią śmierci, tam śmierć gasnących aerolitów jaśniała życiem.

Są wszędy smutne wieczory takie, nawet tam, gdzie je myśl i ręka płocha chce wesołymi uczynić; lecz nigdzie smutek ludzki, nieokreślony ów, przyniesiony z życiem, nie ściska tak duszy, jak na tym pobojowisku wieków, które się Rzymem zowie.

Jest–to wyschłe serce świata, który żyć przestał, a na którego mogile wyrosło zdrobniałe życie nowe, napół z piersi trupiej wyssane.

Potężne te ruiny, skorupa potworu, którego ramiona obejmowały cały naówczas znany świat, do dziś dnia mówią o olbrzymie, zjedzonym przez drobne mrowie barbarzyństwa.

Termity z północy, pełznące po ziemi, podgryzły i podkopały tę przerosłą potęgę i w proch ją obróciły. Gotowały podściół pod nowy posiew Boży, dla mającego z ruin i mrowia urosnąć świata.

Pomiędzy tym, co się tu w grób położyło, a tym, co się zrodziło na grobie, legła przepaść wieków, półmroku i cienia.

_______

Na małym balkonie domu niegdyś Sobieskiego, dziś zowiącego się Casa Bartholdi, stało osób kilka zadumanych, wpatrzonych w krajobraz wieczora, milczących, nieśmiących wydać głosu, aby nie sprofanować tej ciszy uroczystej, modlitewnej całego stworzenia. Wolno tylko było dzwonom wśród niej jęczeć tęsknicą klasztorną, modlitwą pokorną i wiatrowi od gór i stepów szemrzeć ziemi „dobranoc.”

Nikt nie nakazywał tego milczenia, a wszyscy nakaz zgóry płynący czuli w duszach zarówno i byli mu posłuszni. W jednej chwili zerwały się różnobarwne nici ponawiązywanych myśli, usta zadrgały, odrętwiały i musiały zaniemieć.

W taką ciszę, mówi lud nasz, że anioł przeleciał, anioł niewidzialny, niosący myśl nieziemską i odrywający dusze, aby nie przyrosły do gnojnej powłoki cmentarza.

Anioł przeleciał i skrzydły białymi dotknął wszystkich głów, w których było mętno, wszystkich serc, w których było ponuro i ciemno, rzucając z rosą wieczora, jak perłę, słowo pociechy i miłosierdzia, pocałunek nieba dany ziemi:

– Pax! Pax!

I stała się chwila pokoju tam, gdzie go nigdy nie bywa, bo życie jest bojem i wrzawą, a była chwila ta krótką, jak oka mgnienie.

Wstrzymały się głosy i oddechy w tym spokoju błogim; lecz natychmiast życie się praw swych upomniało, oczy z niebios zwróciły się ku ludziom i mrokom, zastygłe głosy z ust się napierać zaczęły.

Sparty o poręcz małego balkonu, stał z siwemi włosy okrytą, podniesioną głową mężczyzna, którego twarz odblask łuny wieczornej łagodnem swiatłem oblewał.

Wiek jego trudno było odgadnąć; włos mu się srebrzył na skroni, a oblicze zdało się, o tej zwłaszcza wieczornej godzinie, młode jeszcze i życia pełne. Ciemne oczy, przysłonięte powiekami nawpół zapuszczonemi, patrzyły w świat, lejąc z siebie strumienie światła, w głębi jeszcze gorejącego. Czoło miał wypogodzone, jak owo niebo wieczorne, na policzkach bladych nie widniały zmarszczki, tylko około kształtnych ust, zaciśniętych nieco, zarysowywały się drogi, którymi uśmiech dobroci lub łagodnego szyderstwa przechodząc, wydeptał je powoli.

Patrząc w tę twarz, któś nieznajomy, pociągnięty jej wyrazem, musiałby był sobie zadać pytanie, co ona mówiła, co znaczyła, z czego wzrosła i w co jeszcze mogła się obrócić? Mimo siwych włosów, twarz to bowiem była nieskończona, niezastygła. Nie był to gips stężały, ale glina, którą dotknięcie wielkiego mistrza, losu, mogło uczynić arcydziełem, albo obrócić w nieforemną bryłę ziemi.

Człowiek ten nęcił czymś niełatwem do wyczytania.

Po za nim można się było domyślać całego szeregu postaci wielkich, których on krwi i myśli był spadkobiercą. Wpatrując się w niego, odgadywałeś krew bohaterów miecza i bohaterów ducha, po których on wziął organizm już zwątlony, ale wyszlachetniony. Można go było jeszcze odziać w żelazną zbroję starą i serce by mu do niej i w niej uderzyło praojcowskiemi wspomnieniami; ale długoby dźwigać jej nie podołał. Hełm nazbytby mu cisnął to czoło, pod którem teraz odegrywał się cały dramat jego życia.

Gdyby nie ten siwy włos, co mu bujnie spadał na ramiona, z postawy wyniosłej, niezłamanej życiem, z silnej i zręcznej budowy ciała, hrabiego Augusta wziąćby było można za młodzieńca, chociaż ani strojem, ani wymuszonymi ruchy nie starał się lat ująć sobie, a swą siwizną zdawał się chlubić.

Wyraz oblicza tego, przysłonionego tajemnicą, zagadkowego, był smutny, ale spokojny i łagodny, jakby kogoś co z wielkiego boju powrócił ranny i bliznom się dał zasklepić, choć o nich nie zapomniał.

W drugim rogu małego balkonu, gdyby artysta chciał był umyślnie kontrast postawić, nie mógłby szczęśliwiej dobrać przekornej postaci. Pochylony, dziwnie jakoś zwinięty i skręcony, stał człowieczek niestary jeszcze, z krótko postrzyżoną, rzadkim blond włosem okrytą głową. Wzrostu był znacznie mniejszego od swojego towarzysza, krzepki także, lecz nawet gdy chciał być spokojnym, wszystko w nim drgać się zdawało niecierpliwie. Te niesforne ruchy zdradzały naturę, w której równowagi nie było jeszcze, lub nigdy już ona przyjść nie miała.

Ogolona twarz, ni młoda ni stara, nie miała oklepanego typu Mefistofila, choć może nadaćby go sobie pragnęła; wyraz jej był ziemsko–szatański, jednego ze służek pana ciemności. Rysów wybitnych nie miała; nos, oczy, czoło były jak u wszystkich tych ludu, na których spojrzawszy raz, już się więcej nie ma patrzyć ochoty i po chwili o nich się zapomina.

Masce tej jednak pospolitej wewnętrzny ogień nadawał wyrazy niespodziane, tak coraz nieskończenie odmienne, że w jednej chwili stawała się na przemiany miłą i wstrętliwą. Charakter jej stanowiła ta ruchawość niezmierna, niezmordowana, te błyskawiczne przemiany, które się dokonywały na rozkaz niespokojnego ducha – może nato, aby stan jego przysłoniły i zakryły.

Twarz pierwszego z nich swą powagą ufność budziła, drugiego niepokój i obawę.

Wczasie tego milczenia – przelotu anioła – siwowłosy stał jakby się modlił, mały jakby chciał szydzić, a czuł się jakąś potęgą silniejszą niż on skrępowany.

Cała jego postać wyrażała walkę z tą potęgą której oprzeć się nie mógł, a przeciw której bezsilnie się buntował. Ciekaw tego co jego towarzysz doznawał, wpatrywał się weń bacznie, uroczystym spokojem jego upokorzony.

Siwowłosy patrzył wpół zmrużonymi oczyma na niebo i kopułę św. Piotra; towarzysz spuścił wzrok w małą uliczkę pustą, nad którą balkonik jak gniazdo jaskółcze był zawieszony.

W ogródku, którego bujna roślinność z za murów odrapanych rwała się dogóry ku powietrzu i słońcu, woniały rozkwitłe krzaki jaśminu i gardenii. Schylony ku ziemi, upajał się ich zapachem.

Ale tuż zblizka zalatywała z ulicznej, niewidzialnej kuchenki frittura i strutto wieczerzy i mieszając się z tymi wydechy niebieskiemi kwiatów przypominały, że na ziemi raju niema.

Siwowłosy, który się nie schylał tak nizko, czuł może tylko gardenii wonie; drugiego dusiła frittura.

Nie byli sami na balkonie.

We drzwiach, z saloniku na balkon wiodących, stała kobieta w prostej, białej sukience, cień niby jakiejś kreacji Ary–Schefera, którą przypominała wdziękiem naiwnym i układem archaicznym draperii, jakby ze starego zapożyczonym posągu.

I ją przelatujący anioł milczenia potrącił skrzydły białemi. Stała w niebo wpatrzona, ze słowem na ustach zamarłem, a pięknie jej z tym było, jakby zrodziła się do żywota wiecznego w posągu i była widmem uroczym, co mówi bez słowa, co żyje bez krwi i łez.

Nie można było odgadnąć jak wyglądała we dnie, ale wśród tego mroku, słabem blasku wieczornego odbiciem oblana łagodnie, idealną się wydawała. Można się było obawiać, aby z zorzą wieczora nie rozpłynęła się w powietrzu.

Twarz jej prześliczną bujne, czarności kruczej otaczały włosy, dosyć niedbale zawiązane, nie bez mimowolnego może naśladowania posągowych warkoczy niewiast greckich. Piękności jej, jaką była w tej chwili, ani opisać, ani odmalować niepodobna. Twarz miała cesarzowej rzymskiej, bogini Hellenów, Psychy, gdy ją Amor odleciał. Czarne oczy nie patrzyły wesoło i usta były smutne, choć młodość jeszcze ją opromieniała, choć stała we wrotach życia.

Ale już niepokalaną świeżość policzków łzy zetrzeć musiały, oczy spłakane zapadły głębiej, z warg odleciał uśmiech dziecięcy, a siadły na nich ironia i zwątpienie. Wsparta o ramy drzwi otwartych, z rękami na piersiach założonemi, nieruchomą była jak posąg; oczy jej tylko to podnosiły się ku łunie wieczora, to spadały pod nogi.

Tuż obok niej, we drzwiach o drugą ich stronę oparty, stał młody, w kwiecie wieku, życia i zdrowia mężczyzna, którego piękne rysy, pokrewne twarzy kobiety, kazały się w nim domyślać brata. Podobieństwo obojga było zarazem dowodem, iż jedne rysy i piękność jedna idealną lub pospolitą być może, gdy dusza je opromieni lub osieroci.

Młodzieniec stał milczący, ale milczenie jego nie pochodziło z dusznej potrzeby, było raczej grzecznością i ustępstwem dla towarzystwa, wśród którego się znajdował. Oczy jego przelatywały ciekawie to na siwowłosego mężczyznę, to na drgającego jego towarzysza, wreszcie ukradkiem padały na zamyśloną siostrę. W nim grała jeszcze młodość krwi, nie ducha, chciwa pochwycenia wszystkich życia tajemnic i wszystkich rozkoszy, a wszelkim spokojem niecierpliwiąca się, jak skarbem zmarnowanym.

Z tej czwórki on jeden jeszcze był nieprzesycony, niezniechęcony; pragnął i rwał się na bojowisko życia. Ręce jego niecierpliwie rwały łańcuszek od zegarka, chwytały suknie, szukały jakby oręża do walki.

Milczenie, choć krótkie, ale tak zgodne i znaczące, było dlań niepojętem. Anioł ciszy i pokoju skrzydłem go ominął.

Nareszcie!

Z głębi tej ciszy wyrwało się westchnienie, szept prawie niedosłyszany, który wyszedł z ust siwowłosego:

– Roma!

W jednym tym wyrazie zamknął on wszystko.

– Roma! – echem powtórzyła za nim, długim wejrzeniem ciekawem mierząc go kobieta. – Roma! a ja, istota maluczka, słaba, w tej chwili, gdym jak wy, panie hrabio, powinna była zatopić się cała w tęsknocie rzymskiej – ja poleciałam myślą – wiecie dokąd?... tam, tam, gdzie szumią puszcze nawpół wypalone, gdzie wiatr szerokie piaszczyste pola przelata, gdzie brzęczą komarów roje i chóry żab naszych śpiewają, gdzie czuć dym chłopskich chatek, a od łąk wilgotne płyną wonie wierzb i łotoci... Popełniłam może świętokradztwo, wielką tęsknotę Rzymu, żeniąc i krewniąc z tą, która tam wiekuiście leży życiem nierozpoczętem, tak jak tu życiem przerwanem.

Siwowłosy słuchał i ostatnim słowom pięknej pani, których dźwięk brzmiał jakby muzyką, dał się rozwiać i rozpłynąć, nim sam przemówić się ośmielił.

– Wszystkie ziemskie tęsknoty są krewne – rzekł. – Ale czy w Rzymie, czy w puszczach poleskich, niezdrowo karmić się niemi. Są to mogilne kwiaty; prawdziwe życie ubierać się w nie niepowinno. Tęsknota pęta i osłabia.

– Jakże się jej oprzeć? – zapytała kobieta.

– Nie wiem, ale opierać się trzeba. Tęsknoty są–to śmierci zwiastuny. Starym ludziom strzedz się trzeba drzemania we dnie, młodym tęsknot i smutków.

Mały, ruchawy człeczek, oparty o drugą stronę balkonu, podniósł się, usłyszawszy głosy, odwrócił, rękami wtył odwróconymi sparł na poręczy i ciekawie nadstawiał ucha. Oko jego badało siwowłosego towarzysza. Spokój z jakim mówił drażnił go i burzył.

Młodzieniec przy siostrze stojący rozpoczęcie rozmowy powitał jak wybawienie. Twarz mu się rozjaśniła; zdawał się mówić:

– A! przecież!

– W Rzymie przynajmniej tęsknoty nikomu za grzech poczytać się nie godzi – odezwała się kobieta. – Dla mnie tu najmniej jest zrozumiałym karnawał, szał, wesele, pusty śmiech na tym grobowcu, który uszanować trzeba.

– Ale ten grobowiec stał się kolebką – rzekł siwy spokojnie.

– A! – przerwał mały z uśmiechem – kolebka z kawałków trumny, rzecz wcale niewesoła!

– Trzeba się z tym jednak pogodzić – odpowiedział towarzysz na balkonie stojący – bo wszystko na świecie co jest życiem, wyrasta ze śmierci.

Kobieta westchnęła cicho; wszyscy zamilkli znowu.

– Ja ledwie się śmiem odezwać – zadźwięczał młody, wesoły głos stojącego we drzwiach, na którego siostra zwróciła oczy ciekawe i zdumione trochę – lękam się z jaką herczyą wyrwać. Gdby nie było tego karnawału i tych śmiechów naiwnych, na które Liza wyrzeka i dziwi się im, wyżyćby tu niepodobna. Wszystko piękne, wspaniałe, prześliczne – nie przeczę; ale te co krok groby, kolumbarya, katakumby, pyramidy i świątynie na kostnicach, ci ludzie ciągnący się we dnie powszednie jakby z procesyą i pogrzebem, to mrowie mnichów i księży... ta atmosfera zgaszonych świec katafalkowych...

– O! O! – przerwał nagle siwowłosy – ty to, kochany Fernandzie (w ten sposób siostra skracała pana Ferdynanda imię) przybyłeś zawcześnie do Rzymu. Potrzeba pewnej dojrzałości, aby się w nim rozmiłować, nie przestraszyć nim, nie dać się pozrzćć jego wrażeniom.

– Ja sądzę–szepnęła cicho kobieta – że tak gorąco kąpanemu jak mój Fernando, trochę tego chłodu nie zaszkodzi zawczasu. Prędzej spoważnieje.

– Ale nacóż ma ostygać i poważnieć przed czasem? – odezwał się siwy. – Pani Liza pozwoli mi sprzeciwić się: młodość stworzoną jest nato, aby...

– Aby – podchwyciła kobieta – z całym zapałem rzucając się w świat, została rozczarowaną i złamaną.

– Być może – odparł nie ustępując, ale ciągle spokojnie siwy. – Młodość jest nato, aby się łamała i złamać nie dała, aby przeszedłszy doświadczeń koleje, sama dla siebie znalazła miarę tego, co z jej siłnmi osiągnąć można.

– Wiecie państwo – przerwał nagle niemiłym, jakby ochrypłym głosem, mały, ruchawy człowieczek. – Na tak wysoki ton nastrojoną jest rozmowa, że my z panem Fernandem, prości śmiertelnicy, chodzący po ziemi, nieumiejący jak państwo latać po obłokach, gotowiśmy pójść na spacer na Monte Pincio, aby przypadkiem dysharmonijną nutą nie popsuć tej poezyi, jaka się tu zwiastuje.

Z szyderskim nicco wyrazem wymówione te słowa jakby zimną wodą oblały piękną panią i siwowłosego mężczyznę. Natychmiast zamilkli. Kobieta, chłodnćm wejrzeniem zmierzywszy mówiącego, szepnęła nierychło:

– A więc, zstąpimy z obłoków na ziemię, abyście mim panowie przed herbatą nie zdezerterowali.

Właśnie skończyła te słowa, gdy służący lampę wnosił do salonu, a przyniesione światło było znakiem zamykania drzwi i żaluzyj, aby się ku niemu nie rzudły komary i ćmy, nocni goście nieproszeni. Wszyscy więc ruszyli do pokoju, do którego razem wchodziła i zapowiedziana herbata.

– Przepraszam – rzekł, na kanapie sadowiąc się, ruchawy jegomość. – Gdyśmy zeszli na ziemię, niechże mi wolno będzie spytać, dlaczego pani wybrała tę porę do zwiedzenia stolicy, gdy wszyscy z Rzymu uciekają, gdy mówią że powietrze jest tu najniezdrowsze, gdy taka wokoło pustka?

Kobieta, której twarz przy lampie niemniej była piękną, ale smutniejszą i jakby przed czasem zwiędniałą i zmęczoną, popatrzyła długo na mówiącego, tak długo, iż miał czas, ubodnięty tym wejrzeniem chłodnem, zmieszać się i rozważyć, że pytanie zrobił niedyskretne.

– Właśnie dlatego, że Rzym jest teraz tak pusty, że wszyscy z niego uciekają, że można się w nim obracać swobodniej, ja zostałam tu, aby go oglądać. Ludzi w nim nie szukałam.

– A pomimo tych ostróżności, znaleźli się natręci, niedający się odegnać – przerwał z rodzajem szyderstwa mały, który się zwał hrabią Filipem.

– Wyciągasz mnie pan na kompliment – rozśmiała się gospodyni. – Ja się boję obcych tylko, a my, panie hrabio, jesteśmy sobie przecie dawno i dobrze znajomi.

W ostatnim frazesie musiało być coś dotkliwego, bo hrabia drgnął, ale się skłonił, dziękując. Twarz jego, gdy ją podniósł, cała była zarumieniona, oczy biegały niespokojne.

– Dla mnie to prawdziwe szczęście – kończyła pani Liza, zbliżając się ku stolikowi, na którym zastawiono herbatę – prawdziwe szczęście, żem panów tu znalazła. Ja, choć lubię samotność, jednak nie osamotnienie. Pomiędzy zgiełkiem i tłumem, a kółkiem dobrych znajomych i przyjaciół, wielka jest różnica.

Gdy tak rozmawiano, Ferdynand zręcznie bardzo pomagał siostrze w gospodarstwie przy herbacie, co zdawało się potrzebnem, gdyż piękna pani, jakby roztargniona, dość niewprawnymi rączkami około filiżanek się krzątała, co bolesne ich dźwięki zdradzały. Myślą była zapewne gdzieindziej.

Od stolika, przy którym stała, spoglądała niekiedy ukradkiem ku siwowłosemu, siedzącemu z twarzą wypogodzoną i napawającemu się widokiem tej pięknej postaci, której każdy ruch tak był wdzięcznym, jakby był obrachowanym, choć o to nikt jej nie mógł posądzić. Oczy hrabiego Filipa biegały także za panią Lizą, ale z innym zupełnie wyrazem. coś w nich był tego Satyra mytologicznego, który bez złej myśli na kobietę spojrzeć nie może.

Wejrzeń też jego natarczywych starała się unikać piękna gospodyni, czując że bez wstrętu spotkaćby się z niemi nie mogła. Paliły ją, jak wyuzdana mowa uliczników.

Wtem stłumiony głos jakiś dał się słyszeć z przedpokoju; gospodyni wstrzymała się z nalewaniem herbaty, szepnęła coś bratu, który ku drzwiom pośpieszył, ale nie miał czasu ich otworzyć, gdy ukazała się wchodząca kobieta. Była to pani jeszcze piękna bardzo, niegdyś zapewne zachwycająca, lat średnich, postawy majestatycznej, słuszna, kształtów których wiek nie zniszczył, twarzy może zanadto pełnej, ale kwitnącej, której żywe, błyszczące oczy dodawały wdzięku. Czarny jej strój skromny był, lecz bardzo wytworny, mimo pozornego zaniedbania.

– Przysięgam – poczęła od progu głosem wesołym i sympatycznym, oczyma obliczając obecnych – że droga Liza już się mnie dziś nie spodziewała i dla mnie nie ma filiżanki. Ja zaś tak byłam jakoś stęsknioną moją samotnością, a tak pewną że tu wszystkich zastanę, iż wstrzymać się nie mogłam.

Wszyscy witali księżnę, jak dobrzy, poufali znajomi.

Są ludzie, co noszą z sobą jakąś woń właściwą, co pachną piżmem, perfumami, fiołkiem lub różą, albo ich czuć pleśnią lub stęchlizną; ale są także i tacy, co w fałdach sukni niosą wesele lub smutek.

Księżna Teresa, wchodząca do salonu, miała tę właściwość, że choćby nawet była trochę smutna, przynosiła z sobą życie i wesele. Czy je miała sama dla siebie, czy posłannictwem jej było tylko drugich niemi obdzielać, to dla wszystkich pozostawało tajemnicą. Mówiono iż w samotności często bywała posępną, chmurną, jakby znudzoną; ale dla ludzi uśmiech miała zawsze i czoło pogodne.

Piękna jej twarz jaśniała wyrazem dobroci rozumu. Złośliwi utrzymywali, że i ten rozum niezaprzeczony więcej dla drugich służył, niż dla niej samej, chociaż nic jej nierozważnego do zarzucenia nie miano. Rozbrajała najniechętniejszych łagodnością i dobrocią niewyczerpaną.

– Proszę państwa – odezwała się, siadając i wachlarzem starając się ochłodzić po zmęczeniu schodami – co mi za szczególna przyszła uwaga, obliczając to nasze gronko wieczorne. Jakeśmy się to dziwnie zeszli i dobrali! Dwie wdowy i trzej kawalerowie.

– Przepraszam – przerwał hrabia Filip – ja nie mam prawa liczyć się do kawalerów. Jestem wprawdzie dziś wolnym, lecz miałem to nieszczęście być trochę żonatym. Smutno mi tę omyłkę moję przypominać, ale prawda przedewszystkim.

– Jesteś pan rozwiedziony – odezwała się księżna z uśmiechem, w którym politowanie mieszało się z trochą szyderstwa, – a ponieważ rozwód u nas nie daje się inaczej, tylko gdy małżeństwo za nieważne jest uznane, więc wychodzi na to, jakbyś hrabia był kawalerem.

– Prawnie... może – odparł kwaśno hrabia Filip. – Księżna masz słuszność; faktycznie jednak.... smutny zawód nie daje się wymazać z regestru życia.

– No! no! nie mówmy o starych grzechach, bo któż ich nie ma – zamknęła mu usta księżna. – Dla nas jesteś pan starym kawalerem i po wszystkim.

Młody brat gospodyni, pan Ferdynand, podawał herbatę i wszyscy się około okrągłego stolika mieścić zaczynali. Bystry wzrok przybyłej pani, przelatując zkolei po otaczających, najczęściej zatrzymywał się na siwowłosym, jak gdyby z niego chciała coś wyczytać i odgadnąć.

Hrabia August oczy trzymał spuszczone, czoło miał wypogodzone i czytać w sobie nie dawał. Można się tylko było domyślać z ruchów, z wielkiej pilności jaką miał około siebie, że obawiał się, aby w nim czytać nie chciano, odgadując iż któś być może ciekawy. Czy miał co do utajenia? o to zdawała się go mocno posądzać księżna, bo przyglądała mu się pilnie, a nie zdobywszy nic, wkońcu wprost go zagadnęła, aby zmusić do podniesienia oczu i przerwania milczenia.

– Hrabio Auguście, jakże idą studya rzymskie?

– Niech księżna nie pyta – odparł głosem powolnym i cichym, nie podnosząc oczów z talerzyka. – To nie studya, przepraszam, ale studnia do wypicia.

– A my do zgłębienia jej przeszkadzamy – wtrąciła gospodyni – my, to jest ja.

Księżna się uśmiechnęła nieznacznie.

– Całkiem przeciwnie – zawołał żywo hrabia August – pani do nich mi dopomaga skutecznie. Każde jej zapytanie uczy mnie mojej niewiadomości, odkrywa drogi nowe. Pani masz dar wskazywania tych stron, tych wątpliwości, na które tylko umysł tak obdarzony szczęśliwie, tak przenikliwy jak jej wpaść może...

– A! nie przewidziałam wcale, że wywołam tak niezasłużony kompliment – rozśmiała się gospodyni z wesołością trochę wymuszoną i mocno zarumieniona.

Tak rozpoczęta rozmowa, z pomocą księżny Teresy, która miała dar ożywiania jej i prowadzenia, byłaby gładko i przyjemnie potoczyła się dalej, po równej powierzchni rzeczy powszednich, gdyby (był–to dzień niespodzianek) z przedpokoju nie dała się słyszeć stłumiona jakaś rozmowa, zwiastująca gościa nowego.

Wszyscy umilkli, zdziwieni trochę, bo się nikogo więcej nie spodziewano. Na twarzy gospodyni odmalował się niepokój i ciekawość. Zdala rozmowa ta ze służącym w przedpokoju brzmiała jakby spór z nim dość żywy.

Nieznany głos brzmiał męsko. Pani Liza spojrzała na brata, a ten domyślił się, że obowiązkiem jego było pójść się dowiedzieć, co mogło o tej godzinie zamieszać spokój tak niespodzianie.

Wybiegłszy z pośpiechem, Ferdynand postrzegł przy świetle włoskiej lampki, którą służący trzymał w ręku, gwałtem prawie przez półotwarte drzwi chcącego się wcisnąć mężczyznę.

Powierzchowność jego tak mało przemawiała za nim, iż służący wahał się, czy ma go przypuścić do wykwintnego towarzystwa swej pani.

Był–to mężczyzna lat średnich, ubrany bardzo niestarannie, tak jak się tylko u wód i w podróży prezentować godzi, w odzieży letniej, jasnej, opylonej i pomiętej, w krótkim surduciku, w kapeluszu fantastycznym, na bakier na bujnych włosach rzuconym, z brodą czarną, z oczyma ognistymi i jakby błędnymi, z dużym w dodatku kijem w ręku. Na nogach jasne trzewiki ze skóry nieczernionej i kamasze wytarte dopełniały stroju. Z kieszeni wypchanych niedbale powtykane sterczały książeczki notatkowe, tomiki jakichś pomiętych publikacyj ulicznych i różne sprzęty podróżne, z pośrodka których ołówki górowały.

Oryginalne to indywiduum pan Ferdynand niedawno właśnie był spotkał coś szkicujące w Colosseum, wziął je więc za artystę. Niepotrzebnie może zaglądając w rysunek, wdał się z nim w rozmowę, i okazało się z niej, że trafił na ziomka, nie na malarza, jak sądził, ale na jakiegoś ekscentryka, dziwaka, cynika, który jednak był człowiekiem wielce pociągającym i niepospolicie wykształconym.

Zawiązana rozmowa przywiodła pana Ferdynanda nieznacznie do tego, że mu powiedział nazwisko swoje i mieszkanie. Nie zapraszał go jednak do siebie. Nawzajem owo indywiduum dało panu Ferdynandowi kartę z nazwiskiem zagadkowem, nieznanem Wiktora Gorajskiego, tout court.

Spostrzegłszy przybywającego o tej godzinie człowieka, który wcale do towarzystwa zebranego w salonie nie zdawał się przypadać, zakłopotany wice–gospodarz pośpieszył go przyjąć i nie śmiąc wprowadzać do siostry, zaprosił obok do swojego pokoju.

Ów pan Wiktor Gorajski wszedł z dumną postawą, kwaśno popatrzywszy na sługę, który mu z drogi ustąpił; zdjął zwolna kapelusz swój kalabryjski i z zupełną swobodą niedbającego o to, jak się komu wyda, człowieka, posunął się zwolna ku zmieszanemu Ferdynandowi. Gdy się to odbywało w przedpokoju, gospodyni niespokojna, wyglądając drzwiami ku bratu, dostrzegła osobliwszą postać, z którą rozmawiać poczynał, i na służącego skinęła.

W chwilę potem sługa panu Ferdynandowi, który już gościa swego wprowadził do pokoju przyszedł coś szepnąć do ucha.

Przybyły pan Wiktor śledził wszystko bacznie, a rozsiadał się bez ceremonii, lokując kij swój i kapelusz przy sobie.

– Nie wporę, widzę, przyszedłem – odezwał się gość, bynajmniej nie okazując zmieszania – ale proszęż mi powiedzieć otwarcie. Pan tu nie sam mieszkasz, a ja o tym nie wiedziałem. Prosić będę tylko o szklankę limonady i ruszam dalej.

– Mieszkam z siostrą moją, która ma u siebie kilka osób znajomych – rzekł grzecznie pan Ferdynand. – Nie chciałem panu czynić subiekcji.

– Mnie? – rozśmiał się, ramionami ruszając, przybyły. – Ale ja nigdy najmniejszej subiekcji nie doznaję, czy mi się zdarzy w szynku na Transtewerze znaleźć między obdartusami, czy w królewskim salonie wśród ekscelencyj. Ludziom i panu zrobiłbym subiekcyą sobą, to rzecz inna. Nie jestem podobno tak ubrany, abym godzien był zaprezentować się w salonowem towarzystwie. Jestem włóczęgą, turystą i nie spodziewałem się wcale znaleźć u pana kobiety – przepraszam, poprawił się – powinienem był powiedzieć damy!

Wyraz „damy” wymówił z przyciskiem i ironią, popatrzył na siebie i strój swój, wistocie bardzo niesalonowy i rozśmiał się pocichu.

Tymczasem służący po drugi już raz przyszedł, znowu coś do ucha szepnąć panu Ferdynandowi. Młodzieniec wahał się z odpowiedzią. Można się było domyślać łatwo, że pani Liza zapraszała gościa brata swego do salonu, nie wiedząc jak wygląda, a on nie śmiał go tam wprowadzać.

Pan Wiktor, którego to wcale nie obchodziło, ocierając z czoła pot i pył wielką chustką, niezbyt już świeżą, przypominał się tymczasem służącemu o szklankę limonady.

– Pozwolisz mi pan na jednę minutę wybiedz do siostry? – zapytał gospodarz.

Gość skłonił się przyzwalająco.

Pan Ferdynand szybkim krokiem wpadł do saloniku, w którym panowało milczenie. Wszyscy byli zaintrygowani.

– Chcesz abym gościa mojego tu wprowadził – zawołał żywo do siostry – ale kazałem ci już powiedzieć, jak jest ubrany. Wraca pewnie z przechadzki, a nie wiedział że nie sam tu mieszkam. Rozpowiadałem ci o mojem spotkaniu z tym oryginałem w Colosseum, jak dziwacznie wygląda i mówi ten turysta–Diogenes... Jakże chcesz...

– Cóż to szkodzi, że nieubrany? – przerwała księżna bardzo nagląco – wszyscy jesteśmy turyści i jak na popasie. Raz przecie spotkamy się z czymś ekscentrycznem. Może nas rozśmieszyć, podrażnić, ale przynajmniej nie znudzić. Dawaj nam go tu pan na pastwę...

– Ale... – spróbował jeszcze zaprotestować, ruszając ramionami, pan Ferdynand.

– Żadnego ale! Wszyscy go tu chcemy mieć, a im dziwaczniej wygląda, tym pożądańszy – odparła księżna.Tom drugi

Dni kilka upłynęło od obiadu u pani Lizy, którą brat zaczynał w najmniejszych jej ruchach i słowach śledzić z podejrzliwym niepokojem i obawą, tak stan jej zdrowia, ducha i humoru wydawał mu się nadzwyczajnym. Przypisywał on to wpływowi klimatu i, chociaż pobyt w Rzymie był dla niego dosyć ponętnym, gotów już poświęcić siebie, jechałby był z nią gdziekolwiekbądź, byle ją widzieć uspokojoną. Szło mu wielce o tę biedną siostrę, do której był przywiązany, a pragnął jej życie osłodzić, po tylu doznanych goryczach.

Dawniej poważna, smutna i chłodna, wpadła teraz w jakiś stan nerwowy, w którym jej nigdy dawniej nie widywał. Jawnem było, że nie wiedziała co począć z sobą. Zrywała się wyjeżdżać gdzieś, a nazajutrz znowu chciała tu dłużej pozostać. W ciągu dnia jednego zmieniała kilkakroć usposobienia; mówiła że jej tu dobrze, potem że wyżyć nie może. Naprzemian bywała to niezmiernie wesołą i prawie roztrzepaną, co się jej nigdy wprzód nie trafiało, to kwaśną, niecierpliwą, milczącą. Brat odgadnąć jej nie umiał. Kilka razy śród rozmowy sama się sprzeciwiała sobie, a gdy jej brat robił uwagi, uciekała prawie rozpłakana. Ferdynando nie poznawał swej ukochanej siostrzyczki.

Nareszcie ośmielił się jej raz uczynić uwagę, że się jakoś zmieniła bardzo. Rozgniewała się na niego, nazwała to przywidzeniem dziwacznem i łzy stanęły jej w oczach. Brat pośpieszył przeprosić i tak się to skończyło. Nic jednak wymówka nie pomogła i humor, jakim był, pozostał.

Pomimo zaproszenia, Wiktor nie pokazał się rychło. Obowiązkowy bilet poobiedni złożył o tej godzinie, kiedy Lizy w domu nie było, co ją widocznie zabolało. Nie pokazał się też u księżny, a nawet i pan Ferdynand nigdzie go nie spotykał.

Niecierpliwość i rozdrażnienie pani Lizy rosły, brat już nie umiał ani radzić na nie, ani śmiał badać, będąc odprawiany z niczym. Jednego dnia wreszcie zapytała go, jakby od niechcenia, czy nie widział gdzie „tego pana Wiktora.”

– Nie, nigdziem go nie spotkał – odparł Ferdynand – ale w tym nic nadzwyczajnego niema; wiadomo że dziwak jest. Czasem tygodniami błądzi po Kampanii i okolicach Rzymu sam jeden.

– Przez litość czy przez ciekawość powinienbyś się przynajmniej dowiedzieć, co się z nim stało – dodała siostra, i jakby się sama zawstydziła tej troskliwości zbytniej o nieznajomego, obcego człowieka, zamilkła zarumieniona.

Ferdynand, nic na to nie odpowiedziawszy, zadumał się mocno. Podejrzenia jego nabierały coraz większego prawdopodobieństwa.

– Co ona w tym dziwacznym człowieku mogła znaleźć tak osobliwego? – pytał się w duchu. – Niepojęta to rzecz!

Tegoż dnia, posłuszny, poszedł na Babuinę. Stara Anunziata, u której miał szczególne łaski, jako ładny chłopak, bo starzy lubią młodość kwitnącą, na zapytanie jego o Wiktora, zamachnęła rękami obiema po włosku.

– Nie ma go, niema! – rzekła – ale czyż to pierwszy raz? Czasem po dwa tygodnie z domu nie wychodzi, a potem jak ruszy, to strach mnie bierze, czy mu się gdzie co złego nie stało.

Potrząsała głową.

– Nie mówił kiedy powróci? – zapytał Ferdynand.

– Che! che! che! – zaśmiała się starucha. – Zapewne! żeby on też miał się komu spowiadać z tego co pocznie. Albo to on sam nieboraczątko wie, co się z nim jutro stanie?

Pożegnawszy uśmiechającą mu się staruszkę, Ferdynand powrócił do domu i złożył raport krótki, na który nie otrzymał odpowiedzi. Później dostrzegł, że Liza przez resztę dnia była nadzwyczaj pogrążoną w sobie i przybitą.

Pan Ferdynand, choć nieświadomy, poznawał jednak, czemu wierzyć mu się nie chciało, że coś tu być musi. Postanowił więc na próbę pilnować powrotu Wiktora i sprowadzić go do siebie natychmiast, skoro się tylko zjawi.

– Smutnaby była historya – mówił sobie – bo to jakiś cygan. Ale niechże go Liza lepiej pozna, to łatwiej się zrazi i rozczaruje... Zresztą jeśli jej ta fantazya choć na chwilę ma przynieść rozrywkę, to nie ma w tym nic złego.

Z przeszłości wiedział Ferdynand, iż siostrze, nawet w wypadku fantazji jakiej, żadne nie groziło niebezpieczeństwo. Znał wielką surowość jej zasad i wierzył w nią, jak w ziemskiego anioła. Co ona chciała i robiła, nie mogło być nagannem. Brat uznawał wielką jej wyższość nad sobą i tam nawet, gdzie rzeczy nie rozumiał, gotów był zawsze ślepo spełniać jej wolę.

Włócząc się na Babuinę i do Pepity także, pod pozorem szukania artysty (chociaż ta go zimno i pogardliwie przyjmowała), miał naostatek to szczęście, że schwycił pana Wiktora, powracającego właśnie do domu.

Zastał go jeszcze w zapylonej bluzie, leżącego nawznak na sofie i niesłychanie znużonego. Anunziata, niby przypadkiem, faworyta swojego wpuściła.

Zobaczywszy go, Wiktor zerwał się trochę zniecierpliwiony, ale wprędce się uspokoił.

– Wszyscy się o pana dopytywali, wszyscyśmy się troszczyli, co się to z wami stało – zawołał, serdecznie go witając, Fernando. – Nie godzi–bo się tak nam dezerterować. Siostra moja nawet zagadywała mnie o pana kilka razy; księżna Teresa także. Sądziliśmy, żeś się może na nas pogniewał.

– Cóż znowu – rozśmiał się z przymusem Wiktor. – Zaco i poco miałbym się gniewać, kiedyście byli tak łaskawi i uprzejmi dla mnie? Państwo–bo chorego i skwaszonego człowieka nie znacie. Miewam takie napady, w których potrzebuję dla orzeźwienia się ciszy, samotności, włóczęgi. Naówczas biorę kij i ruszam w świat. Wiem że to jest rzeczą nieprzyzwoitą, ale takim mnie już Bóg stworzył, a ja się przerobić nie umiem.

– A zatem niech będzie, jak być musi – wesoło rzekł Ferdynand. – Ale kiedy was złapałem, to proszę koniecznie do nas dziś na herbatę.

Wiktor, mrucząc, wymawiać się zaczął, ale Ferdynand napastliwie, po młodemu, nalegał i wymógł na nim słowo.

Zdobywszy je, rad bardzo pośpieszył do domu, siostrze jednak nie powiadając nic, aby jej zrobić niespodziankę. Był tego dnia tak impertynencko wesołym, że kilka razy za to burę odebrał.

Po odejściu natręta, za którego wpuszczenie bez zapytania Anunziata wysłuchała cierpliwie wymówek, poruszając tylko ramionami, Wiktor wybrał się naprzód zjeść coś do swej tratoryi.

Tu Pepita, z włoską żywością i poufałością klepiąc go brudnymi rączkami po ramieniu, napadła nań z gniewem i wesołością razem, łając go, śmiejąc się i przyjmując jako zbłąkaną owieczkę, powracającą do domu.

Na tę scenę, zapewne szukając go także, nadszedł hrabia Filip, niedopoznania blady, zachmurzony, posępny. Podszedł, zobaczywszy Wiktora, jakby się mocno ucieszył, że go nareszcie pochwycił, i zaczął dopytywać, co się z nim działo, iż nigdzie ani go zobaczyć, ani się o nim dowiedzieć było można.

– Panie hrabio – odezwał się Wiktor. – Widzę że mnie państwo teraz tak samo mylnie bierzecie za salonowego człowieka i próżniaka, jakeście wprzód brali za artystę. Ja jestem ekscentryk: lubię swobodę. Znikam i powracam na świat, gdy mi przyjdzie fantazya.

Hrabia się skrzywił, pochylił ku niemu i zapytał cicho:

– A cóż? nie miałeś pan sposobności mówić z tą... kobietą, z tą panią?

– Z kim?

– Z tą mniemaną artystką.

Wiktor, któremu ona wyszła z myśli, teraz ją sobie dopiero przypomniał.

– Nie widziałem jej – odparł sucho.

– Sądziłem – ciągnął dalej hrabia – że po naszej ostatniej rozmowie będziesz tak łaskaw, w interesie własnym tej nieszczęśliwej, z nią pomówić. Ona tu nie ma co robić, a przyznaję się, że mnie zawadza i pobyt w Rzymie mi zatruwa.

– Ze mnie najgorszy w takim razie pośrednik – odparł Wiktor zimno. – Nie jestem stworzony do spraw podobnych.

Hrabia Filip rzucił się niecierpliwie.

– Do jakich spraw? – podchwycił, jakby urażony. – Żadnej innej sprawy w tym niema, nad potrzebę ocalenia kobiety niedoświadczonej, nieopatrznej, dumnej, a głowę mającej przewróconą, która...

– Hrabiemu zawadza – śmiejąc się, dorzucił Wiktor.

– To swoją drogą – odparł Filip. – O mnie zresztą mniejsza, ale ona tu do niczego nie dojdzie, chyba do jakiej ostateczności, do rozpaczy.

Wiktor, jakby dłużej już o tym mówić nie chcąc, cały się zajął zjadaniem makaronu, przyprawionego po neapolitańsku.

Hrabia jednak nie ustępował, okazując coraz widoczniejsze podrażnienie. Przegarniał włosy naprzemiany i darł rękawiczki.

– Sądziłem – rzekł wkońcu – że pan mi zechcesz przyjść w pomoc, dla ocalenia tej kobiety, którą ja znając, wiem co jej grozić może. Spełniłbyś pan, wierz mi, dobry uczynek.

Wiktor jadł już bez apetytu, ale z wielką napozór chciwością, aby nie odpowiadać. Chciał się uwolnić od natręta i od poselstwa.

Nie było to łatwym, bo hrabia, tę jednę mając drogę do wykonania tego, co sobie zamierzał, trzymał się uparcie Wiktora. Zaczął więc znowu nalegać, wmawiać obowiązek, prosić wkońcu, tak iż Wiktor, rad nierad, odpowiedział że przy zdarzonej sposobności starać się będzie spełnić życzenie hrabiego, nie obiecując jednak ani pośpiechu, ani zabiegania o tę sposobność.

Filip, i tym już zaspokojony, natychmiast go pożegnał.

– Wierz mi pan – dodał, gorąco ściskając jego rękę – spełnisz uczynek dobry i kroku tego nie będziesz sobie miał do wyrzucenia.

Skończyła się na tym rozmowa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: