Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zamieć - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 sierpnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zamieć - ebook

"Zamieć" to druga część trylogii Stefana Żeromskiego "Walka z Szatanem".

Trylogia ta składa się z następujących utworów "Nawracanie Judasza", "Zamieć" oraz "Charitas". Obejmuje ona panoramę życia Polaków w okresie przedwojennym i w latach I wojny światowej.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65810-68-7
Rozmiar pliku: 264 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ PIERWSZA

Stojąc w oknie wagonu Nienaski przypatrywał się ziemi francuskiej. Myślał o swych zamiarach i ich wykonaniu. Migały drzewa Chantilly jak masy i kłęby chmur rozesłane po ziemi. Deszcz zalewał i zmywał brudne szyby. Dym buchał, urywał się i słaniał po zabudowanej ziemi. Szary poranek odsłaniał domy, ogrody, piętrowe chałupy, zarośla, fabryki, warsztaty, Wszystko było czarne i brudne.

Zmiana oto krajobrazu i zmiana w myślach, w uczuciach, afektach, w usposobieniu. Już jakby nie było tego serca ptasiego, które biło w piersiach, gdy się w cieniu polskich gór wałęsał. To, które teraz czuł w sobie, nasiąkło dobrze żądzą walki, a ta dawniejszą miękkość przegryzła. Nie było w nim również dawnych, sztucznych "snów o potędze", lecz obojętna na mnóstwo zjawisk beztroska, prosty o jednym teraz zamysł: to moje i tego nie dam! W jednym tylko ciemnym punkcie nie było hartu.

Oto Paryż. W Paryżu... panna Xenia...

Nie wiedział, gdzie ona tam jest, co robi, co się z nią stało. Rok jej nie widział. Z tego jednego zagadnienia. padał cień na myśli, tak pracowicie teraz wymusztrowane, i na uczucia, dyscyplinowane w szkole logiki. Po powrocie do Krakowa z wycieczki w góry, z głębokim rozmysłem napisał był list do doktora Alojzego Żwirskiego z obszernym wyłuszczeniem dość dziwnej propozycji. Prosił o pożyczkę pięciu tysięcy rubli na dwuletni okres czasu. Jako ewikcję zwrotu w razie swej śmierci lub jakiej nieprzewidzianej katastrofy przedłożył doktorowi projekt spłat rocznych, które w jego imienia i zastępstwie uiszczać będzie lekarz warszawski, dr Bronisław Ustański. Ten, po ostatecznej dyskusji, zobowiązał się dać poręczenie na wekslu przez Ryszarda wystawionym. Ponieważ zaś dr Brus miał nawet kędyś w Płockiem szmatek ziemi po ojcach kolonistach, posiadający wartość kilku tysięcy rubli, więc owe "dobra" miały figurować jako ostateczny zastaw pewności spłaty długu. Doktor Żwirski odsłonił się jako prawdziwy (grubo zbogacony)gentleman. O żadnym zastawie nie chciał słyszeć.

Przyjmował zaświadczenie wekslowe co do pożyczki pięciu tysięcy udzielonej Ryszardowi Nienaskiemu i przysłał mu na tę sumę czek do jednego z banków w Krakowie. Oto wszystko.

Łatwość w dokonaniu transakcji może nawet ubodła nieco dłużnika. Rozumiał, że mu wierzą, gdyż okazał tam, w owej Posusze, iż nie jest szelmą. Nadto domyślał się sukursu w przyśpieszeniu decyzji ze strony pani Lenty. I ten domysł nie był mu również przyjemny. Lecz nie było wyboru. Pierwszy krok na ścieżce spekulanta, pierwszy manewr milionera — in spe.

Korespondencja prowadzona w tych sprawach pieniężnych z domem doktorostwa Żwirskich była sucha, grzeczna, sztywnie krótka. W jednym wszakże liście, ostatnim, doktor Żwirski, zawiadomiony o projekcie wyjazdu Nienaskiego do Paryża "w interesach", życzył mu kordialnie powodzenia i w imieniu żony prosił o pozdrowienie bawiącej tamże, w Paryżu, jej przyjaciółki, panny Xeni Granowskiej. Stąd Nienaski powziął wiadomość o miejscu pobytu panny Xeni. Z Berlina, gdzie bawił około trzech tygodni i gdzie pierwsze studia giełdowe prowadził, napisał do doktorowej Żwirskiej list nieoficjalny i niesuchy z prośbą o wskazanie mu ulicy i numeru mieszkania panny Granowskiej, gdyż te nie były mu znane, a chciał ściśle spełnić zlecenie. Prosił o nadesłanie listu z odpowiedzią na poste restante jego nazwiska do głównej poczty paryskiej. Obecnie docierając do wielkiej stolicy miał chwilami wrażenie, że zdąża do tego celu po to jedynie, ażeby tam otrzymać list pani Żwirskiej. Posiąść adres!

Jak też teraz wygląda Kenia? Czy zeszczuplała i przybladła? Jakie też teraz są jej oczy? Czy to są te same czarne płomienie — chwiejne i porywające melodie? Jakie też nosi suknie? Czy jest taka sama jak dawniej, czy się zmieniła? Co robi w tym mieście? Mieszka z ojcem czy sama?

Skoro tylko zaczynał zatapiać się w rozplątywaniu tych pytań, ogarniała go tęsknota napastnicza, niespokojna, wybuchająca. Nie mógł usiedzieć na miejscu, nie mógł ustać w korytarzu, poganiał pociąg i wyprzedzał go chyżymi myślami. Za chwilę przypomniał sobie wszystko i karcił w sobie tę słabość. Przyduszał ją wtedy i usiłował znieczulić. Lecz przyduszona istniała, jak zimny pocisk, o którym każdej chwili należało pamiętać, ażeby przypadkiem nie wybuchł. Było z tym nie — dogodnie w sferze myśli trzeźwych. Ta utajona troska zawadzała, jak zawadza organizmowi chore serce, biegnące niewłaściwymi skokami. A więc przyszły finansista opierał się rękoma o futryny okien wagonu i machinalną siłą przyduszał, przytłaczał pragnienia uczuć. Pociąg gnał szybciej, szybciej...

Oto nareszcie ukazało się miasto czarne i zadymione, Dworzec Północny — miejsce tylu głębokich wzruszeń... Wędrowiec ujął w rękę tłomoczek, wysiadł i szybko wydostał się na ulicę. Późnojesienny, iście paryski deszcz zalewał chodniki. Ryszard zbiegł do metro i pojechał wprost do swojej starej dzielnicy. Tam tylko mógł mieszkać i żyć. Tam był Paryż bliski i znany jakby cząstka ojczyzny. Wylazłszy z podziemia udał się do hoteliku, gdzie dawniej biedował.

Właścicielka, ukryta za swą szybą, siedziała w tym samym krześle, przed tym samym stolikiem, jakby ją wczoraj osierocił. Bardzo się (pozornie)ucieszyła — nade wszystko, gdy zażądał numeru daleko większego niż dawniej, na drugim piętrze i z bardziej okazałymi meblami. Trudno zaś byłoby opisać jej macierzyńskie roztkliwienie, gdy z góry za miesiąc zapłacił. Ten sam tedy wydeptany dywan na schodach i ten sam zapracowany aż do śmierci Adrian, poczciwy, łysy garson, życzliwy, dobry, wytrawny biedaczysko — pracownik. Przywitał się z dawnym klientem jak istotnie ktoś z rodziny. Pogawędził o życiu krótko, węzłowato, a doprawdy — doprawdy jak filozof przenikliwy i głęboki. Jednakże nie była to chwila odpowiednia do gawędki. Przybysz pożądał snu.

Pokój był od ulicy, niemal narożny. Oto ta sama spokojna i cicha prowincja paryska, te same czarne, monotonne, wielopiętrowe pudła dzielnicy starej jak świat, które już do końca świata tak tutaj będą systematycznie rentować. Dwa okna, zaopatrzone u dołu w żelazne balustrady, dawały widzieć całą ulicę. Na ten właśnie szczegół zwracała uwagę gospodyni wizytując miłego gościa...

Sen nie przychodził. Drzemanie, przerywane przez jedną wciąż żądzę, przez myśl o poczcie — huk w uszach po tak długiej drodze... Przelotne spostrzeżenie, że deszcz nacichł cokolwiek — pchnęło z łóżka. Nienaski umył się, przebrał, przebrał starannie, w najniewinniejszej myśli, bez żadnego zamiaru, po prostu jak człowiek, który przyjechał do miasta i wychodzi między ludzi. Starym "samowarem" Mont — Rouge — Gare de l'Est, który dziś już powiększył grono inwalidów i przeszedł do dziedziny historycznych wspomnień — jechał aż do ulicy Etienne Marcel. Idąc później co tchu zabłoconym chodnikiem niezupełnie był panem swych uczuć. Raz w raz bez przyczyny zaglądał w poprzeczne ulice i świdrował oczyma grupy przechodniów. W miejscach wolnych od tłumu biegł cwałem. Cóż miał począć ze sobą?

Nie mógł panować nad wzruszeniami, pobudkami, impulsami. Nie mógł utrzymać na smyczy niegodnych trwóg i nikczemnych kurczów, spazmów i samowolnych biegów serca. Minął pośpiesznie wejście, owo wejście o trzaskających drzwiach, które puszczają ręce zgorączkowanych ludzi — halę, w której huk jest ciągły, jakby tu się rozbijały z łoskotem wieści o sprawach rodu ludzkiego, które tam jak wezbrana przepływają powódź — i dopadł litery swego nazwiska w dziale poste restante. Na zasadzie okazanego biletu oddano mu list. Poznał pismo pani Żwirskiej. Ucieszył się i uspokoił. Ta uciecha sprawiła w całym ciele uciszenie, obojętność, nawet nieczułość — nawet niesmaczne zdziwienie, że przed chwilą mógł się tak forsownie i bez potrzeby wzruszać.

Bardzo prędko przebiegł list oczyma. Był krótki. Pani Żwirska nader przyjaźnie i grzecznie przepraszała go, że nie może mu przesłać adresu panny Granowskiej. Zna ten adres, lecz — niestety! — mimo najszczerszej chęci i z prawdziwym swym żalem nie może go wskazać w liście, jak sobie tego życzył, a to z tego powodu, iż osoba zainteresowana, panna Xenia Granowska, zabroniła, zakazała jej pod najcięższymi zaklęciami przyjaźni udzielenia mu tego adresu. Jaka jest przyczyna tej dyspozycji, pani Żwirska nie mogła sobie zdać sprawy. Wyrażała zdziwienie z racji tego "ukazu " swej przyjaciółeczki, a poczytywała to, oczywiście, za jeden z jej licznych kaprysów, który należałoby porządnie jakoś ukarać. Pocieszała się nadzieją, że Paryż nie jest tak znowu wielki, ażeby nie było możności odnalezienia miejsca pobytu kapryśnicy pomimo i wbrew jej woli.

Przeciwnie — należało poszukiwać, odnaleźć adres i zbadać do gruntu przyczynę tych fanaberii. Muszą być bardzo ciekawe. Jest to bowiem rzecz w istocie interesująca, co też takiego skrycie knuje ta niewdzięcznica, nie życząca sobie nawet widoku swych najżyczliwszych przyjaciół i najżarliwszych opiekunów.

Krótka radość i niedługi zdrowo — żywotny spokój, wszystko dodatnie, co w normalnym, tęgim człowieku stale być powinno, znowu runęło jak słup piasku. Ryszard wyszedł. Och, jakże teraz straszliwie, z jak diabelskim łoskotem zatrzasnęły się za nim te automatyczne pocztowe drzwi! Zdawało się, że od ich łoskotu rozpęknie się serce. Ono wiedziało, co znaczy zakaz udzielenia adresu! Ironia tego listu... Wyrażenia, zwroty, terminy "kapryśnica", "niewdzięcznica" — wzdrygnieniem przenikały w głąb jestestwa. Pamięć nie mogła wytracić ich, otrząsnąć ze siebie. Czepiały się człowieka, jak płomyki ognia czepiają się palnego włosienia. Rozumiał dobrze, co się kryje za tą mściwą ironią. Przez krótką chwilę pocieszał się nikłą, iście pajęczą nicią nadziei, że może to jest w istocie t ylko objaw złej rozkoszy tej podstarzałej piękności, która sobie na nim zemsty używa. Lecz nie! Po chwili wiedział już, że nie. Wysunęły się logiczne przesłanki. Pierwsza przesłanka: "nie chce mnie już widzieć".

Druga przesłanka — nie do sformułowania, jak pchnięcie noża. I wniosek: "już jest za późno".

Za późno! Bezdenna otchłań była pod nogami, na równej drodze. "Po cóżem ja jej dał wtedy wyjechać z Warszawy? Cóżem ja zrobił! "— zakrążyły się, zakotłowały myśli jak wiedźmy. A więc wonne usta Xeni już kto inny całuje — radosne oczy na inne spojrzenie czekają!

Może w tej chwili, która mija, ona patrzy w czyjeś oczy, tak jak wówczas...

Szedł przed siebie, blady na twarzy, ze zmarzniętymi palcami nóg, wysiłkiem woli i trudem fizycznym siłę wzroku wydobywając z oczu. Była godzina jedenasta rano. Tuman deszczowy, przesiąknięty ciężkimi opary tej niskiej, starej części miasta, zasłaniał ulice. W grubej mgle dał się postrzec posąg króla na koniu — bolesny od tej chwili na zawsze kształt. Widmo ohydne werznęło się i wryło w duszę.

Po pewnym czasie, idąc wciąż krętymi ulicami, Nienaski jakby zapomniał o tym, co mu się przydarzyło. Jakieś pociechy... Małoż to na świecie zawodów... Pierwszyż to i ostatni?

Tyleż to tylko jest do przeżycia: panna nie pozwoliła mu zakomunikować swego adresu? ...

Wielka rzecz! Już też zapewne i nie istnieje ta "panna "Xenia, więc cóż dziwnego, że nie chce zobaczyć się z dawnym "narzeczonym". A więc może lepiej... Do pioruna — skoro chce przepadać, niech przepada! Ostatnia to jest o niej myśl! Ostatnia myśl! Tak. Myśli o niej zostały wytępione. Jakieś wspomnienia, nad którymi świadomość nie panuje, wałęsają się wokół jak ta mgła uliczna wokół ciała. Wycieruch knajpiarski w cukierni w Warszawie przypomniał się, gdy opowiada o kelnerze zwijającym się wokół, że ten, taki idiota z pozoru, jest najzawołańszym na Warszawę stręczycielem. Zbija, hycel, majątek i udaje prostaka nie umiejącego trzech zliczyć. Ciekawe jakieś szczegóły, przykłady wykazujące czarno na białym, że z najlepszych, najzacniejszych rodzin... Och, i znowu istne obcęgi z żelaza wyrywają żywe ciało!

Głowa kołem się toczy, traci moc swą i władzę, jak uderzona obuchem...

Właśnie dał się słyszeć odległy a potężny hałas giełdy. Wychodząc z ulicy poprzecznej na plac giełdowy Nienaski przypomniał sobie, po co przyjechał do Paryża. Przecie nie po to, żeby bezradnie i bezmyślnie rozpaczać w jego ulicach. . . Przypomniał sobie — i jedną myślą, niby dokładną, stałą, wypróbowaną miarą, zgruntował swój głęboki zamysł. Pomacał ręką lewy bok, gdzie w wewnętrznej kieszeni kamizelki, starannie agrafką zapiętej, pielęgnował dziesięć tysięcy franków — logarytm miliardera. Zawrócił na lewo i po szerokich, mokrych stopniach wyniośle wkroczył między korynckie słupy gmachu giełdy. Próżnia w głębi piersi, wyrwanie duchowego jestestwa, jama, na której dnie skowyczy ohydny ból — i cóż z tego?

Trzeba jakiegoś fizycznego ucisku, jak się zaciska palcami rozdarcie tętnicy. Nie ma innego ratunku! Wstępując na schody przybijał w sobie, usiłował zawalić wyrwę duszy wrzaskiem giełdziarzy. Był to na razie środek dobry, lekarstwo pomyślne.

W przedsionku pośród filarów działała już na dobre k u l i s a, zawodowi spekulanci, faktorowie prądów skrytych, intryg podziemnych, agenci prywatni udający zwyżkowców dla ukrycia istotnej gry na zniżkę. Większość ich stała na ławach i fundamentach słupów, wykrzykując wniebogłosy swe a p p o r t y. Nienaski w tej minucie nie miał usposobienia do zagłębiania treści obrotów. Przysłuchiwał się biegowi gry i przyglądał twarzom, gdyż to sprawiało mu ulgę.

Na podwyższeniu stał młody Żyd, przez którego grdykę przelatywało istne szczekanie nazwy waloru. Wśród natłoczonych grup wałęsał się starzec z wolem na szyi, który zdawał się łkać wciąż jakimś dźwiękiem, zrozumiałym jedynie w tym stadzie. Wbiegali wciąż nowi przybysze, tłoczyli się dokoła starych kolumn, nasłuchując z okiem wlepionym w krzykaczy.

W myśl ustaw giełdy paryskiej, która pozwala wchodzić do wnętrza bez żadnej opłaty, Ryszard wkroczył do sali. I tam już wrzało. Dookoła parkietu tłoczył się tak zbity i zwarty ścisk mężczyzn, że przybywający z zewnątrz nie byli w stanie dosięgnąć ręką balustrady dla oddania swych zleceń pośrednikom urzędowym, pracującym w centralnej corbeille. Tłumy kombinatorów, zwartych w grupy, zaciekle dyskutujących, samotnych i ruchliwie czynnych napełniły galerie, otaczały filary i płynęły tam i sam w chargoczących zespołach w głębi sal.

Pewien stary wyga z bokobrodami, w cylindrze na tyle głowy, uchodził z miejsca na miejsce przed ścigającą go zgrają, istny odyniec w opresji kundysów i ogarów. Wśród tłumu przesunęła się zmurszała figura starego Ogrodyńca. Szedł z uśmiechem pogodnym, jakby na poobiednej przechadzce, witając uprzejmym skinieniem głowy tę lub ową personę. Ryszard unikał zetknięcia się z tym dziadygą, aczkolwiek zanotował sobie w myśli, że teraz należy wejść z nim w stosunki giełdowe. Raz w raz wbiegali woźni z telegrafu ze stosami depesz, które natychmiast znikały. Każde takie wessanie nowej fali wiadomości podniecało wrzawę, czyniło ją intensywną, namiętną, rozpasaną aż do szału.

Nienaski, potrącany i wymijany przez tych ludzi opętanych od jednej myśli, o twarzach zdrętwiałych, oczach szalonych albo zimnych i zbójeckich jak u rekina czy krokodyla — słaniał się w poprzek i wzdłuż, pełen rozdwojonego, jakby dwumózgowego zamyślenia. Stanął przy jednym z filarów, oparł się oń plecami — i kombinował. W tej chwili był zaiste na giełdzie, i to na giełdzie swojego życia. Wśród piekielnego wrzasku graczów, który pod sklepieniami sal przeradzał się w jednostajne, jednotonne, chóralne brzmienie skomlenia — przepływała myśl o stracie. Głośniejszą była ta myśl niż ów ryk szalonych rządców świata.

Nadaremnie, nadaremnie przedsiębrać wysiłki! Nic jej nie mogło uciszyć... Była to bowiem treść wszystkiego. Ślepe cierpienie od przeszycia ciosu, naga klęska, na którą nikt już nie poradzi...

Nie przyjdzie znikąd ulga i żadną miarą nie ustanie długość bólu! Tylko śmierć mogłaby go przeciąć i zniszczyć.

Lecz człowiek nie umiera wówczas, gdy chce. Właśnie musi żyć, przetrwać całą długość cierpienia, zmierzyć sobą całą jego szerokość. Ryszard myślał spokojnie, jaka w tym jest nędza haniebna, że nie można przełamać jej wysiłkiem, rzutem świadomego gwałtu woli.

Chciał wejść już w sferę giełdziarstwa, stać się już tym szachrajem, który z zaparciem się siebie będzie tu gromadził niegodziwy kapitał do walki o nakreślone cele. Chciał już dziś otrząsnąć się i zacząć próbować sił tu albo tam, na los szczęścia, zrobić eksperyment, kupować wartości zgoła nieznane nie mając olbrzymich sum na uiszczenie ceny kupna, bez zamiaru nabycia ich naprawdę i w rzeczywistości. Jutro będzie sprzedawał walory, których w chwili aktu sprzedaży wcale nie będzie posiadał. Pojutrze, jak ci oto wszyscy, nabędzie papiery, żeby je znowu przed terminem dostawy odprzedać — odstąpi akcje, które dopiero przed dostawą kupi — osiągając zyski na zmianach cen. Przelotnie, pobieżnie, jakby wtórnie, poza swą myślą główną rozważał teraz konieczność wejścia do jakiejś szajki sprzysiężeń h a u s s i e r ó w albo b a i s s i e r ó w — konieczność poznania metod układu min i kontrmin giełdowych. Miał wreszcie ze sobą tyle pieniędzy, że już dziś mógł rzucić się na jakoweś interesy premiowe, kupować akcje, z góry uiszczając nadpłatę kursu. W ten sposób, gdyby kurs był niedogodny lub nic niewart, będzie miał prawo zrzeczenia się nabycia lub bezpiecznej sprzedaży na dostawę. Miał tyle ze sobą pieniędzy, że mógł nawet płacić zadatki na przepadłe dla zawarcia jakichś umów spekulacyjnych. Ślizgał się myślami po tych właśnie spekulacjach, tak mu dotychczas obcych. Myśli poślednie o nich i wzgardliwe miały się teraz stać siłami najgłówniejszymi, czynnością stałą i celową, ponad wszystko wyniesioną. Oglądał je w sobie ze śmiechem, jako wrogie najście zwierzęcych żywiołów. Z przymkniętymi powiekami słuchał huku zewnętrznego i płaczów wewnętrznych. Miało się to teraz jednoczyć w pospolitość, w zdrową codzienność. Dźwigał przeciwko swej niemocy taran taki albo owaki, który by ją skruszył u podstawy. Zabije nim ową Xenię! Lecz niemoc żalu była mocniejsza niż wszelka zewnętrzna i wewnętrzna siła. Przeciw niemu występowały tylko wyrazy i wyrazy...

Znowu przelotne widziadło oczu jej patrzących w cudze oczy! Usta jej uśmiechające się w inną stronę... Kto inny już napawa się czarodziejstwem tego uśmiechu... Cóż można było poradzić na to widzenie? Runęło wniwecz wszystko. Zwaliła się moc ostatnia jak gmach zburzony. Ciemność. Rozpacz chwyta za gardło. Serce tylko jest samo na świecie. Myśli lecą jak gnane od wichru iskry i perzyny z płonącego domu. Z dzikim przekleństwem na ustach, z szalonymi modlitwami w struchlałym sercu począł przebijać się, przerzynać wskroś tłumu.

Najdrobniejsze potknięcie, najnaturalniejsza przeszkoda stawała się nieszczęściem. Straszliwy wrzask ścigał go jak przekleństwo na śmierć, gdy zbiegał ze schodów.

Jedna jeszcze myśl, nadzieja w formie zamiaru... Wsiadł do kolei podziemnej i dał się unosić. Cóż poradzić? Niewątpliwie tak — modlił się w głębi, wzywał Boga, żeby ją ratował od zguby, żeby ją wyrwał z otchłani. Wysiadł w Chatelet i przeszedł przez most. Zawrócił szybko do biura adresowego w Pałacu Sprawiedliwości. Długo tam czynił poszukiwania, żeby wreszcie otrzymać suche zawiadomienie, iż osoba tego nazwiska, Granowska Xenia, nie jest zapisana w księgach biura i nieznana z miejsca swego pobytu. Wyszedł.

RESZTA DOSTĘPNA W PEŁNEJ WERSJI.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: