Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Łowcy złota - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Łowcy złota - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 308 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. PO­GOŃ

Po­nad ol­brzy­mią pust­ką ka­na­dyj­skiej kniei kró­lo­wa­ła ci­sza po­łu­dnia. Ło­sie i ka­ri­bu, któ­re pa­sły się od wcze­sne­go ran­ka, wy­po­czy­wa­ły te­raz w cie­płych pro­mie­niach lu­to­we­go słoń­ca. Ryś, zwi­nię­ty w kłę­bek w głę­bi skal­nej roz­pa­dli­ny, słu­żą­cej mu za le­go­wi­sko, cze­kał na­dej­ścia wie­czor­ne­go zmierz­chu, by ru­szyć ha zbó­jec­ką wy­pra­wę. Lis od­by­wał po­łu­dnio­wą drzem­kę.

O tej po­rze wła­śnie każ­dy do­świad­czo­ny my­śli­wiec, znaj­du­ją­cy się na szla­ku, zrzu­ca ple­cak, po ci­chu zbie­ra susz na ogień, je obiad i mil­cząc pali faj­kę, wy­tę­ża­jąc przy tym wzrok i słuch. Je­śli zaś prze­mó­wisz doń zwy­kłym gło­sem, a nie szep­tem, od­po­wie ci wnet:

– Tss. ci­cho! Skąd wiesz, jak da­le­ko od nas znaj­du­je się zwie­rzy­na? Wszyst­ko naja­dło się ran­kiem, a te­raz spo­czy­wa. Ża­den zwierz nie ru­szy z miej­sca prę­dzej niż za go­dzi­nę lub dwie. Może łoś lub ka­ri­bu drze­mie na od­le­głość strza­łu…? Te­raz nic nie usły­szysz.

Jed­nak wła­śnie o tej go­dzi­nie w mar­twej głu­szy zbu­dził się ślad ży­cia. Na ra­zie była to je­dy­nie ciem­na pla­ma na sło­necz­nym sto­ku wzgó­rza. Po­tem pla­ma ru­szy­ła z miej­sca, prze­cią­gnę­ła się niby pies, wy­su­wa­jąc da­le­ko przed­nie łapy i zni­ża­jąc bar­ki. Był to wilk.

Wilk jest po uczcie upar­tym śpio­chem. Każ­dy my­śli­wy od­gadł­by z ła­two­ścią, że wła­śnie ten zwierz na­żarł się do syta ubie­głej nocy. Za­tem coś mu­sia­ło go spło­szyć. Istot­nie, do noz­drzy wil­ka do­bie­gła woń czło­wie­ka, naj­bar­dziej pod­nie­ca­ją­ca ze wszyst­kich woni, ja­kie tyl­ko może wy­czuć czwo­ro­noż­ny miesz­ka­niec kniei. Po­nie­waż jed­nak zwierz nie czuł gło­du, więc zstą­pił w dół wol­no, obo­jęt­nie i mniej zręcz­nie, niż gdy­by był na czczo. Prze­mie­rzył truch­ci­kiem top­nie­ją­cy śnieg ko­tli­ny i sta­nął w miej­scu, gdzie za­pach ludz­ki był nie­zwy­kle sil­ny. Tam uniósł łeb ku nie­bu i rzu­cił na lasy i do­li­ny ostrze­gaw­czy sy­gnał, prze­zna­czo­ny dla dzi­kich współ­bra­ci, a ma­ją­cy ich uprze­dzić o bli­sko­ści czło­wie­cze­go! śla­du. W peł­nym bla­sku dnia wilk nie czy­ni za­zwy­czaj nic po­nad­to. Nocą czę­sto pój­dzie tro­pem, a inne wil­ki wkrót­ce przy­łą­czą się do po­ści­gu. Lecz dniem rzu­ci swój zew i po chwi­li chył­kiem umknie na bok.

Tego wil­ka jed­nak coś trzy­ma­ło na uwię­zi. W po­wie­trzu wy­czu­wał coś ta­jem­ni­cze­go, bę­dą­ce­go dlań za­gad­ką. Wprost przed nim le­żał sze­ro­ki san­ny szlak, usia­ny od­ci­ska­mi psich łap. Może przed go­dzi­ną prze­bie­gła tędy pocz­ta z Wa­bi­nosh Ho­use. Nie­daw­na obec­ność lu­dzi i psów nie była jed­nak przy­czy­ną, dla któ­rej wilk stał wciąż jesz­cze, pod­nie­co­ny, czuj­ny, go­tów do uciecz­ki, a jed­nak pe­łen wa­ha­nia. Coś nad­cią­ga­ło zno­wu, idąc z pół­no­cy, wraz z wia­trem. Naj­pierw był to je­dy­nie dźwięk, po­tem do­szła woń. Wilk skrę­cił i cwa­łem umknął na sło­necz­ne zbo­cze.

Tam, skąd nad­bie­gał głos a za­pach, le­ża­ło nie­wiel­kie je­zio­ro. Na jego naj­dal­szym krań­cu spo­śród gę­stych za­ro­śli wy­nu­rzył się na­gle kłąb zło­żo­ny z czło­wie­ka, sa­nek i psów. Przez chwi­lę zda­wa­ło się, że psy są uwi­kła­ne w uprzę­ży lub też to­czą za­cie­kłą wal­kę, co u pół­dzi­kiej hor­dy po­cią­go­wych zwie­rząt tra­fia się czę­sto, na­wet w po­dró­ży. Rap­tem huk­nął ostry krzyk ko­men­dy, trzask bata, psi sko­wyt – i nie­sfor­ny za­prząg roz­cią­gnął się i wy­rów­nał, mknąc po lo­do­wej ta­fli jak bły­ska­wi­ca. Czło­wiek gnał tuż za sa­nia­mi. Był wy­so­ki, chu­dy i na pierw­szy rzut oka ła­two w nim było po­znać In­dia­ni­na. Za­le­d­wie sfo­ra i jej dzi­ki po­ga­niacz prze­bie­gli ćwierć sze­ro­ko­ści je­zio­ra, gdy za­brzmiał poza nimi nowy krzyk i dru­gie sa­nie wy­pa­dły z le­śnej gę­stwy. Za tymi sa­nia­mi rów­nież mknął czło­wiek, gna­jąc ile sił w no­gach.

Te­raz In­dia­nin wsko­czył na sa­nie, gło­sem za­chę­ca­jąc za­prząg do szyb­sze­go pędu, a ba­tem wy­wi­ja­jąc raz po raz nad grzbie­ta­mi psów. Dru­gi męż­czy­zna biegł nadal, to­też po­su­wał się na­przód o wie­le szyb­ciej. Gdy więc do­tar­li do prze­ciw­le­głe­go brze­gu je­zio­ra, obie sfo­ry gna­ły nie­mal na rów­nej li­nii.

Tu pęd psich pro­wo­dy­rów znacz­nie osłabł i w chwi­lę póź­niej sa­nie sta­nę­ły. Psy w uprzę­ży zwa­li­ły się na zie­mię, dy­sząc cięż­ko i roz­dzia­wia­jąc pasz­cze, a śnieg czer­wie­niał wko­ło ich łap. Lu­dzie rów­nież wy­da­wa­li się bar­dzo znu­że­ni. In­dia­nin, praw­dzi­wy syn Pół­no­cy, był znacz­nie star­szy od swe­go to­wa­rzy­sza. Ten, mło­dy chło­pak po­ni­żej lat dwu­dzie­stu, szczu­pły, lecz sil­ny i zręcz­ny jak dzi­kie zwie­rzę, miał pięk­ną twarz, ogo­rza­łą od wia­tru i słoń­ca, a w ży­łach rów­nież spo­ro krwi in­diań­skiej.

Dwaj wę­drow­cy byli to nasi do­brzy zna­jo­mi: Mu­ko­ki i Wa­bi­go­on; Mu­ko­ki, wier­ny sta­ry wo­jow­nik i my­śli­wiec, oraz Wabi, dziel­ny pół­krwi In­dia­nin, syn agen­ta z Wa­bi­nosh Ho­use. Obaj byli nie­zwy­kle pod­nie­ce­ni. Przez chwi­lę, ło­wiąc usta­mi po­wie­trze, w mil­cze­niu przy­glą­da­li się so­bie wza­jem.

– Boję się, Muki – wy­krztu­sił Wa­bi­go­on – że ich nie do­ści­gnie­my. Jak my­ślisz?

Urwał, gdyż Mu­ko­ki kuc­nął w śnie­gu o parę kro­ków od sa­nek. Wid­niał tam wy­raź­nie trop „psiej pocz­ty” z Wa­bi­nosh Ho­use. In­dia­nin dłu­gą chwi­lę ob­ser­wo­wał smu­gi płóz i od­ci­ski psich łap. Po­tem pod­niósł gło­wę i z wła­ści­wym so­bie chi­cho­tem rzekł:

– Zła­pie­my ich na pew­no. Spójrz, sa­nie idą głę­bo­ko. Obaj jadą. To duży cię­żar dla psów. Zła­pie­my ich!

– Ale na­sze psy – upie­rał się Wabi, wciąż jesz­cze pe­łen po­wąt­pie­wa­nia – na­sze psy są zu­peł­nie zgo­nio­ne, a mój pro­wo­dyr oku­lał. Patrz, jak krwa­wią…

Istot­nie, hu­ski (tak na­zy­wa­ją się ogrom­ne po­cią­go­we wil­cza­ry na da­le­kiej Pół­no­cy) były w sta­nie god­nym po­ża­ło­wa­nia. Słoń­ce nad­wą­tli­ło twar­dą sko­ru­pę śnie­gu tak, że za każ­dym sko­kiem łapy psów za­pa­da­ły w głąb, ra­niąc się bo­le­śnie na zę­ba­tych, ostrych kra­wę­dziach. Twarz Mu­kie­go spo­waż­nia­ła, gdy uważ­nie ba­dał za­prząg.

– Źle, bar­dzo źle… – mru­czał – jacy my głu­pi!

– Że nie wzię­li­śmy dla nich mo­ka­sy­nów? – spy­tał Wabi. – Mam chy­ba tu­zin na mo­ich sa­niach, dla trzech psów wy­star­czy. Na Boga!

Urwał, sko­czył do swych sań, chwy­cił psie mo­ka­sy­ny i pod­nie­co­ny wró­cił do Mu­kie­go.

– Jest tyl­ko je­den spo­sób! – krzy­czał pra­wie. – Wy­bie­rze­my naj­sil­niej­sze psy i je­den z nas po­je­dzie sam.

Na ostry krzyk ko­men­dy i groź­ny gwizd bata obie sfo­ry po­rwa­ły się na nogi. Wę­drow­cy śpiesz­nie wy­bra­li trzy naj­tęż­sze zwie­rzę­ta i na­ło­ży­li im na łapy mo­ka­sy­ny z je­le­niej skó­ry. Do­da­li jesz­cze sześć psów spo­śród tych, któ­re zda­wa­ły się po­sia­dać jaki taki za­sób sił, i skom­ple­to­wa­ny w ten spo­sób za­prząg uwią­za­li do sań Wa­bi­go­ona. W chwi­lę póź­niej dłu­gi rząd wil­cza­rów gnał szyb­ko śla­dem pocz­ty z Wa­bi­nosh Ho­use, a tuż za sa­nia­mi pę­dził Wabi.

Wy­czer­pu­ją­cy po­ścig trwał już od wcze­sne­go świ­tu. Od­po­czy­wa­no z rzad­ka, i to za­le­d­wie po parę mi­nut. Lu­dzie i psy mknę­li przez je­zio­ra i wzgó­rza, przez na­gie pust­ko­wia i gę­stą knie­ję, oby­wa­jąc się bez po­sił­ku, za­le­d­wie cza­sem chwy­ta­jąc w prze­lo­cie łyk śnie­gu i ani na chwi­lę nie tra­cąc z oczu świe­że­go śla­du płóz. Na­wet dzi­kie hu­ski zda­wa­ły się poj­mo­wać, że po­goń ta jest spra­wą ży­cia i śmier­ci i że na­le­ży rwać szla­kiem upar­cie a wy­trwa­le, aż lu­dzie osią­gną za­mie­rzo­ny cel. Woń czło­wie­ka biła co­raz ostrzej w noz­drza wil­cza­rów. Gdzieś na prze­dzie mknę­li lu­dzie i psy; na­le­ża­ło ich do­go­nić.

Cały za­prząg, choć oku­la­ły i bro­czą­cy krwią, był pe­łen wo­jow­ni­cze­go za­pa­łu. Ogrom­ne zwie­rzę­ta, pół­p­sy, pół­wil­ki, w mia­rę jak ludz­ka woń sil­niej łech­ta­ła im noz­drza, co­raz groź­niej szczę­ka­ły bia­ły­mi kła­mi. Udzie­lił się im go­rącz­ko­wy upór mło­de­go In­dia­ni­na. Nie­omyl­ny in­stynkt dzi­kich stwo­rzeń wy­tknął im dro­gę, więc wszel­kie kie­ro­wa­nie sta­ło się zbęd­ne. Wier­ne do ostat­ka, wlo­kły swój cię­żar, cho­ciaż ję­zy­ki zwi­sa­ły im z otwar­tych pasz­czy, ser­ca sła­bły, a oczy na­pły­wa­ły krwią.' Nie­kie­dy Wabi, zu­peł­nie stra­ciw­szy od­dech, sia­dał na sa­nie i chwi­lę wy­po­czy­wał, roz­luź­nia­jąc na­pię­te mię­śnie. Psy wy­tę­ża­ły wte­dy reszt­ki sił, by po­do­łać zwięk­szo­ne­mu cię­ża­ro­wi, i tyl­ko nie­znacz­nie zwal­nia­ły pęd. Raz ol­brzy­mi łoś po­rwał się o sto me­trów od szla­ku i z trza­skiem ru­nął w las, lecz hu­ski nie zwró­ci­ły na nie­go żad­nej uwa­gi. Nie­co póź­niej ryś, któ­re­mu prze­rwa­no drzem­kę na sło­necz­nym sto­ku, jak kula prze­le­ciał przez dro­gę; psy zbo­czy­ły nie­co na wi­dok śmier­tel­ne­go wro­ga, lecz gna­ły da­lej.

Jed­nak pęd ich za­czął słab­nąć. Wil­czar naj­bliż­szy sań wlókł się już z tru­dem, więc Wabi no­żem prze­ciął rze­mień łą­czą­cy go z za­przę­giem i pies po­zo­stał z boku dro­gi. Dwa inne hu­ski do­by­wa­ły resz­tek sił, a trze­ci co­raz bar­dziej ku­lał. Szlak czer­wie­niał pla­ma­mi krwi. Na twa­rzy mło­de­go In­dia­ni­na po­głę­biał się wy­raz roz­pa­czy. Oczy miał rów­nie szkar­łat­ne od wy­sił­ku jak każ­dy z jego psów, war­gi roz­chy­lo­ne, a nogi, za­zwy­czaj nie mniej sprę­ży­ste od nóg czer­wo­ne­go je­le­nia, od­ma­wia­ły mu po­słu­szeń­stwa. Z tru­dem 'chwy­ta­jąc od­dech, co­raz czę­ściej wska­ki­wał na sa­nie i co­raz kró­cej mógł biec po­mię­dzy jed­nym wy­po­czyn­kiem a dru­gim. Czuł, że nad­cho­dzi kres po­go­ni. Wie­dział, że nie do­ści­gnie ja­dą­cych przo­dem.

Z dzi­kim okrzy­kiem za­chę­ty Wabi ze­sko­czył z sań, mi­nął je w bie­gu, zmu­sza­jąc psy do ostat­nie­go wy­sił­ku. Tu­taj wła­śnie szlak wy­nu­rzał się spo­śród drzew i ca­ły­mi mi­la­mi prze­ci­nał bia­łą, otwar­tą prze­strzeń je­zio­ra Ni­pi­gon. Bar­dzo da­le­ko, śród lśnie­nia śnie­gu i słoń­ca, po­ru­szał się ja­kiś przed­miot; pół­ośle­płe oczy Wa­bi­go­ona roz­róż­nia­ły tyl­ko ni­kłą, czar­ną smu­gę, ale chło­pak wie­dział, że to są wła­śnie sa­nie wio­zą­ce pocz­tę z Wa­bi­nosh Ho­use. Pró­bo­wał krzy­czeć, lecz głos jego niósł naj­wy­żej o sto kro­ków. Za­chwiał się, po­czuł rap­tem w no­gach ol­brzy­mi cię­żar i padł na śnieg. Wier­na sfo­ra oto­czy­ła go na­tych­miast, li­żąc ręce pana, a z jej zzia­ja­nych py­sków biły kłę­by od­de­chu niby tu­ma­ny pary. Przez chwi­lę Wabi miał wra­że­nie, że noc za­ję­ła rap­tem miej­sce dnia: Przy­mknął oczy, char­cze­nie psów do­bie­ga­ło go co­raz sła­biej, jak­by cały za­prząg znacz­nie się od­da­lił. Chło­pak le­ciał gdzieś w dół, wciąż ni­żej i w co­raz gęst­szą ciem­ność.

Wal­czył roz­pacz­li­wie z tą nie­mo­cą, chcąc za wszel­ką cenę od­zy­skać choć tro­chę sił. Miał jesz­cze tyl­ko jed­ną szan­sę, ostat­nią. Znów usły­szał bli­ski od­dech psów, wy­czuł na twa­rzy i rę­kach do­tyk ich ję­zy­ków. Po­wlókł się na­przód na" ko­la­nach i dło­niach, ma­ca­jąc przed sobą dro­gę jak śle­piec. Jego wła­sne san­ki były tuż, a w dali, poza ob­rę­bem wzro­ku, mknę­ła pocz­ta z Wa­bi­nosh Ho­use.

Z tru­dem wy­wi­kłał się z gma­twa­ni­ny za­przę­gu. Do­tarł do sa­nek i za­ci­snął pal­ce na chłod­nej lu­fie fu­zji. Ostat­nia szan­sa. Ostat­nia! Uniósł ka­ra­bin do ra­mie­nia, mie­rząc w nie­bo, tak by nie po­strze­lić psów. Wy­pa­lił raz, dru­gi, trze­ci. Po pią­tym strza­le wy­jął z ła­dow­ni­cy nowe na­bo­je i pa­lił wciąż, aż da­le­ka czar­na smu­ga na je­zio­rze przy­sta­nę­ła i po chwi­li za­wró­ci­ła wstecz. Ka­ra­bin jed­nak hu­czał bez prze­rwy; wresz­cie lufa sta­ła się go­rą­ca, a pas z ła­dun­ka­mi opu­sto­szał.

Wa­bie­niu z wol­na roz­ja­śnia­ło się w oczach. Usły­szał wo­ła­nie. Wte­dy wstał chwiej­nie, wy­cią­gnął ręce i wy­beł­ko­tał ja­kieś imię, a za­prząg wio­zą­cy pocz­tę z Wa­bi­nosh Ho­use za­trzy­mał się o kil­ka­dzie­siąt kro­ków od wła­snej sfo­ry.

Z sań ze­sko­czył bia­ły chło­pak w wie­ku Wa­bi­go­ona. Wy­da­jąc okrzyk ni to zdu­mie­nia, ni to ra­do­ści, pod­biegł do mło­de­go In­dia­ni­na i ob­jął go ra­mie­niem, gdy ten, znów słab­nąc, pa­dał w śnieg.

– Wabi, co się sta­ło? – wo­łał. – Czyś ran­ny, czy…? In­dia­nin ze­brał wszyst­kie siły, chcąc prze­zwy­cię­żyć nie­moc.

– Rod… – wy­szep­tał. – Rod… Min­ne­ta­ki…

Prze­stał po­ru­szać war­ga­mi i zwisł cięż­ko w ra­mio­nach przy­ja­cie­la.

– Co się sta­ło, Wabi? Mów? Mów pręd­ko! – bła­gał tam­ten. Twarz mu zbie­la­ła i głos drżał. – Co się sta­ło z Min­ne­ta­ki?

Mło­dy In­dia­nin zro­bił jesz­cze je­den wy­si­łek. Wy­krztu­sił:

– Wo­on­go­wie upro­wa­dzi­li Min­ne­ta­ki…

Tu za­bra­kło mu tchu i ze­sztyw­niał jak trup.II. MIN­NE­TA­KI W MOCY ZBÓJ­CÓW

Na ra­zie Rod był pe­wien, że In­dia­nin już nie żyje. Wabi le­żał bez ru­chu i tak bla­dy, że bia­ły chło­pak za­czął doń mó­wić ze łza­mi w gło­sie. Pocz­tarz ukląkł obok dwu przy­ja­ciół. Wsu­nął dłoń pod kurt­kę Wa­bi­go­ona, wy­cze­kał chwi­lę i oznaj­mił:

– Żyje!

Szyb­ko wy­jął z kie­sze­ni małą me­ta­lo­wą flasz­kę, od­kor­ko­wał ją, przy­ło­żył do warg In­dia­ni­na i wlał w usta parę kro­pel pły­nu. Le­kar­stwo od­nio­sło nie­mal na­tych­mia­sto­wy sku­tek. Wabi otwo­rzył oczy, spoj­rzał na su­ro­wą twarz pocz­ta­rza i znów za­mknął po­wie­ki. Pocz­tarz z wy­ra­zem ulgi wska­zał dło­nią psy z Wa­bi­nosh Ho­use. Wy­czer­pa­ne zwie­rzę­ta wy­cią­gnę­ły się na śnie­gu, zło­żyw­szy łby mię­dzy przed­nie łapy. Na­wet obec­ność dru­giej sfo­ry nie zdo­ła­ła ich wy­rwać z odrę­twie­nia. Moż­na by są­dzić, że wszyst­kie po­zdy­cha­ły, gdy­by nie to, że boki wy­dy­ma­ły się im kur­czo­wo.

– On nie jest cho­ry ani ran­ny! – za­wo­łał pocz­tarz. – Pro­szę spoj­rzeć na psy. On tyl­ko biegł wraz z nimi, biegł póty, aż upadł.

To za­pew­nie­nie tyl­ko czę­ścio­wo uspo­ko­iło Roda. Czuł, że Wabi z wol­na po­wra­ca do ży­cia, lecz wi­dok zzia­ja­nej i krwa­wią­cej sfo­ry oraz ostat­nie sło­wa mło­de­go In­dia­ni­na na­peł­nia­ły go lę­kiem. Co się sta­ło z Min­ne­ta­ki? Dla­cze­go Wabi gnał za nim tak, da­le­ko? Po co ści­gał go do ostat­nie­go tchu? Czy Min­ne­ta­ki umar­ła? Czy Wo­on­go­wie za­mor­do­wa­li ślicz­ną sio­strę Wa­bi­go­ona?

Upar­cie bła­gał przy­ja­cie­la o wy­ja­śnie­nia, aż wresz­cie pocz­tarz od­su­nął go i za­niósł Wa­bie­go do swo­ich sań.

– Pro­szę uła­mać tro­chę ga­łę­zi z tam­tych so­sen – ko­men­de­ro­wał. – Trze­ba go na­po­ić czymś cie­płym, na­trzeć moc­no i owi­nąć w fu­tra. Źle z nim, do­praw­dy źle…

Rod nie cze­kał dłu­żej, lecz po­biegł czym prę­dzej do wska­za­nej kępy drzew. Po­mię­dzy so­sna­mi zna­lazł spo­ro brzóz, odarł szyb­ko na­rę­cze kory i nim pocz­tarz przy­wiódł sa­nie i zdjął z nich nie­przy­tom­ne­go Wa­bi­go­ona, ogień pło­nął już raź­nie. Pod­czas gdy pocz­tarz roz­bie­rał mło­de­go In­dia­ni­na i otu­lał go po­tem w mięk­kie niedź­wie­dzie fu­tra, Rod rzu­cał w ogień na­rę­cza su­szu, aż cie­pło pło­mie­ni ro­ze­szło się na kil­ka­na­ście kro­ków w krąg. Po upły­wie paru mi­nut nad ogni­skiem (top­niał gar­nek lodu, a pocz­tarz otwie­rał pusz­kę kond,en­so­wa­nej zupy.

Z twa­rzy Wa­bi­go­ona zni­kła śmier­tel­na bla­dość. Rod, któ­ry klę­czał tuż obok, cie­szył się wi­dząc, jak spo­mię­dzy roz­chy­lo­nych warg przy­ja­cie­la wy­do­by­wa się co­raz re­gu­lar­niej­szy od­dech. Prócz ra­do­ści jed­nak czuł ogrom­ną trwo­gę. Co się sta­ło z Min­ne­ta­ki? Pa­trząc, jak Wa­bi­go­on z wol­na przy­tom­nie­je, raz, po raz za­da­wał so­bie to py­ta­nie. Póź­niej cof­nął się my­ślą wstecz i nie­mal w jed­nej chwi­li ob­jął pa­mię­cią wszyst­kie zda­rze­nia ubie­głe­go roku. Był oto zno­wu w De­tro­it wraz z mat­ką. Po raz pierw­szy spo­tkał Wa­bie­go – syna agen­ta An­gli­ka oraz pięk­nej księż­nicz­ki in­diań­skiej. Mło­dy pół­krwi In­dia­nin miał uzu­peł­nić swe wy­kształ­ce­nie wśród cy­wi­li­za­cji. Wspo­mniał przy­jaźń, jaka się mię­dzy nimi za­wią­za­ła, my­ślał o ty­go­dniach i mie­sią­cach wspól­nych nauk oraz o dłu­gich po­ga­węd­kach na te­mat nie­zwy­kłych przy­gód, któ­re cze­ka­ją ich obu w oj­czyź­nie Wa­bi­go­ona na da­le­kiej Pół­no­cy.

Istot­nie, prze­ży­li nie­ma­ło przy­gód, gdy jako łow­cy wil­ków wraz z Mu­ko­kim sta­wi­li czo­ło nie­bez­pie­czeń­stwom za­mar­z­łych pust­ko­wi. Wsłu­chu­jąc się w od­dech Wa­bie­go, Rod my­ślał o nie­zwy­kłej jeź­dzie czół­nem od krań­ca kul­tu­ry do ser­ca głu­szy przy­po­mniał so­bie, jak po raz pierw­szy uj­rzał ło­sia, jak za­bił niedź­wie­dzia i jak spo­tkał ślicz­ną Min­ne­ta­ki.

Po­ciem­nia­ło mu w oczach i ser­ce za­bi­ło mu gwał­tow­nie, gdy wy­obra­ził so­bie, co mo­gło się z nią stać. Wi­dział ją te­raz niby na ja­wie, taką jak przy pierw­szym spo­tka­niu, gdy wy­pły­nę­ła im na­prze­ciw. Słoń­ce lśni­ło w jej ciem­nych wło­sach, po­licz­ki pło­nę­ły pod­nie­ce­niem, oczy i zęby bły­ska­ły w po­wi­tal­nym uśmie­chu. Przy­po­mniał so­bie chwi­lę, gdy ka­pe­lusz wpadł mu do wody, a ona wy­ło­wi­ła go wio­słem. Po­tem przy­po­mniał so­bie dni, kie­dy wraz z Min­ne­ta­ki zwie­dzał las ota­cza­ją­cy fak­to­rię, prze­ży­wał po­wtór­nie po­rwa­nie dziew­czy­ny, strasz­ną wal­kę z Wo­on­ga­mi i jej po­myśl­ny wy­nik. My­ślał póź­niej o nie­zwy­kłych przy­go­dach, któ­rych do­znał w to­wa­rzy­stwie Mu­kie­go i Wa­bi­go­ona: o mie­sią­cach spę­dzo­nych w głu­szy, o ło­wach, o za­cie­kłej bi­twie z Wo­on­ga­mi, o sta­rej cha­cie peł­nej szkie­le­tów i o zna­le­zio­nym w dło­ni ko­ścio­tru­pa skraw­ku kory brzo­zo­wej, na któ­rym wid­niał plan dro­gi wio­dą­cej ku kra­inie zło­ta.

In­stynk­tow­nie za­nu­rzył te­raz dłoń w kie­sze­ni, by się upew­nić, że nie stra­cił do­kład­nej ko­pii tego pla­nu, prze­ry­so­wa­nej w swo­im cza­sie z ory­gi­na­łu. Miał prze­cie wkrót­ce wró­cić na da­le­ką Pół­noc, by wraz z dwo­ma In­dia­na­mi ru­szyć na ro­man­tycz­ną wy­pra­wę po zło­te runo.

Ale oto za­po­mniał już o skar­bie, gdyż cia­łem Wa­bi­go­ona wstrzą­snął na­gły dreszcz. Jesz­cze chwi­la i mło­dy In­dia­nin otwo­rzył oczy, spoj­rzał w twarz Roda i uśmiech­nął się lek­ko. Spró­bo­wał mó­wić, lecz nie zdo­łał wy­krztu­sić ani sło­wa i po­now­nie za­mknął po­wie­ki. Rod z roz­pa­czą spoj­rzał na pocz­ta­rza. Nie­speł­na dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny temu po­że­gnał się z Wa­bim w Wa­bi­nosh Ho­use; mło­dy In­dia­nin był wte­dy w peł­ni sił, za­har­to­wa­ny dłu­gim po­by­tem śród śnież­nych pust­ko­wi, ki­pią­cy ży­ciem i nie­cier­pli­wie wy­cze­ku­ją­cy wio­sny, by ru­szyć raz jesz­cze na da­le­ką, nie­zba­da­ną Pół­noc.

I na­gle co za zmia­na. Na­bie­głe krwią oczy przy­ja­cie­la, wy­chu­dze­nie jego ry­sów, mar­two­ta rąk – wszyst­ko to wy­wo­ła­ło u Ro­dry­ga dreszcz trwo­gi. Czy moż­li­we, żeby czło­wiek tak się prze­obra­ził w cią­gu paru krót­kich go­dzin? I gdzie jest Mu­ko­ki,. wier­ny sta­ry druh, spod opie­ki któ­re­go Wabi tyl­ko z rzad­ka się wy­my­kał?

Zda­wa­ło się, że mi­nę­ła do­bra go­dzi­na, nim Wabi znów otwo­rzył oczy, i to tyl­ko na chwi­lę. Tym ra­zem Rod ła­god­nie uniósł go w ra­mio­nach, a pocz­tarz przy­ło­żył do warg cho­re­go ku­bek go­rą­cej zupy. Cie­pły po­karm wlał nowe siły w cia­ło wy­czer­pa­ne­go chłop­ca. Na ra­zie pił bar­dzo wol­no, po­tem raź­niej, a gdy skoń­czył, spró­bo­wał już usiąść.

– Wy­pił­bym jesz­cze – rzekł sła­bo. – To bar­dzo do­bre…

Dru­gi ku­bek prze­łknął o wie­le prę­dzej. Po­tem siadł, prze­cią­gnął ra­mio­na i przy wy­dat­nej po­mo­cy Roda zdo­łał wstać. Gdy spoj­rzał na przy­ja­cie­la, w jego na­bie­głych krwią oczach lśnił dziw­ny blask.

– Ba­łem się, że cię nie zła­pię.

– Co się sta­ło, Wabi? Mó­wi­łeś o Min­ne­ta­ki…

– Zo­sta­ła po­rwa­na przez Wo­on­gów! Sam Wo­on­ga wziął ją do nie­wo­li i uwo­zi te­raz na pół­noc. Rod, tyl­ko ty mo­żesz ją oca­lić…!

– Tyl­ko ja mogę ją oca­lić? – wy­rzekł Rod zdu­mio­ny. – Jak to, Wabi?

– Słu­chaj! – krzyk­nął mło­dy In­dia­nin ści­ska­jąc go za ra­mię. – Pa­mię­tasz, jak po bi­twie z Wo­on­ga­mi i uciecz­ce z pa­ro­wu umy­ka­li­śmy na po­łu­dnie i jak na­stęp­ne­go dnia zna­la­złeś świe­ży trop? Sze­dłeś wte­dy na po­lo­wa­nie, by zdo­być tłuszcz dla opa­trze­nia rany Mu­kie­go. Mó­wi­łeś nam, że po­su­wa­łeś się za śla­dem i że po pew­nym cza­sie wę­drow­cy spo­tka­li się z kil­ko­ma ludź­mi w ra­kie­tach śnież­nych. Mó­wi­łeś, że wi­dzia­łeś na śnie­gu wgłę­bie­nia po­dob­ne do od­ci­sków stóp Min­ne­ta­ki. Gdy do­tar­li­śmy do fak­to­rii, po­wie­dzia­no nam, że Min­ne­ta­ki uda­ła się do Ke­no­ga­mi Ho­use, i wy­wnio­sko­wa­li­śmy, że to wła­śnie lu­dzie z Ke­no­ga­mi wy­szli jej na spo­tka­nie. Sta­ło się jed­nak in­a­czej. To były śla­dy Wo­on­gów.

…Je­den z po­ga­nia­czy zdo­łał unik­nąć i choć cięż­ko ran­ny, wczo­raj wie­czo­rem przy­niósł wieść o na­pa­dzie. Nie­ste­ty, le­karz mówi, że bie­dak nie prze­ży­je ani dnia. Je­dy­na na­dzie­ja w to­bie! Tyl­ko ty i ko­na­ją­cy po­ga­niacz wie­cie, gdzie na­stą­pił na­pad. W cią­gu dwóch dni pa­no­wa­ła od­wilż i szlak może być za­tar­ty… Ale ty wi­dzia­łeś od­bi­cie nóg Min­ne­ta­ki. Wi­dzia­łeś śla­dy ra­kiet! Tyl­ko ty je­den wiesz, w ja­kim kie­run­ku oni po­szli…

Wabi mó­wił pręd­ko, go­rącz­ko­wo, a gdy skoń­czył, opadł na sa­nie zu­peł­nie wy­czer­pa­ny.

– Gna­my za tobą od świ­tu, w dwa za­przę­gi – do­dał jesz­cze. – I nie­mal za­mor­do­wa­li­śmy psy. Wresz­cie, nie wi­dząc in­ne­go spo­so­bu, wy­bra­li­śmy co tęż­sze zwie­rzę­ta i po­pę­dzi­łem już da­lej sam. Mu­ko­ki zo­stał o dwa­na­ście mil w tyle.

W Ro­dry­gu krew za­sty­gła na wia­do­mość; że Min­ne­ta­ki znaj­du­je się we wła­dzy sa­me­go Wo­on­gi. Gwał­tow­na zmia­na w twa­rzy Wa­bi­go­ona nie dzi­wi­ła go już wca­le. Sły­szał nie­jed­no­krot­nie, to od Min­ne­ta­ki, to znów od jej bra­ta, o wiel­kiej nie­na­wi­ści, któ­rą krwio­żer­czy Wo­on­ga ży­wił wzglę­dem wszyst­kich miesz­kań­ców Wa­bi­nosh Ho­use. Zresz­tą w cią­gu ostat­niej zimy prze­ko­nał się o niej oso­bi­ście. Brał udział w wal­ce, wi­dział tru­py i ran­nych i omal nie padł ofia­rą ze­msty Wo­on­gi.

Te­raz jed­nak my­ślał o czym in­nym. Wspo­mi­nał po­wód za­tar­gu i coś zdła­wi­ło mu gar­dło tak sil­nie, że na­wet nie pró­bo­wał mó­wić. Przed wie­lu laty mło­dy An­glik Je­rzy New­so­me przy­był do Wa­bi­nosh Ho­use, gdzie po­znał i po­ko­chał pięk­ną in­diań­ską księż­nicz­kę, któ­ra po­ko­chaw­szy go rów­nież, zo­sta­ła wkrót­ce jego żoną. Wo­on­ga, wódz wo­jow­ni­cze­go ple­mie­nia, ubie­gał się tak­że o rękę ślicz­nej In­dian­ki, a gdy zo­stał po­ko­na­ny przez bia­łe­go przy­by­sza, jego dzi­kie ser­ce za­pło­nę­ło ze­mstą i nie­na­wi­ścią. Od­tąd za­czę­ło się ist­ne po­lo­wa­nie na miesz­kań­ców Wa­bi­nosh Ho­use. Lu­dzie Wo­on­gi z my­śli­wych i tra­pe­rów sta­li się mor­der­ca­mi, a w ca­łej oko­li­cy zna­no ich pod mia­nem Wo­on­gów. Wal­ka trwa­ła la­ta­mi. Wódz Wo­on­ga niby ja­strząb krą­żył wo­kół fak­to­rii, po­peł­nia­jąc mord, to znów kra­dzież i wciąż szu­ka­jąc spo­sob­no­ści, by po­rwać żonę lub dzie­ci agen­ta. Nie tak daw­no Rod zdo­łał oca­lić Min­ne­ta­ki. Te­raz jed­nak do­sta­ła się nie­odwo­łal­nie w ręce zło­czyń­ców, któ­rzy wle­kli ją na da­le­ką Pół­noc, w nie­zba­da­ną kra­inę, skąd nig­dy za­pew­ne nie mia­ła wró­cić.

Rod zwró­cił się do Wa­bi­go­ona, za­ci­ska­jąc pię­ści, z… lśnią­cy­mi oczy­ma.

– Znaj­dę ślad, Wabi! Znaj­dę na pew­no! I pój­dzie­my aż na bie­gun, je­śli tak bę­dzie trze­ba. Zwy­cię­ży­li­śmy Wo­on­gów w pa­ro­wie, zwy­cię­ży­my ich i te­raz. Od­bie­rze­my Min­ne­ta­ki, choć­by­śmy jej mie­li szu­kać aż do dnia sądu osta­tecz­ne­go!

Z dala do­biegł ku nim trzask bata, niby re­wol­we­ro­wy strzał, i krzyk ludz­ki.

Wszy­scy trzej na­słu­chi­wa­li uważ­nie ja­kiś czas. Krzyk się po­wtó­rzył.

– To Mu­ko­ki – rzekł Wabi. – Mu­ko­ki i dru­gi za­prząg.III. NA TRO­PIE WO­ON­GÓW

Głos zbli­żał się, prze­ry­wa­ny trza­skiem bata, któ­rym Muki na­glił do bie­gu wy­czer­pa­ną sfo­rę. Jesz­cze chwi­la i sta­ry my­śli­wiec wraz z za­przę­giem po­ja­wił się na otwar­tej prze­strze­ni, a obaj chłop­cy sko­czy­li mu na spo­tka­nie. Rod za­uwa­żył, że mało bra­kło, a Muki padł­by na szla­ku tak jak Wabi. Obaj mło­dzi za­pro­wa­dzi­li wier­ne­go In­dia­ni­na do sań za­rzu­co­nych sto­sem fu­ter i usa­do­wi­li go wy­god­nie w ocze­ki­wa­niu na po­si­łek.

– Zła­pa­łeś go! – chi­cho­tał Mu­ko­ki ra­do­śnie.. – Zła­pa­łeś szyb­ko…

– I przy tej oka­zji omal nie sko­nał z wy­czer­pa­nia – do­dał Rod. – A te­raz – tu spoj­rzał ko­lej­no na obu to­wa­rzy­szy – mów­cie, co mamy ro­bić?

– Na­le­ży nie­zwłocz­nie od­na­leźć trop Wo­on­gów – rzekł Wabi. – Każ­da mi­nu­ta jest dro­ga, a go­dzi­na spóź­nie­nia może mieć fa­tal­ny sku­tek.

– Ale psy?

– Weź­cie moje – prze­rwał pocz­tarz. – Jest ich sześć, wszyst­ko moc­ne zwie­rzę­ta i nie prze­mę­czo­ne. Mo­że­cie do nich do­dać parę wła­snych psów, a ja za­bio­rę po­zo­sta­łe, aby od­wieźć pocz­tę. Ra­dził­bym wam jed­nak wy­po­cząć go­dzi­nę lub dwie, po­si­lić się i na­kar­mić sfo­rę. Po­tem po­je­dzie­cie szyb­ciej.

Mu­ko­ki kiw­nął gło­wą na znak zgo­dy, a Rod za­czął wnet gro­ma­dzić pa­li­wo na ogień. Obóz za­wrzał ży­ciem. Pocz­tarz roz­pa­ko­wy­wał za­pa­sy, a Wabi i Mu­ko­ki wy­bra­li trzy spo­śród swo­ich naj­lep­szych psów. Wil­cza­ry z Wa­bi­nosh Ho­use były bar­dzo zgłod­nia­łe, to­też na wi­dok wiel­kie­go ka­wa­ła mię­sa, któ­ry pocz­tarz wła­śnie ciął na czę­ści, pod­nio­sły taki gwałt, że za­głu­szy­ły pra­wie ludz­kie gło­sy. Każ­dy pies do­stał funt mię­sa, a resz­tę za­wie­szo­no po­nad roz­pa­lo­ny­mi wę­gla­mi, któ­re w tym celu od­gar­nię­to na bok z za­rze­wia ogni­ska. Tym­cza­sem Rod rą­bał gru­by lód je­zio­ra w po­szu­ki­wa­niu wody. Po pew­nym cza­sie Wabi od­na­lazł go przy tej ro­bo­cie.

– Na­sze sa­nie już go­to­we – oznaj­mił, pod­czas gdy Rod wy­po­czy­wał chwi­lę. – Mamy tro­chę mało za­pa­sów na dzie­więć psów. i trzech lu­dzi, ale na­boi jest pod do­stat­kiem. Upo­lu­je­my coś po dro­dze.

– W osta­tecz­no­ści kró­li­ka.– rzekł Rod, na nowo bio­rąc się do ro­bo­ty. Jesz­cze parę ude­rzeń i woda try­snę­ła przez szcze­li­nę lodu. Na­peł­niw­szy nią dwa wia­dra, chłop­cy wró­ci­li do obo­zu.

Gdy ukoń­czo­no po­si­łek, było już póź­no cie­nie wy­nio­słych ce­drów pa­da­ły da­le­ko na za­mar­z­łą po­wierzch­nię je­zio­ra, a słoń­ce, wcze­śnie idą­ce na spo­czy­nek, nie grza­ło pra­wie wca­le. Trzej my­śli­wa go­to­wa­li się do dro­gi. Mi­nę­ła za­le­d­wie trze­cia, lecz pa­no­wał prze­ni­kli­wy chłód. Za pół go­dzi­ny tam, gdzie na ra­zie lśni­ło ane­micz­ne słoń­ce, mia­ła po­zo­stać tyl­ko pur­pu­ro­wa zo­rza. Na da­le­kiej Pół­no­cy noc nad­la­tu­je tak szyb­ko, jak­by mia­ła skrzy­dła; mrok zda się na­ma­cal­nie ogar­nia lu­dzi i przed­mio­ty. Tak wła­śnie sta­ło się i te­raz, gdy za­przę­ga­no psy do sań, po czym Mu­ko­ki, Wabi i Rod po­że­gna­li pocz­ta­rza.

– Za czte­ry go­dzi­ny bę­dzie­cie po dru­giej stro­nie! – wo­łał pocz­tarz, gdy Mu­ko­ki krzy­kiem na­glił psy do bie­gu. – Ra­dzę po­tem za­ło­żyć obóz!

Mu­ko­ki gnał przo­dem, na­da­jąc tem­po i ubi­ja­jąc szlak. Wabi sie­dział na sa­niach, a Rod naj­bar­dziej wy­po­czę­ty z nich trzech, pę­dził z tyłu. Po chwi­li zbli­żył się do mło­de­go In­dia­ni­na i wciąż bie­gnąc, po­ło­żył mu dłoń na ra­mie­niu.

– Czy znaj­dzie­my ju­tro… nasz sta­ry obóz na rów­ni­nie? – py­tał prze­ry­wa­jąc wpół zda­nia, by na­brać tchu.

– Tak – po­wie­dział Wabi – Mu­ko­ki po­pro­wa­dzi nas naj – krót­szą dro­gą. Po­tem wszyst­ko bę­dzie już za­le­ża­ło tyl­ko od cie­bie.

Rod wró­cił na utar­ty szlak za sa­nia­mi: tu od­dy­chał o wie­le ła­twiej. Umysł jego pra­co­wał z na­tę­że­niem. Czy zdo­ła od­na­leźć trop Min­ne­ta­ki, gdy do­trą do miej­sca, gdzie Mu­ko­ki le­czył ranę za­da­ną mu w cza­sie bi­twy z Wo­on­ga­mi? Był zu­peł­nie pew­ny sie­bie, a jed­nak od­czuł nie­okre­ślo­ne pod­nie­ce­nie, gdy stwier­dził, jak wiel­kie zmia­ny wy­wo­ła­ło słoń­ce w cią­gu tego dnia. Ner­wy czy też oba­wa prze­gra­nej? Bez­względ­nie znaj­dzie szlak, choć­by ten był cał­ko­wi­cie za­tar­ty! Wo­lał­by jed­nak, żeby w ta­kim wy­pad­ku Wabi lub Mu­ko­ki kie­ro­wa­li po­szu­ki­wa­nia­mi. Obaj In­dia­nie dą­ży­li­by do celu z tą nie­za­chwia­ną pew­no­ścią, z jaką lis od­naj­dzie świe­ży ślad, gru­bo okry­ty po­krow­cem je­sien­nych li­ści. Bo je­śli zbłą­dzi…?

Drgnął my­śląc o lo­sie, jaki wte­dy cze­kał­by Min­ne­ta­ki. Za­le­d­wie przed pa­ro­ma go­dzi­na­mi był jed­nym z naj­szczę­śliw­szych chłop­ców na świe­cie. Wie­rzył, że ślicz­na sio­stra Wa­bie­go do­je­cha­ła bez­piecz­nie do Ke­no­ga­mi Ho­use; po­że­gnał na krót­ki czas przy­ja­ciół z fak­to­rii; każ­da mi­nu­ta przy­bli­ża­ła go do uko­cha­nej mat­ki, za­miesz­ka­łej w da­le­kim mie­ście na po­łu­dniu. I oto, tak na­gle, że le­d­wo zdo­łał ob­jąć my­ślą sy­tu­ację, po­rwał go wir przy­gód naj­tra­gicz­niej­szych, być może, ja­kie prze­ży­wał kie­dy­kol­wiek.

Pod­nie­co­ny, wy­prze­dził san­ki i przy­na­glał Mu­kie­go, Co dzie­sięć mi­nut ja­dą­cy na sa­niach zmie­niał miej­sce z któ­rymś z bie­gną­cych, tak że każ­dy z trzech przy­ja­ciół miał co pół go­dzi­ny parę chwil wy­po­czyn­ku. Czer­wo­na zo­rza na po­łu­dnio-za­cho­dzie ga­sła szyb­ko; mrok gęst­niał. Da­le­ko przed nimi, jak ogrom­na płach­ta czę­ścio­wo po­grą­żo­na w ciem­no­ści, roz­po­ście­ra­ła się po­kry­ta lo­dem i śnie­giem po­wierzch­nia je­zio­ra Ni­pi­gon. Bra­ko­wa­ło tu drzew i skał, któ­re by ozna­czy­ły kie­ru­nek na tej bez­droż­nej pu­sty­ni, a mimo to za­rów­no Mu­ko­ki, jak i Wabi nie wa­ha­li się ani chwi­li. Na nie­bie za­bły­sły ja­skra­we gwiaz­dy; pur­pu­ro­wy dysk księ­ży­ca jak ogni­sta kula wy­try­snął po­nad śnie­gi i bory.

Mila pły­nę­ła za milą, go­dzi­na za go­dzi­ną, a bieg przez je­zio­ro Ni­pi­gon trwał bez­u­stan­nie, prze­ry­wa­ny tyl­ko dla każ­de­go z uczest­ni­ków krót­ki­mi chwi­la­mi wy­po­czyn­ku.

Księ­życ wzniósł się wy­żej; jego czer­wień zbla­dła i przy­bra­ła de­li­kat­ny, ró­żo­wy od­cień; po­tem tar­cza bły­snę­ła bie­lą, aż wresz­cie, sto­jąc już u szczy­tu swej wę­drów­ki, lśni­ła jak klej­not wy­ku­ty ze zło­ta i sre­bra. W prze­py­chu tych bla­sków pu­sty­nia lo­do­wa i śnież­na mi­go­ta­ła bez ustan­ku. Pa­no­wa­ła zu­peł­na ci­sza. Brzmiał je­dy­nie skrzyp płóz, mięk­ki tu­pot psich łap obu­tych w skó­rza­ne mo­ka­sy­ny i cza­sem dźwięk paru krót­kich słów rzu­co­nych przez Roda lub jego to­wa­rzy­szy. Ze­ga­rek bia­łe­go chłop­ca wska­zy­wał parę mi­nut po ósmej, gdy je­zio­ro przed nimi za­czę­ło zmie­niać wy­gląd. Wabi, sie­dzą­cy wła­śnie na sa­niach, pierw­szy to za­uwa­żył i krzyk­nął w stro­nę Roda:

– Oto las!… Je­ste­śmy po dru­giej stro­nie!

Na te sło­wa zmę­czo­ne psy na­bra­ły, zda się, no­wych sił, a czo­ło­wy wil­czar za­sko­wy­tał ra­do­śnie. Woń ży­wi­cy i szy­szek sta­wa­ła się co­raz sil­niej­sza. W bia­łej po­świa­cie ostre wierz­choł­ki, drzew ry­so­wa­ły się co­raz wy­raź­niej, w mia­rę jak… same mknę­ły na­przód. W pięć mi­nut póź­niej cały za­prząg do­bie­gi do brze­gu i sta­nął zbi­ty w zzia­ja­ny kłąb. Tego dnia psy i lu­dzie z Wa­bi­nosh Ho­use zro­bi­li sześć­dzie­siąt mil dro­gi.

– Tu roz­bi­je­my obóz – po­wie­dział Wabi pa­da­jąc na san­ki. – Tu roz­bi­je­my obóz, bo in­a­czej sko­nam na szla­ku!

Muki, choć wy­czer­pa­ny do ostat­ka, ujął w dłoń sie­kie­rę.

– Te­raz nie wol­no wy­po­czy­wać – prze­strze­gał. – Zbyt je­ste­śmy zmę­cze­ni! Je­śli sią­dzie­my choć na chwi­lę, nie wsta­nie­my po­tem. Naj­pierw za­ło­ży­my obóz, a po­tem bę­dzie­my wy­po­czy­wać.

– Masz ra­cję, Muki! – krzyk­nął Wa­bi­go­on, zry­wa­jąc się z uda­nym za­pa­łem. – Je­śli po­sie­dzę z pięć mi­nut, za­snę na­tych­miast. Rod, ułóż ogni­sko! Muki i ja zbu­du­je­my sza­łas!

Nie upły­nę­ło na­wet pół go­dzi­ny, a już sza­łas z ga­łę­zi jo­dło­wych był go­tów, przed wej­ściem zaś pło­nął ogień roz­sie­wa­jąc świa­tło i cie­pło na dwa­dzie­ścia kro­ków wko­ło. Z głę­bi boru trzej wę­drow­cy wspól­ny­mi si­ła­mi przy­wle­kli kil­ka mniej­szych pni. Za­le­d­wie rzu­co­no je w pło­mie­nie, już Wabi i Mu­ko­ki owi­nię­ci w fu­tra, le­gli pod sza­ła­sem na ściół­ce pach­ną­cej ży­wi­cą. W tym dniu Rod nie miał tak wy­czer­pu­ją­cych przejść jak obaj jego to­wa­rzy­sze, to­też gdy tam­ci za­snę­li, bia­ły chło­pak, siadł­szy tuż przy ogniu, my­ślał znów o dziw­nych ko­le­jach swe­go losu i pa­trzył, jak drżą­cy blask pło­mie­ni two­rzy na ciem­nym tle ota­cza­ją­cych drzew ty­sią­ce dzi­wacz­nych kształ­tów. Psy przy­peł­zły do tlą­cych głow­ni i le­ża­ły tak ci­cho, jak­by ży­cie już ucie­kło z ich bu­rych cielsk. Z da­le­ka do­bie­ga­ło sa­mot­ne wy­cie wil­ka. Ol­brzy­mia Mała sowa po­szy­bo­wa­ła w po­bli­żu obo­zu, hu­ka­jąc obłą­ka­nym, na pół ludz­kim gło­sem. Drze­wa trza­ska­ły na tę­że­ją­cym mro­zie, lecz ani ten trzask, ani wy­cie wil­ka, ani zew kosz­mar­ne­go pta­ka nie zdo­ła­ły obu­dzić śpią­cych.

Upły­nę­ła go­dzi­na, a Rod wciąż jesz­cze sie­dział przy ogniu z ka­ra­bi­nem zło­żo­nym w po­przek ko­lan. Przez ten czas jego wy­obraź­nia od­two­rzy­ła ty­sią­ce ob­ra­zów. Myśl nie prze­sta­ła dzia­łać ani na chwi­lę. Kę­dyś, w głu­szy, był inny obóz, gdzie rów­nież pło­nę­ło ogni­sko, i w tym obo­zie wię­zio­no Min­ne­ta­ki. Nie­okre­ślo­ne prze­czu­cie mó­wi­ło mu, że dziew­czy­na czu­wa i my­ślą dąży do swych przy­ja­ciół. Czy był to sen, czy tak zwa­na te­le­pa­tia za­ry­so­wa­ła w jego mó­zgu na­stę­pu­ją­cy ob­raz? Zo­ba­czył dziew­czy­nę sie­dzą­cą przy ogni­sku. Jej pięk­ne wło­sy, lśnią­ce w bla­sku pło­mie­nia głę­bo­ką czer­nią, były prze­rzu­co­ne przez ra­mię. Pa­trzy­ła nie­przy­tom­nie w ogień, jak­by lada chwi­la go­to­wa weń sko­czyć, a tuż za Min­ne­ta­ki, tak bli­sko, że mógł ją do­tknąć wy­cią­gnię­tą ręką, znaj­do­wał się męż­czy­zna, na któ­re­go wi­dok Rod za­drżał pe­łen wstrę­tu. Był to Wo­on­ga, wódz zbó­jec­kie­go ple­mie­nia. Mó­wił coś. Jego czer­wo­na twarz mia­ła de­mo­nicz­ny wy­raz. Wy­cią­gał ra­mię.

Krzyk­nąw­szy tak gło­śno, że aż psy się zbu­dzi­ły, Rod sko­czył na rów­ne nogi. Drżał jak w fe­brze. Czyż­by to był sen? Przy­po­mniał so­bie kosz­mar, jaki go na­wie­dził kie­dyś w ta­jem­ni­czym pa­ro­wie. Próż­no sta­rał się prze­zwy­cię­żyć zde­ner­wo­wa­nie i strach. Dla­cze­go Wo­on­ga wy­cią­gnął ra­mię w stro­nę Min­ne – taki? Pró­bo­wał zrzu­cić gnio­tą­cy cię­żar. Grze­bał ki­jem w ogni­sku, aż kłę­by iskier buch­nę­ły wy­so­ko w mrocz­ną gę­stwę ko­na­rów, i do­dał całe na­rę­cze su­szu.

Po­tem usiadł i po raz dwu­dzie­sty od chwi­li wy­jaz­du z Wa­bi­nosh Ho­use wy­cią­gnął z kie­sze­ni plan, któ­ry miał ich pro­wa­dzić na po­szu­ki­wa­nie zło­ta. Zdo­był go kie­dyś dzię­ki sen­nym wi­dzia­dłom i obec­nie myśl o tym zda­rze­niu była dla nie­go przy­kra. Przed chwi­lą wi­dział Min­ne­ta­ki tak wy­raź­nie, jak­by sie­dzia­ła obok. Go­tów był pra­wie po­słać kulę w gło­wę czer­wo­no­skó­re­go oprysz­ka, w chwi­li gdy ten wy­cią­gał rękę ku mło­dej dziew­czy­nie.

Znów pod­sy­cił ogień, roz­bu­dził jed­ne­go z psów; by wy­czuć le­piej obec­ność ży­wej isto­ty, i po­ło­żył się wresz­cie mię­dzy Mu­ko­kim a Wa­bim, pró­bu­jąc za­snąć. W cią­gu kil­ku na­stęp­nych go­dzin zdrzem­nął się je­dy­nie na parę chwil. Ile­kroć tra­cił przy­tom­ność, za­raz po­ja­wia­ła się przed nim Min­ne­ta­ki. Wi­dział ją za­wsze tak samo, przy ogniu; wal­czy­ła za­cie­kle, by się uwol­nić z po­tęż­nych ob­jęć Wo­on­gi. W pew­nej chwi­li bój­ka mię­dzy mło­dą dziew­czy­ną a mo­car­nym In­dia­ni­nem sta­ła się nie­zwy­kle gwał­tow­na. Wresz­cie Wo­on­ga po­rwał Min­ne­ta­ki na ręce i znik­nął wraz z nią w mro­ku le­śnym.

Rod zbu­dził się i nie pró­bo­wał już na­wet usnąć. Mi­nę­ła do­pie­ro pół­noc. Jego to­wa­rzy­sze wy­po­czy­wa­li od czte­rech go­dzin. Za go­dzi­nę po­sta­no­wił ich zbu­dzić. Po ci­chu za­czął przy­go­to­wy­wać śnia­da­nie i kar­mić psy. O pół do dru­giej po­trzą­snął Wa­bie­go za ra­mię.

– Wsta­waj! – za­wo­łał, gdy mło­dy In­dia­nin usiadł na po­sła­niu. – Pora ru­szać!

Gdy Wabi i Mu­ko­ki zna­leź­li się wraz z nim przy ogniu. Rod pró­bo­wał opa­no­wać pod­nie­co­ne ner­wy. Po­sta­no­wił nie mó­wić im o swych wi­dze­niach, gdyż i tak mie­li dość po­nu­rych trosk. Lecz po­sta­no­wił rów­nież spie­szyć. Pierw­szy skoń­czył śnia­da­nie, pierw­szy za­krząt­nął się koło psów, a gdy Mu­ko­ki ru­szył w dro­gę przez las, na cze­le za­przę­gu, biegł tuż za nim, na­gląc do więk­sze­go wy­sił­ku.

– Jak da­le­ko je­ste­śmy od obo­zu, Muki? – py­tał.

– Czte­ry go­dzi­ny, dwa­dzie­ścia mil – od­po­wie­dział la­ko­nicz­nie sta­ry my­śli­wiec.

– Dwa­dzie­ścia mil… Po­win­ni­śmy tam być o brza­sku. Mu­ko­ki nic nie od­po­wie­dział, lecz przy­śpie­szył bie­gu. Kra­jo­braz zmie­nił się: ce­dry i jo­dły ustą­pi­ły miej­sca na­giej rów­ni­nie ro­ze­sła­nej na prze­strze­ni paru mil. Księ­życ świe­cił jesz­cze całą go­dzi­nę; po­tem, w mia­rę jak gi­nął na za­chod­nim skło­nie nie­ba, mrok gęst­niał, aż wresz­cie tyl­ko gwiaz­dy zna­czy­ły dro­gę po­go­ni. Po­tem i te za­czę­ły bled­nąć Mu­ko­ki wstrzy­mał na szczy­cie wzgó­rza zdy­sza­ny za­prząg i wska­zał na pół­noc.

– Pre­ria…

Wszy­scy trzej sta­li chwi­lę w mil­cze­niu, spo­glą­da­jąc w mrocz­ną dal ni­zin, któ­re sła­ły się nie­mal bez prze­rwy aż do Za­to­ki Hud­so­na. Rod czuł pod­nie­ce­nie wy­wo­ła­ne ta­jem­ni­czym ro­man­ty­zmem dzi­kiej głu­szy, się­ga­ją­cej o set­ki mil na pół­noc, gdzie nie dep­ta­ła pra­wie sto­pa bia­łe­go czło­wie­ka.

Przed nim, spo­wi­ty w mrok nocy, spał ogrom­ny, nie­zba­da­ny kraj, zie­mia, któ­rej prze­szłość bieg lat po­krył za­gad­ko­wą pa­ty­ną. Co za dra­ma­ty kry­je ta mil­czą­ca pust­ka? Co za skar­by tam ist­nie­ją? Przed pół­wie­kiem lu­dzie, któ­rych szkie­le­ty zna­le­zio­no w sta­rej cha­cie, sta­wi­li czo­ło nie­bez­pie­czeń­stwom dzie­wi­czych pust­ko­wi. Kę­dyś, o set­ki mil w głąb ciem­nej rów­ni­ny, zna­leź­li zło­to, to zło­to, któ­re po od­kry­ciu pla­nu z kory brzo­zo­wej przy­pa­dło w udzia­le Ro­dry­go­wi i jego to­wa­rzy­szom. I kę­dyś tam da­le­ko jest Min­ne­ta­ki… Za­le­d­wie przed pa­ro­ma dnia­mi trzej my­śliw­cy umy­ka­li tą samą rów­ni­ną przed krwio­żer­czą ban­dą Wo­on­gów. Te­raz prze­mie­rza­li ją po­wtór­nie, szyb­ciej jesz­cze, gdyż mie­li sa­nie i psy. Po pew­nym cza­sie zresz­tą Mu­ko­ki zwol­nił tem­po tak bar­dzo, że szedł już tyl­ko spa­ce­ro­wym kro­kiem. Wy­tę­żał wzrok. Nie­raz za­trzy­my­wał psy i sam je­den za­pusz­czał się to na pra­wo, to na lewo od szla­ku. Nie od­zy­wał się wca­le do to­wa­rzy­szy, a za­rów­no Rod, jak i Wabi za­cho­wy­wa­li cał­ko­wi­te mil­cze­nie. Wie­dzie­li bez py­tań, że sta­ry obóz już bli­sko. Jak do­świad­czo­ny my­śli­wiec nie wy­da­je dźwię­ku i nie czy­ni zby­tecz­nych ge­stów, gdy jego pies od­naj­du­je za­tar­ty trop – tak oni prze­strze­ga­li bez – względ­nej ci­szy, pod­czas gdy Mu­ko­ki, naj­wy­traw­niej­szy ło­wiec w ca­łej oko­li­cy, z wol­na pro­wa­dził ich na­przód. Ostat­nie gwiaz­dy zga­sły. Na ja­kiś czas czerń nocy sta­ła się głęb­sza, po czym na po­łu­dnio-wscho­dzie za­pło­nął pierw­szy, sła­by od­blask zo­rzy po­ran­nej. W tych stro­nach dzień ro­dzi się rów­nie szyb­ko jak noc i wkrót­ce już było tak ja­sno, że Mu­ko­ki ru­szył kłu­sem. Jesz­cze chwi­la i przed nimi na bia­łej rów­ni­nie wy­ro­sła kępa igla­stych drzew. Za­rów­no Rod, jak i Wabi nie do­my­śli­li się ni­cze­go, aż sta­ry my­śli­wy z wy­ra­zem trium­fu na twa­rzy wstrzy­mał psy u skra­ju gę­stwy.

– Obóz! – wy­szep­tał Wabi. – Obóz!

Gło­sem, któ­ry dy­go­tał od ha­mo­wa­ne­go pod­nie­ce­nia, mło­dy In­dia­nin zwró­cił się do Ro­dry­ga Drew:

– Rod! Cała na­dzie­ja w to­bie!

Mu­ko­ki zbli­żał się rów­nież.

– Tu obóz! – rzekł. – A te­raz, gdzie szlak Min­ne­ta­ki? Oczy sta­re­go my­śliw­ca lśni­ły go­rącz­ko­wo.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: