Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Więzienie i zesłanie (1834-1838) - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Więzienie i zesłanie (1834-1838) - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 330 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Prze­po­wied­nia. – Aresz­to­wa­nie Oga­rie­wa. – Po­żar. – Li­be­rał mo­skiew­ski. – M. F. Or­łow. – Cmen­tarz.

Pew­ne­go razu wio­sną 1834 roku przy­sze­dłem z rana do Wa­di­ma; nie było go w domu, a tak­że jego bra­ci i sióstr. Po­sze­dłem na górę do jego nie­wiel­kie­go po­ko­ju i za­sia­dłem do pi­sa­nia.

Drzwi ci­cho się otwo­rzy­ły i we­szła sta­rusz­ka, mat­ka Wa­di­ma; kro­ki jej le­d­wo było sły­chać, z bo­le­snym i zmę­czo­nym wy­ra­zem twa­rzy po­de­szła do fo­te­la i sia­da­jąc po­wie­dzia­ła mi:

– Pro­szę pi­sać, pro­szę pi­sać, przy­szłam zo­ba­czyć, czy wró­cił Wa­dim; dzie­ci po­szły na prze­chadz­kę, na dole jest taka pust­ka, że zro­bi­ło mi się smut­no i strasz­nie; po­sie­dzę tu­taj; nie będę panu prze­szka­dzać, niech pan robi swo­je.

Mia­ła za­my­ślo­ną twarz, na któ­rej sil­niej niż za­zwy­czaj wi­dać było cień tego wszyst­kie­go, co wy­cier­pia­ła w prze­szło­ści, oraz ową nie­uf­ność i lęk wo­bec przy­szło­ści i ży­cia, któ­re po­zo­sta­ją za­wsze po wiel­kich, dłu­gich i licz­nych klę­skach.

Roz­ga­da­li­śmy się. Opo­wia­da­ła mi o Sy­be­rii. – Wie­le, bar­dzo wie­le prze­cier­pia­łam; co też jesz­cze mnie cze­ka – do­da­ła ki­wa­jąc gło­wą – ser­ce moje nie prze­czu­wa nic do­bre­go.

Przy­po­mnia­łem so­bie, jak sta­rusz­ka, przy­słu­chu­jąc się cza­sem na­szym śmia­łym opo­wie­ściom i de­ma­go­gicz­nym roz­mo­wom, bla­dła, po ci­chu wzdy­cha­ła, wy­cho­dzi­ła do dru­gie­go po­ko­ju i dłu­go nie od­zy­wa­ła się ani jed­nym sło­wem.

– Pan – cią­gnę­ła – i pań­scy przy­ja­cie­le zdą­ża­cie ku pew­nej za­gła­dzie. Ścią­gnie­cie nie­szczę­ście na Wa­dię, na sie­bie i wszyst­kich; prze­cież i pana ko­cham jak syna.

Łza spły­nę­ła po Jej wy­chu­dłym po­licz­ku. Mil­cza­łem. Uję­ła mnie za rękę i si­ląc się na uśmiech do­da­ła:

– Niech się pan nie gnie­wa, mam roz­stro­jo­ne ner­wy; ro­zu­miem wszyst­ko. Idź­cie so­bie wa­szą dro­gą: nie ma dla was in­nej, a gdy­by ist­nia­ła, by­li­by­ście wszy­scy nie tacy, ja­ki­mi je­ste­ście. Wiem o tym, lecz nie mogę prze­zwy­cię­żyć oba­wy; prze­ży­łam tak wie­le nie­szczęść, że sił mi nie sta­je na dal­sze. Niech pan tyl­ko Wadi nic o tym nie mówi; zmar­twi się i za­cznie mi per­swa­do­wać… Oto on – do­da­ła sta­rusz­ka, po­śpiesz­nie wy­cie­ra­jąc łzy i jesz­cze raz pro­sząc mnie spoj­rze­niem, bym mil­czał.

Bied­na mat­ka! świę­ta, wiel­ka ko­bie­ta! Do­rów­nu­je to kor­ne­low­skie­mu „qu'il mo­urût!” Prze­po­wied­nia jej wkrót­ce się zi­ści­ła; na szczę­ście tym ra­zem bu­rza prze­szła po­nad gło­wa­mi jej ro­dzi­ny, lecz bie­dacz­ka do­zna­ła wie­le stra­chu i zmar­twie­nia.

– Jak to, za­bra­li? – py­ta­łem zry­wa­jąc się z łóż­ka i ob­ma­cu­jąc so­bie gło­wę, by się prze­ko­nać, czy to sen, czy jawa.

– Po­lic­maj­ster przy­je­chał w nocy z dziel­ni­co­wym i ko­za­ka­mi ja­kieś dwie go­dzi­ny po pań­skim odej­ściu, za­brał do­ku­men­ty i od­je­chał z M. P.

Był to ka­mer­dy­ner Oga­rie­wa. Nie mo­głem po­jąć, jaki po­wód wy­my­śli­ła so­bie po­li­cja – ostat­ni­mi cza­sy było spo­koj­nie. Oga­riew przy­je­chał do­pie­ro po­przed­nie­go dnia… I cze­mu za­bra­no jego, a nie mnie?

Po­zo­sta­wa­nie w domu z za­ło­żo­ny­mi rę­ko­ma było nie­moż­li­we, ubra­łem się więc i wy­sze­dłem, nie ma­jąc przed sobą okre­ślo­ne­go celu. Była to pierw­sza klę­ska, któ­ra się na mnie zwa­li­ła. Czu­łem się kiep­sko, mę­czy­ła mnie moja bez­sil­ność.

Błą­dząc po uli­cach przy­po­mnia­łem so­bie jed­ne­go przy­ja­cie­la, któ­re­mu jego sta­no­wi­sko spo­łecz­ne da­wa­ło moż­ność do­wie­dze­nia się, o co cho­dzi, a być może i udzie­le­nia po­mo­cy.

Miesz­kał okrop­nie da­le­ko; na let­ni­sku za Po­lem Wo­ron­cow­skim; wsia­dłem do pierw­szej lep­szej do­roż­ki i po­mkną­łem do nie­go. Było to oko­ło go­dzi­ny siód­mej rano.

Po­zna­li­śmy się z Wa­sil­czy­ko­wem oko­ło pół­to­ra roku temu; był to swe­go ro­dza­ju lew sa­lo­nów Mo­skwy. Wy­cho­wy­wał się w Pa­ry­żu, był bo­ga­ty, mą­dry, wy­kształ­co­ny, dow­cip­ny i wol­no­myśl­ny; sie­dział za spra­wę 14 grud­nia w twier­dzy Pie­tro­paw­łow­skiej i był w licz­bie tych, któ­rzy zo­sta­li zwol­nie­ni; choć nie za­znał ze­sła­nia, jed­nak nadal cie­szył się od­po­wied­nią opi­nią. Był urzęd­ni­kiem i do­brze był wi­dzia­ny u ge­ne­rał-gu­ber­na­to­ra… ksią­żę Go­li­cyn lu­bił lu­dzi o nie­za­leż­nym spo­so­bie my­śle­nia, zwłasz­cza je­że­li umie­li do­brze wy­sło­wić się w ję­zy­ku fran­cu­skim: ro­syj­skim ksią­żę wła­dał nie­szcze­gól­nie.

Wa­sil­czy­kow był o dzie­sięć lat star­szy od nas i za­dzi­wiał nas swy­mi prak­tycz­ny­mi uwa­ga­mi, zna­jo­mo­ścią spraw po­li­tycz­nych, fran­cu­skim kra­so­mów­stwem i żar­li­wym li­be­ra­li­zmem. Miał dużą wie­dzę, znał mnó­stwo szcze­gó­łów i przy­jem­nie i płyn­nie opo­wia­dał; sądy jego były do­bit­nie sfor­mu­ło­wa­ne, na wszyst­ko znaj­do­wał od­po­wiedź, radę i roz­wią­za­nie. Czy­tał wszyst­ko: nowe po­wie­ści, roz­pra­wy, pi­sma, wier­sze, a po­nad­to bar­dzo in­te­re­so­wał się zoo­lo­gią, pi­sał pro­jek­ty dla księ­cia i ukła­dał pla­ny ksią­żek dla dzie­ci.

Li­be­ra­lizm jego był naj­czyst­szej trój­barw­nej wody, le­we­go skrzy­dła, coś po­śred­nie­go mię­dzy Mau­gu­inem a ge­ne­ra­łem La­ma­rque.

W ga­bi­ne­cie jego wi­sia­ły por­tre­ty wszyst­kich re­wo­lu­cyj­nych zna­ko­mi­to­ści od Hamp­de­na i Ba­il­ly do Fie­schi i Ar­man­da Car­re­la. Pod tymi re­wo­lu­cyj­ny­mi iko­na­mi znaj­do­wa­ła się cała bi­blio­te­ka za­ka­za­nych ksią­żek. Szkie­let, kil­ka wy­pcha­nych pta­ków, wy­su­szo­nych am­fi­bii i mo­czo­nych wnętrz­no­ści do­da­wa­ły zbyt za­pal­ne­mu cha­rak­te­ro­wi jego ga­bi­ne­tu po­waż­ne­go ko­lo­ry­tu roz­my­ślań i kon­tem­pla­cji.

Z za­zdro­ścią po­dzi­wia­li­śmy jego do­świad­cze­nie i zna­jo­mość lu­dzi; jego sub­tel­ny i iro­nicz­ny spo­sób opo­no­wa­nia miał na nas duży wpływ. Pa­trzy­li­śmy na nie­go jak na re­wo­lu­cjo­ni­stę czy­nu, jak na męża sta­nu in spe.

Nie za­sta­łem Wa­sil­czy­ko­wa w domu. Po­przed­nie­go wie­czo­ra po­je­chał do mia­sta, by się zo­ba­czyć z księ­ciem; ka­mer­dy­ner jego po­wie­dział, że na pew­no wró­ci do domu za ja­kie pół­to­rej go­dzi­ny. Po­zo­sta­łem, by na nie­go za­cze­kać.

Wil­la, któ­rą zaj­mo­wał Wa­sil­czy­kow, była wspa­nia­ła. Ga­bi­net, w któ­rym cze­ka­łem, był ob­szer­ny, wy­so­ki i znaj­do­wał się au rez-de-chaus­sée; wiel­kie drzwi pro­wa­dzi­ły na ta­ras i do ogro­du. Dzień był upal­ny, z ogro­du do­la­ty­wał za­pach drzew i kwia­tów, dzie­ci z gło­śnym śmie­chem ba­wi­ły się przed do­mem. Bo­gac­two, do­sta­tek, dużo prze­strze­ni, słoń­ce i cień, kwia­ty i zie­leń… a w wię­zie­niu – cia­sno, dusz­no, ciem­no. Nie wiem, czy dłu­go tak sie­dzia­łem po­grą­żo­ny w gorz­kiej za­du­mie, gdy na­gle ka­mer­dy­ner sto­ją­cy na ta­ra­sie przy­wo­łał mnie z ja­kimś dziw­nym oży­wie­niem.

– Co się sta­ło? – za­py­ta­łem.

– Niech pan tu po­zwo­li i po­pa­trzy.

Nie chcąc go ura­zić, wy­sze­dłem na ta­ras i osłu­pia­łem. Całe pół­ko­le do­mów pło­nę­ło, jak gdy­by wszyst­kie za­czę­ły się pa­lić jed­no­cze­śnie. Po­żar sze­rzył się z nie­sły­cha­ną szyb­ko­ścią.

Po­zo­sta­łem na ta­ra­sie. Ka­mer­dy­ner pa­trzył na po­żar z ja­kąś ner­wo­wą sa­tys­fak­cją, do­ga­du­jąc:

– Świet­nie chwy­ta, ten dom na pra­wo też się za­pa­li, mu­so­wo się za­pa­li.

Po­żar ma w so­bie coś re­wo­lu­cyj­ne­go: kpi so­bie z wła­sno­ści, ni­we­lu­je ma­jąt­ki. Ka­mer­dy­ner zro­zu­miał to in­stynk­tow­nie.

Po pół go­dzi­nie czwar­ta część wid­no­krę­gu prze­sło­nię­ta już była dy­mem, czer­wo­nym u dołu, a sza­ro­czar­nym u góry. Tego dnia spło­nę­ło całe Le­for­to­wo. Był to po­czą­tek tych pod – pa­leń, któ­re po­wta­rza­ły się w cią­gu pię­ciu mie­się­cy; będę o nich jesz­cze mó­wił.

Wresz­cie przy­je­chał Wa­sil­czy­kow. Był w do­brym hu­mo­rze, sym­pa­tycz­ny i uprzej­my, opo­wia­dał mi o po­ża­rze, obok któ­re­go je­chał, i o po­wszech­nej fa­mie, któ­ra gło­si­ła, że to pod­pa­le­nie. Po­tem na wpół żar­tem do­dał:

– Pu­ga­czowsz­czy­zna, zo­ba­czy pan, że i nas z pa­nem to nie omi­nie, wbi­ją nas obu na pal…

– Ale – rze­kłem – za­nim nas wbi­ją na pal, boję się, aby nie uwią­za­no nas na łań­cu­chu. Czy pan wie, że dziś w nocy po­li­cja aresz­to­wa­ła Oga­rie­wa?

– Po­li­cja? Co pan po­wie?

– Po to do pana przy­je­cha­łem. Trze­ba coś za­ra­dzić, niech pan po­je­dzie do księ­cia i do­wie się, o co cho­dzi, niech pan wy­jed­na dla mnie po­zwo­le­nie zo­ba­cze­nia się z nim.

Nie otrzy­maw­szy od­po­wie­dzi spoj­rza­łem na nie­go i wy­da­ło mi się, że za­miast Wa­sil­czy­ko­wa wi­dzę jego star­sze­go bra­ta o twa­rzy oso­wia­łej, o ry­sach zre­zy­gno­wa­nych – wzdy­chał i był za­nie­po­ko­jo­ny.

– Co panu jest?

– A mó­wi­łem prze­cież, za­wsze panu mó­wi­łem, do cze­go to do­pro­wa­dzi… Tak, tak, tego na­le­ża­ło ocze­ki­wać i pro­szę bar­dzo – nie za­wi­ni­łem ani cia­łem, ani du­szą, a go­to­wi są i mnie wsa­dzić; to nie są żar­ty, wiem, co to ka­za­ma­ty.

– Czy po­je­dzie pan do księ­cia?

– Na mi­łość bo­ską, po co? Ra­dzę panu po przy­ja­ciel­sku: niech pan o Oga­rie­wie na­wet nie wspo­mi­na, niech pan żyje moż­li­wie jak naj­spo­koj­niej, bo w prze­ciw­nym ra­zie bę­dzie źle. Pan nie wie, ja­kie to są nie­bez­piecz­ne spra­wy; szcze­rze panu ra­dzę: niech pan się trzy­ma na ubo­czu; choć­by nie wiem jak pan za­bie­gał, Oga­rie­wo­wi pan nie po­mo­że, a sam pan wpad­nie. Oto czym jest sa­mo­władz­two – czyż ist­nie­je ja­kieś pra­wo, ja­kaś obro­na; czy są ad­wo­ka­ci, sę­dzio­wie?…

Tym ra­zem nie by­łem uspo­so­bio­ny do wy­słu­chi­wa­nia jego śmia­łych za­pa­try­wań i ostrych są­dów. Chwy­ci­łem ka­pe­lusz i od­je­cha­łem.

W domu za­sta­łem ogól­ne za­nie­po­ko­je­nie. Oj­ciec był na mnie zły za aresz­to­wa­nie Oga­rie­wa, a obec­ny już tu­taj Se­na­tor szpe­rał w mo­ich książ­kach i od­kła­da­jąc te, któ­re jego zda­niem były nie­bez­piecz­ne, da­wał wy­raz swe­mu nie­za­do­wo­le­niu.

Na sto­le zna­la­złem li­ścik od M. F. Or­ło­wa: za­pra­szał mnie na obiad. Czy cza­sem on nie mógł­by coś za­ra­dzić? Acz­kol­wiek do­świad­cze­nie dało mi już na­ucz­kę, lecz ku­pić nie ku­pić, po­tar­go­wać moż­na.

Mi­chał Fio­do­ro­wicz Or­łow był jed­nym z za­ło­ży­cie­li słyn­ne­go „So­ju­za Bła­go­dien­stwi­ja” i je­śli nie zna­lazł się na Sy­be­rii, to nie za­wdzię­czał tego so­bie, lecz swe­mu bra­tu, któ­ry cie­szył się szcze­gól­ną przy­chyl­no­ścią Mi­ko­ła­ja, po­nie­waż 14 grud­nia pierw­szy przy­cwa­ło­wał ze swo­ją gwar­dią kon­ną dla obro­ny pa­ła­cu Zi­mo­we­go. Or­ło­wa ze­sła­no do wła­snej wsi, a po kil­ku la­tach po­zwo­lo­no mu za­miesz­kać w Mo­skwie. Ży­jąc sa­mot­nie na wsi stu­dio­wał eko­no­mię po­li­tycz­ną i che­mię. Gdy spo­tka­łem się z nim po raz pierw­szy, mó­wił o no­wej no­men­kla­tu­rze che­micz­nej. U wszyst­kich ener­gicz­nych lu­dzi, za­bie­ra­ją­cych się do ja­kiejś na­uki w póź­nym wie­ku, zja­wia się po­ciąg do prze­sta­wia­nia me­bli i rzą­dze­nia się we­dług swe­go wi­dzi mi się. Jego no­men­kla­tu­ra była bar­dziej skom­pli­ko­wa­na od ogól­nie przy­ję­tej fran­cu­skiej. Chcia­łem zwró­cić na sie­bie jego uwa­gę i sto­su­jąc cap­ta­tio be­ne­vo­len­tiae za­czą­łem do­wo­dzić, że jego no­men­kla­tu­ra jest do­bra, jed­nak­że daw­na lep­sza.

Or­łow tro­chę po­dy­sku­to­wał, lecz po­tem zgo­dził się z tym.

Moja ko­kie­te­ria od­nio­sła sku­tek, od tego cza­su by­łem z nim w bli­skich sto­sun­kach. Wi­dział we mnie do­brze za­po­wia­da­ją­ce­go się mło­dzień­ca, ja zaś w nim – we­te­ra­na na­szych po­glą­dów, przy­ja­cie­la na­szych bo­ha­te­rów, szla­chet­ne zja­wi­sko w obec­nym ży­ciu.

Bied­ny Or­łow po­dob­ny był do lwa w klat­ce. Wszę­dzie obi­jał się o kra­ty, nig­dzie nie znaj­do­wał prze­strze­ni ani pra­cy, a pra­gnie­nie czy­nu po­że­ra­ło go.

Po upad­ku Fran­cji nie­jed­no­krot­nie spo­ty­ka­łem tego ro­dza­ju lu­dzi, któ­rzy opa­no­wa­ni po­trze­bą dzia­łal­no­ści po­li­tycz­nej nie umie­li się zna­leźć w czte­rech ścia­nach swe­go ga­bi­ne­tu lub w ży­ciu ro­dzin­nym. Tacy nie umie­ją być sami; w sa­mot­no­ści opa­no­wu­je ich hi­po­chon­dria, sta­ją się ka­pry­śni, kłó­cą się z reszt­ką po­zo­sta­łych przy­ja­ciół, wszę­dzie do­pa­tru­ją się skie­ro­wa­nych prze­ciw­ko so­bie in­tryg i sami je za­czy­na­ją knuć, by ujaw­nić, kto wy­ko­pał pod nimi nie­ist­nie­ją­ce doł­ki.

Jak po­wie­trze po­trzeb­ni im są wi­dzo­wie i sce­na; na sce­nie są do­praw­dy bo­ha­te­ra­mi i znio­są to, co wy­da­je się być nie do znie­sie­nia. Nie­zbęd­ny im jest ha­łas, grzmo­ty, ło­skot, mu­szą wy­gła­szać mowy, sły­szeć pro­te­sty wro­gów, po­trzeb­na im jest pod­nie­ta wal­ki, go­rącz­ka nie­bez­pie­czeń­stwa; bez tych nar­ko­ty­ków nu­dzą się, więd­ną, za­nie­dbu­ją się, sta­ją się ocię­ża­li, usi­łu­ją się z tego wy­rwać i po­peł­nia­ją błę­dy. Ta­kim jest Le­dru-Rol­lin, któ­ry, na­wia­sem mó­wiąc, na­wet z twa­rzy przy­po­mi­na Or­ło­wa, zwłasz­cza od­kąd za­pu­ścił wąsy.

Był on bar­dzo uro­dzi­wy; wy­so­ka po­stać, szla­chet­na po­sta­wa, pięk­ne i mę­skie rysy, cał­ko­wi­cie wy­ły­sia­ła czasz­ka, a wszyst­ko to har­mo­nij­nie po­łą­czo­ne do­da­wa­ło jego po­wierz­chow­no­ści nie­od­par­te­go uro­ku. Po­pier­sie jego to pen­dant do po­pier­sia A. P. Jer­mo­ło­wa, któ­re­mu za­chmu­rzo­ne, kwa­dra­to­we czo­ło, na­miot si­wych wło­sów i spoj­rze­nie prze­szy­wa­ją­ce dal przy­da­wa­ły ta­kiej sa­mej pięk­no­ści ste­ra­ne­go w bi­twach wo­dza, jaką wi­dzia­ła Ma­ria Ko­czu­bej w Ma­ze­pie za­ko­chaw­szy się w nim.

Or­łow z nu­dów nie wie­dział, co ze sobą po­cząć. Pró­bo­wał pro­wa­dzić fa­bry­kę krysz­ta­łów, w któ­rej wy­ra­bia­no śre­dnio­wiecz­ne wi­tra­że, przy czym kosz­ty wła­sne prze­wyż­sza­ły cenę, za jaką je sprze­da­wał; za­brał się też do pi­sa­nia książ­ki „O kre­dy­cie”. Nie, nie tam rwa­ło się jego ser­ce, lecz nie było in­ne­go wyj­ścia. Lew ska­za­ny był na bez­czyn­ne włó­cze­nie się mię­dzy Ar­ba­tem a Ba­sman­ną, nie wa­żąc się na­wet po­pu­ścić cu­gli swe­mu ję­zy­ko­wi.

Od­czu­wa­ło się nie­sły­cha­ny żal na wi­dok Or­ło­wa, usi­łu­ją­ce­go stać się uczo­nym i teo­re­ty­kiem. Miał ja­sny i świet­ny umysł, lecz ab­so­lut­nie nie spe­ku­la­tyw­ny, a tym­cza­sem plą­tał się w róż­nych przez sie­bie wy­na­le­zio­nych sys­te­mach na te­ma­ty daw­no już zna­ne, jak na przy­kład no­men­kla­tu­ra che­micz­na. Wszyst­ko, co było abs­trak­cją, zde­cy­do­wa­nie mu się nie uda­wa­ło, po­mi­mo to za­wzię­cie zaj­mo­wał się me­ta­fi­zy­ką.

Nie­ostroż­ny, nie­po­wścią­gli­wy w wy­ra­ża­niu się, sta­le po­peł­niał błę­dy; po­rwa­ny pierw­szym wra­że­niem, któ­re za­wsze ce­cho­wa­ła ry­cer­ska szla­chet­ność, na­gle przy­po­mi­nał so­bie swo­ją sy­tu­ację i za­wra­cał w po­ło­wie dro­gi. Te dy­plo­ma­tycz­ne kontr­mar­sze nie uda­wa­ły mu się jesz­cze bar­dziej niż me­ta­fi­zy­ka i no­men­kla­tu­ra; plą­cząc się w je­den po­stro­nek, plą­tał się w dwa, trzy, sta­ra­jąc się z nich uwol­nić. Besz­ta­no go za to; lu­dzie tak są po­wierz­chow­ni i roz­tar­gnie­ni, że wię­cej zwa­ża­ją na sło­wa ani­że­li na czy­ny i wię­cej przy­wią­zu­ją wagi do po­szcze­gól­nych błę­dów niż do ca­ło­kształ­tu cha­rak­te­ru. Z na­cią­gnię­te­go re­gu­lu­sow­skie­go punk­tu wi­dze­nia nie ma tu co wi­nić czło­wie­ka – wi­nić na­le­ży po­nu­re śro­do­wi­sko, w któ­rym każ­de szla­chet­ne uczu­cie prze­my­ca­ne jest jak kon­tra­ban­da pod połą i przy za­mknię­tych drzwiach; a je­śliś od­wa­żył się na gło­śne sło­wo, to przez cały dzień tyl­ko o tym my­ślisz, czy pręd­ko przyj­dzie po­li­cja…

Na obie­dzie było wie­le go­ści. Wy­pa­dło mi sie­dzieć obok ge­ne­ra­ła Ra­jew­skie­go, bra­ta żony Or­ło­wa. Ra­jew­ski był rów­nież w nie­ła­sce od 14 grud­nia; syn sław­ne­go N. N. Ra­jew­skie­go już jako chło­pak czter­na­sto­let­ni wraz ze swym bra­tem to­wa­rzy­szył ojcu pod Bo­ro­di­nem; umarł póź­niej na Kau­ka­zie wsku­tek ran. Opo­wie­dzia­łem mu o Oga­rie­wie i za­py­ta­łem, czy Or­łow mógł­by i czy chciał­by coś dla nie­go uczy­nić.

Twarz Ra­jew­skie­go za­chmu­rzy­ła się, lecz nie był to wy­raz płacz­li­wej oba­wy o sie­bie, któ­rą wi­dzia­łem tego rana, lecz ja­kaś mie­sza­ni­na gorz­kich wspo­mnień i wstrę­tu.

– Nie ma tu co chcieć lub nie chcieć – od­rzekł – tyl­ko wąt­pię, czy Or­łow bę­dzie mógł wie­le zdzia­łać; niech pan po obie­dzie przej­dzie do ga­bi­ne­tu, przy­pro­wa­dzę go tam. A więc – do­dał po chwi­lo­wym mil­cze­niu – przy­szła ko­lej na was: ot­chłań ta wszyst­kich wcią­gnie.

Wy­py­taw­szy mnie Or­łow na­pi­sał list do księ­cia Go­li­cy­na pro­sząc o wi­dze­nie.

– Ksią­żę – po­wie­dział mi – jest czło­wie­kiem przy­zwo­itym: je­śli nic nie zro­bi, to przy­najm­niej po­wie praw­dę.

Po­je­cha­łem na­stęp­ne­go dnia po od­po­wiedź. Ksią­żę Go­li­cyn po­wie­dział, że Oga­riew zo­stał aresz­to­wa­ny z naj­wyż­sze­go roz­ka­zu, że wy­zna­czo­no ko­mi­sję śled­czą i że bez­po­śred­nim po­wo­dem była ja­kaś uczta 24 czerw­ca, na któ­rej śpie­wa­no gor­szą­ce pie­śni. Nic nie mo­głem z tego zro­zu­mieć: tego dnia były imie­ni­ny mego ojca, cały dzień spę­dzi­łem w domu, a Oga­riew był u nas.

Po­że­gna­łem Or­ło­wa z cięż­kim ser­cem; rów­nież i on czuł się kiep­sko; gdy po­da­łem mu rękę, wstał, uści­snął mnie, moc­no przy­gar­nął do sze­ro­kiej pier­si i po­ca­ło­wał.

Jak gdy­by czuł, że na dłu­go się roz­sta­je­my.

Póź­niej wi­dzia­łem go tyl­ko jesz­cze raz, do­pie­ro po sze­ściu la­tach. Gasł. Wy­raz cier­pie­nia, za­my­śle­nia i ja­kaś nowa kan­cia­stość twa­rzy zdu­mia­ły mnie; był smut­ny, czuł, jak or­ga­nizm jego nisz­cze­je, wie­dział o ka­ta­stro­fie ma­jąt­ko­wej i nie wi­dział wyj­ścia. Po dwóch mie­sią­cach umarł – do­stał skrze­pu krwi w ży­łach.

…W Lu­cer­nie jest zdu­mie­wa­ją­cy po­mnik wy­ku­ty przez Thor­wald­se­na w dzi­kiej ska­le. We wgłę­bie­niu leży umie­ra­ją­cy lew; jest śmier­tel­nie ran­ny, krew ciek­nie mu z rany, w któ­rej ster­czy uła­mek strza­ły; mo­car­ny łeb po­ło­żył na łapę, ję­czy, spoj­rze­nie jego wy­ra­ża nie­zno­śny ból; do­ko­ła pust­ka, u dołu staw; wszyst­ko to prze­sło­nię­te gó­ra­mi, drze – wami i zie­le­nią; prze­chod­nie idą nie do­my­śla­jąc się, że umie­ra tu­taj król zwie­rząt.

Pew­ne­go razu, dłu­go sie­dząc na ław­ce na­prze­ciw­ko ka­mien­ne­go mę­czen­ni­ka, na­gle przy­po­mnia­łem so­bie moją ostat­nią wi­zy­tę u Or­ło­wa…

W po­wrot­nej dro­dze od Or­ło­wa do domu prze­jeż­dża­łem obok sie­dzi­by obe­rpo­lic­maj­stra i wpa­dło mi do gło­wy po­pro­sić go otwar­cie o wi­dze­nie się z Oga­rie­wem.

Nig­dy przed­tem nie zda­rzy­ło mi się by­wać u żad­nej oso­by z po­li­cji. Mu­sia­łem dłu­go cze­kać, wresz­cie obe­rpo­lic­maj­ster wy­szedł.

Moje za­py­ta­nie zdzi­wi­ło go.

– Co pana do tego skła­nia, by pro­sić o to wi­dze­nie?

– Oga­riew jest moim krew­nym.

– Krew­nym? – za­py­tał pa­trząc mi pro­sto w oczy. Nie da­wa­łem od­po­wie­dzi, lecz rów­nież pa­trza­łem jego eks­ce­len­cji pro­sto w oczy.

– Ze­zwo­le­nia panu dać nie mogę – po­wie­dział – pań­ski krew­ny jest au se­cret. Bar­dzo ża­łu­ję!

…Nie­pew­ność i bez­czyn­ność były za­bój­cze. W mie­ście nie było pra­wie ni­ko­go z przy­ja­ciół, to­też ab­so­lut­nie ni­cze­go nie moż­na się było do­wie­dzieć. Zda­wa­ło się, że po­li­cja o mnie za­po­mnia­ła lub omi­nę­ła mnie. Było mi ogrom­nie smut­no. Lecz gdy już całe nie­bo prze­sło­ni­ły sza­re chmu­ry i zbli­ża­ła się noc ze­sła­nia i wię­zie­nia, padł na mnie ja­sny pro­mień.

Kil­ka słów peł­nych głę­bo­kiej sym­pa­tii, wy­po­wie­dzia­nych przez sie­dem­na­sto­let­nią dziew­czy­nę, któ­rą uwa­ża­łem za dziec­ko, wskrze­si­ło mnie.

Po raz pierw­szy w mym opo­wia­da­niu zja­wia się ko­bie­ca po­stać… a zresz­tą tyl­ko ta Jed­na zja­wi­ła się w cią­gu ca­łe­go mego ży­cia.

Prze­lot­ne, mło­dzień­cze, wio­sen­ne i nie­po­ko­ją­ce du­szę mi­łost­ki zbla­dły, zni­kły przed nią jak ob­ra­zy za mgłą; żad­ne nowe nie po­ja­wi­ły się.

Spo­tka­li­śmy się na cmen­ta­rzu. Sta­ła opar­ta o na­gro­bek i mó­wi­ła o Oga­rie­wie. Przy­nio­sło mi to uko­je­nie.

– Do ju­tra – po­wie­dzia­ła i po­da­ła mi rękę uśmie­cha­jąc się przez łzy.

– Do ju­tra – od­rze­kłem… i dłu­go pa­trza­łem na jej zni­ka­ją­cą po­stać.

Mia­ło to miej­sce dzie­więt­na­ste­go lip­ca 1834 roku.ROZ­DZIAŁ II

Aresz­to­wa­nie. – Rze­tel­ny. – Kan­ce­la­ria cyr­ku­łu Pre­czy­stień­skie­go. – Sąd pa­triar­chal­ny.

…„Do ju­tra”, po­wta­rza­łem za­sy­pia­jąc… Było mi na du­szy nie­zwy­kle lek­ko i do­brze.

Oko­ło dru­giej w nocy obu­dził mnie ka­mer­dy­ner ojca; był nie­ubra­ny i wy­stra­szo­ny.

– Pro­si pana ja­kiś ofi­cer.

– Jaki ofi­cer?

– Nie wiem.

– Ale ja wiem – po­wie­dzia­łem mu i na­rzu­ci­łem na sie­bie szla­frok.

W drzwiach sa­lo­nu sta­ła ja­kaś po­stać otu­lo­na w woj­sko­wy płaszcz; przy oknie wi­dać było bia­ły pió­ro­pusz, z tyłu wid­nia­ły jesz­cze ja­kieś twa­rze, doj­rza­łem ko­zac­ką czap­kę.

Był to po­lic­maj­ster Mil­ler.

Po­wie­dział mi, że z roz­ka­zu woj­sko­we­go ge­ne­rał-gu­ber­na­to­ra, któ­ry trzy­mał w ręku, musi obej­rzeć moje pa­pie­ry. Przy­nie­sio­no świe­ce. Po­lic­maj­ster wziął moje klu­cze; dziel­ni­co­wy i po­rucz­nik za­czę­li grze­bać w książ­kach i w bie­liź­nie. Po­lic­maj­ster za­jął się pa­pie­ra­mi; wszyst­ko wy­da­wa­ło mu się po­dej­rza­ne, wszyst­ko od­kła­dał i na­gle, zwra­ca­jąc się do mnie, rzekł:

– Po­pro­szę, by się pan tym­cza­sem ubrał; pan ze mną po­je­dzie.

– Do­kąd? – za­py­ta­łem.

– Do cyr­ku­łu Pre­czy­stień­skie­go – od­rzekł po­lic­maj­ster uspo­ka­ja­ją­cym gło­sem.

– A póź­niej?

– Poza tym w roz­ka­zie ge­ne­rał-gu­ber­na­to­ra nic nie jest po­wie­dzia­ne.

Za­czą­łem się ubie­rać.

Tym­cza­sem wy­stra­szo­na służ­ba obu­dzi­ła moją mat­kę; po­bie­gła ze swo­jej sy­pial­ni do mego po­ko­ju, lecz w drzwiach mię­dzy ba­wial­nią a sa­lo­nem za­trzy­mał ją ko­zak. Krzyk­nę­ła, drgną­łem i skie­ro­wa­łem się tam. Po­lic­maj­ster po­rzu­cił prze­glą­da­nie pa­pie­rów i wy­szedł za mną do sa­lo­nu. Prze­pro­sił mat­kę, prze­pu­ścił ją, zbesz­tał ko­za­ka, któ­ry nie był wi­nien, i wró­cił do pa­pie­rów.

Po­tem wszedł oj­ciec. Był bla­dy, lecz usi­ło­wał za­cho­wać spo­koj­ną po­sta­wę. At­mos­fe­ra sta­wa­ła się cięż­ka. Mat­ka sie­dzia­ła w ką­cie i pła­ka­ła. Oj­ciec mó­wił z po­lic­maj­strem o obo­jęt­nych spra­wach, lecz głos jego drżał. Ba­łem się, że nie wy­trzy­mam tego à la lon­gue, a nie chcia­łem, by dziel­ni­co­wi mie­li sa­tys­fak­cję wi­dząc, że pła­czę.

Po­cią­gną­łem po­lic­maj­stra za rę­kaw.

– Jedź­my!

– Jedź­my – rzekł z ra­do­ścią.

Oj­ciec wy­szedł z po­ko­ju i po chwi­li wró­cił; przy­niósł me­da­lio­nik, po­wie­sił mi go na szyi i po­wie­dział, że oj­ciec jego umie­ra­jąc po­bło­go­sła­wił go nim. By­łem wzru­szo­ny; re­li­gij­ny ten po­da­ru­nek dał mi po­znać, do ja­kie­go stop­nia sta­ru­szek był prze­stra­szo­ny i wstrzą­śnię­ty. Uklę­kłem, gdy mi go wkła­dał; pod­niósł mnie, uści­snął i po­bło­go­sła­wił.

Na me­da­lio­ni­ku wid­nia­ła zro­bio­na z ema­lii od­cię­ta gło­wa Jana Chrzci­cie­la na ta­le­rzu. Cóż to mia­ło ozna­czać: przy­kład, radę czy prze­po­wied­nię, nie wiem, lecz by­łem prze­ję­ty tre­ścią tego wi­ze­run­ku.

Mat­ka była pra­wie nie­przy­tom­na.

Cała cze­ladź od­pro­wa­dza­ła mnie na dół po scho­dach ze łza­mi w oczach, ca­ło­wa­no mnie po rę­kach – za ży­cia by­łem obec­ny na swo­im po­grze­bie; po­lic­maj­ster spo­sęp­niał i za­czął przy­na­glać.

Gdy­śmy wy­szli za bra­mę, ze­brał swych pod­ko­mend­nych; asy­sto­wa­ło mu czte­rech ko­za­ków, dwóch dziel­ni­co­wych i dwóch po­li­cjan­tów.

– Czy po­zwa­la mi pan pójść do domu? – za­py­tał po­lic­maj­stra bro­da­ty czło­wiek, sie­dzą­cy przed bra­mą.

– Idź – po­wie­dział mu Mil­ler.

– Cóż to za je­den? – za­py­ta­łem wsia­da­jąc do do­roż­ki.

– „Rze­tel­ny”. Wie pan prze­cież, że bez „rze­tel­ne­go” po­li­cji nie wol­no wcho­dzić do domu!

– Czy dla­te­go zo­sta­wi­li­ście go przed bra­mą?

– Czcza for­mal­ność! Nie­po­trzeb­nie prze­rwa­no czło­wie­ko­wi sen! – ode­zwał się Mil­ler.

Po­je­cha­li­śmy w asy­ście dwóch kon­nych ko­za­ków.

W cyr­ku­le nie było dla mnie od­dziel­ne­go po­ko­ju. Po­lic­maj­ster ka­zał zo­sta­wić mnie do rana w kan­ce­la­rii. Sam mnie tam za­pro­wa­dził, rzu­cił się na fo­tel i, zie­wa­jąc ze zmę­cze­nia, mruk­nął:

– Prze­klę­ta służ­ba; na wy­ści­gach by­łem od trze­ciej go­dzi­ny, no i z pa­nem prze­ma­ru­dzi­łem do rana – chy­ba już jest czwar­ta, a ju­tro o dzie­wią­tej mu­szę po­je­chać z ra­por­tem. Do wi­dze­nia – do­dał po chwi­li i wy­szedł.

Pod­ofi­cer za­mknął mnie na klucz mó­wiąc, że je­śli będę cze­goś po­trze­bo­wał, to mogę za­stu­kać do drzwi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: