Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na posterunku: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na posterunku: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 313 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

W ma­łem mia­stecz­ku po­wia­to­wem, zwy­kle, z je­dy­nym wy­jąt­kiem dni tar­go­wych, ci­chem, spo­koj­nem, sen­nem, za­pa­no­wał w go­rą­cy ra­nek wrze­śnio­wy nie­zwy­kły ruch i gwar. Zwłasz­cza świat ku­piec­ki, zło­żo­ny w dzie­wię­ciu dzie­sią­tych czę­ściach z ży­dów był żywo za­nie­po­ko­jo­ny, a kup­cy, nie­zmier­nie za­ję­ci, bez cza­pek i wierzch­nich ubrań, to krzy­kli­wie roz­ma­wia­li z bliż­szy­mi i dal­szy­mi są­sia­da­mi, sto­jąc na pro­gach swych skle­pów, to znów go­rącz­ko­wo bie­gli do dal­sze­go są­sia­da, aże­by za­się­gnąw­szy in­for­ma­cyi wra­cać pę­dem do swe­go skle­pu, w któ­rym cała ro­dzi­na była za­ję­ta pa­ko­wa­niem to­wa­rów w paki i becz­ki.

Gwar ten i ha­łas nie prze­szka­dzał ku­rom i gę­siom ży­dow­skim że­ro­wać z ca­łym spo­ko­jem na ryn­ku i prze­szu­ki­wać na nowo reszt­ki plew, sło­my i gno­ju po oneg­daj­szy­ni tar­gu, a i świ­nie przed­miesz­czan prze­rzu­ca­ły ry­ja­mi sta­re i nowe kupy bło­ta, kła­dąc się dla ochło­dy w ka­łu­żach nig­dy nie za­sy­cha­ją­cych.

Na­gle, któ­ryś z kup­ców na­roż­nych krzyk­nął na cały głos:

– Su­dia en­tloj­fen! – co w zwy­kłym ję­zy­ku zna­czy, że sę­dzia uciekł.

Ten pi­skli­wy wrzask za­nie­po­ko­ił ko­gu­ta i wy­dał ostry, gar­dło­wy od­zew na bacz­ność dla kur, któ­re za­gda­ka­ły. Gęsi z fleg­mą so­bie wła­ści­wą spoj­rza­ły jed­nem okiem w stro­nę gło­su, na­to­miast świ­nie, na­wy­kłe do wrza­sków i klątw, za­cho­wa­ły się zu­peł­nie bier­nie.

Jed­nak na kup­cach wia­do­mość ta zro­bi­ła wiel­kie wra­że­nie i z róż­nych stron ode­zwa­ły się za­nie­po­ko­jo­ne gło­sy:

– Wus ist?… Hörst dy?… Aj! ge­schwind!… Aj, ge­wałt!

Joj­na Ber­glauf, któ­ry mie­wał czę­ste, cho­ciaż nie­win­ne w po­ję­ciu ku­piec­kiem za­tar­gi z sę­dzią, o li­chwę, fał­szo­wa­nie trun­ków i ety­kiet, nie­rze­tel­ną wagę i mia­rę, wy­szedł w lej­bi­ku przed swój sklep i pa­trząc swe­mi wy­pu­kłe­mi, nie­bie­ska­we­mi, do­bro­dusz­ne­mi oczy­ma w stro­nę Szlo­my Gut­gel­da, zwia­stu­na uciecz­ki sę­dzie­go, za­wo­łał:

– Szlo­ma, wus ist mit bu­ma­ges?

Nie­po­kój jego o akta są­do­we, czy­li mó­wiąc po ga­li­cyj­skiu o „ka­wał­ki” z po­wo­du nie­za­koń­czo­nych spraw był zu­peł­nie uspra­wie­dli­wio­ny. Szlo­ma też dpo­wie­dział na­tych­miast:

– Bu­ma­gi hat su­dia mit­ge­nom­men. Joj­na uśmiech­nął się, bo wy­jazd sę­dzie­go z ak­ta­mi zna­czy za­wsze dłuż­szą zwło­kę w pro­ce­sach.

Wśród tej go­rącz­ki wy­róż­niał się względ­nym spo­ko­jem sta­ry Lej­zor We­spen­milch, wła­ści­ciel naj­pierw­sze­go skle­pu ko­lo­nial­ne­go w mia­stecz­ku. Wpraw­dzie i u nie­go ro­dzi­na i pry­kasz­czy­ki ukła­da­li to­war w paki, ale sam Lej­zor nie do­tknął się ni­cze­go pal­cem, ku­rzył faj­kę, gła­dził dłu­gą, siwą bro­dę i sie­dział spo­koj­nie na zy­dlu przed skle­pem.

– Co jest, Lej­zor? – spy­tał go są­siad.

– Nu, co ma być? – pyk­nął z faj­ki dym i lek­ko splu­nął.

– Jak­to? A to­war?

– On się pa­ku­je, co mogę wię­cej?

– Nu, a wy Lej­zor, zo­sta­je­cie?

– A co mam ro­bić?

– Wy tak mó­wi­cie, jak­by­ście wsta­li po sza­ba­sie – zgor­szył się są­siad – czy nie wie­cie, że na­czel­nik po­wia­tu uje­chał, ka­zna­czej tak­że… na­czel­nik stra­ży uciekł w nocy ra­zem z po­pem… przed ad­junk­tem stoi wóz spa­ko­wa­ny… Was­ser­kot je­dzie do gu­ber­nii, – wska­zał na sklep ga­lan­te­ryj­ny, – nu, a co z wami? co my­śli­cie?

– Co tu my­śleć? – uśmiech­nął się iro­nicz­nie, – na­czel­nik je­den uciekł, na­czel­nik dru­gi uciekł, ka – zna­czej uciekł, pop uciekł; a wie­cie wy, Du­wi­del, dla­cze­go oni ucie­ka­ją?

– Co nie mam wie­dzieć? – za­śmiał się Duwi – del, – każ­de dziec­ko wie, że oni ucie­ka­ją ze stra­chu, czy nie tak?

– Du­wi­del, czy my­śli­cie, że ja się nie boję? Czy ja nie wiem, że wy tak­że ma­cie strach? Nu, a dla­cze­go ja nie ucie­kam, ani wy?

– Może ja wiem, ale dla­cze­go wy, Lej­zor, nie ma­cie po­wie­dzieć?

– A wie­cie, Du­wi­del, kto za­wsze ucie­ka?

– Nu?

– Za­wsze pierw­szy ucie­ka zło­dziej i czy wasz de­li­kat­ny ro­zum już wie, dla­cze­go oni ucie­kli?

– Aj, Lej­zor, wa­sze sło­wo, to zło­to, to samo, czy­ste zło­to.

Tę in­te­re­su­ją­cą roz­mo­wę prze­rwał nie­mi­le od­głos ga­lo­pu ko­nia w ulicz­ce. I po­waż­ny Lej­zor i Du­wi­del tro­chę się za­stra­szy­li, i obej­rze­li się za miej­scem schro­nie­nia. Uspo­ko­ili się jed­nak na wi­dok współ­wy­znaw­cy, któ­ry bez czap­ki, bi­jąc chu­dą szka­pę prę­tem, za­je­chał na ry­nek mia­stecz­ka.

Na­tych­miast ob­stą­pi­li go kup­cy, ich żony, dzie­ci, i pod­niósł się wiel­ki gwar py­tań:

– Wus ist?… Wus hört man?… Wo­her kimst?… Hast dy ge­se­hen?…. Wa­rum sugst ni­scht?… Icek, sug!

Icek, pach­ciarz krów z dwo­ru wiej­skie­go, do­staw­ca mle­ka dla mia­stecz­ka, niz­ki blon­dyn sil­nie pie­go­wa­ty, ze spryt­ne­mi, zie­lon­ko­wa­te­mi ocza­mi, pa­trzą­ce­mi zy­zem, zsu­nął się ze swej szka­py, ode­tchnął głę­bo­ko i rzekł:

– Schojn!

Zro­zu­mie­li snąć słu­cha­cze zna­cze­nie sło­wa: „już”! bo tro­chę się zmie­sza­li i jak­by spo­waż­nie­li ale nie­mal rów­no­cze­śnie za­rzu­co­no Icka py­ta­nia­mi:

– Wus hört man in Kiel­ce?… Wus ist in Bo­dzen­tyn?…

Na wszyst­kie te py­ta­nia Icek od­po­wie­dział z cięż­kiem wes­tchnie­niem:

– Ał­łes ver­fał­łen: Brojt, Kru­pes, Thee, Ka­fee, Zuc­ker und bez­ult mit Kwit­kes.

– Hast ge­wi­dzi­wet die Po­la­ken? – spy­tał go po­waż­nie Lej­zor.

Na­sta­ła chwi­la ocze­ki­wa­nia, a Icek pa­trząc po obec­nych rze­ki uro­czy­ście:

– Schojn!

W tej chwi­li do gro­ma­dy ży­dów zbli­ży­li się dok­tor i ap­te­karz rów­nie za­nie­po­ko­je­ni, jak i kup­cy, a dok­tor, któ­ry sły­szał py­ta­nie Lej­zo­ra i od­po­wiedź Icka, prze­mó­wił:

– Icek, gdzie ich wi­dzia­łeś?

– Gdzie ja miał wi­dzieć? W Kiel­cach. Oni je­cha­li i po­pa­sa­li ko­nie w karcz­mie.

– Dużo ich było?

– Czy ja wiem? Oni mó­wi­li, że dużo idzie, może sto… może ty­siąc… czy ja wiem?

– I jak wy­glą­da­ją? – wmie­szał się ap­te­karz, – czy kon­ni­ca? czy pie­cho­ta?

– jak oni wy­glą­da­ją? Nu, woj­sko, mają sza­ble, ge­we­ry, co tu dużo ga­dać? Pan ap­te­karz sam ich zo­ba­czy, ich tyl­ko co nie wi­dać.

Kup­cy do­wie­dziaw­szy się… że woj­sko pol­skie jest tak bliz­ko, roz­bie­gli się po skle­pach i wraz roz­le­gły się ude­rze­nia młot­ków i sie­kier przy za­bi­ja­niu gwoź­dzia­mi pak i be­czek.

W nie­dłu­gim cza­sie ry­nek mia­stecz­ka był na pól ob­umar­ły. Znacz­na ilość skle­pi­ków była za­mknię­ta na głu­cho, a z po­zo­sta­łych, na pół otwar­tych, wy­glą­da­ły od cza­su do cza­su prze­stra­szo­ne twa­rze kup­ców, z oczy­ma nie­spo­koj­ne­mi, szpie­gu­ją­ce­mi, a wiel­kie od­sta­ją­ce uszy na­słu­chi­wa­ły tu­po­tu koni, tur­ko­tu wo­zów i cza­to­wa­ły na od­gło­sy zbli­ża­ją­ce­go się woj­ska.

Na­resz­cie oko­ło go­dzi­ny je­de­na­stej wje­cha­ła na ry­nek kłu­sem szpi­ca stra­ży przed­niej, zło­żo­na z trzech uła­nów, chłop­ców mło­dych i we­so­łych.

Na ryn­ku prócz prze­stra­szo­nych kur i gęsi nie było na ra­zie ni­ko­go. Uła­ni roz­glą­da­li się wo­ko­ło, a je­den z nich mło­dy bru­ne­cik, spo­strze­gł­szy żyda w drzwiach skle­pu, za­wo­łał:

– Hej, pa­nie ku­piec, chodź pan tu­taj! We­zwa­ny znikł w głę­bi skle­pu, ale po chwi­li znów się wy­chy­lił, a ułan pod­je­chaw­szy rzekł ze śmie­chem:

– Nie bój się! Nie zje­my cię!

– Pew­noś twar­dy i ły­ko­wa­ty, – za­śmiał się dru­gi ułan.

– Czy są tu Mo­ska­le? – spy­tał bru­ne­cik.

– A to mają być? te zbó­je i ra­bu­śni­ki… Niech ich moje oczy nie wi­dzą.

Do­brze; ale je­śli ich znaj­dzie­my, bę­dziesz wi­siasł, rzekł su­ro­wo ułan.

– Dla­cze­go za­raz wie­szać? – prze­ra­ził się żyd, – ja wiem, że uciekł na­czel­nik po­wia­tu, ka­zna­czej, na­czel­nik stra­ży, pop. ale może któ­ry się scho­wał, czy ja wiem?

– Ja się py­tam o woj­sko, o ko­za­ków, straż­ni­ków, a nie o popa.

–- Ja­kie woj­sko? Tu nie było żad­ne­go woj­ska, ani ko­za­ków.

Ta spo­koj­na roz­mo­wa ośmie­li­ła in­nych ży­dów i ostroż­nie wy­ła­zi­li ze skle­pów i bram, za­wsze go­to­wi do ukry­cia się. W oknach nie­licz­nych ka­mie­nic po­ka­za­ły się twa­rze za­cie­ka­wio­nych ko­biet i dzie­ci.

Do uła­nów zbli­żył się z miej­ska ubra­ny męż­czy­zna i spy­tał:

– O czem pa­no­wie chce­cie wie­dzieć?

– Czy są Mo­ska­le? – od­rzekł ułan.

– To całe psiar­stwo ucie­kło na samą wieść zbli­ża­nia się pa­nów.

– Wszy­scy?

– Przy­pusz­czam, że tak, bo po­dob­no taki roz­kaz przy­szedł z gu­ber­nii.

Ko­men­dant szpi­cy wy­słał uła­na z wia­do­mo­ścią o uciecz­ce Mo­ska­li do stra­ży przed­niej, i spy­tał o re­stau­ra­cyę.

– Była tu kuch­nia ka­to­lic­ka w klub mo­skiew­skim, ale re­stau­ra­tor uciekł, do­sta­nie­cie pa­no­wie chy­ba w ho­te­lu ży­dow­skim – wska­zał na pię­tro­wą ka­mie­ni­cę z szum­nym ty­tu­łem: „Ho­tel eu­ro­pej­ski”..

Go­spo­darz żyd oświad­czył, a na­wet przy­siągł, że wszyst­ko za­bra­li mu Mo­ska­le i że sam nie ma co jeść. Tę samą od­po­wiedź otrzy­my­wa­li uła­ni w pi­wiar­ni i w li­chej re­stau­ra­cyi ży­dow­skiej.

– Chy­ba u księ­dza się po­ży­wi­my – za­pro­po­no­wał je­den z uła­nów – bo je­stem wście­kle głod­ny.

– I ja tak­że, – przy­znał się dru­gi, ale za­nim uda­li się do ple­ba­nii, po­sły­sze­li dziar­ską pio­sen­kę chó­ral­ną:

„Bę­dzie woj­na z Mo­ska­la­mi

Pan ko­men­dant pój­dą z nami

Da­lej bra­cia wraz!

Od sa­mej War­sza­wy, aż do Pe­ters­bur­ga

Za Mo­ska­la­mi marsz, marsz, marsz!"

– Za­cze­kaj­my, idą nasi; – i sto­jąc przy ko­niach cze­ka­li.

Środ­kiem uli­cy szedł plu­ton strzel­ców mło­dych, z piosn­ką na ustach, spo­glą­da­ją­cych we­so­ło i swam­ło­dzi chłop­cy i dziew­czę­ta, wraż­li­wi na ryt­micz­ną pio­sen­kę pol­ską, na wi­dok mło­dych strzel­ców, po­wol­nie na nie­licz­ną pu­blicz­ność, któ­ra sta­nę­ła na tro­tu­arach.

Twa­rze wi­dzów zdra­dza­ły pew­ne zdzi­wie­nie i za­cie­ka­wie­nie, ale nie było ra­do­ści i we­se­la. Je­dy­nie czu­li żyw­sze bi­cie ser­ca, twa­rze się ru­mie­ni­ły, oczy błysz­cza­ły i mi­mo­wol­nie, jak urze­cze­ni, szli ze strzel­ca­mi tym sa­mym, woj­sko­wym kro­kiem. Za­nie­po­ko­jo­ne mamy, ciot­ki, oj­co­wie, wo­ła­li na mło­dych, ale ci prze­ję­ci cali pie­śnią i wi­do­kiem strzel­ców, nie­mal rów­no­lat­ków z nimi, ze­szli z tro­tu­aru na uli­cę i łą­cząc swe gło­sy ze śpie­wa­ją­cy­mi szli ocho­czo da­lej.

Strzel­cy sta­nę­li na ryn­ku, zło­żyw­szy ka­ra­bi­ny w ko­zły, a obok nich ple­ca­ki. Mło­dzi, któ­rzy im to­wa­rzy­szy­li, wda­li się z nimi w roz­mo­wę. Dziew­czę­ta mi­mo­wol­nie sku­pi­ły się, a strzel­cy rzu­ca­li im słów­ka wiel­bią­ce ich oczy, twa­rzycz­ki, fi­gu­rę, stro­je, co dziew­czę­ta ba­wi­ło i śmie­szy­ło.

Je­den ze strzel­ców, bru­net, któ­re­mu le­d­wie znać było wą­si­ki czar­ne, pod­krę­cił ich z fan­ta­zyą i przy­stę­pu­jąc bli­żej do dziew­cząt za­śpie­wał dźwięcz­nym gło­sem:

„Gdy przez mia­sto wę­dru­je­my,

Ład­ne pan­ny ca­łu­je­my"

A chór mło­dych koń­czył:

„Oj bie­da, to bie­da, nie­do­la.”

Bru­net chciał jed­ną z dziew­cząt uca­ło­wać, umknę­ła z krzy­kiem, cho­wa­jąc się w gro­ma­dzie, co wzbu­dzi­ło ogól­ny śmiech, a strzel­cy za­śpie­wa­li:

„Pan­ny ce­niąc nas wy­so­ko

Ro­bią do nas „per­skie oko”

Oj bie­da, to bie­da, nie­do­la".

Dziew­czę­ta pro­te­sto­wa­ły dość nie­śmia­ło, wtem strze­lec Pio­truś, pu­co­ło­wa­ty blon­dyn, za­wo­łał zgor­szo­ny:

– Wam, psia­krew, ro­man­se we łbie, a mnie głód skrę­ca kisz­ki.

– I mnie tak­że, – od­rzekł je­den ze strzel­ców ho­le­ją­co.

– Pa­no­wie głod­ni!? – za­wo­ła­ła jed­na z dziew­cząt, – za­raz przy­nio­sę, – i szyb­ko szła.

– Mar­to! Niech cię Bóg bło­go­sła­wi! – wo­łał za nią bru­net i do­dał: – ach, gdy­by jesz­cze Re­be­ka mnie na­po­iła!

– Pio­truś! – rzekł je­den z to­wa­rzy­szów, – głod­nyś, to za­re­kwi­ruj gęś!

A wła­śnie jed­na cie­ka­wa gą­ska na­de­szła tuż do nóg Pio­tru­sia, któ­ry nie na­my­śla­jąc się dłu­go, schwy­cił ją i za­czął du­sić. Gą­ska wrza­snę­ła, a jed­na z ży­dó­wek po­znaw­szy głos swej gęsi, po­kla­pu­jąc pan­to­fla­mi, bie­gła na ra­tu­nek wo­ła­jąc:

–- To moja gęś! Moja!

Za­nim do­bie­gła, gęś prze­sta­ła żyć… a ży­dów­ka krzy­cza­ła z pa­syą:

– Co to jest? To moja gęś! To jest roz­bój!

– Ci­cho! – za­wo­łał su­ro­wo Pio­truś, – ta gęś, – po­trząsł nie­ży­wym pta­kiem, – chcia­ła mnie ugryźć, na­dep­ną­łem i nie­chcą­co udu­si­ła się. Mam na to świad­ków.

– Tak jest!… Świad­czy­my!… Rze­tel­na praw­da! wo­ła­li roz­ba­wie­ni.

– Co to ugryźć!? – krzy­cza­ła ży­dów­ka, – czy to pies?

– Pani, – ukło­nił się Pio­truś wy­twor­nie, – źle wy­cho­wa­łaś tę gą­skę, ona gry­zła i szczy­pa­ła.

– Co to jest?! – za­pe­rzy­ła się ży­dów­ka, – ja pój­dę ze skar­gą do pana ka­pi­ta­na. Kto mi za­pła­ci?

Ko­men­dant stra­ży przed­niej, pod­po­rucz­nik, taki mło­dy, jak jego pod­wład­ni, tłu­miąc śmiech, szedł z po­wa­gą w kie­run­ku ka­mie­ni­cy, na któ­rej wid­niał orzeł ro­syj­ski, na znak urzę­du po­wia­to­we­go. Miesz­ka­nie na­czel­ni­ka po­wia­tu ob­jął pod­po­rucz­nik, prze­zna­cza­jąc je na kwa­te­rę ko­men­dan­ta kom­pa­nii.

Ży­dów­ka chcia­ła biedz za ofi­ce­rem, ale strzel­cy sze­re­giem za­bie­ga­li jej dro­gę, śmie­jąc się i żar­tu­jąc. Mąż ży­dów­ki, bo­jąc się wy­bry­ków, od­wo­łał żonę, któ­ra zresz­tą otrzy­ma­ła przy­rze­cze­nie, że kasa N. K. N. za­pła­ci za tę gęś.

Dziew­czę­ta i chłop­cy, któ­rzy roz­bie­gli się byli po do­mach, za­czę­li zno­sić je­dze­nie dla przed­niej stra­ży, jako to: chleb, kieł­ba­sę, sło­ni­nę, a nie­któ­re pan­ny przy­nio­sły ciast­ka i kar­mel­ki.

Strzel­cy, jak zwy­kle mło­dzież, wy­głod­nia­li mar­szem prze­szło dwu­dzie­sto­ki­lo­me­tro­wym, zja­da­li wszyst­ko szyb­ko i chci­wie. I wła­śnie na tę chwi­lę przy­ma­sze­ro­wa­ła kom­pa­nia strzel­ców, a ko­men­dant, po­rucz­nik Bo­le­sław Roz­wor­ski, sza­tyn, li­czą­cy oko­ło trzy­dzie­stu lat, wi­dząc, że straż przed­nia przy­go­to­wu­je się do od­da­nia mu ho­no­ru, za­wo­łał we­so­ło:

– Siedź­cie chłop­cy, a zo­staw­cie coś i dla nas!

– Pa­nie ko­men­dan­cie, – rzekł Pio­truś, – z da… rów się nie tyje, na­wet dla nas nie star­czy.

– No, no, bę­dzie do­syć dla wszyst­kich, – uśmiech­nął się i pro­wa­dzo­ny przez do­wód­cę stra­ży przed­niej po­szedł do swej kwa­te­ry, nie­gdyś miesz­ka­nia na­czel­ni­ka po­wia­tu.

Dy­gni­tarz mo­skiew­ski nie zdą­żył za­brać me­bli, po­chwy­cił co naj­po­trzeb­niej­sze i naj­bar­dziej war­to­ścio­we rze­czy, jak świad­czy­ły otwar­te szu­fla­dy, pu­ste sza­fy, roz­rzu­co­ne sta­re ubra­nia, zno­szo­ne suk­nie ko­bie­ce, sta­ra bie­li­zna wa­la­ją­ca się wśród śmie­ci, ka­wał­ków de­sek i tro­cin.

W sa­lo­nie me­ble były w nie­ła­dzie, a obok pia­ni­na sta­ła paka, prze­zna­czo­na na okry­cie i za­bra­nie tego in­stru­men­tu mu­zycz­ne­go.

Roz­wor­ski wy­słu­chaw­szy ra­por­tu pod­po­rucz­ni­ka do­wo­dzą­ce­go stra­żą przed­nią rzekł:

– Trze­ba się do­wie­dzieć, oby­wa­te­lu pod­po­rucz­ni­ku, kto rzą­dzi mia­stem i po­sia­da zna­cze­nie. Chłop­cy nasi są głod­ni, po­trze­bu­je­my chle­ba, ka­szy, krup, mię­sa i to na kil­ka dni. Mia­stecz­ko jest do­syć za­moż­ne i wiel­kiej krzyw­dy nie zro­bi­my, za­bie­ra­jąc po­trzeb­ne pro­wian­ty.

– Już się py­ta­łem o to, oby­wa­te­lu ko­men­dan­cie; bo­gat­si ucie­kli, zo­sta­li ksiądz, ap­te­karz i dok­tor.

Hm… to mało! – skrzy­wił się Roz­wor­ski; – rzę­dów jest jaki? Po­dob­no wójt.

Da­waj go tu, oby­wa­te­lu, – za­śmiał się ko­men­dant, – po­ra­dzi­my z nim so­bie, a tym­cza­sem pod­po­rucz­nik Bo­jo­mir niech po­szu­ka chle­ba.

Po pew­nym cza­sie przy­szedł wójt, ły­sa­wy blon­dyn, lat oko­ło czter­dzie­stu, ubra­ny z miej­ska, skło­nił się po­kor­nie u pro­gu, i mnąc czap­kę w ręku rzekł:

– Co pan puł­kow­nik każą?

– Naj­pierw, oby­wa­te­lu wój­cie, nie je­stem puł­kow­ni­kiem, lecz ko­men­dan­tem kom­pa­nii i dla sie­bie nic nie żą­dam, tyl­ko dla żoł­nie­rzy, Po­la­ków, któ­rzy przy­szli uwol­nić kraj nasz od Mo­ska­li i wy­wal­czyć wol­ność.

– Ro­zu­miem pa­nie… ko­men­dan­cie, i co pan roz­ka­żą?

– Wie­cie, oby­wa­te­lu wój­cie, że o gło­dzie nie moż­na ma­sze­ro­wać i wal­czyć, żoł­nie­rze mu­szą jeść, – wziął kart­kę do ręki i czy­tał: – Po­trze­bu­ję za­raz trzy­sta bo­chen­ków chle­ba, a przed za­cho­dem pięć­set; na­stęp­nie po pięć kor­cy: ka­szy jęcz­mien­nej, gry­cza­nej, ja­gla­nej, per­ło­wej; dzie­sięć kor­cy gro­chu; dwa cet­na­ry sło­ni­ny; pięć cet­na­rów mąki pszen­nej; pół cent­na­ra soli; pięć wo­łów albo ro­słych krów;

pię­cio­ro cie­ląt i trzy wie­prze… Ro­zu­mie­cie oby­wa­te­lu?

– Ano, sły­szę, pa­nie ko­men­dan­cie.

– Prócz tego mu­si­cie się po­sta­rać o do­star­cze­nie mi na dzi­siaj wie­czo­rem pięt­na­stu moc­nych, do­brze ko­wa­nych wa­są­gów, i do każ­de­go para zdro­wych, sil­nych koni… Ma­cie tu kart­kę ze spi­sem pro­wian­tu; i za kwa­drans musi być chleb, ko­rzec, ka­szy, sło­ni­na i wół, albo też kro­wa.

– Skąd­że ja to we­zmę? Tego u nas nig­dy nie by­wa­ło.

– Oby­wa­te­lu, a wie­cie, co to roz­kaz woj­sko­wy? Roz­kaz musi być speł­nio­ny, albo kula w łeb.

– Za­bij­cie mnie pa­nie, ale nie mogę do­star­czyć, bo nie mam.

– Czyż od was żą­dam?… Wa­ry­at! Mia­sto ma dać i kwi­ta. Za­re­kwi­ruj­cie chleb u pie­ka­rzy, po miesz­cza­nach…. ka­szę i sło­ni­nę tak­że.

– Ja to wiem, – ski­nął gło­wą, – ale ja­kiem pra­wem? Nie mogę prze­cież pójść do cu­dzej staj­ni i za­brać wołu, bo za­skar­ży mnie o roz­bój i kra­dzież.

– Jest w tem pew­na ra­cya, oby­wa­te­lu wój­cie. Dam wam roz­kaz na pi­śmie z tym do­dat­kiem, że je­śli nie otrzy­mam żą­da­nych rze­czy, po­zwo­lę żoł­nie­rzom brać wszyst­ko, – siadł przy sto­li­ku i pi­sał roz­kaz.

Wójt pa­trzał na nie­go zły i chmur­ny, ale wkrót­ce twarz jego przy­bra­ła wy­raz po­ko­ry i rzekł uni­żo­nym gło­sem:

– Ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie ko­men­dan­cie, ja tyl­ko wójt dla wsio­wych lu­dzi, do mia­sta nie mam pra­wa się mie­szać, od tego jest bur­mistrz.

– To mi wszyst­ko jed­no, – mruk­nął ofi­cer pi­sząc da­lej.

– Co się od nas na­le­ży, damy… ale u nas chleb w sno­pach, jesz­cze nie wy­młó­co­ny. Ka­szy i krup tyle, co się kupi u ży­dów. By­dło po­trzeb­ne roli, ta oszu­kać się nie po­zwo­li i musi być na­wo­żo­na, bo in­a­czej nie ob­ro­dzi, a prze­cież woj­na czy nie woj­na, rolę musi się ob­siać… Co in­ne­go mia­sto ku­piec­kie, chle­ba do­syć po pie­ka­rzach; mąki, krup, ka­szy, sło­ni­ny, choć na wa­go­ny ła­duj, a by­dła u nich dużo i trzy­ma­ją tyl­ko dla mle­ka, nie dla zie­mi. Jak woj­sko po­trze­bu­ją­ce, mia­sto da, bo bo­ga­te.

Po­rucz­nik do­sko­na­le ro­zu­miał chy­trość chło­pa, ale że sam ze wsi po­cho­dził, czuł więk­szą sym­pa­tyę dla chło­pów, ani­że­li dla miesz­czan i zga­dzał się z wój­tem, że mia­sto po­win­no na­kar­mić żoł­nie­rzy.

– Do­bra wa­sza rada, oby­wa­te­lu wój­cie, tyl­ko nie­wy­ko­nal­na, bo bur­mistrz wy­je­chał.

– Je­śli tyle kło­po­tu, – uśmiech­nął się wójt, – to moż­na spać spo­koj­nie. Niech tyl­ko ja­śnie wiel­moż­ny pan ko­men­dant każą spro­wa­dzić ra­bi­na i ka­hal­ni­ków, a w mig wszyst­ko bę­dzie na­wet z nad­dat­kiem.

– I wa­są­gi i ko­nie? – za­śmiał się ofi­cer, i za­wo­łał or­dy­nan­sa, któ­re­mu roz­ka­zał: – po­pro­sić oby­wa­te­la pod­po­rucz­ni­ka Kon­ra­da.

– Co do wo­zów i koni, – za­czął wójt, – to w oko­licz­nych gmi­nach dwu­krot­ny był po­bór koni. Co zo­sta­ło lep­sze­go, za­brał pod rze­czy je­den na­czel­nik i dru­gi, a już ka­zna­czej, na­czel­nik sto­ła i sę­dzia wy­je­cha­li ży­dow­skie­mi fur­man­ka­mi. U nas nie po­świe­ci na­wet jed­nej, god­nej pary koni.

– A gdzie są?

– Jesz­cze po dwo­rach tro­chę zo­sta­ło, bo dwo­ry się opła­ci­ły.

Wszedł pod­po­rucz­nik Kon­rad, mło­dy blon­dyn, z ma­rzą­ce­mi błę­kit­ne­mi oczy­ma, sa­lu­to­wał, wy­pro­sto­wał się i rzekł służ­bi­ście:

– Mel­du­ję się po­słusz­nie.

– Oby­wa­te­lu pod­po­rucz­ni­ku, czy te­le­fon za­ło­żo­ny.

– Już.

– Oby­wa­te­lu pod­po­rucz­ni­ku, weź­mie­cie czte­rech strzel­ców z głów­ne­go od­wa­chu i spro­wa­dzi­cie do mnie ra­bi­na i ka­hal­ni­ków. Wójt wam wska­że ich miesz­ka­nie. Od szyb­ko­ści wy­ko­na­nia roz­ka­zu za­le­ży czas obia­du kom­pa­nii.

– Po­spie­szę we­dle roz­ka­zu, – sa­lu­to­wał, i zwró­cił się do wój­ta: – Oby­wa­te­lu, pro­szę za mną.

– Już idę, i po­kor­nie się kła­niam panu ko­men­dan­to­wi.

Wkrót­ce zja­wił się pod­po­rucz­nik Bo­jo­mir i rzekł:

– Mel­du­ję po­słusz­nie oby­wa­te­lo­wi ko­men­dan­to­wi, że sto­sow­nie do otrzy­ma­ne­go roz­ka­zu, ob­sze­dłem wszyst­kie pie­kar­nie i skle­py mącz­ne, a wła­ści­cie­le tych­że, ży­dzi, twier­dzą, że Mo­ska­le za – re­kwi­ro­wa­li wszyst­ką mąkę, kru­py i ka­sze. Otrzy­ma­łem tyl­ko dwa po­łcie sło­ni­ny od po­czci­we­go ma­sa­rza.

– Dzię­ku­ję ci, oby­wa­te­lu pod­po­rucz­ni­ku. Są­dzę, że wkrót­ce ukry­te to­wa­ry będą oglą­da­ły świa­tło dzien­ne.

W nie­dłu­gim cza­sie pod­po­rucz­nik Kon­rad przy­pro­wa­dził pod stra­żą ra­bi­na i dwóch ka­hal­nych. W pew­nem od­da­le­niu pod eskor­tą szła gro­ma­da ży­dów, gło­śno szwar­go­cąc i na­wo­łu­jąc się krzy­kli­wie.

– Kła­niam się uni­że­nie ja­śnie wiel­moż­ne­mu panu puł­kow­ni­ko­wi, – po­chy­lił się ra­bin niz­ko, na­stęp­nie wy­pro­sto­wał się, i gła­dząc swą sil­nie szpa­ko­wa­tą bro­dę mó­wił: – pan puł­kow­nik mnie nie zna i po­słał soł­da­tów po mnie, naco mi oni? Ja sam przyj­dę, wy­star­czy jed­no sło­wo.

– Mniej­sza z tem, oby­wa­te­lu; żą­dam dla żoł­nie­rzy chle­ba, mię­sa i ka­szy.

– Skąd ja we­zmę? Ja nie ku­piec na ta­kie rze­czy.

– Je­śli za kwan­drans, – wy­jął ze­ga­rek z kie­szon­ki, – nie bę­dzie trzy­sta bo­chen­ków chle­ba, dwa kor­ce ka­szy i cet­nar mię­sa, roz­kwa­te­ru­ję po­mię­dzy ży­dów żoł­nie­rzy i wol­no im bę­dzie cały dom prze­szu­kać od piw­ni­cy do stry­chu, a co znaj­dą z je­dze­nia lub to­wa­rów, ich bę­dzie… Wyjdź oby­wa­te­lu ra­bi­nie na bal­kon i po­wiedz to swo­im współ­wy­znaw­com. Masz jesz­cze czter­na­ście mi­nut.

– Do­brze… ja pój­dę na dół i do­wiem się, czy jest w mie­ście tyle chle­ba, ka­szy i mię­sa.

– Nie! Ty zo­sta­niesz tu­taj pod stra­żą, mo­żesz wy­słać któ­re­go z nich, – wska­zał na dwóch ży­dów to­wa­rzy­szą­cych ra­bi­no­wi.

– Nu, co mam ro­bić, – sta­rał się uśmiech­nąć ra­bin, – to wo­jen­ne pra­wo.

Na­stęp­nie po­szwar­go­tał z ży­da­mi i je­den z nich szyb­ko po­szedł do ze­bra­nych na uli­cy ży­dów. Gdy wy­sła­ny oświad­czył z czem przy­szedł, wsz­czął się krzyk, ale ustał na­tych­miast, gdy za­wia­do­mił ży­dów o groź­bie ko­men­dan­ta.

Wy­słan­nik wró­cił i za­wia­do­mił ra­bi­na o zgo­dzie współ­wy­znaw­ców.

– Pa­nie puł­kow­ni­ku, – prze­mó­wił ra­bin, – moi współ­wy­znaw­cy sami będą głod­ni, od ust swo­ich od­da­li na roz­kaz chleb, ka­szę i mię­so. Czy mo­że­my już wró­cić do do­mów swo­ich?

– Jesz­cze nie! Zo­ba­czy­my, czy przy­nio­są za dzie­sięć mi­nut.

Ra­bin znów wy­słał do ży­dów swe­go to­wa­rzy­sza.

Ko­men­dant z przy­jem­no­ścią stwier­dził pa­trząc przez okno, że ży­dzi zno­si­li szyb­ko żą­da­ne pro­wian­ty, a ra­bin spy­tał:

– Czy te­raz my wol­ni?

– Nie! Mam roz­kaz z ko­men­dy głów­nej, aże­by mia­sto do­star­czy­ło – wziął kart­kę za­pi­sa­ną i od­czy­tał ilość po­trzeb­nych pro­wian­tów, a skoń­czyw­szy mó­wił: – w mie­ście nie­ma bur­mi­strza i ty, oby­wa­te­lu ra­bi­nie, je­steś dla nas bur­mi­strzem. Zo­sta­nie­cie tu wszy­scy trzej pod stra­żą do chwi­li, póki mia­sto nie zło­ży tych rze­czy.

Ra­bin spoj­rzał na mó­wią­ce­go oczy­ma bez­sil­nej nie­na­wi­ści i za­czął po ci­chu na­ra­dzać się z to­wa­rzy­sza­mi, wresz­cie spy­tał gło­sem spo­koj­nym:

– Pa­nie puł­kow­ni­ku, czy nie moż­na tych to­wa­rów za­mie­nić na go­tów­kę? My do­brze za­pła­ci­my…. i do­da­my jesz­cze po­rę­ka­wicz­ne… W mie­ście nie­ma tyle mąki i krup, skąd mamy wziąć?

– Nie, oby­wa­te­lu ra­bi­nie, pie­niędz­mi nie na­kar­mię żoł­nie­rzy.

Na­stęp­nie roz­ka­zał jed­ne­mu ze stra­ży:

– Oby­wa­te­lu, za­wo­łaj do mnie pod­ofi­ce­ra z od­wa­chu głów­ne­go.

– Nie­chaj pan puł­kow­nik' roz­wa­ży sam swym de­li­kat­nym ro­zu­mem, – za­czął ra­bin, – co panu puł­kow­ni­ko­wi przyj­dzie z tego, że my zo­sta­nie­my do wie­czo­ra? Jak w mie­ście brak to­wa­ru, to do wie­czo­ra nie uro­śnie.

– Jak nie bę­dzie pro­wian­tów do wie­czo­ra, to wszy­scy trzej, jako nie­po­słusz­ni, pój­dzie­cie pod sąd wo­jen­ny.

– My nie­win­ni, to sąd nas uwol­ni, bo skąd brać, jak wszyst­ko Mo­ska­le za­bra­li?

– Sąd uka­rze was za nie­po­słu­szeń­stwo roz­ka­zo­wi, albo stry­czek, albo kula w łeb.

Ży­dzi z prze­ra­że­niem spoj­rze­li na sie­bie i za­czę­li się szep­tem na­ra­dzać.

Wszedł sek­cyj­ny z od­wa­chu i sa­lu­tu­jąc rzekł:

– Mel­du­ję się po­słusz­nie we­dle roz­ka­zu.

– Ci trzej, – wska­zał na ży­dów, – są aresz­to­wa­ni. Weź­mie­cie ich oby­wa­te­lu na od­wach i za­trzy­ma­cie aż do od­wo­ła­nia. Wol­no im jeść, spać, pić, roz­ma­wiać ze sobą, wy­sy­łać i przyj­mo­wać li­sty, ale żad­nych od­wie­dzin po­stron­nych.

– We­dle roz­ka­zu, – sa­lu­to­wał i do ży­dów ostro: –aresz­to­wa­ni za mną!II.

Po­rucz­nik Roz­wor­ski wraz z pod­po­rucz­ni­kiem Kon­ra­dem szli szyb­ko w stro­nę od­wa­chu głów­ne­go, gdzie był umiesz­czo­ny te­le­fon po­lo­wy.

Dość dłu­go trwa­ła roz­mo­wa z głów­ną ko­men­dą, a gdy po­rucz­nik odło­żył słu­chaw­kę, spy­tał go Kon­rad:

– Cóż, Bol­ku, jest co no­we­go?

– Są wie­ści, że Mo­ska­le gro­ma­dzą siły i może ude­rzą na nas.

Za­czer­wie­nił się Kon­rad, za­bły­sły mu oczy i z ciem­no­nie­bie­skich zro­bi­ły się nie­mal czar­ne.

– Ach, gdy­byż to była praw­da!? – za­wo­łał go­rą­co, – gdy­by raz zmie­rzyć się z wro­giem!… Obie­cu­ją nam to, od kie­dy przy­je­cha­łem, i nic, za­wsze nic, wes­tchnął.

– Za­baw­ny je­steś Rad­ku, – za­śmiał się Roz­wor­ski, – czy są­dzisz, że Mo­ska­le przez uprzej­mość dla cie­bie usta­wią się, aże­byś ich wy­strze­lał?

– To nie, ale dla­cze­go ich nie do­ga­nia­my? Dla­cze­go nie prze­tnie­my im dro­gi i nie zmu­si­my do bi­twy?

– Spy­taj, mój ko­cha­ny, sze­fa szta­bu, któ­ry za­pew­ne dziś przy­je­dzie tu­taj z głów­ną ko­men­dą.

– Tu!? – zdzi­wił się Kon­rad, a ty mi nic nie mó­wi­łeś?

– Zda­wa­ło mi się, że in­te­re­su­ją cię bar­dziej Mo­ska­le, – uśmiech­nął się.

Po chwi­li mil­cze­nia ode­zwał się Kon­rad:

– Jak Bol­ku są­dzisz, czy przy­by­cie głów­nej ko­men­dy nie jest za­po­wie­dzią bi­twy?

– Ten za­wsze swo­je… Za­cze­kaj, jesz­cze te, tak po­żą­da­ne bi­twy uprzy­krzą ci się, zresz­tą, wszyst­kie przy­pusz­cze­nia, do­my­sły, od­ga­dy­wa­nia nie mają sen­su u żoł­nie­rzy, mamy słu­chać roz­ka­zów, nic wię­cej… a te­raz trze­ba zna­leźć ja­kieś po­miesz­cze­nie dla nas, bo miesz­ka­nie po na­czel­ni­ku po­wia­tu od­dam szta­bo­wi.

W nie­dłu­gim cza­sie pod­ofi­cer wy­szu­kał izbę dla ko­men­dan­ta kom­pa­nii, któ­ry już po­przed­nio wy­zna­czył kwa­ter­mi­strza, aże­by strzel­ców roz­lo­ko­wał na noc po do­mach.

– Wiesz, Rad­ku, – prze­mó­wił Roz­wor­ski, gdy zna­leź­li się w po­ko­ju dość ob­szer­nym, w któ­rym prócz in­nych me­bli znaj­do­wa­ło się łóż­ko i szez­long, – w nocy przy szta­bie będę miał służ­bę, war­ta­ło­by prze­spać się cho­ciaż go­dzin­kę.

– Pysz­na myśl! – za­wo­łał Kon­rad, zwa­ny zdrob­nia­le Rad­kiem, – już oczy mi się kle­ją. Ty Bol­ku na łóż­ku, ja na szez­lon­gu.

Bo­lek spoj­rzał na wy­so­ko za­sła­ne łóż­ko, od­sło­nił kapę, do­tknął ręką ko­lo­ro­we­go pier­na­tu ży­dow­skie­go i rzekł z nie­sma­kiem:

– Nie, Rad­ku!… Przez uprzej­mość od­stę­pu­ję ci łóż­ko, a ja bio­rę szez­long.

Ra­dek, któ­ry już usiadł na szez­lon­gu, te­raz wy­cią­gnął się i po­wie­dział z sza­cun­kiem:

– „A tout se­igneur tout hon­neur”, po pro­stu nie wy­pa­da, aże­by ko­men­dant spał na so­fie, gdy jest wspa­nia­łe łoże… zresz­tą, ja już śpię, – ob­ró­cił się ku ścia­nie i uda­wał, że chra­pie.

– Bacz­ność! – za­ko­men­de­ro­wał Bo­lek. – Ani my­ślę, czy ja w sze­re­gu?

Wła­śnie Bo­lek za­mie­rzał ścią­gnąć Rad­ka z sofy, gdy za­pu­ka­no do drzwi i po chwi­li wszedł pod­ofi­cer z od­wa­chu i sa­lu­to­wał:

– Mel­du­ję po­słusz­nie, oby­wa­te­lu ko­men­dan­cie, że zgło­si­ło się do nas trzech ochot­ni­ków.

– Gdzie są?

– Za drzwia­mi… przy­pro­wa­dzi­łem ich tu­taj, do pana ko­men­dan­ta.

– Niech wej­dą!

Sta­nę­li w rząd. Wszy­scy trzej mło­dzi chłop­cy, ale dość ro­śli, do­brze od­ży­wie­ni. Dwóch z nich w ułan­kach gra­na­to­wych, w bu­tach wy­so­kich, a trze­ci ja­sny blon­dyn ubra­ny z wiej­ska.

– Cze­go chce­cie?

– Przy­je­cha­li­śmy za­cią­gnąć się do strzel­ców. ale do kon­nych, bo mamy wła­sne ko­nie, – od­po­wie­dział dość śmia­ło sza­tyn, oko­ło lat sie­dem­na­stu.

– Czy z po­zwo­le­niem ro­dzi­ców? opie­ku­nów?

– Tak jest… Ta­tuś dał mi ko­nia, Mar­cin­ko­wi tak­że.

– Do­brze… no, a ty oby­wa­te­lu? – zwró­cił się do dru­gie­go, – masz po­zwo­le­nie ojca?

– Ta­tuś umarł przed ro­kiem, a mama mi po­zwo­li­ła, bo mam star­sze­go bra­ta.

– No, tak… dla­cze­góż star­szy nie przy­szedł do nas?

– Mi­chaś sła­bo­wi­ty i nie lubi woj­ny.

– A ty tak­że kon­no? – spy­tał Roz­wor­ski mło­de­go pa­rob­cza­ka.

– Ju­ści… Pan dzie­dzic na­ka­za­li, aże­bym pa­ni­cza nie opu­ścił i dał mi kasz­tan­kę.

– Kto wam o nas po­wie­dział? – wmie­szał się Kon­rad do roz­mo­wy i spoj­rzał na sza­ty­na, któ­ry pierw­szy od­po­wie­dział na py­ta­nie ko­men­dan­ta.

– Kto? – umilkł i szu­kał w pa­mię­ci, a po chwi­li: – Kto? nie wiem, cze­ka­li­śmy was, a gdy pod wie­czór wra­ca­jąc z Mar­cin­kiem po­sły­sza­łem śpiew strzel­ców. zo­ba­czy­łem idą­ce sze­re­gi… zro­zu­mie­li­śmy za­raz, że to na Mo­ska­la… i już nie da­łem ta­tu­sio­wi spo­ko­ju, aż wresz­cie pu­ścił nas dzi­siaj.

– Więc to pieśń sku­si­ła cie­bie oby­wa­te­lu! – uśmiech­nął się Kon­rad.

– Pieśń?… to nie, – od­po­wie­dział z pew­nem zmie­sza­niem, – ale gdy idą na Mo­ska­la, któż­by w domu zo­stał?

– Do­brze po­wie­dzia­łeś, oby­wa­te­lu, – rzekł Roz­wor­ski, – a twe imię?

– Adam Stru­niew­ski.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: