Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Spowiedź szaleńca - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Spowiedź szaleńca - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 430 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MO­WA

To jest strasz­na książ­ka, przy­zna­ję się do tego bez wy­krę­tów i z pie­ką­cą skru­chą.

Co do niej do­pro­wa­dzi­ło?

Oczy­wi­sta po­trze­ba umy­cia mego cia­ła, za­nim zo­sta­nie wło­żo­ne do trum­ny.

Przy­po­mi­nam so­bie, jak przed czte­re­ma laty je­den z mo­ich li­te­rac­kich przy­ja­ciół, przy­się­gły wróg nie­dy­skre­cji u in­nych, wy­krzyk­nął, kie­dy roz­mo­wa ze­szła na moje mał­żeń­stwo:

– To jest te­mat po­wie­ścio­wy jak­by stwo­rzo­ny dla mo­je­go pió­ra!

Od tej chwi­li po­wzią­łem nie­odwo­łal­ne po­sta­no­wie­nie, aby sa­me­mu ob­cio­sy­wać swo­ją po­wieść, nie­mal pew­ny, że memu przy­ja­cie­lo­wi przy­pa­dło­by to do gu­stu.

Przy­ja­cie­lu, nie miej mi za złe, że rosz­czę so­bie pre­ten­sje do przy­słu­gu­ją­ce­go mi pra­wa wła­sno­ści jako pierw­szy wła­ści­ciel!

Przy­po­mi­nam so­bie rów­nież, co już nie­ży­ją­ca mat­ka mo­jej roz­wie­dzio­nej żony po­wie­dzia­ła przed sze­ściu laty, kie­dy za­uwa­ży­ła, że moje spoj­rze­nia utkwio­ne były w jej cór­ce, ba­ro­no­wej w owym cza­sie, sta­ra­ją­cej się za­wró­cić gło­wę wszyst­kim ka­wa­le­rom!

– To jest z pew­no­ścią te­mat na po­wieść dla pana, nie­praw­daż?

– Pod ja­kim ty­tu­łem, mi­ło­ści­wa pani?

– „Pło­mien­na ko­bie­ta”…

Szczę­śli­wa mat­ko, któ­ra mo­głaś odejść we wła­ści­wym cza­sie, oto two­je ży­cze­nie zo­sta­ło speł­nio­ne! Po­wieść jest na­pi­sa­na. Te­raz mogę spo­koj­nie umrzeć.

Au­torWPRO­WA­DZE­NIE

Sie­dzia­łem przy sto­le z pió­rem w ręku, kie­dy chwy­cił mnie atak go­rącz­ki, gwał­tow­ny, ni­czym ude­rze­nie pio­ru­na. Po­nie­waż nie cho­ro­wa­łem po­waż­nie od pięt­na­stu lat, zda­rze­nie to, spa­da­jąc na mnie tak nie­ocze­ki­wa­nie, wpły­nę­ło fa­tal­nie na moje sa­mo­po­czu­cie, i to nie dla­te­go, bym bał się śmier­ci, nic z tych rze­czy, ale na myśl o tym, że w wie­ku trzy­dzie­stu ośmiu lat miał­bym do­trzeć do kre­su mo­jej burz­li­wej dro­gi, nie wy­po­wie­dziaw­szy ostat­nie­go sło­wa, nie do­trzy­maw­szy wszyst­kich mło­dzień­czych obiet­nic, wy­peł­nio­ny ty­lo­ma pla­na­mi na przy­szłość, nie po­wiem, abym był za­chwy­co­ny. Po czte­rech la­tach na wpół do­bro­wol­ne­go wy­gna­nia wraz z żoną i dzieć­mi, ży­cia na od­lu­dziu w ba­war­skiej wsi, prze­pra­co­wa­ny, po­sta­wio­ny nie tak daw­no przed są­dem, za­gro­żo­ny wię­zie­niem, od­są­dzo­ny od czci i wia­ry, wy­rzu­co­ny na śmiet­nik – o czym jak nie o re­wan­żu mo­głem ma­rzyć w tym ostat­nim mo­men­cie, gdy na wpół przy­tom­ny opa­dłem na łóż­ko. Wte­dy roz­go­rza­ła strasz­li­wa wal­ka. Nie­zdol­ny do wo­ła­nia o po­moc, le­ża­łem sa­mot­ny w mo­jej man­sar­dzie, trzę­sąc się jak ga­la­re­ta, tra­wio­ny go­rącz­ką, któ­ra chwy­ta­ła mnie za gar­dło, ugnia­ta­ła ko­la­na­mi pier­si, roz­pa­la­ła uszy, aż oczy zda­wa­ły się wy­pły­wać z gło­wy. Bez wąt­pie­nia była to śmierć, śmierć, któ­ra za­kra­dła się do mo­jej izby i rzu­ci­ła na mnie.

Ale nie chcia­łem umie­rać. Gdy sta­wi­łem opór, wal­ka przy­bra­ła na za­cię­to­ści, ner­wy na­pię­ły się, krew za­czę­ła ło­mo­tać w ar­te­riach, a mózg dy­go­tał jak po­lip w oc­cie.

Prze­świad­czo­ny, że w tym tań­cu śmier­ci stra­cę ży­cie, rap­tem roz­luź­ni­łem chwyt i opa­dłem na wznak, wy­da­jąc się na ła­skę i nie­ła­skę tego prze­ra­ża­ją­ce­go uści­sku.

I na­gle nie­wy­mow­ny spo­kój ob­jął w po­sia­da­nie całą mą isto­tę, roz­kosz­ne odrę­twie­nie ro­ze­szło się po człon­kach, bło­gi spo­kój uno­sił się nad cia­łem i du­szą, któ­re w cią­gu tylu pra­co­wi­tych lat nie do­zna­ły nig­dy ozdro­wień­cze­go od­prę­że­nia.

Bez wąt­pie­nia – to była śmierć! Wola ży­cia ulat­nia­ła się stop­nio­wo, prze­sta­łem czuć, my­śleć. Świa­do­mość zga­sła i je­dy­nie uczu­cie zba­wien­nej Ni­co­ści wy­peł­nia­ło próż­nię, któ­ra po­wsta­ła na sku­tek pierzch­nię­cia nie­wy­mow­nych bó­lów, nie­po­ko­ją­cych my­śli, nig­dy nie wy­zna­wa­nych lę­ków.

Kie­dy się ock­ną­łem, uj­rza­łem u wez­gło­wia żonę, któ­ra ob­ser­wo­wa­ła mnie z nie­spo­koj­ną twa­rzą.

– Co się z tobą dzie­je, mój bie­da­ku?

– Je­stem cho­ry! Ale jak cu­dow­nie być cho­rym!

– Co ty wy­ga­du­jesz? W ta­kim ra­zie to coś po­waż­ne­go!

– Zbli­ża się ko­niec. Przy­najm­niej mam taką na­dzie­ję.

– Bóg nie do­pu­ści, abyś po­zo­sta­wił nas bez środ­ków do ży­cia – wy­krzyk­nę­ła. – Z dala od przy­ja­ciół, w ob­cym kra­ju!

– Zo­sta­nie moja po­li­sa ubez­pie­cze­nio­wa… – po­cie­sza­łem. – To nie­wie­le, ale wy­star­czy przy­najm­niej na po­wrót do domu.

O tym nie po­my­śla­ła. Mó­wi­ła da­lej z miną nie­co spo­koj­niej­szą.

– Ależ mój dro­gi, mu­si­my coś zro­bić, po­ślę po dok­to­ra!

– Nie! Nie chcę sły­szeć o żad­nym dok­to­rze!

– Dla­cze­go?

– Dla­te­go że… nie chcę, krót­ko mó­wiąc. Wy­mie­ni­li­śmy spoj­rze­nia wy­mow­niej­sze od wszyst­kich słów.

– Chcę umrzeć! Ży­cie bu­dzi we mnie obrzy­dze­nie, prze­szłość wy­da­je mi się czymś tak za­gma­twa­nym, że nie mam sił tego roz­plą­tać. Niech ciem­ność okry­je wszyst­ko i za­pad­nie kur­ty­na!

Słu­cha­ła mo­ich wy­nu­rzeń z wy­raź­ną re­zer­wą.

– Wciąż te two­je sta­re po­dej­rze­nia!

– Wciąż! Od­pędź upio­ry, je­dy­nie ty mo­żesz to spra­wić!

Jak zwy­kle po­ło­ży­ła dłoń na mym czo­le. Jej głos od­zy­skał daw­ne piesz­czo­tli­we brzmie­nie.

– Czy tak jest le­piej?

– O, jak do­brze!

W do­ty­ku jej drob­nej dło­ni, któ­ra spo­czę­ła tak cięż­ko na moim lo­sie, kry­ła się rze­czy­wi­ście zdol­ność prze­pę­dza­nia czar­nych de­mo­nów, za­kli­na­nia mych ta­jem­nych zwąt­pień.

Po chwi­li go­rącz­ka buch­nę­ła jesz­cze gwał­tow­niej niż przed­tem. Żona po­szła więc przy­rzą­dzić mi fi­li­żan­kę her­bat­ki z cza­re­go bzu, a ja, po­zo­sta­wio­ny na mo­ment sam, unio­słem się, żeby rzu­cić spoj­rze­nie przez okno w ścia­nie na­prze­ciw­ko. Był to sze­ro­ki otwór okien­ny, trzy­czę­ścio­wy jak tryp­tyk, na ze­wnątrz oto­czo­ny wi­no­ro­ślą, przez któ­rej prze­zro­czy­ste li­ście prze­świe­cał mi­go­tli­wie ka­wa­łek kra­jo­bra­zu. Na pierw­szym pla­nie – ko­ro­na pi­gwy zdo­bio­na pięk­ny­mi zło­ci­sty­mi owo­ca­mi wśród ciem­no­zie­lo­nych li­ści, w głę­bi ja­bło­nie za­sa­dzo­ne po­środ­ku traw­ni­ków, dzwon­ni­ca ka­plicz­ki, nie­bie­ska pla­ma Je­zio­ra Bo­deń­skie­go, a w tle Alpy Ty­rol­skie.

Wszyst­ko to – w peł­ni lata, oświe­tlo­ne sko­śny­mi pro­mie­nia­mi po­po­łu­dnio­we­go słoń­ca – two­rzy­ło wręcz wy­szu­ka­ny ob­raz.

Z dołu do­bie­gał świer­got szpa­ków ob­sia­du­ją­cych tyki, po któ­rych pię­ła się wi­no­rośl, pisk ka­czu­szek, strzy­ka­nie świersz­czy, ryk krów – a do ca­łe­go tego we­so­łe­go kon­cer­tu do­łą­czał się jesz­cze śmiech mo­ich dzie­ci, głos żony prze­ka­zu­ją­cej po­le­ce­nia ogrod­nicz­ce i oma­wia­ją­cej z nią stan cho­re­go.

Wten­czas ogar­nę­ło mnie po­now­ne pra­gnie­nie ży­cia i owład­nął lęk przed za­tra­tą. Ab­so­lut­nie nie chcia­łem już umie­rać, mia­łem zbyt wie­le obo­wiąz­ków do speł­nie­nia, zbyt wie­le dłu­gów do spła­ce­nia. Pe­łen skru­chy do­zna­łem pa­lą­cej po­trze­by wy­spo­wia­da­nia się, bła­ga­nia ca­łe­go świa­ta o wy­ba­cze­nie za co­kol­wiek bądź, upo­ko­rze­nia się przed kimś. Czu­łem się zbrod­nia­rzem, z su­mie­niem drę­czo­nym przez nie­zna­ny wy­stę­pek; pło­ną­łem żą­dzą, aby po­przez cał­ko­wi­te wy­zna­nie grzesz­nych uczyn­ków uwol­nić się od po­czu­cia winy.

W cza­sie tego przy­pły­wu sła­bo­ści, wy­ni­ka­ją­ce­go z przy­ro­dzo­ne­go bra­ku wia­ry w sie­bie, wró­ci­ła żona z na­pa­rem z czar­ne­go bzu w fi­li­żan­ce bez ucha i ro­biąc alu­zję do ma­nii prze­śla­dow­czej, na któ­rą kie­dyś cier­pia­łem, po­sma­ko­wa­ła na­pój, za­nim mi go po­da­ła.

– Nie ma tu tru­ci­zny – rze­kła z uśmie­chem.

Tro­chę za­wsty­dzo­ny nie wie­dzia­łem, co od­po­wie­dzieć, wy­chy­li­łem więc fi­li­żan­kę dusz­kiem, aby jej spra­wić przy­jem­ność.

Ten na­sen­ny na­pój, któ­re­go aro­mat przy­wo­ły­wał wspo­mnie­nia mo­je­go kra­ju, gdzie krzew czar­ne­go bzu jest przed­mio­tem lu­do­we­go kul­tu, spo­wo­do­wał na­pad cho­ro­bli­we­go prze­wraż­li­wie­nia, znaj­du­ją­ce­go uj­ście w po­to­ku wy­rzu­tów su­mie­nia.

– Wy­słu­chaj mnie, ko­cha­nie, za­nim umrę. Przy­zna­ję, iż je­stem bez­gra­nicz­nym ego­istą, znisz­czy­łem two­ją ka­rie­rę te­atral­ną, aby sa­me­mu od­nieść li­te­rac­ki suk­ces, je­stem go­tów przy­znać się do wszyst­kie­go, wy­bacz mi!

Pró­bo­wa­ła się sprze­ci­wić, żeby mnie po­cie­szyć, ale prze­rwa­łem jej mó­wiąc da­lej:

– Zgod­nie z two­im ży­cze­niem spi­sa­li­śmy przed ślu­bem in­ter­cy­zę, a mimo to zmar­no­tra­wi­łem twój po­sag, żeby wy­ku­pić po­chop­nie ży­ro­wa­ne we­ksle. Tym gry­zę się naj­bar­dziej, po­nie­waż w ra­zie mego zgo­nu nie odzie­dzi­czysz praw do mo­ich wy­da­wa­nych ksią­żek. Po­ślij więc po ad­wo­ka­ta, abym mógł ci za­pi­sać te­sta­men­tem cały mój ma­ją­tek, wy­ima­gi­no­wa­ny czy rze­czy­wi­sty. A póź­niej po­wróć do swo­jej sztu­ki, któ­rą po­rzu­ci­łaś dla mnie.

Usi­ło­wa­ła to ob­ró­cić w żart, na­kła­nia­ła mnie, że­bym tro­chę po­spał, i za­pew­nia­ła, że wszyst­ko bę­dzie do­brze i że śmierć nie jest wca­le taka ry­chli­wa.

Wy­czer­pa­ny ują­łem jej dłoń, pro­sząc, aby usia­dła przy mnie; za­nim za­pa­dłem w drzem­kę, jesz­cze raz bła­ga­łem, by wy­ba­czy­ła mi całe zło, ja­kie jej wy­rzą­dzi­łem. Czu­łem, z jej drob­ną rącz­ką wci­śnię­tą w moją, jak ła­god­ne odrę­twie­nie spły­wa mi na po­wie­ki, i top­nia­łem jak lód w pro­mie­niach jej wiel­kich oczu, od­bi­ja­ją­cych bez­gra­nicz­ną czu­łość. Pod po­ca­łun­kiem, od­ci­śnię­tym jak lo­do­wa­ta pie­częć na moim roz­pa­lo­nym czo­le, opa­da­łem w głę­bię nie­opi­sa­nej bło­go­ści.

Gdy ock­ną­łem się z odrę­twie­nia, był ja­sny dzień. Słoń­ce ilu­mi­no­wa­ło ro­le­tę z wy­ma­lo­wa­ny­mi na niej wy­obra­że­nia­mi szla­ra­fii, a są­dząc z wcze­sno­po­ran­nych dźwię­ków do­cho­dzą­cych z dołu, była chy­ba pią­ta rano. Spa­łem przez całą noc – bez snów, bez prze­rwy.

Fi­li­żan­ka z na­pa­rem z bzu sta­ła nadal na noc­nym sto­li­ku; krze­sło, na któ­rym sie­dzia­ła żona, znaj­do­wa­ło się na tym sa­mym miej­scu, ja zaś by­łem opa­tu­lo­ny jej płasz­czem pod­bi­tym li­si­mi skór­ka­mi – mięk­ka sierść czu­le ła­sko­ta­ła mnie po bro­dzie..

Wy­da­wa­ło mi się, że nie spa­łem przez te całe dzie­więć lat – prze­cią­żo­ny umysł stał się na­gle wy­po­czę­ty i świe­ży; my­śli, pę­dzą­ce po­przed­nio bez ładu i skła­du, ufor­mo­wa­ły się w re­gu­lar­ne od­dzia­ły, peł­ne krze­py i za­pa­łu, go­to­we sta­wić czo­ło ata­kom cho­ro­bli­wych wy­rzu­tów su­mie­nia – symp­to­mo­wi kon­sty­tu­cyj­nej sła­bo­ści de­ge­ne­ra­tów.

Tym, co od pierw­szej chwi­li opa­dło mnie, jak sfo­ra wście­kłych psów, były owe dwa mrocz­ne punk­ty w moim ży­ciu, któ­re po­ja­wi­ły się wczo­raj w wy­zna­niu-spo­wie­dzi umie­ra­ją­ce­go przed uko­cha­ną – roz­szar­pu­ją­ce mnie przez tyle lat, za­tru­wa­ją­ce mi na­wet ostat­nie chwi­le, co praw­da uro­jo­ne.

Za­pra­gną­łem wziąć się te­raz za te do­tych­czas bez­kry­tycz­nie ak­cep­to­wa­ne spra­wy, tknię­ty nie­ja­snym prze­czu­ciem, że nie wszyst­ko było ta­kie oczy­wi­ste.

Zba­daj­my bli­żej, rze­kłem sam do sie­bie, pod ja­kim wzglę­dem błą­dzi­łem i czy mam ra­cję trak­tu­jąc sie­bie jak nędz­ne­go ego­istę, któ­ry po­świę­cił te­atral­ną ka­rie­rę żony dla swo­ich am­bi­cy­jek.

Przyj­rzyj­my się, jak to wszyst­ko mia­ło się do rze­czy­wi­sto­ści. Już w okre­sie za­rę­czyn gra­ła dru­go, a ra­czej trze­cio­pla­no­we role, a jej po­wtór­ny de­biut za­koń­czył się fia­skiem, z uwa­gi na brak ta­len­tu, pew­no­ści sie­bie, ko­lo­ry­tu, wszyst­kie­go. Dzień przed na­szym ślu­bem otrzy­ma­ła ku swe­mu zdu­mie­niu ma­leń­ką ról­kę z dwie­ma kwe­stia­mi, wy­po­wia­da­ny­mi przez dru­go­rzęd­ną damę do to­wa­rzy­stwa w ta­kiej so­bie ko­me­dyj­ce.

Tyle łez, tyle roz­cza­ro­wań spo­wo­do­wa­nych mał­żeń­stwem, któ­re po­zba­wia­ło ca­łe­go pre­sti­żu ak­tor­kę, uprzed­nio tak za­chwy­ca­ją­cą w roli ba­ro­no­wej, któ­ra roz­wio­dła się w imię sztu­ki!

I na­tu­ral­nie była to moja wina, ta klę­ska, któ­ra się wte­dy za­czę­ła, aby po­tem za­koń­czyć się odej­ściem z te­atru, po dwu la­tach łez z po­wo­du co­raz cień­szych ró­lek.

Wła­śnie kie­dy jej te­atral­na ka­rie­ra do­bie­ga­ła kre­su, ja od­nio­słem suk­ces jako po­wie­ścio­pi­sarz, so­lid­ny, bez­spor­ny suk­ces. Po­nie­waż już po­przed­nio do­tar­łem na sce­nę z kil­ko­ma jed­no­ak­tów­ka­mi, któ­re nie wzbu­dzi­ły jed­nak spe­cjal­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia, za­my­śla­łem sfa­bry­ko­wać te­raz ła­twą do przy­ję­cia sztu­kę, mo­gą­cą zna­leźć więk­szy od­dźwięk, przy­go­to­wy­wa­ną z my­ślą, aby po­móc uko­cha­nej w otrzy­ma­niu no­we­go, upra­gnio­ne­go an­ga­żu. Za­bie­ra­łem się do dzie­ła z odro­bi­ną nie­chę­ci, już od daw­na bo­wiem mia­łem na celu sto­sow­ne od­świe­że­nie sztu­ki dra­ma­tycz­nej, a tu mu­sia­łem zło­żyć ofia­rę z mo­ich li­te­rac­kich prze­ko­nań. Chcia­łem za wszel­ką cenę wy­mu­sić uzna­nie dla mo­jej uko­cha­nej, wręcz na­rzu­cić ją wi­dzom za po­mo­cą wszel­kich wy­pró­bo­wa­nych sztu­czek, prze­szmu­glo­wać ją i za­kraść się w ła­ski krnąbr­nej pu­blicz­no­ści. Ale nic to nie po­mo­gło.

Sztu­ka upa­dła, ak­tor­ka po­nio­sła fia­sko – pu­blicz­ność była prze­ciw­ko roz­wie­dzio­nej i po­wtór­nie za­męż­nej ko­bie­cie, a dy­rek­tor po­spiesz­nie roz­wią­zał bez­war­to­ścio­wy dla nie­go kon­trakt.

Czy to była moja wina? – spy­ta­łem sam sie­bie i prze­cią­gną­łem się w łóż­ku, bar­dzo z sie­bie za­do­wo­lo­ny po tym pierw­szym do­cho­dze­niu. O, jak do­brze mieć czy­ste su­mie­nie! – wy­krzyk­ną­łem i z lżej­szym ser­cem kon­ty­nu­owa­łem roz­wa­ża­nia.

Mi­nął rok, po­nu­ry, mrocz­ny, wśród łez, mimo ra­do­ści z na­ro­dzin upra­gnio­nej cór­ki.

Na­gle te­atral­ne sza­leń­stwo wy­bu­chło ze zdwo­jo­ną siłą.

I znów bie­ga­nie po te­atrach, wci­ska­nie się do dy­rek­to­rów, ale mimo na­sze­go re­kla­miar­stwa i tu­pe­tu nie uda­ło nam się zy­skać nic – wszę­dzie nas zby­wa­no, od­pra­wia­no z kwit­kiem.

Ochło­dzo­ny klę­ską mo­jej sztu­ki, bę­dąc na do­brej dro­dze do stwo­rze­nia so­bie po­zy­cji w li­te­ra­tu­rze, nie chcia­łem już pi­sać żad­nych sztu­czy­deł na za­mó­wie­nie ko­me­dian­tów, nie mia­łem ocho­ty sta­wiać ro­dzi­ny na jed­ną kar­tę dla chwi­lo­wej za­chcian­ki ani po­no­sić więk­szych cię­ża­rów, niż to było ko­niecz­ne.

W koń­cu jed­nak nie po­tra­fi­łem się oprzeć i wy­ko­rzy­stu­jąc kon­tak­ty z pew­nym fiń­skim te­atrem, zdo­ła­łem wy­jed­nać dla żony go­ścin­ne wy­stę­py w se­rii przed­sta­wień.

W ten spo­sób uplo­tłem so­bie bat na wła­sny grzbiet. Przez cały mie­siąc sło­mia­ny wdo­wiec, ka­wa­ler, oj­ciec ro­dzi­ny i ku­charz w jed­nej oso­bie zna­la­złem nie­wiel­kie po­cie­sze­nie w dwóch pa­kach bu­kie­tów i wień­ców, przy­wie­zio­nych do do­mo­we­go ogni­ska.

Lecz ona była tak szczę­śli­wa, tak od­mło­dzo­na i cza­ru­ją­ca, że nie mia­łem siły się oprzeć, i na­tych­miast wy­sła­łem do dy­rek­to­ra proś­bę o an­gaż.

Po­my­śl­cie tyl­ko: zde­cy­do­wa­łem się opu­ścić kraj, przy­ja­ciół, pra­cę, wy­daw­cę, aby za­spo­ko­ić ja­kiś ka­prys. Ale co zro­bić! Albo się ko­cha, albo nie.

Na szczę­ście jed­nak po­czci­wy dy­rek­tor nie mógł za­trud­nić na sta­łe ak­tor­ki bez re­per­tu­aru.

A więc to była moja wina! Nie­praw­daż? – Nie po­sia­da­łem się z za­do­wo­le­nia, le­żąc w łóż­ku. O, jak to do­brze prze­pro­wa­dzić od cza­su do cza­su małe ba­dan­ko, jak to mają zwy­czaj czy­nić An­gli­cy. Zro­bi­ło mi się znacz­nie lżej na du­szy i mia­łem na­dzie­ję, że od­ży­ję na nowo.

A więc kon­ty­nu­uj­my! Dzie­ci przy­cho­dzi­ły na świat dep­cząc so­bie pra­wie po pię­tach: jed­no, dru­gie, trze­cie. Kto sie­je, ten zbie­ra! A sza­leń­stwo te­atral­ne trwa­ło, nadal, wciąż jesz­cze. Trze­ba się było ja­koś z tym upo­rać. Wła­śnie otwar­to nowy kon­ku­ren­cyj­ny te­atr. Cóż prost­sze­go, jak za­pro­po­no­wać mu sztu­kę, tym ra­zem dla ko­bie­ty, i dla­cze­go nie taką, któ­ra by wzbu­dzi­ła sen­sa­cję, po­nie­waż kwe­stia ko­bie­ca była na ta­pe­cie.

Jak się rze­kło, tak się sta­ło, bo­wiem, ro­zu­mie­cie: albo się ko­cha, albo nie.

A więc dra­mat: ko­bie­ca rola, ko­stiu­my w tym sa­mym sty­lu, ko­ły­ska, blask księ­ży­co­wy, czar­ny cha­rak­ter dla, kon­tra­stu, ma­łost­ko­wy mał­żo­nek za­ko­cha­ny w swej żo­nie (to prze­cież by­łem ja); cią­ża (no­wość na sce­nie), wnę­trze klasz­tor­ne i tak da­lej.

Ko­lo­sal­ny suk­ces ak­tor­ki i kom­plet­ne fia­sko pi­sa­rza, tak, fia­sko!

Ona była ura­to­wa­na, a ja zgu­bio­ny, na dnie.

Mimo tego wszyst­kie­go, mimo za­kra­pia­nej ko­la­cyj­ki z dy­rek­to­rem (sto ko­ron od oso­by, nie li­cząc pięć­dzie­się­cio­ko­ro­no­wej grzyw­ny wy­mie­rzo­nej mi przez po­li­cjan­ta za okrzy­ki wzno­szo­ne przed bra­mą sze­fa te­atru o nie­sto­sow­nej po­rze!), nie było mowy o an­ga­żu.

Nie po­no­si­łem za to żad­nej winy! – By­łem mę­czen­ni­kiem, ofia­rą. Ja! Bez naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści! Mimo to wzbu­dza­łem wstręt we wszyst­kich przy­zwo­itych do­mach, po­nie­waż zło­ży­łem w ofie­rze ka­rie­rę żony, a i sam od lat czy­nię so­bie z tego po­wo­du ta­kie wy­rzu­ty, że nie mogę spo­koj­nie za­mknąć oczu. Ileż razy ci­ska­no mi to w twarz – i to w to­wa­rzy­stwie!

A jed­nak było na od­wrót. Ka­rie­ra zo­sta­ła zła­ma­na, ale czy­ja, przez kogo?

Oży­ły okrut­ne po­dej­rze­nia i mój do­bry hu­mor ulot­nił się na myśl o tym, że mógł­bym przejść do po­tom­no­ści jako ten, któ­ry zła­mał ka­rie­rę swo­jej żony, i że nie zna­la­zł­by się obroń­ca, któ­ry by mógł mnie oczy­ścić z tych nie­cnych za­rzu­tów.

Po­zo­sta­ła spra­wa roz­trwo­nio­ne­go po­sa­gu.

Pa­mię­tam, jak w ja­kiejś ga­ze­cie na­pi­sa­no o mnie jako o de­frau­dan­cie; przy­po­mi­nam so­bie, jak przy in­nej oka­zji rzu­co­no mi pro­sto w twarz, że je­stem utrzy­man­kiem swo­jej żony. Ład­ne słów­ko, któ­re spo­wo­do­wa­ło, że za­ła­do­wa­łem re­wol­wer sze­ścio­ma na­bo­ja­mi! Zba­daj­my tę spra­wę, po­nie­waż chcia­no ją ba­dać; osądź­my ją, po­nie­waż uzna­no, że na­da­je się do osą­dze­nia.

Dzie­sięć ty­się­cy ko­ron, wnie­sio­ne przez żonę w wia­nie – w nie­pew­nych ak­cjach – zło­żo­no pod za­staw na moje na­zwi­sko w ban­ku hi­po­tecz­nym na sumę od­po­wia­da­ją­cą pięć­dzie­się­ciu pro­cen­tom ich no­mi­nal­nej war­to­ści. Wów­czas na­stą­pił wiel­ki krach i pa­pie­ry sta­ły się pra­wie bez­war­to­ścio­we, o czym prze­ko­na­li­śmy się wcze­śniej, po­nie­waż ich sprze­daż w kry­tycz­nym dla nas mo­men­cie oka­za­ła się nie­moż­li­wa. By­łem zmu­szo­ny spła­cić całą kwo­tę po­życz­ki albo te pięć­dzie­siąt pro­cent. W póź­niej­szym ter­mi­nie ban­kier, któ­ry emi­to­wał wąt­pli­we ak­cje, zwró­cił mo­jej żo­nie dwa­dzie­ścia pięć pro­cent jej wie­rzy­tel­no­ści, to zna­czy dy­wi­den­dy przy­pa­da­ją­ce jej przy ban­kruc­twie ban­ku.

Oto pro­blem do roz­wią­za­nia dla ma­te­ma­ty­ka: ile roz­trwo­ni­łem?

Zda­je się, że nic! Nie­po­kup­ne pa­pie­ry war­to­ścio­we od­kry­ły przed po­sia­da­czem swą re­al­ną war­tość, któ­ra dzię­ki mo­jej oso­bi­stej po­rę­ce zwięk­szy­ła się o dwa­dzie­ścia pięć pro­cent. No, pro­szę! A więc i w tej spra­wie, jak i w in­nych, mo­głem być nie­win­ny.

A wy­rzu­ty su­mie­nia, roz­pacz, sa­mo­bój­cze pla­ny, z któ­ry­mi tak czę­sto się no­si­łem! I oży­ły na nowo po­dej­rze­nia, daw­na nie­uf­ność, okrop­ne wąt­pli­wo­ści. Na myśl o tym, że nie­wie­le bra­ko­wa­ło, abym zmarł jako skoń­czo­ny łaj­dak, ogar­niał mnie szał. Prze­cią­żo­ny pra­cą i kło­po­ta­mi nie mia­łem nig­dy cza­su na wy­ja­śnie­nie wszyst­kich plo­tek, alu­zji, pod­stęp­nych do­cin­ków i gdy w mo­zol­nym tru­dzie pią­łem się w górę, two­rzy­ła się kłam­li­wa le­gen­da na grun­cie wy­po­wie­dzi za­wist­ni­ków i ka­wiar­nia­nych plot­ka­rzy. Mój Boże! A ja wie­rzy­łem wszyst­kim lu­dziom, tyl­ko nie so­bie!

A może jest tak, że nie by­łem wa­ria­tem, że nig­dy nie by­łem cho­ry, zde­ge­ne­ro­wa­ny? Może po pro­stu po­zwo­li­łem się okpić, zwieść uko­cha­nej uwo­dzi­ciel­ce, któ­rej ma­leń­kie no­życz­ki ścię­ły loki, Sam­so­no­wi, gdy zło­żył do snu swą gło­wę, cięż­ką od tru­dów i trosk o nią i jej dzie­ci. Ła­two­wier­ny, ni­cze­go nie prze­czu­wa­ją­cy, mo­głem rów­nież stra­cić ho­nor w cza­sie dzie­się­cio­let­nie­go snu w ra­mio­nach cza­ro­dziej­ki, mę­skość, wolę ży­cia, in­te­li­gen­cję, pięć zmy­słów i jesz­cze wię­cej!

A może jest tak – wsty­dzi­łem się na­wet wy­obra­zić to so­bie – że w tej mgle, w któ­rej przez całe lata snu­łem się jak wid­mo, ukry­wał się wy­stę­pek? Nie­świa­do­my, mały wy­stę­pek wy­wo­ła­ny żą­dzą wła­dzy, ta­jem­ną żą­dzą sa­mi­cy, aby zdo­być prze­wa­gę nad sam­cem w tym po­je­dyn­ku, któ­ry zwie się mał­żeń­stwem!

Bez naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści – to ja zo­sta­łem oszu­ka­ny! Zwie­dzio­ny przez za­męż­ną ko­bie­tę, zmu­szo­ny ją po­ślu­bić, aby za­ma­sko­wać jej cią­żę i w ten spo­sób ura­to­wać jej te­atral­ną ka­rie­rę; że­niąc się na wa­run­kach in­ter­cy­zy, któ­ra za­kła­da­ła, że każ­da ze stron bę­dzie po­no­si­ła w po­ło­wie kosz­ty utrzy­ma­nia domu, czu­ję się po dzie­się­ciu la­tach zruj­no­wa­ny, ogra­bio­ny, po­nie­waż sam dźwi­ga­łem eko­no­micz­ne brze­mię mał­żeń­stwa.

Od chwi­li, gdy żona od­trą­ci­ła mnie jak ostat­nie­go nic­po­nia, nie­zdol­ne­go do za­spo­ko­je­nia po­trzeb ro­dzi­ny, i od­ma­lo­wa­ła mnie jako uwo­dzi­cie­la i trwo­ni­cie­la jej wy­ima­gi­no­wa­ne­go ma­jąt­ku, jest mi win­na czter­dzie­ści ty­się­cy ko­ron, co sta­no­wi jej udział we­dle ust­nej umo­wy, jaką za­war­li­śmy w dniu na­sze­go ślu­bu!

To ona jest moim dłuż­ni­kiem!

Zde­cy­do­wa­ny do­wie­dzieć się wszyst­kie­go, wy­sko­czy­łem z łóż­ka, ubra­łem się po­spiesz­nie i zsze­dłem, by roz­mó­wić się z żoną.

Przez pół­otwar­te drzwi przed­sta­wił się moim za­chwy­co­nym oczom roz­kosz­ny ob­raz. Wy­cią­gnię­ta na nie­po­sła­nym łóż­ku, z małą pięk­ną głów­ką za­grze­ba­ną w bia­łych po­dusz­kach, na któ­rych wiły się jej wło­sy ko­lo­ru psze­ni­cy – ko­ron­ko­wa ko­szul­ka zsu­nę­ła się z ra­mion po­zwa­la­jąc prze­czuć dzie­wi­czą pierś; smu­kłe, ele­ganc­kie cia­ło ry­so­wa­ło się pod mięk­ką koł­drą w czer­wo­no-bia­łe pa­ski, spod któ­rej wy­su­wa­ła się de­li­kat­na stóp­ka o wy­so­kim pod­bi­ciu, do­sko­na­le ukształ­co­na, z ró­żo­wy­mi pa­lusz­ka­mi zwień­czo­ny­mi nie­ska­zi­tel­nie pre­zro­czy­sty­mi pa­znok­cia­mi; ab­so­lut­ne ar­cy­dzie­ło od­la­ne w ludz­kim cie­le we­dług an­tycz­nej rzeź­by mar­mu­ro­wej – le­ża­ła bez­tro­ska, uśmiech­nię­ta, czu­le ma­cie­rzyń­ska, przy­pa­tru­jąc się trzem swo­im pulch­nym ma­leń­stwom, gra­mo­lą­cym się i nur­ku­ją­cym w kwie­ci­stym pier­na­cie jak w ster­cie świe­żo roz­kwi­tłych kwia­tów.

Roz­bro­jo­ny tym wspa­nia­łym wi­do­wi­skiem, po­my­śla­łem so­bie: strzeż się, gdy pan­te­rzy­ca bawi się ze swy­mi mło­dy­mi!

Ujarz­mio­ny, po­kor­ny w ob­li­czu ma­je­sta­tu ma­cie­rzyń­stwa, wsze­dłem nie­pew­nie do po­ko­ju, nie­śmia­ły jak uczniak.

– Wsta­łeś już, przy­ja­cie­lu? – przy­wi­ta­ła mnie z miną za­sko­czo­ną, ale nie tak mile za­sko­czo­ną, jak bym tego pra­gnął.

Gma­twa­łem się w wy­ja­śnie­niach, na wpół udu­szo­ny przez dzie­ci, któ­re rzu­ci­ły mi się na ple­cy, gdy po­chy­li­łem się, aby uca­ło­wać mat­kę.

Czy ta ko­bie­ta może być wy­stęp­na? – za­py­ty­wa­łem sie­bie od­cho­dząc stam­tąd, po­ko­na­ny bro­nią cno­tli­we­go pięk­na, szcze­rym uśmie­chem na ustach, któ­re nig­dy nie ska­la­ły się kłam­stwem. Nie, po ty­siąc­kroć nie!

Wy­mkną­łem się z ta­kim prze­świad­cze­niem, ale nie­ubła­ga­ne wąt­pli­wo­ści osa­czy­ły mnie na nowo. Dla­cze­go moje nie­ocze­ki­wa­ne ozdro­wie­nie nie obu­dzi­ło jej za­in­te­re­so­wa­nia? Dla­cze­go nie wy­py­ta­ła o prze­bieg go­rącz­ki, o to, jak mi­nę­ła noc? I jak wy­tłu­ma­czyć jej roz­cza­ro­wa­ną, wręcz skon­fun­do­wa­ną minę, gdy uj­rza­ła mnie cał­ko­wi­cie zdro­we­go, jej roz­draż­nio­ny, wy­nio­sły, nie­mal pro­tek­cjo­nal­ny uśmiech? Czy nie ży­wi­ła sła­bej na­dziei, że tego pięk­ne­go ran­ka znaj­dzie mnie mar­twe­go i uwol­ni się wresz­cie od wa­ria­ta, któ­ry się uparł, aby obrzy­dzić jej ży­cie do resz­ty, a póź­niej po­dej­mie tych parę mar­nych ty­siąc­ko­ro­nó­wek z ty­tu­łu mego ubez­pie­cze­nia, mo­gąc dzię­ki nim na nowo kro­czyć ku swo­je­mu ce­lo­wi! Nie, po ty­siąc­kroć nie!

A mimo to wąt­pli­wo­ści nie prze­sta­ły mnie nę­kać, zwąt­pie­nie we wszyst­ko, w cno­tę mo­jej żony, w pra­we przyj­ście na świat mo­ich dzie­ci, w moje psy­chicz­ne zdro­wie, i to zwąt­pie­nie prze­śla­do­wa­ło mnie bez prze­rwy, nie da­wa­ło chwi­li spo­ko­ju.

Tak czy owak mu­szę z tym skoń­czyć, po­ło­żyć kres tym bez­płod­nym uro­je­niom! Mu­szę zdo­być pew­ność albo umrzeć! Albo kry­je się tu ja­kiś wy­stę­pek, albo je­stem sza­lo­ny! Mu­szę ujaw­nić praw­dę!

Być zdra­dzo­nym mał­żon­kiem? Dla­cze­go się tym przej­mu­ję, sko­ro tyl­ko ja o tym wiem? Mogę się bro­nić przed tą my­ślą, śmie­jąc się z niej. Czy ist­nie­je choć je­den męż­czy­zna na świe­cie, któ­ry może być pew­ny, że jest je­dy­nym wy­brań­cem ko­bie­ty? Kie­dy ro­bię prze­gląd wszyst­kich mo­ich przy­ja­ciół z lat mło­do­ści, obec­nie żo­na­tych, tyl­ko o jed­nym nie mogę po­wie­dzieć, że był zdra­dza­ny! Szczę­śli­wi ci, któ­rzy ni­cze­go nie prze­czu­wa­ją!

Nie wol­no być ma­łost­ko­wym, zga­dzam się; wła­ści­wie jest obo­jęt­ne, czy po­sia­da­my ko­bie­tę wy­łącz­nie, czy dzie­li­my się nią. Ale je­śli nic o tym nie wie­my, sta­je­my się po­śmie­wi­skiem. Tu jest pies po­grze­ba­ny! Ba, móc wie­dzieć! Choć­by mał­żo­nek prze­żył sto lat, cóż wła­ści­wie mógł­by wie­dzieć pew­ne­go o ży­wo­cie swej żony? Może po­siąść wie­dzę o świe­cie, wszech­świe­cie i nie mieć zie­lo­ne­go po­ję­cia o tej, któ­rej ży­cie jest tak moc­no zwią­za­ne z jego wła­snym.

To dla­te­go ten bied­ny pan Bo­va­ry wy­wie­ra tak nie­za­tar­te wra­że­nie na wszyst­kich szczę­śli­wych mał­żon­kach.

Ale ja, ja chcę po­znać praw­dę! Żeby szu­kać po­msty! Ale na kim? Na jej wy­brań­cach? Prze­cież oni je­dy­nie nad­uży­li swo­ich mę­skich praw! – Na żo­nie? Nie po­win­no się być tak dro­bia­zgo­wym! Znisz­czyć mat­kę tych ma­łych anioł­ków – co wy so­bie wła­ści­wie wy­obra­ża­cie?

Ale ja mu­szę ab­so­lut­nie znać praw­dę! Wła­śnie dla­te­go za­mie­rzam prze­pro­wa­dzić grun­tow­ne, dys­kret­ne i, je­śli tak chce­cie, na­uko­we ba­da­nie; w tym celu po­słu­żę się wszel­ki­mi środ­ka­mi no­wej wie­dzy psy­cho­lo­gicz­nej, wy­ko­rzy­stam su­ge­stię, od­czy­ty­wa­nie my­śli, psy­chicz­ne tor­tu­ry, nie za­po­mi­na­jąc oczy­wi­ście o wy­pró­bo­wa­nych me­to­dach, jak wła­ma­nie, kra­dzież, za­własz­cza­nie cu­dzych li­stów, kłam­stwo, fał­szer­stwo itp. Czy to mo­no­ma­nia, czy wy­nik sza­leń­stwa? Nie mnie o tym roz­strzy­gać! Niech wpro­wa­dzo­ny w rzecz czy­tel­nik osą­dzi ją bez­stron­nie jako ostat­nia in­stan­cja po prze­czy­ta­niu tej szcze­rej książ­ki! Być może od­kry­je w niej parę okru­chów fi­zjo­lo­gii mi­ło­ści, kil­ka ułam­ków pa­to­lo­gicz­nej psy­cho­lo­gii, a oprócz tego ja­kiś frag­ment fi­lo­zo­fii wy­stęp­ku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: