Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Stracona - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stracona - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 371 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść

War­sza­wa

Na­kład Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa

Kra­ków – G. Ge­be­th­ner i Spół­ka

1897

Дозволено Цензурою.

Варшава 7 Мая 1896 г.

Kra­ków. – Druk W. L. An­czy­ca i Spół­ki.

Ser­ca, co się tchem wie­ku jak iskra za­pa­la,

Jako pło­mień wy­bu­cha, a jak pio­run ga­śnie,

Ser­ca, przez któ­re pły­nie go­rą­cej krwi fala,

Je­śli ta­kie­go nie masz – z schy­lo­nem ob­li­czem

Idź, a szu­kaj w bez­cze­ści gnu­śne­go ukry­cia

I miej­sca, gdzie­by wol­no na­zy­wać się – ni­czem,

Od­dy­chać bez po­wie­trza i ist­nieć – bez ży­cia.

M. Ko­nop­nic­ka.

Część I.I.

Tak samo świa­tła ludz­kich dusz, co pło­ną

I po­nad zie­mią zna­czą dro­gę ja­sną,

Gdy pro­mie­nia­mi w nie­skoń­czo­ność toną,

Cho­ciaż się w ciem­ność roz­pro­szą – nie zga­sną,

Ale da­le­kiej przy­szło­ści znik­nio­ną

Prze­ka­żą siłę i sło­necz­ność wła­sną…

Aż z owych bla­sków, roz­pierz­chłych w prze­strze­ni,

Nowa ju­trzen­ka ludz­kość opro­mie­ni.

El… y.

– Nie psuj oczu, Ce­lin­ko. I ty jesz­cze pi­szesz, Ań­dziu?

– Ostat­ni wy­raz, ma­tecz­ko. Skoń­czy­łam. Dla­cze­go się pod­nio­słaś?

– Oj­ciec na­dej­dzie za­raz, nie chcę go nie­po­ko­ić.

– Ale to cię mę­czy, mamo. Oj­ciec nie pra­gnie prze­cież, że­byś się mę­czy­ła dla jego spo­koj­no­ści.

– Mnie to już nie za­szko­dzi, a pa­mię­taj, Ań­dziu, że dziś i – po­tem, ży­cie całe, po­win­naś oszczę­dzać ojcu naj­mniej­szej przy­kro­ści. Dość już wy­cier­piał i cze­ka go jesz­cze nie­jed­no… Ucz się ko­chać, Ań­dziu.

– Czyż go nie ko­cham, mamo?

– Ty nie wiesz jesz­cze na­wet, co to zna­czy, ale – do­wiesz się z cza­sem…

Głos mó­wią­cej urwał się na­gle, za­ka­sła­ła, usia­dła, opar­ła gło­wę o po­ręcz fo­te­la i przy­mknę­ła po­wie­ki.

Po­mi­mo za­pa­da­ją­ce­go już zmro­ku twarz ta wy­chu­dła, po­żół­kła, zmę­czo­na ude­rza­ła jesz­cze nie­zwy­kłą pięk­no­ścią i nie­ziem­skim pra­wie spo­ko­jem. Ży­cie wy­ry­ło na niej głę­bo­kie bróz­dy, za­bra­ło świe­żość cery, nie zdo­ła­ło jed­nak zmie­nić ry­sów, ani za­trzeć szla­chet­ne­go ich wy­ra­zu.

Ań­dzia z trwo­gą i smut­kiem pa­trzy­ła na mat­kę, mia­ła już lat 14 i ro­zu­mia­ła do­brze, ja­kim wy­sił­kiem ta dro­ga, ko­cha­na pod­nio­sła się, by oszczę­dzić nie­po­ko­ju ojcu. "Ci­cha Ań­dzia", jak ją cza­sem na­zy­wa­no, poj­mo­wa­ła do­sko­na­le ta­kie bo­ha­ter­stwo i wo­gó­le od­czu­wa­ła ona da­le­ko le­piej wza­jem­ny sto­su­nek ro­dzi­ców, ich tro­ski, smut­ki i ci­chy nie­po­kój, niż­by kto mógł przy­pusz­czać. Zdol­no­ścia­mi nie do­rów­ny­wa­ła ona Ste­fa­no­wi, ani młod­szej Ce­lin­ce, ale do­myśl­no­ścią ser­ca prze­wyż­sza­ła obo­je. Tyl­ko nie dzie­li­ła z ni­kim swo­ich obaw i prze­czuć, sama im nie do­wie­rza­ła – nie­śmia­łą była za­wsze, ci­chą i uważ­ną.

Jak ona do­brze zna­ła ten ba­daw­czy i pe­łen ukry­te­go nie­po­ko­ju wzrok ojca, gdy po­wra­cał wie­czo­rem do domu. Pa­mię­ta­ła do­sko­na­le, że się to za­czę­ło do­pie­ro od ostat­niej cho­ro­by ma­tecz­ki, nie wąt­pi­ła też nig­dy, że do niej od­no­si się nie­me jego za­py­ta­nie. Od­po­wie­dzieć na nie nie umia­ła­by może, lecz jej ła­god­ny uśmiech i ja­sne spoj­rze­nie wy­star­cza­ły ojcu za od­po­wiedź.

Tym­cza­sem pani Brodz­ka otwo­rzy­ła oczy i spoj­rza­ła znów na Ce­lin­kę.

– Jesz­cze czy­tasz, Ce­lin­ko? – szep­nę­ła z wy­rzu­tem.

Dziew­czyn­ka drgnę­ła, ale nie pu­ści­ła książ­ki, prze­ciw­nie przy­ci­snę­ła ją moc­niej do pier­si i spoj­rza­ła na mat­kę ocza­mi pięk­ne­mi, jak dwa ciem­ne sza­fi­ry.

– O mamo – od­par­ła – ja tak­bym chcia­ła być za­klę­tą kró­lew­ną!

– Dla­cze­go, dusz­ko?

– Jak­to dla­cze­go, ma­tecz­ko? Mia­ła­bym tyle skar­bów, dy­amen­tów, pe­reł, zło­ta i dro­gich ka­mie­ni; o, wte­dy, wte­dy by­ła­bym szczę­śli­wą!

– Dla­cze­góż wte­dy do­pie­ro, Ce­lin­ko?

– O, moja mamo, to tak ła­two zgad­nąć. – Nie miesz­ka­ła­bym wte­dy w tych brzyd­kich po­ko­jach, na trze­ciem pię­trze, na Ogro­do­wej uli­cy ze szka­rad­nym bru­kiem. Mia­ła­bym wła­sny pa­łac, wła­sne pań­stwo. Wszy­scy­by mię słu­cha­li. Sie­dzia­ła­bym so­bie na tur­ku­so­wym tro­nie, ze zło­tem ber­łem, w ko­ro­nie z dy­amen­tów i wi­dzia­ła­bym przez otwar­te okna naj­cud­niej­sze kwia­ty i czu­ła ich za­pach i słu­cha­ła­bym co dzień naj­pięk­niej­szej mu­zy­ki. Och, mamo, mamo, to by­ło­by ży­cie!

– Za­po­mnia­łaś, Ce­lin­ko, że za­klę­te kró­lew­ny po­ku­tu­ją czę­sto dłu­gie lata w pod­zie­miach, sa­mot­nych miej­scach, gdzie ze skar­ba­mi swy­mi wąt­pię, czy są szczę­śli­we.

– To się koń­czy, mamo, znaj­dzie się za­wsze od­waż­ny kró­le­wicz, któ­ry wy­ba­wi za­klę­tą księż­nicz­kę z mocy jej wro­gów.

– Więc ci tak źle w tem na­szem miesz­ka­niu, Ce – lin­ko? – za­py­ta­ła pani Brodz­ka, a w jej gło­sie brzmiał smut­ny wy­rzut.

Ce­lin­ka w za­my­śle­niu po­trzą­snę­ła gło­wą.

– Źle mi nie jest… – rze­kła po chwi­li z roz­wa­gą – ale chcia­ła­bym być bo­ga­tą, mieć po­wóz wła­sny, pięk­ne miesz­ka­nie…

– Czy my­ślisz, że bo­gac­two szczę­ście czło­wie­ka sta­no­wi?

– O, tak, mamo! Bo­ga­ty ma wszyst­ko i wszyst­ko rno­że, cały świat dla nie­go!

– Dziec­ko z cie­bie, Ce­lin­ko. Skąd ci to przy­szło do gło­wy? Czy kto z nas bo­gac­twa pra­gnie? Gdy­by mi jaka do­bra wróż­ka dała do wy­bo­ru speł­nio­ne ży­cze­nie, pew­no nie po­my­śla­ła­bym o zło­cie.

– A cze­go­byś też pra­gnę­ła, ma­tecz­ko?

Pani Brodz­ka uśmiech­nę­ła się smut­nie i po­my­śla­ła chwi­lę.

– Pra­gnę­ła­bym, aby wszy­scy lu­dzie ko­cha­li się jak bra­cia – od­po­wie­dzia­ła spo­koj­nie.

Ce­lin­ka wzgar­dli­wie wy­dę­ła ślicz­ne ustecz­ka, ale na­wet z tą min­ką wy­glą­da­ła jak anio­łek. Cóż dziw­ne­go, że Ań­dzia uwiel­bia­ła sio­strę? Dzie­się­cio­let­nia Ce­lin­ka za­chwy­ca­ła lu­dzi ob­cych, była istot­nie cu­dow­nem, nie­po­spo­li­tem zja­wi­skiem, któ­re zwra­ca­ło po­wszech­ną uwa­gę, dla An­dzi zaś oprócz tego było ob­ra­zem mat­ki, wą­tłą tro­chę dziew­czyn­ką, któ­rą od dzie­ciń­stwa ona i mat­ka ota­cza­ły za­wsze naj­tro­skliw­szą opie­ką, naj­tkliw­szem uczu­ciem. I te­raz moż­na było ją ma­lo­wać, tak ja­sno wy­stę­po­wa­ła na tle za­pa­da­ją­ce­go już zmro­ku bla­skiem ró­ża­nej cery i sło­necz­ną bar­wą wło­sów. Praw­dzi­wa za­klę­ta kró­lew­na.

– Ja tam, ma­tecz­ko – prze­mó­wi­ła Ań­dzia – pra­gnę­ła­bym zdro­wia dla cie­bie. Ko­cham bar­dzo wszyst­kich lu­dzi, ale prze­cież mam pra­wo wła­sną ro­dzi­nę ko­chać na­de­wszyst­ko?

– Nie, Ań­dziu – rze­kła mat­ka dziw­nie sta­now­czym gło­sem – gdy­byś wy­łą­cza­ła szczę­ście ro­dzin}' ze szczę­ścia ogó­łu, by­ła­byś tyl­ko ego­ist­ką, ko­bie­tą cia­snych uczuć i ma­łe­go ser­ca. Lecz z mo­ich có­rek żad­na ego­ist­ką nie bę­dzie, praw­da, dzie­ci?

Mil­cze­nie było od­po­wie­dzią.

– Mnie się zda­je, że ja je­stem ego­ist­ką, mamo – ode­zwa­ła się pierw­sza Ce­lin­ka – bo wca­le nie umiem ko­chać tych tam wszyst­kich ob­cych. Nie ży­czę im nic złe­go, gdy­bym mia­ła wiel­kie skar­by, roz­da­wa­ła­bym każ­de­mu bied­ne­mu, bo nie lu­bię pa­trzeć na że­bra­ków i nie­szczę­śli­wych, ale naj­wię­cej prze­cież pra­gnę wła­sne­go szczę­ścia. Wo­la­ła­bym, żeby Ań­dzia była bied­ną niż ja, wo­la­ła­bym, żeby Ań­dzia była cho­rą niż ja, wo­la­ła­bym…

– Ach, ty ja­skó­łecz­ko moja! – za­wo­ła­ła Ań­dzia, obej­mu­jąc dziew­czyn­kę i okry­wa­jąc ją po­ca­łun­ka­mi. – Ań­dzia za cie­bie chęt­nie bę­dzie cho­rą, bied­ną, kop­ciusz­kiem, a ty bądź­że so­bie ślicz­ną kró­lew­ną w ko­ro­nie z dy­amen­tów, w per­ło­wym zam­ku, czy jak tam so­bie uło­ży­łaś.

Pani Brodz­ka wes­tchnę­ła.

– Ce­lin­ka jest dziec­kiem – rze­kła – każ­de dziec­ko jest ego­istą. Każ­dy ko­cha przedew­szyst­kiem sie­bie, po­tem obej­mu­je ser­cem ro­dzi­nę wła­sną, a do­pie­ro na – stęp­nie, im wy­żej się wzno­si, tem wię­cej czuć jest zdol­nym, tem wię­cej ko­chać umie. Dziś od was ta­kich uczuć wy­ma­gać za­wcze­śnie, lecz sta­raj­cie się zro­zu­mieć je z cza­sem. Ego­ista – to czło­wiek bar­dzo nie­szczę­śli­wy.

– Nie­szczę­śli­wy, ma­tecz­ko?!

– Tak, Ań­dziu. Źró­dłem szczę­ścia je­dy­nem jest ser­ce, kto nie zna uczuć, za­znać go nie może. Może przejść bez tro­ski przez ży­cie, może mu się wszyst­ko uśmie­chać, a on, uży­wa­jąc wszel­kich przy­jem­no­sci, nie bę­dzie prze­cież wie­dział na­wet, co to szczę­ście…

– To dziw­ne, mamo, ja tego nie ro­zu­miem do­brze.

– Zro­zu­miesz kie­dyś, Ań­dziu, je­śli za­pa­mię­tasz moje sło­wa.

W tej chwi­li ktoś za­dzwo­nił.

– Oj­ciec! – za­wo­ła­ła Ań­dzia i po­bie­gła do drzwi. Pani Brodz­ka tym­cza­sem za­pa­la­ła lam­pę.

Po chwi­li do po­ko­ju we­szły trzy oso­by; naj­przód "ka­wa­ler­skim" kro­kiem szła słusz­na pa­nien­ka z dość krót­ko ostrzy­żo­ną głów­ką; para du­żych, si­wych, nie­zwy­kle ro­zum­nych i nie­zwy­kle ener­gicz­nych oczu roz­ja­śnia­ła twa­rzycz­kę po­spo­li­tą i nie­ład­ną, lecz po­cią­ga­ją­cą dziw­nie sym­pa­tycz­nym wy­ra­zem.

– Ha­nia? – rze­kła pani Brodz­ka, wi­ta­jąc ją uśmie­chem.

– Ma­nia mię przy­sła­ła do­wie­dzieć się o zdro­wie pani; za­nie­po­ko­ili­śmy się wszy­scy, sko­ro Ań­dzia nie przy­szła na lek­cyę.

Pani Brodz­ka uca­ło­wa­ła ja­sne czo­ło dziew­czyn­ki i uśmiech­nę­ła się do męża, któ­ry stał obok, pa­trząc na nią swym ba­daw­czym i peł­nym nie­po­ko­ju wzro­kiem.

– Le­piej mi jest – szep­nę­ła. – Rano wstać nie mo­głam i Ań­dzia zo­sta­ła, nie py­ta­jąc mię na­wet. Po­dzię­kuj, Ha­niu, ma­mie. Sama przy­szłaś?

– Wi­tek jest u Ste­fa­na.

Pan Brodz­ki ujął rękę żony i tro­chę nie­pew­nym ru­chem niósł ją do ust. Był to czło­wiek wi­docz­nie zła­ma­ny przez ży­cie, któ­ry resz­tę sił czer­pał w mi­ło­ści ro­dzi­ny, może w spoj­rze­niu uko­cha­nej żony. Bo też spoj­rze­nie to było w tej chwi­li tak peł­nem bla­sku, siły i wy­ra­zu, jak­by się w niem sku­pi­ła cała du­sza cho­rej.

– Cóż książ­ki? – za­py­ta­ła. – Zgo­dzi­ły się wresz­cie?

Pan Brodz­ki był bu­chal­te­rem w jed­nej z więk­szych fa­bryk i rocz­ne za­my­ka­nie ksią­żek ra­chun­ko­wych kosz­to­wa­ło go nie­raz wie­le bez­sen­nych nocy. Po­mi­mo ca­łej jego su­mien­no­ści i do­kład­no­ści nie­zwy­kłej, zda­rza­ło się prze­cież, że kil­ka ko­pie­jek róż­ni­cy po­zwa­la­ło przy­pusz­czać, iż ra­chu­nek jest błęd­ny, i roz­po­czy­na­ło się wte­dy spraw­dza­nie. Ach, to spraw­dza­nie! Wła­śnie przed kil­ku dnia­mi za­czę­ła się zno­wu ta miła za­baw­ka i py­ta­nie pani Brodz­kiej od­wró­ci­ło myśl męża na­tych­miast od draż­li­we­go przed­mio­tu jej zdro­wia.

– Zna­la­złem – rzekł z oży­wie­niem – zna­la­złem po­mył­kę. Nie mo­żesz so­bie wy­obra­zić, ja­kie to szcze­gól­ne.

Oży­wił się, opo­wia­da­jąc dla pani Brodz­kiej tyl­ko zro­zu­mia­łe szcze­gó­ły.

Ań­dzia na­kry­wa­ła do sto­łu, słu­żą­ca wnio­sła sa­mo­war, Ha­nia prze­glą­da­ła książ­ki ko­le­żan­ki, roz­rzu­co­ne na biur­ku.

– Umiesz już na ju­tro lek­cye? – Pra­wie. Ćwi­cze­nie skoń­czo­ne.

– Bar­dzo je­stem cie­ka­wa, Kry­si już czy­ta­łam; tak so­bie, bez wy­ra­zu, jak ona.

– I o mnie mo­żesz to po­wie­dzieć.

– O nie, ty masz wy­raz: ci­cha do­broć. Mnie to gnie­wa cza­sem – je­steś za do­brą, za ci­chą, zbyt nie­śmia­łą – ale za­wsze je­steś sobą, a Kry­sia…

– Jest po­dob­ną do mnie.

– O, nie, ona jest ni­ja­ką, ona wca­le nie jest. Roz­śmia­ły się oby­dwie.

– Wiesz co, Ha­niu, że ja się li­tu­ję nad tobą: taka gło­wa jak two­ja i ta­kie ko­le­żan­ki! Nie masz żad­nej god­nej sie­bie, nie masz z kim współ­za­wod­ni­czyć.

– To praw­da – z całą szcze­ro­ścią po­twier­dzi­ła Ha­nia. – Nie­raz zła je­stem na was, że nie ma­cie wię­cej zdol­no­ści. Wiel­ka mi sztu­ka być pierw­szą.

– Mię­dzy dwie­ma nie­do­łę­ga­mi.

– O, prze­pra­szam! Do nie­do­łę­stwa da­le­ko ci bar­dzo, ale za­wsze.

– Ce­lin­ko, po­proś Wit­ka i Ste­fa­na, już na­la­łam dla nich her­ba­tę.

– Niech ona nie wy­cho­dzi – ci­cho ski­nę­ła mat­ka.

– Bo co? – spy­ta­ła Ha­nia.

– Ka­sła­ła dzi­siaj zno­wu – rów­nie ci­cho od­po­wie­dzia­ła Ań­dzia… sama zmie­rza­jąc ku drzwiom. – Taka skłon­na do za­zię­bie­nia, a mama lęka się ogrom­nie.

Wkrót­ce wró­ci­ła Ań­dzia, a z nią dwaj mło­dzień­cy, je­den bar­czy­sty, niz­ki, z krót­ko ostrzy­żo­ną gło­wą i si­we­mi ener­gicz­ne­mi ocza­mi, miał w so­bie coś szorst­kie­go, zu­chwa­łe­go pra­wie. To pan Wi­told Kra­jew­ski, brat Hani, przy­szły in­ży­nier-tech­no­log, obec­nie stu­dent tech­no­lo­gicz­ne­go in­sty­tu­tu w Mo­skwie. Przy­je­chał na świę­ta, lecz za­ba­wi dłu­żej, aż do po­ło­wy stycz­nia, ku wiel­kiej ra­do­ści Hani i utra­pie­niu bra­ci, któ­rym do­ku­cza bez li­to­ści. Jed­na Ha­nia utrzy­mu­je, że to "za­cny chło­piec", nie trze­ba tyl­ko zwa­żać na to, co on mówi – bra­cia jed­nak zwa­ża­ją i przed zło­śli­wym żar­tem albo szorst­ką praw­dą cho­wa­ją się co chwi­la jak śli­ma­ki w sko­ru­pę.

Ste­fan Brodz­ki sta­no­wi z nim kon­trast zu­peł­ny. Wy­so­ki, szczu­pły, ciem­ny blon­dyn, ma w twa­rzy coś go­rą­ce­go i mięk­kie­go za­ra­zem – wy­raz ciem­nych jego oczu świad­czy aż nad­to wy­mow­nie, że ła­two go roz­ma­rzyć, a mi­ga­ją­ce w nich bły­ski zdra­dza­ją siłę, co umie wy­buch­nąć za­pa­łem.

Ste­fan od kil­ku mie­się­cy nosi mun­dur uni­wer­sy­tec­ki i kształ­ci się na praw­ni­ka. Nie­zwy­kły dar sło­wa skie­ro­wał go na tę dro­gę, ra­dzi­li mu ją wszy­scy: jako ad­wo­kat miał przy­szłość przed sobą; sani uznał wresz­cie, że zna­jo­mość pra­wa czy­ni czło­wie­ka po­ży­tecz­nym człon­kiem spo­łe­czeń­stwa, lecz w głę­bi du­szy inne miał na­dzie­je, inne – nie­wy­po­wie­dzia­ne za­mia­ry.

Wi­tek po­wi­tał wszyst­kich nie­co ru­basz­nym ukło­nem i za­jął miej­sce mię­dzy Ste­fa­nem i Ha­nią. Szyb­kie spoj­rze­nie rzu­cił na pa­nią domu, po­tem za­czął coś mó­wić do swe­go są­sia­da pół­gło­sem o ży­ciu ko­le­żeń­skiem, miej­sco­wych sto­sun­kach. Marsz­czył się przy­tem, ale w gło­sie brzmia­ła mu siła prze­ko­na­nia i nie­złom­na wola.

Pan Brodz­ki słu­chał tak­że przez czas ja­kiś, lecz po chwi­li mach­nął ręką i po­grą­żył się w zwy­kłem za – my­śle­niu. Może po­wró­cił my­ślą do wła­snej mło­do­ści, wła­snych na­dziei, ma­rzeń i za­wo­dów, bo na twarz wy­stą­pi­ły mu ru­mień­ce, a w oczach mi­go­ta­ły ja­kieś ognie, przy­po­mi­na­ją­ce spoj­rze­nie Ste­fa­na.

Wie­le on prze­szedł w ży­ciu; je­dy­nak uko­cha­ny i pan pięk­nej wio­ski, zna­lazł się w dość mło­dym wie­ku na bru­ku, bez chle­ba z żoną i dwoj­giem dzie­ci. W su­mie­niu czuł się czy­stym, lecz to ro­dzi­nie nie za­pew­ni bytu. Cięż­kie na­stą­pi­ły chwi­le wal­ki o chleb po­wsze­dni, chleb su­chy dla głod­nych dzie­ci… Wte­dy to osi­wiał, wte­dy na mło­dej twa­rzy za­ry­so­wa­ły się bróz­dy głę­bo­kie, a oczy wpa­dły w głąb czasz­ki. Dzie­ci po­mar­ły, lecz zo­sta­ła żona, peł­na mę­skiej od­wa­gi i har­tu, – sani wie­dział tyl­ko, ile jej za­wdzię­czał, sam wie­dział tyl­ko, czem w ży­ciu stać się może ko­bie­ta, gdy praw­dzi­wie ko­cha…

Na­ko­niec spo­tkał daw­ne­go ko­le­gę, Kra­jew­skie­go, i z tą chwi­lą za­koń­czy­ła się wal­ka o byt ma­te­ry­al­ny. Chleb był te­raz, lecz dla kogo?… Już nim nie na­kar­mi dwóch mo­gi­łek w piasz­czy­stej zie­mi… Ta­kich wspo­mnień nie za­trze na­wet od­ra­dza­ją­ca się zno­wu ro­dzi­na, ani syn w mun­du­rze, ani ci­cha, słod­ka An­dzia, ani ten ob­raz mat­ki, prze­ślicz­na Ce­lin­ka, To byt nowy, a prze­szłość?…

Przed­wcze­śnie po­chy­lo­ny sta­rzec żył jak­by ży­ciem po­dwój­nem: chwi­lą te­raź­niej­szą i wspo­mnie­niem, a lu­dzie – na­zy­wa­li go roz­tar­gnio­nym, gdyż nie za­wsze umiał prze­nieść się my­ślą dość szyb­ko z jed­nej epo­ki do dru­giej.

– A ty, Wi­tek? – spy­ta­ła Ha­nia.

– Cze­go chcesz? – mruk­nął szorst­ko.

– Ukła­da­my tu so­bie z An­dzia od­po­wiedź dla do­brej wróż­ki, któ­ra­by nam dała do wy­bo­ru jed­no speł­nio­ne ży­cze­nie. Cóż­byś ty wy­brał?

– Daj mi świę­ty po­kój!

– No, mój dro­gi, no, pro­szę, cóż ci to szko­dzi, po­wiedz!

– Żeby mi wol­no było po­wy­wie­szać wszyst­kich nic­po­niów.

– Brrr! co za strasz­ne ży­cze­nie! – otrzą­snę­ła się Ha­nia, lecz Ste­fan się uśmiech­nął.

– To by­ło­by cie­ka­we – za­uwa­żył.

– Cóż ta­kie­go?

– Czy­byś zna­lazł ja­kie­go "nic­po­nia" na świe­cie.

– Ja?

– Na któ­re­go pod­pi­sał­byś wy­rok śmier­ci – spo­koj­nie do­koń­czył Ste­fan i za­czął pić her­ba­tę.

Ha­nia kla­snę­ła w ręce i wy­buch­nę­ła śmie­chem; śmie­li się wszy­scy, lecz śmiech pani Brodz­kiej zmie­nił się w ostry ka­szel. Pan Brodz­ki spoj­rzał na nią z nie­po­ko­jem i nie mo­gła już te­raz ukryć się przed tym wzro­kiem. Była wi­docz­nie bar­dzo osła­bio­ną, gdyż zbla­dła moc­no, pot jej wy­stą­pił na czo­ło i bła­gal­nem spoj­rze­niem ob­ję­ła obec­nych. Lecz cze­go chcia­ła? An­dzia po­spie­szy­ła do niej, a tym­cza­sem nie­zgrab­ny Wi­tek pod­niósł się tak gwał­tow­nie, że prze­wró­cił szklan­kę świe­żo na­la­nej her­ba­ty i stru­ga ukro­pu po­pły­nę­ła szyb­ko w stro­nę po­chy­lo­ne­go ku żo­nie Brodz­kie­go.

Zro­bi­ło się za­mie­sza­nie, krzyk: ścier­ki! ser­we­ty! A za­nim wszyst­ko przy­szło do po­rząd­ku, już pani Brodz­ka zno­wu uśmiech­nię­ta sie­dzia­ła na swo­jem krze­śle, a ła­god­ny wy­raz jej oczu zda­wał się mó­wić: Nie troszcz­cie się o mnie. Mnie nic nie jest.

Ha­nia wkrót­ce za­czę­ła się wy­bie­rać i na­glić Wi­tol­da do po­wro­tu, cho­ciaż zży­mał się na nią, że mu po­psu­ła wie­czór swo­ją bab­ską za­chcian­ką. Nie po to przy­je­chał na świę­ta, żeby jej słu­żyć za niań­kę; chwi­li mu wol­nej nie da, ru­szyć się nie po­zwo­li z domu, za­raz na­rzu­ca się swo­ją oso­bą – a po­tem wra­caj, bo pan­na już śpią­ca!

Zły był i nie ża­ło­wał ję­zy­ka, Ha­nia słu­cha­ła jed­nak z nie­wzru­szo­nym spo­ko­jem, od cza­su do cza­su tyl­ko za­mie­nia­jąc wy­mow­ne spoj­rze­nie ze Ste­fa­nem. I na­tu­ral­nie dzię­ki tym spoj­rze­niom, za­po­mnia­ła o ka­lo­szach. Przy­po­mnia­ła so­bie o nich do­pie­ro na dole, gdy spo­strze­gła, że śnieg świe­ży po­krył tro­to­ary i uczu­ła wil­goć przez cien­ką po­de­szwę bu­ci­ka.

– To nic – rze­kła – nie umrę z tego, choć­bym do­sta­ła ka­ta­ru.

– Z cze­go?

– Za­po­mnia­łam ka­lo­szy, ale to nic nie szko­dzi.

– Nie­do­łę­ga! – szep­nął i za­dzwo­nił do bra­my.

– Po co dzwo­nisz?

Nie od­po­wie­dział wca­le. Wpro­wa­dził ją do bra­my i ka­zał cze­kać ta­kim gło­sem, że po­słu­cha­ła w po­kor­nem mil­cze­niu. Za chwi­lę wró­cił z ka­lo­sza­mi i sam po­ma­gał wło­żyć je na nogi. Wdzięcz­na Ha­nia za­rzu­ci­ła mu ręce na szy­ję i sza­mo­czą­ce­go się tro­chę po­ca­ło­wa­ła w ucho.

– Daj­że mi świę­ty po­kój! – mruk­nął Wi­tek.

– Złość się, złość – rze­kła – ja wiem, co ty wart je­steś, my­ślisz, że nie po­zna­łam? Ta roz­la­na her­ba­ta… Ach, żal mi An­dzi.

– Mnie jego żal – mruk­nął Wi­tek. – Zło­ty czło­wiek, ale bez niej… Z ba­ba­mi to tak za­wsze, i naj­lep­sza zdro­wia nie ma.

– Bied­na An­dzia – po­wtó­rzy­ła Ha­nia w za­my­śle­niu.II.

Ty bę­dziesz sil­nym przez to, w co uwie­rzysz,

Jako w cel ży­cia wznio­sły, choć da­le­ki;

Przez to, z czem du­chem ze­trzesz się i zmie­rzysz

I uznasz praw­dą na wie­ki.

Szczę­śli­wym bę­dziesz przez to, co twa du­sza

Uko­cha; przez to, na czem spo­czniesz two­jem

Ser­cem, bi­ją­cem wiecz­nym nie­po­ko­jem,

Co pierś ludz­ko­ści po­ru­sza.

M. Ko­nop­nic­ka.

– Ań­dziu, tak mi smut­no!… okrop­nie mi smut­no!…

W po­ko­ju zmrok pa­no­wał, w ką­ci­ku na so­fie sie­dzia­ła ja­sna po­stać sku­lo­na i ci­cha; na wi­dok wcho­dzą­cej sio­stry wy­cią­gnę­ła do niej ręce i skar­żyć się za­czę­ła słod­kim, srebr­nym gło­sem.

– Mnie tak smut­no, Ań­dziul­ku!

An­dzia usia­dła przy niej i ła­god­nym ru­chem przy­tu­li­ła dziew­czyn­kę do sie­bie.

– Sie­rot­ko ty moja bied­na, ja­skó­łecz­ko ty moja – szep­nę­ła, ca­łu­jąc dziec­ko, po­chy­lo­na nad niem.

– Ja nie chcę, żeby mi było tak smut­no – daw­niej, kie­dy mama żyła…

Łka­nie Ań­dzi prze­rwa­ło jej mowę.

– Pła­czesz? – za­py­ta­ła ci­cho.

– Jak­że nie mam pła­kać, sie­rot­ko ty moja, kie­dy nam tak źle wszyst­kim, kie­dy­śmy tacy bied­ni… Nikt nam jej nie za­stą­pi, ani ojcu, ani to­bie, ni­ko­mu… Cóż ja po­cznę!…

– Opo­wiedz mi co, Ań­dziu – mama za­wsze mi opo­wia­da­ła – opo­wiedz mi o ja­kiej ubo­giej sie­rot­ce, któ­ra sta­ła się póź­niej bo­ga­tą i szczę­śli­wą.

An­dzia wes­tchnę­ła cięż­ko, lecz za­czę­ła mó­wić. Opo­wia­da­nie jej pew­no nie do­rów­na tym, któ­re sły­sza­ły nie­raz o zmro­ku z ust mat­ki, ale bę­dzie ich echem, ze wspo­mnień zle­pio­nem, oży­wie­niem go­rą­cą chę­cią za­ba­wie­nia uko­cha­nej sio­strzycz­ki.

Przed kil­ku ty­go­dnia­mi bied­ne dzie­ci stra­ci­ły mat­kę, smu­tek więc nie był go­ściem w tym sie­ro­cym domu, roz­siadł się tu na do­bre.

A naj­go­rzej było z Ce­lin­ką. An­dzia tra­ci­ła gło­wę. Dzie­się­cio­let­nia dziew­czyn­ka była Beń­ja­miu­kiem zmar­łej i nie­zmier­nie żywo od­czu­ła tę stra­tę: wszę­dzie i cią­gle bra­ko­wa­ło jej mat­ki. I za to wła­śnie An­dzia ko­cha­ła ją bar­dziej jesz­cze, ale mu­sia­ła pa­no­wać nad sobą, aże­by dziec­ku nie do­da­wać żalu. O, ona sil­ną była, ona znie­sie wszyst­ko, byle Ce­lin­ka nie czu­ła się tak nie­szczę­śli­wą, byle oj­ciec i Ste­fan nie byli tak smut­ni.

Lecz tego na­wet wy­ma­gać nie moż­na.

– Roz­bierz się, Ce­lin­ko, dusz­ko, An­dzia ci po­mo­że, już dzie­sią­ta.

– Ale ja tu nie zo­sta­nę sama. Bę­dziesz sie­dzia­ła przy ni­nie?

– Do­brze, kot­ku, po­łóż się tyl­ko, usią­dę przy to­bie.

– I nie odej­dziesz?

– Nie po­ło­żę się, póki nie uśniesz. Uca­ło­wa­ły się zno­wu ser­decz­nie i An­dzia za­czę­ła roz­bie­rać Ce­lin­kę.

Tyl­ko o czte­ry lata star­szą była od niej, a nie czu­ła się już dziec­kiem. Za­wsze mia­ła uspo­so­bie­nie po­waż­ne i ci­che, a cho­ro­ba i śmierć mat­ki uczy­ni­ły z niej pra­wie ko­bie­tę. Czu­ła, że musi za­stą­pić jej miej­sce i pra­gnę­ła tego tak go­rą­co, sil­nie, iż wie­rzy­ła chwi­la­mi, że to jest moż­li­wem. Nie za­stą­pi jej w zu­peł­no­ści, to nie­po­dob­na, ale bę­dzie im po­ży­tecz­ną, odda im się cała i za­peł­ni choć tro­chę tę strasz­ną pust­kę w domu.

Czy to wy­star­czy jed­nak?

Spoj­rza­ła na Ce­lin­kę i wes­tchnę­ła głę­bo­ko. Poj­mo­wa­ła, że wy­cho­wa­nie tego dziec­ka jest pierw­szym i naj­trud­niej­szym jej obo­wiąz­kiem. Czy mu po­do­ła? O, czy mu po­do­ła!

W pa­pie­rach mat­ki zna­la­zła: "Kil­ka słów do mo­jej cór­ki ". Wi­docz­nie pra­gnę­ła ona zo­sta­wić jej ja­kieś wska­zów­ki, lecz nie skoń­czy­ła li­stu, za­czę­ła go za­le­d­wie – na pierw­szej stro­nie bar­dzo już nie­pew­ną ręką skre­śli­ła trzy tyl­ko sło­wa:

" Ko­chaj ich, Ań­dziu… "

Ach, to jest tak wie­le i tak mało za­ra­zem! Ona ich ko­cha każ­dem ude­rze­niem ser­ca, ale czyż to wy­star­czy?

Tym­cza­sem ro­ze­bra­ła sio­strę, uło­ży­ła ją w czy­stem łó­żecz­ku, uplo­tła zło­ty war­kocz, upie­ści­ła ślicz­ne oczy, ja­sne czo­ło, uca­ło­wa­ła, prze­że­gna­ła, jak ma­tecz­ka.

Ce­lin­ka le­ża­ła ci­cho, ści­ska­jąc moc­no rękę sio­stry, któ­ra sie­dzia­ła obok na krze­seł­ku; w du­szy Ań­dzi brzmia­ły dla niej naj­słod­sze imio­na.

Piesz­czot­ko moja, sie­rot­ko ty bied­na, ty naj­bied­niej­sza z nas wszyst­kich! Co ja dani to­bie? Co z cie­bie los zro­bi bez tej na­szej je­dy­nej? Jej nikt nie za­stą­pi ni­ko­mu z nas, ale to­bie… to­bie naj­bar­dziej…

An­dzia zga­si­ła lam­pę, ale blask księ­ży­ca za­peł­niał po­kój ja­snem i ła­god­nem świa­tłem, rzu­ca­jąc na pod­ło­gę cień okna, fi­ra­nek i kwia­tów. An­dzia w tę stro­nę zwró­co­na, pod­nio­sła wzrok ku nie­bu i tam zda­wa­ła się szu­kać po­mo­cy.

– Ty je­steś v… nami, mamo! – szep­nę­ła po chwi­li. – Praw­da? Tyś nie ode­szła, ty nie mo­głaś odejść!

Nie, nie mo­gła, ta dziel­na, szla­chet­na ko­bie­ta, nie mo­gła ich tak opu­ścić.

Noc była ci­cha, srebr­na i przej­rzy­sta, księ­ży­co­we pro­mie­nie spły­wa­ły z błę­ki­tów, niby zwia­stu­ny ła­ski. Ce­lin­ka spa­ła, z oczu Ań­dzi pły­nę­ły łzy cięż­kie.

– "Ko­chaj ich" – po­wtó­rzy­ła, pa­trząc w nie­bo. Sta­ra­ła się zro­zu­mieć tę ostat­nią wolę mat­ki i czu­ła,że co­dzien­nie poj­mu­je ją le­piej. Te­raz już wie­dzia­ła, że ko­chać musi każ­de­go in­a­czej: ojca, bra­ta i sio­strę.

Do­tąd ko­cha­ła ojca, to zna­czy: wi­ta­ła go co dzień ser­decz­nie, że­gna­ła na do­bra­noc, my­śla­ła o nim z czcią pew­ną, jak o isto­cie wyż­szej, któ­ra nic od niej po­trze­bo­wać nie może. Gdy mó­wił do niej (co zda­rza­ło się rzad­ko), prze­ni­ka­ła ją wiel­ka ra­dość, – dum­ną była, gdy ją po­chwa­lił, – wzru­szał ją głę­bo­ko naj­drob­niej­szy do­wód jego pa­mię­ci i do­bro­ci dla niej. Czem­że ona była wo­bec ojca? Ni­czem.

A te­raz zmie­ni­ło się wszyst­ko. Te­raz go ko­chać mu­sia­ła in­a­czej, te­raz wie­dzia­ła, że mu jest po­trzeb­ną i jak po­trzeb­ną! '

Pan Brodz­ki był czło­wie­kiem ide­al­nie do­brym i ide­al­nie za­cnym, zdol­nym i pra­co­wi­tym, lecz za­ra­zem nie­sły­cha­nie roz­tar­gnio­nym, a z po­wo­du nie­wy­czer­pa­nej swej do­bro­dusz­no­ści wy­zy­ski­wa­nym na­wet przez tych, któ­rzy wy­zy­ski­wać go wca­le nie mie­li za­mia­ru.

Od lat dwu­dzie­stu prze­szło peł­nił gor­li­wie obo­wiąz­ki bu­chal­te­ra w jed­nej ze znacz­niej­szych fa­bryk, któ­rej dy­rek­to­rem i współ­wła­ści­cie­lem był szkol­ny ko­le­ga jego, pan Kra­jew­ski. Pan Kra­jew­ski oce­niał pra­cę przy­ja­cie­la i wy­na­gra­dzał od­po­wied­nio, ale nie mógł za­po­biedz, aby poza obo­wiąz­ka­mi Brodz­ki nie wy­rę­czał fa­brycz­nych ko­le­gów. Pan bu­chal­ter po­mię­dzy nimi zdo­był so­bie daw­no bar­dzo sym­pa­tycz­ną, cho­ciaż mniej ko­rzyst­ną rolę po­wszech­ne­go za­stęp­cy i wy­rę­czy­cie­la, to też nie bra­kło mu nig­dy nad­pro­gra­mo­wej pra­cy. Pro­sić go było ła­two: nie od­ma­wiał nig­dy, nie umiał­by; cze­go nie zro­bił w biu­rze, za­bie­rał do domu i pra­co­wał nie­raz do świ­tu. Dla kogo? Czę­sto sani nie wie­dział. "Któ­ryś tam pro­sił" – ma­wiał, pa­trząc na obcą książ­kę. Wy­star­cza­ło mu, że jego po­moc była po­żą­da­ną i po­trzeb­ną.

Wo­bec tego An­dzia mu­sia­ła pil­no­wać, żeby się po­ło­żył cho­ciaż o pół­no­cy, mu­sia­ła zna­leźć spo­sób na­mó­wie­nia go do spo­czyn­ku; czu­wać, aby zjadł obiad, od­gad­nąć, co mu sma­ku­je, pa­mię­tać o bie­liź­nie, o naj­drob­niej­szej rze­czy.

Inne to było zu­peł­nie ko­cha­nie. Zro­zu­mia­ła bar­dzo pręd­ko, że do pew­ne­go stop­nia oj­ciec jest tak­że dziec­kiem, o któ­rem naj­wię­cej może my­śleć trze­ba.

A Ste­fan?

Dro­gi Ste­fan, taki ro­zum­ny, szla­chet­ny! Czem­że­by ona była bez Ste­fa­na? Mat­kę ko­cha­ła bar­dzo, lecz nie była do niej śmia­łą, tego przy­mio­tu nie po­sia­da­ła wca­le; ale wzglę­dem Ste­fa­na nie po­trze­bo­wa­ła śmia­ło­ści, bo i py­tać o nic nie po­trze­bo­wa­ła. On sam mó­wił. Mó­wił jej za­wsze o wszyst­kiem, co czuł i my­ślał, a ona słu­cha­ła, dech pra­wie po­wstrzy­mu­jąc; zda­wa­ło jej się, że stru­mień mą­dro­ści spły­wa w jej du­szę; a gdy się za­pa­lił, go­to­wą była iść za nim przez ogień, na sto­sie sta­nąć. Ste­fan mó­wić umiał, sły­nął z tego wśród zna­jo­mych i lu­bił mó­wić o tem, co go zaj­mo­wa­ło. Po­trze­bo­wał na­wet. W Ań­dzi miał za­wsze słu­cha­cza, go­to­we­go po­dzi­wiać i po­dzie­lać jego sądy, zda­nia, za­pa­ły, po­glą­dy, za­wo­dy. Moż­na po­wie­dzieć, że sio­stra je­dy­nie jego oczy­ma na ży­cie pa­trza­ła, my­śla­ła jego gło­wą, ko­cha­ła, co ko­chał, cier­pia­ła nad tem, co obu­rza­ło Ste­fa­na. Obu­rzać się z nim nie mo­gła, ser­ce jej zdol­nem było tyl­ko do uczuć ła­god­nych, choć głę­bo­kich bar­dzo; Ste­fa­na to gnie­wa­ło; pod tym wzglę­dem z Ha­nią ro­zu­mie­li się le­piej i to ich zbli­ży­ło. Ko­cha­li się od dziec­ka jak ro­dzeń­stwo, jed­na­ko­wo my­śle­li, jed­na­ko­wo czu­li i dzie­li­li się każ­dem wra­że­niem. Wrzą­ca na­tu­ra chłop­ca skłon­ną była do unie­sień, prze­rzu­ca­ją­cą się szyb­ko w osta­tecz­no­ści, a za­wsze szu­ka­ją­cą u swo­ich naj­bliż­szych współ­czu­cia, wraż­li­wą na pod­nie­ty oto­cze­nia. Po­my­sło­wa Ha­nia da­wa­ła mu nie­raz pole do spo­żyt­ko­wa­nia ener­gii, któ­rej nie wy­star­cza­ła je­dy­nie na­uka; z nią ukła­dał pla­ny, pro­jek­ta, a Ań­dzia po­dzi­wia­ła go tyl­ko, speł­nia­ła, co ka­zał i po­ma­ga­ła z ca­łej du­szy.

Ale te­raz nie mo­gła po­dzi­wiać go tyl­ko, uwiel­biać, słu­chać; te­raz po­zna­ła, że i nad tym wiel­kim, nad tym ro­zum­nym czu­wać musi tak­że tro­chę jak ma­tecz­ka, pa­mię­tać o wszyst­kiem, o czem on nie pa­mię­tał przy swych wznio­słych ce­lach. A taki był nie­prak­tycz­ny!

Naj­bar­dziej jed­nak opie­ki po­trze­bo­wa­ła Ce­lin­ka, wą­tłe, wraż­li­we dziec­ko, tro­chę ze­psu­te, ale ta­kie ślicz­ne, ta­kie uro­czo po­wab­ne i pięk­ne. Po­lna ró­życz­ka.

O, Ce­lin­ka nie była wca­le zwy­kłym roz­gry­ma­szo­nym Beń­ja­min­kiem, wca­le – Ań­dzia czu­ła w niej siłę, czu­ła ja­kąś wyż­szość woli i in­te­li­gen­cyi. – I jak­że ona wy­cho­wa to dziec­ko?

Choć młod­sza o czte­ry lata, Ce­lin­ka już dzi­siaj im­po­no­wa­ła jej ro­zu­mem, zdol­no­ścia­mi, śmia­ło­ścią, ener­gią i Ań­dzia z prze­ra­że­niem pra­wie czu­ła, że nie umie w naj­mniej­szej rze­czy wpły­nąć na to cud­ne stwo­rze­nie, na tę ma­rzy­ciel­kę zło­to­wło­są, któ­rą tak go­rą­co, tak po ma­cie­rzyń­sku praw­dzi­wie ko­cha­ła.

Prze­czu­wa­ła ona, że dla Ce­lin­ki nie do­syć pa­mię­tać o jej po­trze­bach, do­star­czać roz­ry­wek, ksią­żek, na­uki; Ań­dzia poj­mo­wa­ła, jak nie­zmier­nie waż­nym jest dla ta­kie­go dziec­ka kie­ru­nek mo­ral­ny, ale wi­dzia­ła za­ra­zem zu­peł­ną bez­sil­ność wła­sną.

Bo cóż to jest wła­ści­wie ten kie­ru­nek? Jak się na­da­je? Od cze­go za­le­ży? Wszak duch w domu się nie zmie­nił, może to wy­star­czy?… Bo choć­by się po­ra­dzi­ła pani Kra­jew­skiej na­przy­kład, lecz o co? Pani Kra­jew­ska z nimi nie za­miesz­ka, a jej naj­lep­sze rady mu­szą być za­wsze spóź­nio­ne.

Przy­szło jej wpraw­dzie na myśl, że mo­gła­by z nimi za­miesz­kać jaka za­cna i do­świad­czo­na ko­bie­ta, ale od­rzu­ci­ła ten pro­jekt z dwóch wzglę­dów: naj­przód po­zna­ła już war­tość pie­nię­dzy i prze­ko­na­ła się z pew­nem zdzi­wie­niem, że oj­ciec mie­wa ich cza­sem za­ma­ło; a prze­cież ko­muś, co miesz­kał­by u nich i czas im od­dał wszy stek, pła­cić trze­ba; po­wtó­re wie­dzia­ła do­brze, jaką przy­kro­ścią dla ojca by­ło­by to za­stęp­stwo mat­ki przez ko­goś ob­ce­go. Pan Brodz­ki tro­chę dzi­kim był do lu­dzi; za­mknął się w cia­snem kół­ku ro­dzi­ny, przy­ja­ciół, dla wszyst­kich był uczyn­nym, za do­brym, lecz bliż­szych sto­sun­ków za­wie­rać już nie umiał i nie zno­sił ob­cych poza pew­ną gra­ni­cą – był­by więc nie­sły­cha­nie bied­nym i skrę­po­wa­nym. Był jed­nak i wzgląd trze­ci, naj­waż­niej­szy. Ań­dzia pew­ną była, że nikt obcy nie po­zy­ska wpły­wu na Ce­lin­kę, że naj­lep­sze za­mia­ry, naj­gor­liw­sze chę­ci roz­trą­cą się o upór, skry­tość, nie­chęć dziec­ka, któ­re w na­rzu­co­nej ta­kiej opie­kun­ce wi­dzia­ło­by wro­ga swo­jej sa­mo­wo­li.

A Ce­lin­ka tę wolę swo­ją tak ce­ni­ła! Naj­mniej­szy opór pod­nie­cał ją do wal­ki. Nie, nie, aże­by wy­cho­wać Ce­lin­kę, trze­ba być mat­ką, bar­dzo ko­cha­ją­cą, bar­dzo ro­zum­ną mat­ką; Bóg za­brał jej tę prze­wod­nicz­kę, więc On jej nie opu­ści. Jest prze­cież Oj­cem, naj­lep­szym, wszech­moc­nym. On kie­ro­wać nią bę­dzie, On po­zwo­li sio­strze ser­cem prze­czuć tę dro­gę, któ­rej nie jest zdol­ną wy­brać ro­zu­mem. I mat­ka tam prze­cież czu­wa nad nie­mi; czyż­by za­po­mnia­ła? O, nie! W ser­cu Ań­dzi bu­dzi­ła się wia­ra go­rą­ca, a z nią na­dzie­ja. Mat­ka ich nie opu­ści. "Ko­chaj ich". Może to jest ta­li­zma­nem mą­dro­ści wszel­kiej? A ona tak ko­cha!

Na­za­jutrz przed po­łu­dniem przy­szła Ha­nia. Nie przy­szła, wbie­gła. Na jej wi­dok Ań­dzia za­ru­mie­ni­ła się z ra­do­ści, ser­ce jej bić za­czę­ło.

– Jak się masz!

– Jak się mie­wasz!

– Wpa­dłam na chwi­lę, bo tak o nas za­po­mnia­łaś, że już chcia­łam się gnie­wać. Za ty­dzień wy­jeż­dża­my. Mama mię tu przy­sła­ła, po­dzię­kuj jej.

– Wi­dzisz, Ha­niu…

– Wiem, wiem, nie masz cza­su, dom, za­ję­cia i t… d. Wy­mów­ki, moja dro­ga. Cóż zno­wu, żeby nie wpaść na go­dzin­kę! Nie po­trze­bu­jesz nas, wi­dać, daw­niej nie by­łaś taka.

Ań­dzia przy­gry­zła usta, łzy sta­nę­ły jej w oczach. Ha­nia umil­kła na­gle.

– Pew­no znów prze­bra­łam mia­rę! – za­wo­ła­ła. – Prze­pra­szam cię, ko­cha­na, nie chcia­łam ci do­ku­czyć, znasz mię prze­cie. Zła by­łam, ale to już mi­nę­ło.

Uści­snę­ły się ser­decz­nie.

– Za ty­dzień wy­jeż­dża­my. Ach, ty jesz­cze nic nie wiesz! A to wy­bor­ne! Nie je­dzie­my do Pia­secz­ka. Chwa­ła Bogu! Wik­tor i Aniel­cia po­trze­bu­ją so­sno­we­go lasu, więc oj­ciec za­czął szu­kać so­sno­we­go lasu. Pia­se­czek wy­na­ję­li­śmy ja­kie­muś in­ży­nie­ro­wi, a w Ku­ry­erze oj­ciec zna­lazł ogło­sze­nie: "Wil­la sama w so­bie, w so­sno­wym par­ku, łą­czą­cym się z la­sem, pięć wiorst od ko­lei, ką­piel w rze­ce, wy­go­dy". Oj­czu­lek po­je­chał za­raz, po­dob­no wszyst­ko prze­pysz­ne, i wy­na­jął. W Zie­liń­cach, wła­sność pp. Zie­liń­skich, były re­jent, bez­dziet­ni. Pew­no sta­rzy. Opi­szę ci wszyst­ko w pierw­szym li­ście.

– Szko­da Pia­secz­ka – za­uwa­ży­ła Ań­dzia.

– Masz też cze­go ża­ło­wać! Mama tak samo. Żal jej ogro­du, któ­ry sama urzą­dzi­ła. Mnie wca­le nie. Cie­szę się, że zo­ba­czę coś no­we­go. Pia­se­czek nie uciek­nie, ko­cha­ny pia­se­czek! Ale, ale – na rok przy­szły za­czy­na­my fi­zy­kę, mama już za­mó­wi­ła na­uczy­cie­la. Cie­szysz się?

Ań­dzia spu­ści­ła oczy.

– Ja dłu­żej z wami uczyć się nie będę – rze­kła spo­koj­nie.

– Co? Jak­to? Co się sta­ło? Na pen­syę pój­dziesz?

– Nie, wca­le uczyć się nie będę.

– Żar­tu­jesz chy­ba? Jak­to, masz już do­syć?

W gło­sie Hani brzmia­ło naj­wyż­sze zdu­mie­nie, Ań­dzia ob­la­ła się ciem­nym ru­mień­cem.

– Nie my­ślisz prze­cież – rze­kła – że mi się uczyć nie chce?

– Dla­cze­go nie mam my­śleć? Prze­stać się uczyć w tym wie­ku! Nie skoń­czy­łaś jesz­cze lat pięt­na­stu. I oj­ciec po­zwa­la na to?

– Nie mó­wi­łam z nim jesz­cze, ale… po­zwo­li.

– Ale dla­cze­go? dla­cze­go? dla­cze­go? – wo­ła­ła Ha­nia, wstrzą­sa­jąc sil­nie przy­ja­ciół­ką.

– Dla­te­go, że nie mam cza­su. O tylu rze­czach.

mu­szę te­raz pa­mię­tać, że nie mo­gła­bym się uczyć. Mu­sia­ła­bym za­nie­dbać to, co jest waż­niej­sze. Ale ty wca­le tego nie ro­zu­miesz, Ha­niu!

Ostat­nie wy­ra­zy wy­mó­wi­ła pra­wie z roz­pa­czą, spo­tkaw­szy wzrok przy­ja­ciół­ki.

– Bo do­praw­dy nie ro­zu­miem, o co ci wła­ści­wie cho­dzi. Masz tro­chę za­ję­cia w domu? Wiel­kie rze­czy! Ce­lin­ka po­ście­ra ku­rze, ty rano wy­dasz słu­żą­cej pie­nią­dze i…

– Daj po­kój, Ha­niu – nic, nic nie ro­zu­miesz; mó­wię ci, że je­steś dziec­kiem. Ja tak samo nie mia­łam o tem wy­obra­że­nia, a tu mnie wszy­scy po­trze­bu­ją, wszy­scy! Trze­ba ko­chać bar­dzo, żeby to zro­zu­mieć, żeby zo­ba­czyć, po­znać, co tu ro­bić trze­ba.

– Więc weź­cie so­bie jaką oso­bę do domu do za­ję­cia się go­spo­dar­stwem.

– Obcą?

– Moż­na­by zna­leźć i zna­jo­mą.

– Nie, Ha­niu, nie wpusz­czę tu ni­ko­go, ni­ko­mu ich nie po­wie­rzę. Nie mia­ła­bym tam gło­wy, ani… czy­ste­go su­mie­nia. Zro­bię, co w mo­jej mocy, a je­śli nie po­do­łam…

– Więc nie my­ślisz już uczyć się wca­le? Nie po­znasz na­wet fi­zy­ki, li­te­ra­tu­ry?

Ań­dzia bliz­ką była pła­czu.

– Będę czy­ta­ła – rze­kła – Ste­fan mi po­mo­że, je­śli cza­su wy­star­czy… zresz­tą bez fi­zy­ki żyć moż­na, a…

– Ależ to jest po­pro­stu, po­pro­stu obu­rza­ją­ce!

– Tyl­ko smut­ne.

– Więc przy­zna­jesz? A wi­dzisz! Po cóż się upie­rasz?

– Bo in­a­czej by­ło­by jesz­cze da­le­ko smut­niej. O, wierz mi, Ha­niu, nie mogę. Nie mogę!

Dwie łzy spły­nę­ły po jej bla­dej twa­rzy. Ha­nia sta­ła się po­waż­ną.

– Moż­na­by lek­cye tu urzą­dzić, u was, pod­czas lek­cyi Ce­lin­ki? Co? Po­radź się mamy.

Oczy Ań­dzi bły­snę­ły.

– Do­brze – od­par­ła z mocą – two­ja mama to zro­zu­mie, jej po­wiem wszyst­ko, ale je­stem pew­na, że nie bę­dzie mię na­ma­wia­ła.

– A je­że­li?…

– Po­słu­cham… Nie wiem, czy mogę po­słu­chać…

– Nud­na je­steś. Kie­dyż przyj­dziesz?

– Dzi­siaj albo ju­tro. Z Ce­lin­ką?

– Na­tu­ral­nie. Aniel­ka bę­dzie rada. Uści­snę­ły się na po­że­gna­nie.

– Jesz­cze do zo­ba­cze­nia – rze­kła Ha­nia.

– Jesz­cze.III.

Co­raz ja­śniej nam nad gło­wą…

Głu­chych cie­niów nik­ną mary…

Oto nik­nie gdzieś w od­da­li

Ko­na­ją­cej nocy zgrzyt…

Już cho­rą­giew ru­bi­no­wą

Słoń­ce wzno­si nad świat sta­ry…

Już się wschód ja­sno­ścią pali…

To świt!…

M. Ko­nop­nic­ka.

Ko­cha­na Ań­dziu!

Może się już gnie­wasz, że do­tąd nie do­trzy­ma­łam obiet­ni­cy – za­słu­ży­łam na gniew i wy­rzu­ty naj­zu­peł­niej, sły­szysz? Naj­zu­peł­niej! Nie pi­sa­łam nie przez le­ni­stwo, bo o to chy­ba nikt mię nie po­są­dzi, ale za­pa­li­łam się, jak to czę­sto bywa, do rze­czy zu­peł­nie no­wej i zda­wa­ło mi się, że:

"Drob­ne iskier­ki ja krze­szę cier­pli­wie,

Wła­snem je tchnie­niem za­si­lam i ży­wię,

Za­nim noc pierzch­nie, noc głu­cha i czar­na".

Znasz mię, więc się nie zdzi­wisz, żem taka za­ro­zu­mia­ła, – je­stem pew­ną, że gdy­bym nie mia­ła tak ro – zim­niej mat­ki, zo­sta­ła­bym naj­śmiesz­niej­szym pod słoń­cem Don­Ki­szo­tem. Taka już moja na­tu­ra: zo­ba­czę wia­trak i lecę – nie mam siły się wstrzy­mać.

Lecz mu­szę za­cząć od po­cząt­ku.

A przedew­szyst­kiem wiedz, że to ma­tecz­ka na­pę­dzi­ła mię do tego li­stu. Za­wsty­dzi­ła mię zu­peł­nie po­waż­nie. Ona cię ogrom­nie lubi, a od cza­su tej roz­mo­wy ceni, jak co do­ro­słe­go. Coś ty jej po­wie­dzia­ła ta­kie­go, moja dro­ga? Bo mamę moją prze­ko­nać nie­ła­two, a ona też prze­ciw­ną była two­im pro­jek­tom, kie­dy się o nich do­wie­dzia­ła ode mnie.

Ale mniej­sza o to, sko­ro nie je­stem god­ną twe­go za­ufa­nia, nie będę się na­rzu­ca­ła, – zo­sta­łaś pa­so­wa­ną na ry­ce­rza, skła­niam gło­wę przed tą god­no­ścią i za­czy­nam.

Od­kry­łam tu skarb t… j… nie skarb, ale dzi­wo, dziew­czyn­kę w na­szym wie­ku, tro­chę młod­szą, bo za­czę­ła do­pie­ro pięt­na­sty, ale co za okaz!

Nad­zwy­czaj sym­pa­tycz­na (choć nig­dy nic nie mówi, a ra­czej mówi oczy­ma), nad­zwy­czaj sym­pa­tycz­na, i to ona wła­śnie jest wia­tra­kiem, na któ­ry rzu­ci­łam się z ca­łym im­pe­tem. Ale osądź sama.

Przy­jeż­dża­my: wil­la pięk­na, urzą­dzo­na, mle­ko pro­sto od kro­wy dla Aniel­ki, park cu­dow­ny z ła­wecz­ka­mi, wi­do­ka­mi, świer­ka­mi, co tyl­ko chcesz – i Na­rew. A co za łąki nad nią! Ak­sa­mit­ny ko­bie­rzec bez koń­ca, bez koń­ca. Pierw­sze­go dnia rzu­ci­łam się na tę ślicz­ną tra­wę i jak koń ta­rza­łam się po niej. Nie mo­głam się na­cie­szyć tą zie­lo­no­ścią, po­ły­skiem; ża­ło­wa­łam, że jeść jej nie mogę. Mo­żesz so­bie wy­obra­zić, co wy­pra­wia Staś i Aniel­ka. Mama oba­wia się cią­gle, żeby któ­re w rze­kę nie wpa­dło, bo mó­wię ci: woda cią­gnie. Nig­dy jesz­cze tego tak nie od­czu­wa­łam. Ach, cze­muż nie umiem pły­wać!

Po par­ku i po le­sie błą­dzi­łam go­dzi­na­mi, uda­jąc sama przed sobą, że błą­dzę. Po­wia­dam ci: raj ziem­ski. Ty, co tak lu­bisz ma­rzyć, stra­ci­ła­byś tu gło­wę.

Z tem wszyst­kiem ja lu­bię lu­dzi, jak wiesz: na­ucza­nie, prze­ko­ny­wa­nie, to mój ży­wioł, bez tego naj­pięk­niej­sza na­tu­ra mię znu­dzi. Za­raz też dnia trze­cie­go za­czę­łam "wę­szyć", czy gdzie nie po­czu­ję dziew­czyn­ki w moim wie­ku, a choć­by i dziec­ka, byle się za­jąć. Pań­stwo Zie­liń­scy bez­dziet­ni, więc w tam­te stro­nę nie pa­trzy­łam, wieś da­le­ko, trze­ba­by urzą­dzić całą wy­ciecz­kę, trze­ba wy­na­leźć po­wód, a ko­rzyść nie­wiel­ka, bo co dzień tam cho­dzić trud­no. Do­wie­dzia­łam się wresz­cie, że we dwo­rze jest Ka­rol­ka, cór­ka stan­gre­ta i An­tek w wie­ku Sta­sia, syn lo­ka­ja. Przy­wa­bi­łam Ka­rol­kę do po­słu­gi, Ant­ka za­zna­jo­mi­łam ze Sta­siem i wte­dy się do­wia­du­ję, że u pań­stwa Zie­liń­skich cho­wa się tro­je sie­rot po jej sio­strze: dwie dziew­czyn­ki i chłop­czyk sied­mio­let­ni.

Już też nie mia­łam go­dzi­ny spo­ko­ju, pó­kim ich nie zo­ba­czy­ła i war­to było. Chłop­czyk pysz­ny dla Sta­sia, ba­wią się zna­ko­mi­cie, a przy­tem bar­dzo miły, dziw­nie ser­decz­ne dziec­ko; dziew­czyn­ka pu­stak, bar­dzo do­bre to­wa­rzy­stwo dla Aniel­ki – i naj­star­sza Re­gi­na, za­klę­ta księż­nicz­ka. Zdo­by­wać ją mu­sia­łam. Tam­te dzie­ci przy­szły chęt­nie na pierw­sze ski­nie­nie, a ta nie ra­czy. Wzy­wam do po­mo­cy Wit­ka i Wik­to­ra, urzą­dza­my wiel­ką za­ba­wę na łące, de­le­ga­cya do pa­ła­cu po pan­ny Li­pow­skie, Wań­dzia i Ta­dzio przy­bie­gli na­tych­miast

– A Re­gin­ka nie przyj­dzie.

– Dla­cze­go?

– Nie wiem.

By­ła­bym ją zbi­ła. Pa­trzę, sie­dzi na bal­ko­nie i przy­pa­tru­je się na­szej za­ba­wie. Mniej­sza o cie­bie, mru­ku, my­ślę so­bie i ba­wię się, jak gdy­by mi nic nie bra­ko­wa­ło. Chwi­la­mi jed­nak aż mię coś po­ry­wa, żeby iść do niej na bal­kon i spy­tać, o czem my­śli, co ma w du­szy.

Wtem krzyk nad rze­ką: Ta­dzio wpadł do wody: ob­su­nę­ła mu się noga i ską­pał się po szy­ję. Nic mu się stać nie mo­gło, bo tu wca­le nie głę­bo­ko, Wik­tor zresz­tą stał obok i sko­czył na­tych­miast, a po­tem chciał od­nieść mo­kre­go do domu. Na­gle – do­tąd mi się zda­je, że ona sko­czy­ła z bal­ko­nu i le­cia­ła w po­wie­trzu, bo skąd­by się wzię­ła tak pręd­ko? Po­wia­dam ci, nic po­dob­ne­go nie wi­dzia­łam: oczy jak dwa pło­mie­nie, ol­brzy­mie, strasz­ne. Wi­dząc ją tak prze­ra­żo­ną, Wik­tor z uśmie­chem po­ka­zał jej śmie­ją­ce­go się Ta­dzia, któ­re­go trzy­mał na ręku. Wte­dy rzu­ci­ła się ku nim, bla­da, ze łza­mi w oczach i – wy­obraź so­bie tyl­ko, no, wy­obraź so­bie: "buch­nę­ła" Wik­to­ra w rękę.

Okrop­ne na­stą­pi­ło za­mie­sza­nie, ona mało nie ze­mdla­ła, Wik­tor tak się za­wsty­dził, że do tego cza­su boi się iść do par­ku, żeby jej nie spo­tkać, Wi­tek i ja z ca­łej siły wstrzy­mu­je­my się od śmie­chu.

Ach, moja dro­ga, to było prze­pysz­ne!

Bo też ko­cha tego Ta­dzia! Na­tu­ral­nie, że sko­rzy­sta­łam za­raz ze spo­sob­no­ści, od­pro­wa­dzi­łam obo­je do pa­ła­cu, a na­za­jutrz po­szłam się do­wie­dzieć o zdro­wie pan­ny Re­gi­ny i Ta­dzia. Mu­sia­ła się ze mną po­znać i chy­ba tego nie ża­łu­je, bo tyl­ko po­myśl, ja­kie ona ży­cie pro­wa­dzi.

Ciot­ka po­dob­no jest dla nich bar­dzo do­bra, ale tyl­ko tyle ci po­wiem, że ona ma­jąc bliz­ko lat 15, uczy­się wszyst­kie­go po fran­cu­sku od ja­kiejś pan­ny Cha­bou, "wszy­ściut­kie­go"! Gra wca­le nie­źle, ale z pol­skich ksią­żek czy­ta­ła tyl­ko "Pana Ta­de­usza". Do­brze, że choć to czy­ta­ła, ale je­stem pew­na, że nie­wie­le ro­zu­mie.

Ach, moja dro­ga, jak ona się dzi­wi­ła, kie­dy opo­wia­da­łam jej o na­szych lek­cy­ach: słu­cha­ła niby baj­ki. Ona nie­cier­pi się uczyć i wca­le się nie dzi­wię: czy­tu­je tyl­ko dzie­cin­ne książ­ki fran­cu­skie, a o na­szym świe­cie, o ży­ciu, o lu­dziach nie ma naj­lżej­sze­go po­ję­cia.

Opo­wia­dam jej też, opo­wia­dam! A ona słu­cha; sie­dzi, słu­cha i mil­czy. Już te­raz nie ucie­ka ode mnie, prze­ciw­nie, czu­ję, że się sta­łam jej po­trzeb­ną, że na nią od­dzia­ły­wam ogrom­nie, że je­stem w jej oczach nie­sły­cha­nie mą­drą i nie­zmier­nie szczę­śli­wą. Parę razy za­ga­lo­po­wa­łam się na­wet za bar­dzo, – nie po­wie­dzia­łam jej żad­nej nie­praw­dy, ale wiesz, drob­ne rze­czy moż­na cza­sem tak przed­sta­wić – sło­wem, wstyd mi po­tem było i przy­zna­łam się, że mam skłon­ność do prze­sa­dy. Ale ona uśmiech­nę­ła się tyl­ko, jak­by po­wie­dzieć chcia­ła:

– I tak je­stem olśnio­ną.

Jest na­praw­dę olśnio­ną, ja to czu­ję. Mama wy­ła­ja­ła mię tro­chę, bo mówi, że tym spo­so­bem mogę zro­bić ją bar­dzo nie­szczę­śli­wą, je­śli sta­nie w sprzecz­no­ści z ca­łem swo­jem oto­cze­niem. Może mama ma słusz­ność, ale już się sta­ło i te­raz ona mię szu­ka.

Nie­zmier­nie cie­szę się na sier­pień, bo oj­czu­lek obie­cał, że przy­wie­zie cię na dni kil­ka ra­zem z two­im che­ru­bin­kiem; do­my­ślam się, że na te dwa świę­ta, "prze­gro­dzo­ne" tyl­ko so­bo­tą, za­pro­si was tu wszyst­kich – wte­dy po­znasz ją sama.

Dwa ar­ku­sze skoń­czo­ne, chy­ba na­rze­kać nie bę­dziesz, że mało na­pi­sa­łam. Do wi­dze­nia, naj­droż­sza. Re­gin­ka sie­dzi na bal­ko­nie i cza­tu­je wi­docz­nie na mnie.

Do wi­dze­nia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: