Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Klasztor i miłość, T1. - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Klasztor i miłość, T1. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 749 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Nie mija dzień po­nad świa­tem, by ni­ko­mu nie zna­ni lu­dzie nie do­ko­ny­wa­li wiel­kich czy­nów, nie wy­po­wia­da­li słów waż­kich, zno­sząc god­nie cier­pie­nie. Ci skrom­ni bo­ha­te­ro­wie, my­śli­cie­le i mę­czen­ni­cy po­zo­sta­ją nie­zna­ni aż do chwi­li, gdy wie­lu nie­gdyś wiel­kich kar­le­je, a mali osią­ga­ją wiel­kość. Są jed­nak rów­nież bo­ha­te­ro­wie za­gu­bie­ni w sen­nej świa­do­mo­ści świa­ta: ich ży­cie i cha­rak­te­ry po­grze­ba­no w daw­nych an­na­łach. Nie od­cy­fru­je ich zwy­kły czy­tel­nik – za­pi­ski są zbyt zwię­złe i chłod­ne. Brak w nich ży­cia, nie prze­ma­wia­ją do ser­ca czło­wie­ka, lecz jak ziar­na gro­chu od­bi­ja­ją się tyl­ko od jego pier­si, nie bę­dzie ich mógł na­wet po­jąć; no­tat­ka nie jest bo­wiem ga­wę­dą, tak jak szkie­let nie ma ludz­kie­go kształ­tu.

Te za­pi­ski waż­kich prawd po­zo­sta­ją mar­twą li­te­rą dla prze­cięt­nych lu­dzi; skry­bo­wie zo­sta­wi­li zbyt wie­le pola dla wy­obraź­ni, a wy­obraź­nia na­le­ży do rzad­kich da­rów na­tu­ry. Po­wie­ścio­pi­sarz może tu więc być po­ży­tecz­ny ogó­ło­wi jako po­śred­nik i tłu­macz.

W pew­nej omsza­łej kro­ni­ce spi­sa­nej nie naj­lep­szą ła­ci­ną jest roz­dział, w któ­rym każ­de zda­nie przy­no­si ja­kiś fakt. Opo­wie­dzia­no tam bez­na­mięt­nie dziw­ną hi­sto­rię dwoj­ga lu­dzi, któ­rych ży­ciu nie to­wa­rzy­szył dźwięk trąb, a śmier­ci – pieśń. Umar­li czte­ry­sta lat temu; spo­czy­wa­ją te­raz na tych su­ro­wych kar­tach – jak krysz­ta­ły w ska­lach – nie bu­dząc współ­czu­cia. Los skrzyw­dził ich za ży­cia i krzyw­dzi jesz­cze po zgo­nie. Je­śli tyl­ko po­tra­fię uka­zać wam to, co się kry­je za su­chy­mi no­tat­ka­mi kro­ni­ka­rza, ze­chce­cie chy­ba wy­na­gro­dzić im obo­jęt­ność stu­le­ci i przyj­mie­cie te dwie zbo­la­łe du­sze – na je­den dzień – do ser­ca.

W cza­sie gdy roz­po­czy­na się na­sza opo­wieść, mi­ja­ła wła­śnie po­ło­wa pięt­na­ste­go stu­le­cia. Lu­dwik XI był wład­cą Fran­cji; Edward IV okrut­nym kró­lem An­glii, a Fi­lip „Do­bry”, zła­maw­szy ser­ce swej ku­zyn­ce Ja­cqu­eli­ne, siłą i pod­stę­pem po­zba­wiw­szy ją tro­nu, bez prze­szkód pa­no­wał dłu­gie lata w Ho­lan­dii.

Eliasz wraz ze swą żoną Ka­ta­rzy­ną miesz­kał w ma­łym mia­stecz­ku Ter­gou. W hur­cie i de­ta­lu han­dlo­wał suk­nem, je­dwa­biem, sza­rym płót­nem, a zwłasz­cza gar­bo­wa­ną skó­rą – ma­te­ria­łem wy­so­ce ce­nio­nym przez kla­sy śred­nie, po­nie­waż no­szo­ny lat dwa­dzie­ścia, jesz­cze od­bi­jał cio­sy noży, co w tym stu­le­ciu, w któ­rym lu­dzie tak szczo­drze uży­wa­li orę­ża, było nie lada za­le­tą ka­fta­na. Na­wet pod­czas obia­du męż­czy­zna mógł prze­rwać na chwi­lę po­si­łek i za­rżnąć są­sia­da z po­wo­du drob­nej róż­ni­cy zdań.

Sta­dło było za­moż­ne i mo­gło­by żyć bez trosk do­cze­snych, gdy­by nie dzie­wię­cio­ro dzie­ci. Gdy przy­cho­dzi­ły na świat, jed­no per an­num, wi­ta­no je ra­do­śnie, a świę­tym szcze­re skła­da­no dzię­ki. Póki ro­dzi­ce byli mło­dzi, trak­to­wa­li dzie­ci jak uro­cze za­ba­wecz­ki, któ­re nie­bio­sa wy­na­la­zły ku roz­ryw­ce, szczę­ściu i jako po­cie­chę lu­dziom w wol­ne od han­dlu wie­czo­ry.

Lecz gdy mło­de la­to­ro­śle wy­strze­li­ły w górę, a ro­dzi­ce się po­sta­rze­li i na wła­sne oczy wi­dzie­li los ro­dzin obar­czo­nych po­tom­stwem, oba­wy i tro­ski zmą­ci­ły ich mi­łość. Byli to lu­dzie na­der roz­sąd­ni i prze­zor­ni; w Ho­lan­dii nie­dba­li ro­dzi­ce są taką samą rzad­ko­ścią jak nie­po­słusz­ne dzie­ci. Gdy więc ol­brzy­mi bo­chen wjeż­dżał na tacy, wy­glą­da­ją­cy ni­czym opa­sa­na ro­wem for­te­ca, i ob­szedł­szy stół w krąg, zda­wał się top­nieć, Eliasz i Ka­ta­rzy­na spo­glą­da­li na sie­bie mó­wiąc:

– Kto im da chle­ba, gdy nas za­brak­nie?

Sły­sząc tę uwa­gę, młod­sze la­to­ro­śle mu­sia­ły przy­wo­łać na po­moc cały sy­now­ski re­spekt, żeby nie stra­cić nic ze swej ma­łej ho­len­der­skiej pew­no­ści sie­bie. Ich zda­niem obiad i wie­cze­rza były rze­czą tak na­tu­ral­ną jak wschód i za­chód słoń­ca i jak dłu­go to cia­ło nie­bie­skie wę­dro­wać bę­dzie wo­kół zie­mi, tak dłu­go brą­zo­wy bo­chen musi ob­cho­dzić krąg ro­dzin­ny i na­peł­niać ich żo­łąd­ki, a po­tem wy­ra­stać na nowo w do­mo­wym pie­cu. Uwa­ga ro­dzi­ców obu­dzi­ła jed­nak na­ro­do­wą skłon­ność do roz­wa­żań u star­szych chłop­ców, a czę­sto po­wta­rza­na, zro­dzi­ła dużo re­flek­sji w ro­dzin­nym gro­nie, u jed­nych do­bre, U in­nych złe, za­leż­nie od cha­rak­te­ru my­ślą­ce­go.

– Ka­siu, dzie­ci tak ro­sną, ten stół bę­dzie ry­chło za mały.

– Cóż mo­że­my na to po­ra­dzić, Elia­szu? – rze­kła Ka­ta­rzy­na, od­po­wia­da­jąc ko­bie­cym zwy­cza­jem nie na sło­wa męża, lecz na jego my­śli.

Nie­po­kój o przy­szłość stał się z cza­sem nie tak doj­mu­ją­cy, lecz bar­dziej do­kucz­li­wy. Wol­ni miesz­cza­nie byli rów­nie dum­ni jak szlach­ta. Ci dwo­je nie mo­gli znieść my­śli, że ktoś z ich krwi mógł­by stra­cić po­zy­cję w mie­ście po śmier­ci ro­dzi­ców.

Tak więc z roz­wa­gą i sa­mo­za­par­ciem sta­ra­li się przy­odziać wszyst­kie małe ciał­ka, na­kar­mić wszyst­kie głod­ne gęby i jesz­cze odło­żyć nie­wiel­ki fun­dusz na przy­szłość; gdy oszczęd­no­ści ro­sły, czu­li przy­jem­ność, któ­rej nie zna skne­ra od­kła­da­ją­cy dla sie­bie.

Pew­ne­go dnia dru­gi z ko­lei syn, dzie­więt­na­sto­let­ni, z ze­wnętrz­nym opa­no­wa­niem, któ­re tak wie­lu lu­dzi wpro­wa­dzi­ło w błąd w oce­nie praw­dzi­wej na­tu­ry ho­len­der­skie­go na­ro­du – przy­stą­pił do mat­ki i po­pro­sił ją o wsta­wien­nic­two u ojca, aby go wy­słał do Am­ster­da­mu i umie­ścił u kup­ca.

– Po­do­ba mi się ten za­wód: kup­cy są bo­ga­ci – rzekł. – Je­stem moc­ny w ra­chun­kach. Pro­szę cię, ko­cha­na mamo, stań po mo­jej stro­nie, a będę za­wsze, jak i te­raz, two­im dłuż­ni­kiem.

Ka­ta­rzy­na w trwo­dze unio­sła ręce i spy­ta­ła z nie­do­wie­rza­niem:

– Jak to? Chcesz po­rzu­cić Ter­gou!

– Cóż zna­czy dla mnie ta czy inna uli­ca? Je­że­li mogę po­rzu­cić lu­dzi z Ter­gou, na pew­no mogę po­rzu­cić ka­mie­nie.

– Jak to? Chcesz opu­ścić swe­go ojca te­raz, gdy się po­sta­rzał?

– Mat­ko, je­że­li mogę opu­ścić cie­bie, mogę i jego.

– Chcesz zo­sta­wić bied­nych bra­ci i sio­stry, któ­rzy cię tak bar­dzo ko­cha­ją?

– Jest ich dość w domu beze mnie.

– O czym my­ślisz, Ry­szar­dzie? O kogo bar­dziej trosz­czy­my się niż o cie­bie? Cze­kaj, czy może ode­zwa­łam się do cie­bie zbyt ostro? Czy by­łam dla cie­bie nie­do­bra?

– Nig­dy, do­kąd ma pa­mięć do­się­ga. A gdy­by tak było, nig­dy nie usły­sza­ła­byś o tym ani sło­wa – rzekł Ry­szard po­waż­nie, lecz ze łza­mi w oczach. – Mat­ko, wszyst­ko za­le­ży od twe­go sło­wa, a nic nie może zmie­nić mego po­sta­no­wie­nia. Bę­dzie­cie mie­li o jed­ne­go mniej do ży­wie­nia.

– Ach, oto co na­ro­bi­łam swo­im ję­zy­kiem – wy­buch­nę­ła Ka­ta­rzy­na i po chwi­li za­czę­ła pła­kać, uj­rza­ła bo­wiem swe pierw­sze pi­sklę na brze­gu gniaz­da, pró­bu­ją­ce skrzy­deł, aby od­le­cieć w świat. Ry­szard był spo­koj­ny, miał sil­ną wolę, i mat­ka wie­dzia­ła, że nig­dy nie rzu­cał słów na wiatr.

Re­zul­tat roz­mo­wy był zgod­ny z pra­wem na­tu­ry; mło­dy Ry­szard po­je­chał do Am­ster­da­mu z twa­rzą tak po­nu­rą i smut­ną, ja­kiej nie wi­dzia­no u nie­go nig­dy przed­tem, i z ser­cem cięż­kim jak głaz.

Tego po­po­łu­dnia było o jed­ną gębę mniej przy ko­la­cji. Ka­ta­rzy­na spoj­rza­ła na krze­sło Ry­szar­da i gorz­ko za­pła­ka­ła. Eliasz krzyk­nął szorst­ko i gniew­nie do dzie­ci: i,Usiądź­cie sze­rzej! Mo­że­cie prze­cież roz­su­nąć się!" Od­wró­cił na chwi­lę gło­wę ku opar­ciu swe­go krze­sła i za­milkł.

Ry­szard wy­ru­szył w świat i nie kosz­to­wał ich już nig­dy ni gro­sza, ale na ekwi­pu­nek chłop­ca i za­in­sta­lo­wa­nie go w domu Van­der Ste­ge­na ku­piec wy­dał wszyst­kie swo­je oszczęd­no­ści, zo­sta­wiw­szy so­bie tyl­ko jed­ną zło­tą ko­ro­nę. Za­czę­li na nowo. Mi­nę­ły dwa lata: Ry­szard zna­lazł miej­sce w han­dlu dla bra­ta i rów­nież Ja­kub opu­ścił Ter­gou tuż po obie­dzie, któ­ry po­da­no o je­de­na­stej przed po­łu­dniem. Tego dnia przy ko­la­cji Eliasz przy­po­mniał so­bie, co za­szło ostat­nim ra­zem, szep­nął więc: „Usiądź­cie sze­rzej, ko­cha­ni!”

Do tego mo­men­tu Ka­ta­rzy­na nie chcia­ła wi­dzieć luki przy sto­le, bo cór­ka, rów­nież Ka­ta­rzy­na, upro­si­ła ją, by nie smu­ci­ła się tego wie­czo­ra, prze­to mat­ka od­po­wie­dzia­ła:

– Nie, ko­cha­nie, obie­cu­ję ci, że nie będę, sko­ro to spra­wia przy­krość moim dzie­ciom. – Ale gdy Eliasz szep­nął:

– Usiądź­cie sze­rzej!–rze­kła:

– Stół bę­dzie wnet za duży dla dzie­ci, a my­śla­łeś, że jest zbyt mały.

Wy­gło­si­ła to zda­nie ze sztucz­nym spo­ko­jem, ale w ostat­niej chwi­li prze­sło­ni­ła twarz far­tu­chem i gorz­ko za­pła­ka­ła.

– Naj­lep­si nas po­rzu­ca­ją – łka­ła – to okrut­ne.

– Nie, nie! – rzekł Eliasz – na­sze dzie­ci są do­bry­mi dzieć­mi i wszyst­kie są nam jed­na­ko­wo dro­gie. Nie zwra­caj­cie uwa­gi na mat­kę. Lep­sze to, co Bóg nam zsy­ła, niż to, przed czym nas ochra­nia – i na­le­ży stwier­dzić, że męż­czyź­ni są z na­tu­ry nie­wdzięcz­ni, a ko­bie­ty nie­roz­sąd­ne.

– A ja wam po­wia­dam, że Ry­szard i Ja­kub byli ozdo­bą na­szej gro­mad­ki – szlo­cha­ła Ka­ta­rzy­na.

Mała szka­tuł­ka opróż­ni­ła się zno­wu i, by ją na­peł­nić, oszczę­dza­li jak mrów­ki. W tych cza­sach spe­ku­la­cja była je­dy­nie czymś w ro­dza­ju gry w kar­ty i w ko­ści. Eliasz znał tyl­ko jed­ną dro­gę do bo­gac­twa, po­wol­ną i pew­ną. „Do gro­sza grosz, a zbie­rze się trzos” – było jego skrom­ną de­wi­zą. Wszyst­ko, cze­go nie mu­siał wło­żyć do in­te­re­su lub wy­dać na nie­zbęd­ne po­trze­by, wę­dro­wa­ło do ma­łe­go ku­fer­ka ze sta­lo­wy­mi oku­cia­mi i ozdob­nym klu­czy­kiem. Od­ma­wia­li so­bie naj­skrom­niej­szych na­wet wy­gód i, po­ro­zu­mie­wa­jąc się wzro­kiem, wy­mie­nia­li uśmie­chy z więk­szą może ra­do­ścią, niż gdy­by fol­go­wa­li swym po­trze­bom. I tak po trzech la­tach uciu­ła­li dość, aby urzą­dzić czwar­te­go syna jako kroj­cze­go, a naj­star­szą cór­kę jako kraw­co­wą w Ter­gou. Było jesz­cze dwo­je nie za­bez­pie­czo­nych: ich wła­sny han­del mógł do­star­czyć pra­cy dla tej dwój­ki. Ale ku­fe­rek był opróż­nio­ny aż do dna, a rów­no­cze­śnie bra­ko­wa­ło go­tów­ki i to­wa­ru na pół­kach.

Nie­ste­ty! po­zo­sta­wa­ło jesz­cze na utrzy­ma­niu ro­dzi­ców dwo­je nie­zdol­nych do za­ro­bie­nia na chleb i dwo­je nie ma­ją­cych do tego ocho­ty. Wśród pierw­szych Idzi – Idzi gar­bus, ty­leż głu­pi co zło­śli­wy, jak­by skła­dał się tyl­ko z gło­wy, pa­zu­rów i gło­su, przed któ­rym ucie­ka­ły psy i nie uprze­dzo­ne ko­bie­ty, trzy­ma­ją­cy się bez prze­rwy ma­mi­nej spód­ni­cy, i mała Ka­sia – bied­ne dziew­cząt­ko, po­ru­sza­ją­ce się tyl­ko o ku­lach. Cier­pia­ła, lecz uśmiech roz­ja­śniał bla­dą twa­rzycz­kę i fioł­ko­we oczy o dłu­gich je­dwa­bi­stych rzę­sach, a sło­wa gnie­wu lub skar­gi nig­dy nie po­ja­wia­ły się na jej ustach. Dwaj le­ni­wi – to naj­młod­szy, Sy­brandt – nic­poń zbyt lu­bią­cy za­ba­wę, i Kor­ne­liusz – naj­star­szy, któ­ry miał wła­sne pla­ny (trzy­mał się domu) i cze­kał na spa­dek. Wy­czer­pa­ni cią­głym wy­sił­kiem, a nade wszyst­ko znie­chę­ce­ni mo­ral­nym i fi­zycz­nym ka­lec­twem bę­dą­cych im cię­ża­rem dzie­ci, zmar­twie­ni ro­dzi­ce ma­wia­li czę­sto: „Co je cze­ka, gdy my już nie bę­dzie­my mo­gli za­pew­nić im opie­ki?” Gdy już po­wtó­rzy­li to wie­le razy, roz­ja­śnił się na­gle ich do­mo­wy ho­ry­zont. Ma­wia­li da­lej w ten spo­sób, bo przy­zwy­cza­je­nie jest dru­gą na­tu­rą, ale wy­ra­ża­li to peł­ne tro­ski zda­nie już na pół me­cha­nicz­nie, do­da­jąc po­god­nie i we­so­ło: „Chwa­ła świę­te­mu Ba­wo­no­wi i wszyst­kim świę­tym, mamy prze­cież Ge­rar­da”.

Mło­dy Ge­rard żył la­ta­mi wła­snym ży­ciem i na ubo­czu, nie bu­dząc w ro­dzi­cach ani obaw, ani wiel­kich na­dziei. Nie nie­po­ko­ili się, bo miał za­miar obrać stan du­chow­ny, a Ko­ściół po­tra­fił za­wsze utrzy­mać swe dzie­ci, nie prze­bie­ra­jąc w środ­kach. Nie ży­wi­li tak­że wiel­kich na­dziei, po­nie­waż ro­dzi­na nie mia­ła po­wią­zań z moż­ny­mi tego świa­ta, aby za­pew­nić mu pre­ben­dę, zaś oby­cza­je mło­dzień­ca były lek­ko­myśl­ne, nie­po­waż­ne – nasz su­kien­nik mógł­by to­le­ro­wać je co naj­wy­żej u przy­szłe­go po­moc­ni­ka w skle­pie. Ge­rard zaj­mo­wał się głup­stwa­mi: czy­ta­niem i sztu­ką pi­sa­nia, a tak był tym po­chło­nię­ty, że czę­sto z tru­dem od­ry­wa­no go od ksiąg we­zwa­niem do po­sił­ku. Dzień był dla nie­go za­wsze zbyt krót­ki, no­sił więc pusz­kę z hub­ką i krze­si­wem oraz siar­ko­we za­pał­ki, że­brał o ogar­ki świec u są­sia­dów i za­pa­lał je o naj­bar­dziej bez­sen­sow­nych po­rach – tak, zimą na­wet o ósmej w nocy, gdy sam bur­mistrz już spo­czy­wał w łóż­ku. Do swych prak­tyk, w domu za­le­d­wie to­le­ro­wa­nych, znaj­do­wał za­chę­tę u mni­chów z są­sied­nie­go klasz­to­ru. Na­uczy­li go sztu­ki pięk­ne­go sta­wia­nia li­ter i kształ­ci­li da­lej, póki pew­ne­go dnia w środ­ku lek­cji nie zro­bi­li od­kry­cia że uczeń prze­rósł mi­strzów. Zwró­ci­li mu na to żar­to­bli­wie uwa­gę. Chło­piec spu­ścił gło­wę i po­czer­wie­niał. Sam to już po­dej­rze­wał, ale nie ufał swe­mu są­do­wi w ma­te­rii tak de­li­kat­nej.

– Synu mój – rzekł sta­ry mnich – jak to się dzie­je, że bę­dąc ob­da­rzo­ny przez Boga tak nie­za­wod­nym okiem, sub­tel­ną, a jed­nak moc­ną ręką i ser­cem mi­łu­ją­cym ten pięk­ny kunszt – jak to się dzie­je, że nie zdo­bisz rów­nie pięk­nie, jak pi­szesz? Zwój per­ga­mi­nu wy­glą­da ubo­go, do­pó­ki wi­nie­ta z owo­ców i li­ści oraz bo­ga­te ara­be­ski nie obrze­żą wznio­słych słów i nie za­chwy­cą zmy­słów tak, jak sło­wa du­szę i ro­zum. Nie wspo­mi­nam już o po­do­bi­znach zmar­łych cno­tli­wych mę­żów i nie­wiast, któ­ry­mi roz­ma­ite roz­dzia­ły win­ny być ozdo­bio­ne, by żywe i ła­god­nie zmie­sza­ne bar­wy nie tyl­ko ko­iły wzrok, ale i ser­ce było po­krze­pio­ne przez wi­ze­run­ki świę­tych w chwa­le. Od­po­wiedz mi, synu.

Ge­rard zmie­szał się i wy­bą­kał, że pró­bo­wał pa­ro­krot­nie sztu­ki ilu­mi­no­wa­nia rę­ko­pi­sów, ale nie bar­dzo mu się to uda­wa­ło. Na tym też sta­nę­ło.

Wkrót­ce po­tem zja­wił się pe­łen za­pa­łu przy­ja­ciel – me­ce­nas, nie­ocze­ki­wa­nie przy­bie­ra­jąc po­stać pew­nej star­szej damy. Mał­go­rza­ta, sio­stra bra­ci van Eyc­ków, któ­ra ich prze­ży­ła, po­rzu­ci­ła Flan­drię i przy­je­cha­ła do­cze­kać koń­ca swych dni w oj­czy­stym kra­ju. Ku­pi­ła mały do­mek w po­bli­żu Ter­gou. Z cza­sem do­wie­dzia­ła się o Ge­rar­dzie i obej­rza­ła kil­ka jego prac. Po­do­ba­ły się jej tak bar­dzo, że po­sła­ła do nie­go swą słu­żeb­ną Re­icht Hey­nes, aby za­pro­sić chłop­ca. Na­wią­za­ła się zna­jo­mość. Nie mo­gło być in­a­czej, sko­ro ma­lut­kie Ter­gou po raz pierw­szy po­sia­da­ło aż dwo­je mi­ło­śni­ków sztu­ki. Po­cząt­ko­wo star­sza dama strasz­li­wie przy­ga­si­ła od­wa­gę Ge­rar­da. Pod­czas każ­dej wi­zy­ty wy­cią­ga­ła ze skry­tek i ką­tów ry­sun­ki i ma­lo­wi­dła. Wśród nich były jej wła­sne dzie­ła, któ­re wy­da­wa­ły się chłop­cu do­sko­na­ło­ścią nie do osią­gnię­cia. Lecz pod­czas gdy jako ar­tyst­ka gó­ro­wa­ła nad nim, jako ko­bie­ta pod­no­si­ła jed­nak mło­dzień­ca na du­chu. Pani Mał­go­rza­ta i Re­ieht ry­chło po­zna­ły go na wskroś ni­czym od­wró­co­ną we­wnętrz­ną stro­ną na wierzch rę­ka­wicz­kę. Mię­dzy in­ny­mi po­sia­dły ta­jem­ni­cę, któ­rej nie uda­ło się od­gad­nąć za­cnym mni­chom, po­zna­ły przy­czy­nę, dla któ­rej nie pró­bo­wał sztu­ki ilu­mi­no­wa­nia.

Chłop­ca po pro­stu nie było stać na zło­to, błę­kit ani pur­pu­rę. Mógł so­bie po­zwo­lić tyl­ko na ta­nie barw­ni­ki w prosz­ku. Bał się po­pro­sić mat­kę o kup­no wy­szu­ka­nych farb, ma­jąc zresz­tą pew­ność, że pro­sił­by ją na próż­no. Wte­dy Mał­go­rza­ta van Eyck dała mu odro­bi­nę zło­ta, tro­chę cy­no­bru, ul­tra­ma­ry­ny i ka­wa­łek do­bre­go we­li­nu, aby miał na czym ma­lo­wać. Nie­mal ją uwiel­biał. Gdy wy­szedł, do­go­ni­ła go Re­icht ze świecz­ką i dwie­ma mo­ne­ta­mi – Ge­rard o mało jej nie uca­ło­wał. Ale cen­niej­sza nad zło­to i la­pis-la­zu­li była mi­nia­tu­rzy­ście sym­pa­tia, któ­rą ob­da­rza­no sa­mot­ne­go en­tu­zja­stę. Sym­pa­tia już się zro­dzi­ła, a gdy chło­piec ją od­wza­jem­nił, po­mię­dzy sta­rą ma­lar­ką i mło­dym ka­li­gra­fem roz­go­rza­ła ser­decz­na przy­jaźń, cha­rak­te­ry­stycz­na dla tam­tych cza­sów. W owym stu­le­ciu bo­wiem żad­na wy­raź­na gra­ni­ca nie od­dzie­la­ła sztuk pięk­nych od wy­so­ko roz­wi­nię­te­go kunsz­tu rze­mieśl­ni­cze­go. Nie było róż­nic mię­dzy tymi, któ­rzy je upra­wia­li; w tej epo­ce ar­ty­ści po­szu­ki­wa­li się wza­jem i da­rzy­li sym­pa­tią. Gdy­by to ostat­nie stwier­dze­nie za­sta­no­wi­ło ma­la­rzy lub pi­sa­rzy na­szej doby, po­zwa­lam so­bie przy­po­mnieć, że na sa­mym po­cząt­ku na­wet chrze­ści­ja­nie ko­cha­li się wza­jem­nie.

W opar­ciu o tak czci­god­ną zna­jo­mość, po­krze­pio­ny ko­bie­cą sym­pa­tią, Ge­rard ro­bił po­stę­py w na­uce i na­bie­rał wpra­wy. Jego na­strój też po­pra­wiał się w spo­sób wi­docz­ny. Od­ry­wa­ny do obia­du od pra­cy nad ini­cja­łem „G”, oglą­dał się jesz­cze za sie­bie, ale gdy już za­jął miej­sce przy sto­le, oka­zy­wał wiel­ki ta­lent to­wa­rzy­ski. Po­czu­cie hu­mo­ru, do­tąd w nim le­d­wie kieł­ku­ją­ce, na­gle za­bły­sło i czę­sto roz­śmie­szał całe to­wa­rzy­stwo przy sto­le i pod­trzy­my­wał we­so­łość bądź wła­snym dow­ci­pem, bądź aneg­do­ta­mi, olśnie­wa­ją­co no­wy­mi dla ku­piec­kiej ro­dzi­ny, bo za­czerp­nię­ty­mi ze sta­ro­żyt­no­ści.

Aby od­wza­jem­nić się swym przy­ja­cio­łom mni­chom za wszyst­ko, co im za­wdzię­czał, spo­rzą­dził wy­śmie­ni­te ko­pie dwóch naj­cen­niej­szych ma­nu­skryp­tów – ży­wo­tu za­ło­ży­cie­la za­ko­nu i ko­me­dii Te­ren­cju­sza – na do­star­czo­nym przez klasz­tor we­li­nie.

Zna­mie­ni­ty i po­tęż­ny ksią­żę Fi­lip Do­bry, ksią­żę Bur­gun­dii, Luk­sem­bur­ga i Bra­ban­cji, hra­bia Ho­lan­dii i Ze­lan­dii, pan Fry­zji, hra­bia Flan­drii, Ar­to­is i Ha­inaut, wład­ca Sa­lins i Mac­kly­nu, był wszech­stron­nym czło­wie­kiem.

Po­tra­fił pro­wa­dzić woj­ny tak do­brze jak inni kró­lo­wie, a w sztu­ce kłam­stwa prze­wyż­szał go tyl­ko król Fran­cji. Był wy­śmie­ni­tym my­śli­wym, umiał czy­tać i pi­sać. Jego za­mi­ło­wa­nia były roz­le­głe i żar­li­we. Jak ko­bie­ta lu­bo­wał się w klej­no­tach i oka­za­łych stro­jach. Czu­le ko­chał pan­ny z frau­cy­me­ru i za­iste ma­lar­stwo tak­że, cze­go do­wo­dem pod­nie­sie­nie do sta­nu szla­chec­kie­go Jana van Eyc­ka. Sza­leń­czo lu­bił rów­nież ol­brzy­mów, kar­łów i Tur­ków. Za­wsze obok nie­go sta­li, jak wro­śnię­ci w zie­mię, lśnią­cy od klej­no­tów Tur­cy w tur­ba­nach. Agen­ci kró­lew­scy zwa­bia­li ich pod­stęp­nie ze Stam­bu­łu hoj­ny­mi obiet­ni­ca­mi; ale gdy tyl­ko wład­ca miał ich w swej mocy, chrzcił bru­tal­nie w wiel­kiej ka­dzi. Ale uczy­niw­szy to, po­zwa­lał im po­tem ku­cać do woli z twa­rza­mi zwró­co­ny­mi w stro­nę Mek­ki i wzy­wać Ma­ho­me­ta, ile­kroć im się po­do­ba­ło, śmie­jąc się w ku­łak z na­iw­nych, któ­rym się zda­wa­ło, że są da­lej nie­wier­ny­mi. Trzy­mał w klat­kach lwy i sfo­rę lam­par­tów przy­uczo­nych przez lu­dzi Wscho­du do po­lo­wa­nia na za­ją­ce i sar­ny. Sło­wem wiel­bił wszyst­ko, co rzad­kie, prócz zwy­kłych cnót. Był ama­to­rem rze­czy oso­bli­wie pięk­nych lub sza­tań­sko brzyd­kich. Naj­więk­szą za­le­tę księ­cia sta­no­wi­ła hoj­ność dla bie­da­ków, a na dru­gim miej­scu to, że po­waż­nie po­pie­rał sztu­ki. Wła­śnie te­raz dał tego ja­skra­wy do­wód. Wy­zna­czył na­gro­dy za naj­świet­niej­sze dzie­ła sztu­ki złot­ni­czej dwu ro­dza­jów: re­li­gij­ne­go i świec­kie­go; it em za naj­lep­sze ob­ra­zy ma­lo­wa­ne przy uży­ciu biał­ka, ole­ju lub tem­pe­ry – na de­sce, je­dwa­biu lub me­ta­lu we­dle wy­bo­ru ar­ty­sty; item za naj­lep­szy wi­traż ma­lo­wa­ny na szkle; za naj­pięk­niej­sze ilu­mi­no­wa­nie i wi­nie­ty na we­li­nie; za naj­pięk­niej­sze, rów­nież na we­li­nie, pi­smo. Bur­mi­strzo­wie kil­ku miast otrzy­ma­li roz­kaz udzie­le­nia po­mo­cy wszyst­kim uboż­szym współ­za­wod­ni­kom. Mie­li przy­jąć ich dzie­ła i prze­ka­zać je z na­le­ży­tą tro­ską do Rot­ter­da­mu na koszt swo­ich kil­ku miast. Gdy wieść tę oznaj­mił he­rold na uli­cach Ter­gou, ty­sią­ce ust otwo­rzy­ło się z po­dzi­wu, a jed­no ser­ce ude­rzy­ło moc­niej – ser­ce Ge­rar­da. Po­wie­dział nie­śmia­ło ro­dzi­nie, że bę­dzie usi­ło­wał zdo­być dwie z tych na­gród. Osłu­pie­li w mil­cze­niu, dech im za­par­to jego zu­chwal­stwo, lecz wtem okrop­ny chi­chot ni­czym pe­tar­da wy­buch­nął na pod­ło­dze. Ge­rard spoj­rzał w dół i uj­rzał kar­ła, któ­ry roz­dzia­wiw­szy usta od ucha do ucha i wy­szcze­rzyw­szy kły, pę­kał ze śmie­chu. Na­tu­ra, pra­gnąc wy­na­gro­dzić Idzie­mu mały wzrost, ob­da­rzy­ła go w za­mian naj­bar­dziej grom­kim gło­sem. Jego szept brzmiał jak fa­got. Był jak skar­ło­wa­cia­łe, o sze­ro­kich lu­fach, moź­dzie­rze na for­ty­fi­ka­cjach, bar­dziej przy­po­mi­na­ją­ce do­ni­ce niż dzia­ła, ale ry­czą­ce jak lwy.

Ge­rard po­czer­wie­niał ze zło­ści, tym bar­dziej że i inni za­czę­li już chi­cho­tać. Ble­dziut­ka Ka­sia spo­strze­gła to i za­ró­żo­wi­ły się jej po­licz­ki. Po­wie­dzia­ła ła­god­nie:

– Dla­cze­go się śmie­je­cie? Czy dla­te­go, że to nasz brat, uwa­ża­cie, że nie może być zdol­ny? Tak, Ge­rar­dzie, pró­buj wraz z in­ny­mi.

Wie­le lu­dzi mówi, żeś zręcz­ny, a mama i ja bę­dzie­my pro­sić Prze­naj­święt­szą Dzie­wi­cę, by po­pro­wa­dzi­ła twą rękę.

– Dzię­ku­ję ci, Ka­siu. Po­módl się do Mat­ki Bo­żej, a mama kupi mi we­lin i far­by do mi­nia­tur.

– Ile to bę­dzie kosz­to­wa­ło, mój chłop­cze?

– Dwie zło­te ko­ro­ny (oko­ło trzech szy­lin­gów i czte­rech pen­sów an­giel­skich).

– Co? – jęk­nę­ła mat­ka. – Za czte­ry pen­sy moż­na mieć bu­szel żyta. Mam str­wo­nić koszt mie­sięcz­ne­go utrzy­ma­nia domu, je­dze­nia, mię­sa i ognia na ko­min­ku na ta­kie głup­stwa! Pio­run nie­bie­ski by we mnie ude­rzył, a moje dzie­ci po­szły­by na że­bry.

– Mamo!–wes­tchnę­ła bła­gal­nie Ka­sia.

– Och, daj spo­kój, Ka­siu – rzekł Ge­rard z wes­tchnie­niem. – Zre­zy­gnu­ję albo po­pro­szę pa­nią van Eyck. Nie od­mó­wi mi, ale wsty­dzę się cią­gle brać.

– To nie jej spra­wa – rze­kła ostro Ka­ta­rzy­na. – Z ja­kiej ra­cji ma się wtrą­cać do spraw mo­ich i mego syna?

Wy­szła z po­ko­ju z sil­ny­mi ru­mień­ca­mi. Mała Ka­sia uśmiech­nę­ła się. Mat­ka po chwi­li wró­ci­ła z ła­ska­wą, wzru­szo­ną twa­rzą i dwie­ma zło­ty­mi mo­ne­ta­mi w ręku.

– Masz, ko­cha­nie – po­wie­dzia­ła. – Nie bę­dziesz fa­ty­go­wał pani ani pan­ny słu­żą­cej dla dwóch mar­nych ko­ron.

Te­raz jed­nak Ge­rard za­czął prze­my­śli­wać, jak by oszczę­dzić mat­czy­nej sa­kiew­ki.

– Jed­na ko­ro­na star­czy, mamo. Po­pro­szę za­cnych mni­chów, aby po­zwo­li­li mi po­słać moją ko­pię Te­ren­cju­sza. Jest na śnież­no­bia­łym we­li­nie i le­piej nie po­tra­fię nic na­pi­sać. W ten spo­sób wy­star­czy mi tyl­ko sześć ar­ku­szy we­li­nu na wi­nie­ty i mi­nia­tu­ry. Zło­to na tło i naj­waż­niej­sze far­by – bę­dzie to kosz­to­wa­ło jed­ną ko­ro­nę.

– Nig­dy nie ry­zy­kuj okrę­tu ża­łu­jąc odro­bi­ny smo­ły, Ge­rar­dzie – rze­kła zmien­na w na­stro­jach mat­ka, ale za­raz do­da­ła: – Do­brze zresz­tą, scho­wam tę ko­ro­nę do kie­sze­ni. To nie bę­dzie to samo, jak­bym wło­ży­ła ją z po­wro­tem do skrzyn­ki. Gdy mam po­dejść do skrzyn­ki, aby z niej wy­jąć pie­nią­dze, za­miast je tam wło­żyć, czu­ję się, jak­bym uto­czy­ła no­żem ty­leż kro­pel krwi z ser­ca. Bę­dziesz jesz­cze na pew­no po­trze­bo­wał tych pie­nię­dzy, Ge­rar­dzie. Nie moż­na nig­dy po­sta­wić domu za mniej­szą kwo­tę, niż bu­dow­ni­czy wy­li­czył na po­cząt­ku.

Gdy nad­szedł czas, Ge­rard na­tu­ral­nie pra­gnął pójść do Rot­ter­da­mu i tam uj­rzeć księ­cia, a nade wszyst­ko przy­pa­trzyć się dzie­łom swych współ­za­wod­ni­ków i na­uczyć się cze­goś na­wet w wy­pad­ku po­raż­ki. To­też ko­ro­na opu­ści­ła kie­szeń mat­ki bez opo­rów. Ge­rard w nie­dłu­gim cza­sie zo­sta­nie księ­dzem. Po­wi­nien na­cie­szyć się tro­chę świa­tem przed po­że­gna­niem jego uciech na resz­tę ży­cia.

Ostat­nie­go wie­czo­ra przed wy­ru­sze­niem w dro­gę Mał­go­rza­ta van Eyck we­zwa­ła Ge­rar­da do sie­bie i wrę­czy­ła mu list. Gdy rzu­cił nań okiem, ze zdzi­wie­niem zo­ba­czył, że był on ad­re­so­wa­ny do księż­nicz­ki Ma­rii w pa­ła­cu wi­ce­kró­la w Rot­ter­da­mie.

Dzień przed ter­mi­nem przy­zna­nia na­gród Ge­rard po­ma­sze­ro­wał do Rot­ter­da­mu w swym świą­tecz­nym ubra­niu – ku­bracz­ku z rę­ka­wa­mi ze sre­brzy­ste­go suk­na i ta­kiej sa­mej kur­cie wierzch­niej bez rę­ka­wów: Od pasa do pięt odzia­ny był w cia­sno przy­le­ga­ją­ce spodnie z koź­lej skó­ry, przy­mo­co­wa­ne dzia­ną ta­śmą do ku­bra­ka, fiu­ty wdział spi­cza­ste, lecz nie nad mia­rę, i umo­co­wa­ne pa­skiem pod sto­pą. Wło­sy spły­wa­ły mu z gło­wy na kark, ka­pe­lusz przy­piął wy­so­ko (mię­dzy ło­pat­ka­mi) na ple­cach. Z ko­lei Ka­sia prze­wią­za­ła ka­pe­lusz pur­pu­ro­wą je­dwab­ną wstąż­ką i opa­saw­szy nią bra­ta, koń­ce zwią­za­ła zgrab­nie na jego pier­si. Po­ni­żej ka­pe­lu­sza, do gór­nej kra­wę­dzi sze­ro­kie­go pasa na bio­drach, przy­mo­co­wał skó­rza­ną sa­kiew­kę.

O milę od Rot­ter­da­mu bar­dzo się już czuł zmę­czo­ny, ale na­tknął się na parę lu­dzi w o wie­le gor­szym sta­nie. Na skra­ju dro­gi sie­dział cał­kiem wy­czer­pa­ny sta­rzec, a mło­da uro­dzi­wa nie­wia­sta o za­tro­ska­nej twa­rzy trzy­ma­ła go za rękę. Lu­dzie ze wsi prze­cho­dzi­li nie za­uwa­ża­jąc nic złe­go, ale Ge­rard wy­cią­gnął wnio­ski. Na­wet strój wie­le mówi tym, któ­rzy stu­diu­ją go tak do­kład­nie jak mi­hia­tu­rzy­sta. Sta­rzec miał na so­bie suk­nię, fu­trza­ną opoń­czę i wel­we­to­wy bi­ret – jaw­ne od­zna­ki god­no­ści; ale jego trój­kąt­na sa­kwa przy pa­sie była chu­da, a opoń­cza wy­ru­dzia­ła, fu­tro zaś wy­tar­te. Wi­dać było, że jest bied­ny. Ko­bie­ta mia­ła skrom­ną sza­tę z gru­be­go, wiej­skie­go suk­na, ale śnież­no­bia­ła chu­s­tecz­ka okry­wa­ła kark tam, gdzie su­kien­ka nie da­wa­ła mu osło­ny, a koń­ce jej lśni­ły w po­ło­wie szyi wą­ziut­kim zło­tym ha­ftem. Ro­dzaj jej ucze­sa­nia był nie zna­ny Ge­rar­do­wi. Nie ukry­wa­ła wło­sów pod płót­nem, lecz no­si­ła sia­tecz­kę ze srebr­ne­go sznur­ka ze srebr­ny­mi rów­nież ozdo­ba­mi w pew­nych od­stę­pach. Lśnią­ce kasz­ta­no­wa­te wło­sy zwi­ja­ły się na czo­le w dwie gru­be fale i, pod­trzy­ma­ne od tyłu, two­rzy­ły buj­ną kształt­ną masę. Jed­nym szyb­kim rzu­tem oka za­uwa­żył to wszyst­ko oraz bla­dość star­ca i łzy w oczach dziew­czy­ny. Mi­nąw­szy ich, za­sta­no­wił się, po paru jar­dach za­wró­cił i przy­stą­pił do nich nie­śmia­ło.

– Pro­szę mi wy­ba­czyć, oj­cze, oba­wiam się, że je­steś zmę­czo­ny – rzekł.

– Tak, synu – od­rzekł sta­rzec – i omdle­wam z gło­du. Za­cho­wa­nie Ge­rar­da spo­tka­ło się z mniej mi­łym przy­ję­ciem ze stro­ny dziew­czy­ny. Wy­da­wa­ła się za­wsty­dzo­na i chłod­no po­wie­dzia­ła, że to z jej winy – źle ob­li­czy­ła od­le­głość i nie­roz­trop­nie po­zwo­li­ła ojcu zbyt póź­no wy­ru­szyć w dro­gę.

– Nie, nie! – po­wie­dział męż­czy­zna. – To nie od­le­głość, tyl­ko brak po­ży­wie­nia.

Dziew­czy­na czu­le i tro­skli­wie ob­ję­ła star­ca za szy­ję i sko­rzy­sta­ła z tej oka­zji, aby szep­nąć:

– Oj­cze, to obcy mło­dzie­niec!

Było już jed­nak za póź­no. Ge­rard z peł­ną na­tu­ral­no­ści pro­sto­tą za­brał się do zbie­ra­nia chru­stu. Po czym od­piął sa­kwę, wy­jął z niej bia­ły chleb, że­la­zną pła­ską flasz­kę, któ­rą mu dała na dro­gę mat­ka, i nie­znisz­czal­ną hub­kę z krze­si­wem, po­tarł za­pał­kę, od niej za­pa­lił oga­rek świe­cy, wresz­cie chrust i wsta­wił że­la­zne na­czy­nie w ogni­sko. Po­ło­żył się na brzu­chu i po­czął roz­dmu­chi­wać ogień. Pod­no­sząc gło­wę uj­rzał, że twarz dziew­czy­ny po­ja­śnia­ła. Pa­trza­ła na jego wy­sił­ki ze spo­koj­nym uśmie­chem. Ge­rard tak­że z uśmie­chem rzekł:

– Uwa­żaj­cie na gar­nek, aby, broń Boże, nie wy­ki­pia­ło. Tam jest roz­sz­cze­pio­na ga­łąz­ka, któ­ra go pod­trzy­mu­je.

Wstał i od­biegł ka­wa­łek w stro­nę pola, na któ­rym ro­sło zbo­że.

Tym­cza­sem na mule okry­tym bo­ga­tym pur­pu­ro­wym cza­pra­kiem nad­je­chał star­szy, wy­glą­da­ją­cy na za­moż­ne­go, czło­wiek. Pę­ka­ty trzos wi­siał mu u pasa, a na koł­nie­rzu lśnił sze­ro­ki, nowy gro­no­staj.

Był to Ghys­brecht van Swie­ten, bur­mistrz mia­sta Ter­gou, nie­mło­dy męż­czy­zna o po­ora­nej bruz­da­mi twa­rzy. No­to­rycz­ny skne­ra, wy­glą­dał zwy­kle na ta­kie­go, ale myśl o wie­cze­rzy z księ­ciem wpra­wi­ła go w na­strój oczy­wi­ste­go za­do­wo­le­nia. Na wi­dok wy­bla­dłe­go star­ca i jego pro­mien­nej cór­ki przy ogni­sku z chru­stu uśmiech za­marł mu na twa­rzy. Od­ma­lo­wa­ło się na niej za­kło­po­ta­nie i przy­krość. Za­trzy­mał muła.

– Pio­trze! Mał­go­rza­to! – wy­krzyk­nął nie­mal gniew­nie. – Co to za ko­me­dia?

Piotr chciał od­po­wie­dzieć, ale cór­ka uprze­dzi­ła go spiesz­nie:

– Oj­ciec czuł się wy­czer­pa­ny. Grze­ję mu po­lew­kę, aby na­brał sił przed dal­szą dro­gą.

– Jak­że, czy mu­si­cie się po­si­lać przy dro­dze jak cy­ga­nie! – za­bur­czał Ghys­brecht i się­gnął ręką do trzo­sa. Ale ręka czu­ła się nie­swo­jo. Grze­bał nie­pew­nie w sa­kiew­ce, bo­jąc się, aby za duża mo­ne­ta nie przy­lgnę­ła mu do pal­ców i nie wy­do­sta­ła się na wierzch.

W tej chwi­li nad­biegł Ge­rard, nio­sąc dwie słom­ki w ręku. Klęk­nął przy ogniu, zwal­nia­jąc Mał­go­rza­tę z obo­wiąz­ku go­to­wa­nia; na­gle, po­znaw­szy bur­mi­strza, spło­nął ru­mień­cem. Ghys­brecht van Swie­ten spoj­rzał na chłop­ca i wy­jął rękę z sa­kiew­ki.

– Nie je­stem tu po­trzeb­ny – rzekł gorz­ko i ru­szył z wol­na da­lej, rzu­ca­jąc dłu­gie, po­dejrz­li­we spoj­rze­nie na Mał­go­rza­tę i wro­gie na Ge­rar­da. Było jed­nak­że w tym coś, co zmu­si­ło Mał­go­rza­tę do ru­mień­ca i od­wró­ce­nia gło­wy. Tyl­ko Ge­rard pa­trzył ze zdzi­wie­niem.

– Na świę­te­go Ba­wo­na, już my­śla­łem, że sta­ry skne­ra po­rwie na­szą kwa­ter­kę po­lew­ki – po­wie­dział.

To wy­ja­śnie­nie dziw­ne­go i zna­czą­ce­go spoj­rze­nia Ghys­brech­ta ogrom­nie uspo­ko­iło Mał­go­rza­tę. Uśmiech­nę­ła się we­so­ło do chłop­ca.

Tym­cza­sem Ghys­brecht wlókł się da­lej, nędz­niej­szy mimo bo­gac­twa niż tam­ci w ubó­stwie. Naj­cie­kaw­sze, że muł, pur­pu­ro­wy cza­prak i po­ło­wa zło­ta w wy­pcha­nym trzo­sie na­le­ża­ła nie do Ghys­brech­ta van Swie­te­na, ale do wy­bla­dłe­go star­ca i uro­czej dziew­czy­ny, któ­rzy sie­dzie­li u przy­droż­ne­go ogni­ska ży­wie­ni przez ob­ce­go chłop­ca. Oni o tym nie wie­dzie­li, ale Ghys­brecht wie­dział i no­sił w ser­cu swe­go skor­pio­na. Ten skor­pion to wy­rzu­ty su­mie­nia, a wy­rzu­ty bez skru­chy i po­ku­ły są nie do ule­cze­nia i skła­nia­ją do no­wych pod­ło­ści przy świe­żej po­ku­sie.

Dwa­dzie­ścia lat temu, gdy Ghys­brecht van Swie­ten był su­ro­wym i uczci­wym czło­wie­kiem, zda­rzy­ła się oka­zja, któ­ra sta­ła się dla nie­go pró­bą. Po­peł­nił wów­czas nik­czem­ne ło­tro­stwo. Spra­wa wy­da­wa­ła się bez­piecz­na i do­tych­czas lata tego do­wio­dły, ale Ghys­brecht nig­dy nie czuł się pew­ny. Dziś uj­rzał mło­dość, przed­się­bior­czość i nade wszyst­ko wie­dzę tuż przy ład­nej Mał­go­rza­cie i jej ojcu, a gro­mad­kę tę czu­łą zda­wa­ły się łą­czyć ro­dzin­ne wię­zy mi­ło­ści. I złe du­chy sta­ły się znów jego do­rad­cą.ROZ­DZIAŁ IV

Do­cho­dzi­ła czwar­ta po po­łu­dniu. Eliasz sie­dział w skle­pie. Jego naj­star­si i naj­młod­si sy­no­wie byli poza do­mem. Ka­ta­rzy­na z małą, ułom­ną có­recz­ką nie­po­ko­iły się już od daw­na o Ge­rar­da i te­raz wy­szły ka­wa­łek dro­gą, li­cząc, że może szczę­śli­wym tra­fem doj­rzą go z da­le­ka. Idzi zo­stał sam w ja­dal­ni, któ­rą opi­szę wraz z me­bla­mi i kar­łem.

Ho­len­drzy byli za­wsze twór­czym i przo­du­ją­cym na­ro­dem.. Przy­pi­su­ją so­bie wy­na­la­zek dru­ku (czcio­nek drew­nia­nych), olej­ne­go ma­lar­stwa, wol­no­ści, ban­kier­stwa, ogrod­nic­twa itd. Ale po­nad wszyst­ko, na lata jesz­cze przed moją opo­wie­ścią, wy­na­leź­li czy­stość. Tak więc w cza­sach gdy an­giel­ska szlach­ta w wel­we­to­wych ka­fta­nach i śpi­cza­stych bu­tach wę­dro­wa­ła po kle­pi­skach za­sła­nych gni­ją­cym si­to­wiem, po plu­ga­wym śmiet­ni­ku ko­ści, psu­ją­cych się resz­tek, plwo­cin, psich od­cho­dów i wsze­la­kich obrzy­dli­wo­ści – pod­ło­ga w tej ku­piec­kiej ja­dal­ni w Ter­gou była wy­ło­żo­na ho­len­der­ski­mi kasz­la­mi, tak wy­my­ty­mi i lśnią­cy­mi, że moż­na by na nich jeść. W ja­dal­ni było jed­no wiel­kie okno, ma­syw­ne; ka­mien­na fra­mu­ga, po­kry­ta pła­sko­rzeź­bą, dzie­lą­ca je przez śro­dek, przy­po­mi­na­ła krzyż i była jak krzyż trak­to­wa­na przez miesz­kań­ców domu, któ­rzy zwra­ca­li ku niej oczy w cza­sie mo­dłów. Wą­skie blasz­ki oło­wia­ne spa­ja­ły ma­leń­kie szyb­ki w kształ­cie rom­bów (moż­na jesz­cze zo­ba­czyć po­dob­ne w an­giel­skich cha­tach wiej­skich). Stoł­ki – pro­ste i nie­zgrab­ne z wy­jąt­kiem krze­sła, któ­re­go opar­cie pro­sto­pa­dłe do sie­dze­nia było tak wy­so­kie, że ster­cza­ło pół jar­da po­nad gło­wą sie­dzą­ce­go. Krze­sło było dę­bo­we, rzeź­bio­ne u góry. Mie­dzia­ne wia­der­ko za świę­co­ną wodą ulo­ko­wa­no pod po­rę­czą wraz z kro­pi­deł­kiem do pry­ska­nia nią na wsze stro­ny. Ob­ra­zu do­peł­niał dłu­gi, wą­ski stół dę­bo­wy i ka­rzeł o zę­bach wbi­tych w jego brzeg i szpo­nach wznie­sio­nych w górę jak u cza­tu­ją­ce­go wam­pi­ra. Na­tu­ra, jak się zda­je, stwo­rzy­ła Idzie­go kar­łem bez pre­me­dy­ta­cji. Gło­wę i tors wy­ko­na­ła ze zwy­kłą sta­ran­no­ścią. Póź­niej jed­nak po­pa­dła w roz­tar­gnie­nie i resz­tę po­zo­sta­wi­ła przy­pad­ko­wi. W re­zul­ta­cie po­wstał klin po­dob­ny do czło­wie­ka, od­wró­co­ny sto­żek. Mógł słusz­nie sło­wa­mi Ho­ra­ce­go czy­nić na­tu­rze wy­rzu­ty:

Am­pho­ra co­epit

In­sti­tui; cur­ren­te rota cur urceus exit?

Śro­dek jego cia­ła był wszyst­kim, tyl­ko nie środ­kiem jego cięż­ko­ści. Gdy­by go roz­ciąć na dwo­je, część gór­na wa­ży­ła­by trzy razy tyle co dol­na. Ale wła­śnie te dys­pro­por­cje umoż­li­wia­ły mu czy­ny, któ­ry­mi mógł­by za­dzi­wić Mi­lo­na. Krzep­kie ra­mio­na nie mia­ły co dźwi­gać, po­tra­fił wspiąć się na pio­no­wy słup jak wie­wiór­ka lub wi­sieć go­dzi­na­mi na ko­na­rze drze­wa jak wi­śnia na ło­dyż­ce. Gdy­by miał na dło­niach przy­ssaw­ki, ja­kie mają po­dob­no jasz­czur­ki na łap­kach, mógł­by cho­dzić po su­fi­cie. Ten kie­szon­ko­wy atle­ta od­czu­wał obłą­kań­czą ra­dość uj­mu­jąc obie­ma rę­ka­mi stół i ba­lan­su­jąc w tej po­zy­cji, po czym szczy­tem roz­ko­szy było dlań, gdy chwy­ta­jąc zę­ba­mi kra­wędź bla­tu i wzno­sząc w górę ręce, trzy­mał się go swy­mi ol­brzy­mi­mi kła­mi jak po­nu­ra śmierć.

Ale wszyst­kie ludz­kie ra­do­ści, na­wet naj­bar­dziej wznio­słe, na­po­ty­ka­ją prze­szko­dy. Mała Ka­sia za­sko­czy­ła Sam­son­ka w tej po­zy­cji i zdę­bia­ła. Była nie­odrod­ną cór­ką swej mat­ki i ser­ce ka­za­ło jej sta­nąć w obro­nie me­bla, a prze­ciw dwu­na­sto­let­nie­mu gim­na­sty­ko­wi.

– Idzi! Co ty wy­ra­biasz? Mama jest obok. Nisz­czysz stół.

– Idź i do­nieś, mała skar­ży­py­to–wark­nął. – Umiesz po­wa­śnić!

– Ja, po­wa­śnić? – spo­koj­nie spy­ta­ła Ka­sia. – A to ci no­wi­na!

– Naj­le­piej w ca­łym Ter­gou – zrzę­dził Idzi, wcze­pia­jąc się zno­wu w kra­wędź sto­łu.

– Czyż­by? – rze­kła Ka­sia su­cho. – Spo­strze­gła, że iro­nia jej nie obe­szła bra­ta. Usia­dła więc ci­chut­ko i roz­pła­ka­ła się.

Wła­śnie w tym mo­men­cie po­ja­wi­ła się mat­ka. Idzi szur­nął pod stół i zer­k­nął stam­tąd.

– Co się dzie­je? – spy­ta­ła ostro. Prze­no­sząc do­świad­czo­ne spoj­rze­nie z Kasi na Idzie­go, wi­dząc pozę, któ­rą przy­jął, i po­tul­ną minę chłop­ca, mia­ła ocho­tę wy­tar­gać go za uszy.

– Nic, mamo – rze­kła dziew­czyn­ka. – Tyl­ko Idzi plótł głup­stwa. Nie ba­czy­ła­bym na to in­nym ra­zem, ale by­łam zmę­czo­na i nie­spo­koj­na o Ge­rar­da.

– Niech nikt się o mnie nie mar­twi – roz­legł się sła­by głos od drzwi.

Chwiej­nym kro­kiem wszedł Ge­rard bla­dy, za­ku­rzo­ny i opadł wy­czer­pa­ny na naj­bliż­sze krze­sło.

Ro­dzi­na wi­ta­ła go pod­nie­sio­ny­mi w górę rę­ko­ma i okrzy­ka­mi, w któ­rych ra­dość mie­sza­ła się z nie­po­ko­jem i cie­ka­wo­ścią.

Bie­ga­nie po Rot­ter­da­mie w po­szu­ki­wa­niu Mał­go­rza­ty i dłu­ga wę­drów­ka po­wrot­na po­rząd­nie zmę­czy­ły Ge­rar­da. Ale sil­ny mło­dzie­niec, bę­dąc ośrod­kiem go­rą­ce­go za­in­te­re­so­wa­nia, szyb­ko przy­szedł do sie­bie: Przede wszyst­kim chcie­li usły­szeć o na­gro­dach, więc Ge­rard opo­wie­dział im, że po­zwo­lo­no mu obej­rzeć wszyst­kie pra­ce wy­sta­wio­ne na po­kaz w ol­brzy­miej hali, nim za­padł wy­rok sę­dziów.

– Mat­ko! Ka­siu! gdy zo­ba­czy­łem dzie­ła złot­ni­ków, o mało nie pa­dłem na pod­ło­gę z wra­że­nia. My­śla­łem, że wszy­scy złot­ni­cy na ca­łym świe­cie nie mają tyle zło­ta, sre­bra i klej­no­tów, ta­kiej bie­gło­ści w ry­sun­ku i rzeź­bie: Ach, za­praw­dę, wszyst­kie sztu­ki są da­rem bo­skim.

Aby spra­wić przy­jem­ność nie­wia­stom, opi­sał im re­li­kwia­rze, fe­re­tro­ny, kie­li­chy, pa­sto­ra­ły, krzy­że, cy­bo­ria, mon­stran­cje i inne cuda ko­ściel­ne, a tak­że kie­li­chy, szka­tuł­ki, ze­gar­ki i ze­ga­ry, łań­cu­chy, agra­fy etc.

Słu­cha­ły, aż ślin­ka im do ust cie­kła.

– Ka­siu! Kie­dy zo­ba­czy­łem mi­nia­tu­ry z Gan­da­wy i Bru­gii, stra­ci­łem na­dzie­ję. Moje wy­glą­da­ły przy tam­tych jak brud­ne. W pierw­szej chwi­li omal się nie roz­pła­ka­łem. Po­tem po­mo­dli­łem się o od­zy­ska­nie du­cha i by­łem zdol­ny za­chwy­cać się nimi, dzię­ko­wać Bogu za te cu­dow­no­ści i mo­dlić się za tych zręcz­nych, cier­pli­wych rze­mieśl­ni­ków, któ­rym za­wdzię­czam swo­ich mi­strzów. Barw­ne pra­ce tak były pięk­ne, że cał­kiem za­po­mnia­łem o czar­no-bia­łych. Ale na­za­jutrz, gdy już roz­da­no wszyst­kie inne na­gro­dy, przy­szła ko­lej na pi­smo. Jak my­śli­cie, czy­je na­zwi­sko wy­wo­ła­no pierw­sze?

– Two­je – rze­kła Ka­sia.

Inni ro­ze­śmie­li się wzgar­dli­wie.

– Mo­że­cie się śmiać do woli – rzekł Ge­rard – ale pierw­szym wy­wo­ła­nym przez he­rol­da na­zwi­skiem było imię Ge­rar­da Elias­so­ena z Ter­gou. Sta­łem jak głu­pi. Wy­pchnię­to mnie do przo­du. Wszyst­ko tań­czy­ło mi przed oczy­ma. Klę­cza­łem na po­dusz­ce u stóp księ­cia. Po­wie­dział coś do mnie, ale tak drża­łem, że nie mo­głem od­po­wie­dzieć. A on się­gnął ręką do boku, ale nie wy­cią­gnął mie­cza, aby ściąć moją tępą gło­wę, tyl­ko wrę­czył zło­ty me­dal. Oto on.

Ro­dzi­na tło­czy­ła się z wrza­skiem.

– I po­tem dał mi pięt­na­ście wiel­kich, lśnią­cych sztuk zło­ta. Wi­dzia­łem kie­dyś taką jed­ną, ale nig­dy nie do­ty­ka­łem.

– Ge­rar­dzie! Ge­rar­dzie!

– Jed­na dla cie­bie – je­steś naj­star­szy. Jed­na dla Sy­brand­ta – dzie­li! ra­do­śnie. Jed­na dla cie­bie, mały; zło­śliw­cze. Dwie dla li­lij­ki, któ­rą Bóg do­świad­czył. Jed­na dla mnie na far­by i we­lin. Dzie­więć dla tej, któ­ra nas wy­kar­mi­ła i ry­zy­ko­wa­ła, by dać dwie ko­ro­ny bied­ne­mu Ge­rar­do­wi.

Zło­to ujaw­ni­ło ich; cha­rak­te­ry. Kor­ne­liusz i Sy­brandt chwy­ci­li swe mo­ne­ty łap­czy­wie i z za­zdro­ścią spo­glą­da­li na Ka­się, któ­ra do­sta­ła dwie. Idzi to­czył swo­ją po pod­ło­dze i kuś­ty­kał za nią. Ka­sia odło­ży­ła kule i wy­cią­gnę­ła do Ge­rar­da rącz­ki z czu­ło­ścią i mi­ło­ścią. „Mat­ka po­cząt­ko­wo zu­peł­nie osłu­pia­ła na wi­dok sto­su zło­ta na swym far­tu­chu.

– Nie ca­łuj go, Ka­siu!– wy­krzyk­nę­ła na­gle. – To mój syn, nie twój. Ge­rar­dzie, mój chłop­cze! Nie ko­cha­łam cię tak, jak na to za­słu­gu­jesz.

Wte­dy Ge­rard klęk­nął przed nią, a ona ob­ję­ła go ra­mie­niem i pła­ka­ła z ra­do­ści i dumy.

– Do­bry chło­pak! Do­bry chło­pak! – krzyk­nął prze­ję­ty ku­piec – mu­szę iść i opo­wie­dzieć są­sia­dom. Ge­rar­dzie, po­życz mi me­dal. Po­ka­żę go memu do­bre­mu przy­ja­cie­lo­wi. Piotr Buy­skens sta­le mnie czę­stu­je opo­wia­da­niem, jak jego syn Jo­rian wy­grał cy­no­wy ku­bek strze­la­jąc do tar­czy.

– Tak, po­wiedz mu, mój dro­gi – rze­kła mat­ka. – I po­każ jed­ną z tych zło­tych mo­net. Po­wiedz mu, że mamy jesz­cze czter­na­ście ta­kich i skąd po­cho­dzą. Oczy­wi­ście pa­mię­taj przy­nieść mi ją z po­wro­tem.

– Po­cze­kaj chwi­lę, oj­cze. Mam jesz­cze lep­szą no­wi­nę – rzekł Ge­rard, cie­sząc się ra­do­ścią, któ­rą spra­wił ro­dzi­nie.

– Lep­sza niż tam­ta? – spy­tał Eliasz.

Wte­dy Ge­rard opo­wie­dział swą roz­mo­wę z księż­ną i ro­dzi­na nie po­sia­da­ła się ze szczę­ścia.

– Boże, bło­go­sław do­brą księż­nę. Miej w opie­ce pa­nią van Eyck! Pre­ben­da? Nasz syn! Oto ko­niec trosk… Elia­szu, do­bry mój mężu i przy­ja­cie­lu, mo­że­my umrzeć spo­koj­nie, gdy na­dej­dzie czas. Dro­gi chło­piec zaj­mie na­sze miej­sce i nikt z ro­dzi­ny nie bę­dzie po­zba­wio­ny domu ani przy­ja­cie­la – rze­kła wzru­szo­na mat­ka.

Od tego cza­su uwa­ża­no Ge­rar­da za pod­po­rę ro­dzi­ny. Trak­to­wa­no go od­ręb­nie, ale w in­nym sen­sie. Za­wsze miał ra­cję i nic nie było dla nie­go za do­bre. Kor­ne­liusz i Sy­brandt sta­wa­li się co­raz bar­dziej za­zdro­śni i tę­sk­ni­li do dnia, gdy odej­dzie na swe pro­bo­stwo. Wów­czas po­zbę­dą się fa­wo­ry­ta i za­czną czer­pać z kie­sy księ­dza.

Ge­rard pra­gnął tego sa­me­go. Rana, któ­rą mu za­da­ła mi­łość, czy­ni­ła go co­raz po­sę­gniej­szym. Od­nie­sio­ny suk­ces, mi­łość i po­dziw ro­dzi­ców na­peł­ni­ły go więk­szą pew­no­ścią sie­bie i od­czu­wał co­raz głęb­szą ura­zę z po­wo­du nie­wdzięcz­no­ści i nie­upr­żej­mo­ści Mał­go­rza­ty Ochłódł z tego po­wo­du w ogó­le dla płci pięk­nej i te­raz ze wszyst­kich już po­wo­dów chciał­by, przejść po­śred­nie świę­ce­nia i zo­stać księ­dzem. Znał już Wul­ga­tą le­piej niż więk­szość kle­ru i stu­dio­wał prze­pi­sy li­tur­gicz­ne oraz do­gma­ty Ko­ścio­ła pod kie­run­kiem swych przy­ja­ciół mni­chów. Pod­czas pierw­szej lep­szej spo­sob­no­ści, gdy bi­skup prze­jeż­dżał tam­tę­dy, po­pro­sił o do­pusz­cze­nie do god­no­ści eg­zor­cy­sty, co było świę­ce­niem trze­cie­go stop­nia. Bi­skup go prze­py­tał i na­tych­miast po­sta­no­wił wy­świę­cić. Ge­rard mu­siał uklęk­nąć i po krót­kiej mo­dli­twie bi­skup wrę­czył mu mały ma­nu­skrypt pe­łen eg­zor­cy­zmów i rzekł:

– Weź to, Ge­rar­dzie, i bądź wład­ny po­ło­żyć ręce na opę­ta­nych – ochrzczo­nych czy ka­te­chu­me­nach!

Mło­dzie­niec przy­jął no­mi­na­cję z usza­no­wa­niem i szedł do domu ob­da­rzo­ny przez Ko­ściół wła­dzą wy­pę­dza­nia de­mo­nów. Wra­ca­jąc z ko­ścio­ła do domu, spo­tkał Ka­się o ku­lach.

– Ge­rar­dzie, zgad­nij, kto cię szu­kał i po­sy­łał po cie­bie do domu? Sam bur­mistrz.

– Ghys­brecht van Swie­ten? Cze­go może chcieć ode mnie?

– Nie wiem. Ale wy­da­je mi się, że ma pil­ną spra­wę. Masz iść do nie­go na­tych­miast.

– Do­brze, jest prze­cież bur­mi­strzem. Pój­dę, choć mi się to nie po­do­ba. Wiesz, Ka­siu, bur­mistrz spoj­rzał raz na mnie bar­dzo nie – przy­ja­znym okiem. Mniej­sza o to, choć taki wzrok jest ostrze­że­niem dla mą­dre­go. On na pew­no wie…

– Co wie, Ge­rar­dzie?

– Nic.

– Nic?

– Pój­dę już, Ka­siu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: