Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Prawda - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Prawda - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 496 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

W śro­dę wie­czo­rem Ma­rek Fro­ment, na­uczy­ciel z Jo­nvil­le, w to­wa­rzy­stwie żony Ge­no­we­fy i có­recz­ki Lu­dwi­ki przy­był do Ma­il­le­bo­is, gdzie zwykł był co rok spę­dzać mie­siąc wa­ka­cji u pani Du­pa­rque i pani Ber­the­re­au – u „tych pań”, jak je na­zy­wa­no w oko­li­cy; były to mat­ka i bab­ka jego żony.

Ma­il­le­bo­is, mia­sto po­wia­to­we o dwu ty­sią­cach miesz­kań­ców, jest od­le­głe od wsi Jo­nvil­le o dzie­sięć ki­lo­me­trów, a za­le­d­wie o sześć od Be­au­mont, wiel­kie­go sta­ro­żyt­ne­go gro­du uni­wer­sy­tec­kie­go.

Mę­czą­ce były te pierw­sze dni sierp­nio­we. W nie­dzie­lę, pod­czas uro­czy­sto­ści za­koń­cze­nia roku szkol­ne­go, ze­rwa­ła się okrop­na bu­rza. Ostat­niej zaś nocy, oko­ło go­dzi­ny dru­giej, spadł ulew­ny deszcz, któ­ry by­najm­niej nie prze­ja­śnił nie­ba; po­zo­sta­wa­ło ono chmur­ne, żół­te, cięż­ko na­wi­słe, jak oło­wia­ne. „Te pa­nie”, wstaw­szy o go­dzi­nie szó­stej, aby na siód­mą zdą­żyć do ko­ścio­ła, znaj­do­wa­ły się już w ma­łej ja­dal­ni na par­te­rze, ocze­ku­jąc pary mło­dych mał­żon­ków, któ­rzy nie kwa­pi­li się z zej­ściem.

Na bia­łej ce­ra­cie sta­ły czte­ry fi­li­żan­ki. Zja­wi­ła się z dzban­kiem kawy Pe­la­gia, drob­na, ruda, o du­żym no­sie i wą­skich war­gach. Słu­ży­ła u pani Du­pa­rque od dwu­dzie­stu lat, to­też nie krę­po­wa­ła się w wy­po­wie­dziach.

– Ha, cóż! – stwier­dzi­ła – kawa wy­sty­gnie, ja temu nie je­stem win­na.

Kie­dy Pe­la­gia gde­ra­jąc pod no­sem za­wró­ci­ła do kuch – ni, sama pani Du­pa­rque dała wy­raz swe­mu nie­za­do­wo­le­niu:

– To nie­zno­śne! Moż­na by po­my­śleć, że Ma­rek, ile­kroć bawi w na­szym domu, znaj­du­je ucie­chę w na­ra­ża­niu nas na spóź­nia­nie się do ko­ścio­ła.

Ale bar­dziej wy­ro­zu­mia­ła pani Ber­the­re­au od­wa­ży­ła się uspra­wie­dli­wić wi­no­waj­ców mó­wiąc ła­god­nie:

– Pew­no źle spa­li w nocy z po­wo­du tej bu­rzy; przed chwi­lą zresz­tą sły­sza­łam na gó­rze ich po­śpiesz­ne kro­ki.

Sześć­dzie­się­cio­trzy­let­nia pani Du­pa­rque była wzro­stu bar­dzo wy­so­kie­go, wło­sy mia­ła jesz­cze bar­dzo czar­ne, twarz ozię­błą, prze­ora­ną głę­bo­ki­mi sy­me­trycz­ny­mi bruz­da­mi, oczy o su­ro­wym wej­rze­niu i wład­czo ster­czą­cy nos. Przez dłu­gie lata pro­wa­dzi­ła ma­ga­zyn mód pod fir­mą „Anioł Stróż” na pla­cu Św. Mak­sen­cju­sza, na­prze­ciw­ko ka­te­dry w Be­au­mont. Przed nie­speł­na dwu­na­stu laty, po na­głej śmier­ci męża, spo­wo­do­wa­nej pono upa­dło­ścią ka­to­lic­kie­go ban­ku, po­wzię­ła roz­sąd­ne po­sta­no­wie­nie zwi­nię­cia in­te­re­su, a za­pew­niw­szy so­bie ren­tę wy­no­szą­cą oko­ło sze­ściu ty­się­cy fran­ków osie­dli­ła się w Ma­il­le­bo­is, gdzie po­sia­da­ła nie­wiel­ki dom. Wkrót­ce spro­wa­dzi­ła się do niej cór­ka, rów­nież wdo­wa, pani Ber­the­re­au wraz z dzie­się­cio­let­nią pod­ów­czas có­recz­ką Ge­no­we­fą.

Na­gły zgon zię­cia stał się dla pani Du­pa­rque no­wym źró­dłem go­ry­czy; ów zięć, urzęd­nik mi­ni­ste­rium fi­nan­sów, w któ­re­go ka­rie­rę nie­opatrz­nie wie­rzy­ła, umarł w bie­dzie, pa­ku­jąc te­ścio­wej na kark swą żonę i dziec­ko.

Od­tąd oby­dwie wdo­wy wio­dły w ma­łym, po­nu­rym dom­ku sza­ry, za­mknię­ty ży­wot, stop­nio­wo co­raz bar­dziej za­cie­śnia­ny su­ro­wy­mi prak­ty­ka­mi re­li­gij­ny­mi. Pani Ber­the­re­au wszak­że, któ­rą mąż uwiel­biał, za­cho­wy­wa­ła słod­ką pa­mięć tego prze­bu­dze­nia do ży­cia, do mi­ło­ści; wy­so­ka i czar­no­wło­sa jak mat­ka, mia­ła rysy smęt­ne i ste­ra­ne, spoj­rze­nie peł­ne re­zy­gna­cji, a jej znu­żo­ne usta zda­wa­ły się nie­kie­dy drgać nie­wy­szep­ta­ną skar­gą roz­pa­czy po utra­co­nym szczę­ściu.

Przy­ja­ciel pana Ber­the­re­au, na­zwi­skiem Sa­lvan, eks-na­uczy­ciel z Be­au­mont, pod­ów­czas in­spek­tor szkół po­wszech­nych, na­stęp­nie dy­rek­tor Éco­le Nor­ma­le, sko­ja­rzył mał­żeń­stwo Mar­ka z Ge­no­we­fą, któ­rej był opie­ku­nem w za­stęp­stwie ojca. Ber­the­re­au, czło­wiek umy­słu bar­dzo wy­zwo­lo­ne­go, nie wy­peł­niał prak­tyk re­li­gij­nych, ale po­zwa­lał na nie żo­nie; z cza­sem na­wet, czu­ły i ule­gły, po­czął to­wa­rzy­szyć jej na mszę. Sa­lvan, jesz­cze bar­dziej wy­zwo­lo­ny in­te­lek­tu­al­nie, uzna­ją­cy je­dy­nie praw­dy do­świad­czal­ne, stwier­dzo­ne, ule­gł­szy rów­nież od­ru­cho­wi nie­prze­zor­nej życz­li­wo­ści, wpro­wa­dził Mar­ka do tej na­boż­nej ro­dzi­ny nie przej­mu­jąc się per­spek­ty­wą ewen­tu­al­nych kon­flik­tów. Mło­dzi ko­cha­li się go­rą­co – ja­koś tam się po­ro­zu­mie­ją. I oto w cią­gu trzech lat mał­żeń­stwa Ge­no­we­fa, jed­na z wzo­ro­wych uczen­nic przy­klasz­tor­nej szko­ły wi­zy­tek w Be­au­mont, po­ma­łu za­nie­dba­ła istot­nie prak­ty­ki re­li­gij­ne po­nie­cha­jąc na­wet od­ma­wia­nia pa­cie­rzy, wszyst­ka po­chło­nię­ta mi­ło­ścią do męża. Pani Du­pa­rque była tym głę­bo­ko zmar­twio­na, mimo iż dba­ła o jej wzglę­dy wnucz­ka, w cza­sie owe­go mie­sią­ca wy­wcza­sów, spę­dza­ne­go w Ma­il­le­bo­is, mia­ła so­bie za obo­wią­zek to­wa­rzy­szyć jej do ko­ścio­ła. Ale sro­ga bab­ka, któ­ra sprze­ci­wia­ła się ongi temu mał­żeń­stwu, ży­wi­ła cięż­ką ura­zę do Mar­ka, ob­wi­nia­jąc go o to, że jej wy­kra­da du­szę wnucz­ki.

– Za kwa­drans siód­ma – mruk­nę­ła usły­szaw­szy bi­cie ze­ga­ra na wie­ży po­bli­skie­go ko­ścio­ła. – W ża­den spo­sób nie zdą­ży­my.

Po­de­szła ku oknu i spoj­rza­ła w stro­nę pla­cu Ka­pu­cyń­skie­go. Do­mek mie­ścił się u zbie­gu tego pla­cu i uli­cy Ko­ściel­nej. Był to bu­dy­nek jed­no­pię­tro­wy; na dole znaj­do – wały się ja­dal­nia i sa­lon, prze­dzie­lo­ne ko­ry­ta­rzem, da­lej zaś, w głę­bi, kuch­nia oraz pral­nia z okna­mi na za­tę­chłe, mrocz­ne po­dwór­ko; na gó­rze były czte­ry po­ko­je: dwa po pra­wej stro­nie, zaj­mo­wa­ne przez pa­nią Du­pa­rque, i dwa po le­wej, zaj­mo­wa­ne przez pa­nią Ber­the­re­au; wresz­cie pod sa­mym da­chem, na­prze­ciw­ko stry­chu i po­ko­iku Pe­la­gii, jesz­cze dwie iz­deb­ki – nie­gdyś urzą­dzo­ne dla Ge­no­we­fy, za jej pa­nień­skich cza­sów – do­kąd ra­do­śnie wpro­wa­dza­ła się na nowo, kie­dy wraz z mę­żem przy­jeż­dża­ła do Ma­il­le­bo­is. Ale ja­kiż tam pa­no­wał wil­got­ny cień, jaka przy­tła­cza­ją­ca ci­sza, ja­kim cmen­tar­nym chło­dem zio­nę­ły ciem­ne pu­ła­py! Uli­ca Ko­ściel­na, mrocz­na na­wet w samo po­łu­dnie, cią­gną­ca się od fa­sa­dy ko­ścio­ła pa­ra­fial­ne­go Św. Mar­ci­na, była tak wą­ska, że nie nada­wa­ła się do ru­chu ko­ło­we­go; domy były ob­dra­pa­ne, drob­ny bruk po­ra­stał mchem i cuch­nął od wy­le­wa­nych nie­czy­sto­ści. Od stro­ny zaś pół­noc­nej roz­ta­czał się plac Ka­pu­cyń­ski – nagi, bez jed­ne­go drzew­ka, przy­głu­szo­ny wy­nio­słą fa­sa­dą sta­re­go klasz­to­ru, któ­ry zaj­mo­wa­li po­spo­łu ka­pu­cy­ni, od­pra­wia­ją­cy na­bo­żeń­stwa w pięk­nej, ob­szer­nej ka­pli­cy, oraz bra­cia szkol­ni, pro­wa­dzą­cy w za­bu­do­wa­niach przy­klasz­tor­nych na­der po­myśl­nie pro­spe­ru­ją­cą szko­łę.

Przez chwi­lę pani Du­pa­rque przy­glą­da­ła się temu pu­ste­mu za­kąt­ko­wi ob­ję­te­mu świą­tyn­ną ci­szą, po któ­rym snu­ły się tyl­ko na­boż­nie przy­gar­bio­ne syl­wet­ki, i któ­ry oży­wiał się je­dy­nie wów­czas, gdy o pew­nych sta­łych go­dzi­nach za­peł­nia­li go ucznio­wie. W mar­twym po­wie­trzu zwol­na za­brzmiał głos dzwo­nu; pani Du­pa­rque od­wró­ci­ła się, znie­cier­pli­wio­na, wła­śnie w mo­men­cie, gdy się drzwi otwar­ły i we­szła Ge­no­we­fa.

– Na­resz­cie! – po­wi­ta­ła ją bab­ka. – Po­śpiesz­my się ze śnia­da­niem: już dzwo­ni­li pierw­szy raz.

Ge­no­we­fa, wy­so­ka smu­kła blon­dyn­ka o pięk­nych wło­sach i ży­wym, peł­nym ra­do­ści ob­li­czu, odzie­dzi­czo­nym po ojcu, śmia­ła się uka­zu­jąc bia­łe zęby – za­cho­wa­ła bo­wiem w dwu­dzie­stym dru­gim roku ży­cia we­so­łość pod­lot­ka. Wi­dząc, że wnucz­ka jest sama, pani Du­pa­rque stwier­dzi­ła ze zgor­sze­niem:

– Jak to, Ma­rek jesz­cze nie go­tów?

– Za­raz tu bę­dzie, bab­ciu, scho­dzi z Lu­dwi­ką.

Po czym uca­ło­waw­szy mil­czą­cą mat­kę Ge­no­we­fa po­czę­ła opo­wia­dać, jak ją uba­wił przy­jazd – w cha­rak­te­rze mę­żat­ki – do tego tak spo­koj­ne­go domu, w któ­rym spę­dzi­ła mło­dzień­cze lata. Ach! ten plac Ka­pu­cyń­ski! Zna­ła tu każ­dy ka­mień bru­ku, naj­drob­niej­sze kęp­ki tra­wy wi­ta­ła jak sta­re przy­ja­ciół­ki! A kie­dy, chcąc przy­po­do­bać się bab­ce, a za­ra­zem zy­skać na cza­sie, roz­pły­wa­ła się w za­chwy­tach wy­glą­da­jąc oknem, uj­rza­ła dwie czar­ne syl­wet­ki, któ­re od razu po­zna­ła.

– Oho! oj­ciec Fi­li­bin i brat Ful­gen­cjusz! Do­kąd też idą o tak wcze­snej po­rze?

Dwaj za­kon­ni­cy po­wo­li kro­czy­li środ­kiem pla­cy­ku, któ­ry pod cięż­ko na­wi­słym chmur­nym nie­bem zda­wał się na­sią­kać czer­nią ich su­tann. Chłop z po­cho­dze­nia, oj­ciec Fi­li­bin, o kwa­dra­to­wych ra­mio­nach, okrą­głej na­la­nej twa­rzy, rudy, z du­ży­mi oczy­ma, sze­ro­ki­mi usta­mi i po­tęż­ną szczę­ką, zaj­mo­wał w czter­dzie­stym roku ży­cia sta­no­wi­sko kie­row­ni­ka ko­le­gium w po­bli­skim Val­ma­rie, wspa­nia­łej po­sia­dło­ści je­zu­itów. Jego ró­wie­śnik, ale drob­nej po­sta­ci, ciem­no­wło­sy, z miną nie­po­zor­ną, lecz prze­bie­głą, brat Ful­gen­cjusz był prze­ło­żo­nym trzech in­nych bra­cisz­ków, któ­rzy wraz z nim pro­wa­dzi­li po­bli­ską szko­łę chrze­ści­jań­ską. Był on, jak po­wia­da­no, na­tu­ral­nym sy­nem słu­żą­cej i le­ka­rza psy­chia­try, zmar­łe­go w za­kła­dzie dla obłą­ka­nych. Uspo­so­bie­nie miał ner­wo­we, draż­li­we, umysł cha­otycz­ny i wy­bu­ja­łe am­bi­cje. On to mó­wił te­raz bar­dzo gło­śno, sze­ro­ko przy tym ge­sty­ku­lu­jąc.

– Dziś po po­łu­dniu – ob­ja­śni­ła pani Du­pa­rque – od­bę­dzie się roz­da­nie na­gród w szko­le. A oj­ciec Fi­li­bin, któ­ry bar­dzo lubi na­szych za­cnych bra­cisz­ków, zgo­dził się prze­wod­ni­czyć na tej uro­czy­sto­ści. Pew­no więc przy­był z Val­ma­rie i przy­pusz­czam, że to­wa­rzy­szy bra­tu Ful­gen­cju­szo­wi, aby omó­wić ja­kieś szcze­gó­ły.

Tu urwa­ła: oto na­resz­cie scho­dził Ma­rek trzy­ma­jąc w ob­ję­ciach swą za­le­d­wie dwu­let­nią có­recz­kę Lu­dwi­kę, któ­ra, oby­dwie­ma rącz­ka­mi ucze­pio­na jego szyi, do­ka­zy­wa­ła i śmia­ła się, uszczę­śli­wio­na.

– Ho­pla! ho­pla! – za­wo­łał wcho­dząc. – Przy­jeż­dża­my ko­le­ją, praw­da, jak pręd­ko?

Niż­szy wzro­stem od swych trzech bra­ci: Ma­te­usza, Łu­ka­sza i Jana, z twa­rzą szczu­plej­szą i bar­dziej po­cią­głą, Ma­rek Fro­ment miał wy­so­kie, bar­dzo wy­ra­zi­ście za­ry­so­wa­ne, tak cha­rak­te­ry­stycz­ne w jego ro­dzi­nie po­tęż­ne czo­ło skle­pio­ne na kształt basz­ty. Ale przede wszyst­kim zwra­ca­ły uwa­gę oczy oraz pięk­ny głos: oczy ja­sne, bar­dzo ła­god­ne, prze­ni­ka­ją­ce aż do głę­bi dusz; głos miły, znie­wa­la­ją­cy umy­sły i ser­ca. Oko­lo­ne lek­kim za­ro­stem zna­czy­ły się usta, do­syć duże, sta­now­cze i do­bro­tli­we za­ra­zem. Po­dob­nie jak wszy­scy sy­no­wie Pio­tra i Ma­rii Fro­ment, Ma­rek wy­uczył się rę­ko­dzie­ła, a mia­no­wi­cie li­to­gra­fii; otrzy­maw­szy jako sie­dem­na­sto­let­ni chło­piec świa­dec­two wy­zwo­lin, przy­był do Be­au­mont, aby do­koń­czyć prak­ty­ki w wiel­kiej fir­mie „Pa­pon-La­ro­che”, za­opa­tru­ją­cej w mapy geo­gra­ficz­ne i ta­bli­ce szkol­ne pra­wie wszyst­kie szko­ły we Fran­cji. Tam to ujaw­ni­ło się jego za­mi­ło­wa­nie do na­ucza­nia tak żywe, że zdaw­szy koń­co­wy eg­za­min i uzy­skaw­szy świa­dec­two ukoń­cze­nia szko­ły śred­niej za­pi­sał się do Eco­le Nor­ma­le w Be­au­mont, któ­rą, ma­jąc lat dwa­dzie­ścia, opu­ścił jako dy­plo­mo­wa­ny su­plent. Kie­dy po otrzy­ma­niu świa­dec­twa kwa­li­fi­ka­cyj­ne­go miał w dwu­dzie­stym siód­mym roku ży­cia ob­jąć po­sa­dę na­uczy­cie­la w Jo­nvil­le, po­ślu­bił Ge­no­we­fę; przy­czy­nił się do tego jego ser­decz­ny przy­ja­ciel Sa­lvan, któ­ry wpro­wa­dził Mar­ka do domu „tych pań” i z roz­czu­le­niem przy­glą­dał się idyl­li mi­ło­snej dwoj­ga mło­dych. I od trzech lat Ma­rek z Ge­no­we­fą, nie­zbyt za­moż­ni, nie wol­ni od pew­nych kło­po­tów pie­nięż­nych i służ­bo­wych, wie­dli roz­kosz­ny ży­wot za­ko­cha­nej pary w wio­sce li­czą­cej ośmiu­set za­le­d­wie miesz­kań­ców.

We­so­łe żar­ty ojca i có­recz­ki nie roz­ch­mu­rzy­ły za­sę­pio­nej pani Du­pa­rque.

– Ta ko­lej – po­wie­dzia­ła – nie umy­wa się do bry­czek, któ­ry­mi się jeź­dzi­ło za mo­ich mło­dych lat… No, za­ła­tw­my się pręd­ko ze śnia­da­niem, in­a­czej nig­dy nie zdą­ży­my.

Usia­dła na­le­wa­jąc już mle­ko do fi­li­ża­nek. Ge­no­we­fa za­ję­ła się umiesz­cze­niem wy­so­kie­go krze­seł­ka ma­łej Lu­dwi­ki mię­dzy sobą a pa­nią Ber­the­re­au, aby mieć oko na dziec­ko; tym­cza­sem uspo­so­bio­ny po­jed­naw­czo Ma­rek sta­rał się uzy­skać prze­ba­cze­nie.

– A tak, spóź­ni­cie się prze­ze mnie… Ale to z two­jej winy, bab­ciu: za do­brze się śpi w tym domu, tak tu spo­koj­nie!

Spie­szą­ca się pani Du­pa­rque, z no­sem za­głę­bio­nym w fi­li­żan­ce, nie ra­czy­ła od­po­wie­dzieć. Ale na twa­rzy pani Ber­the­re­au, któ­ra prze­cią­głym spoj­rze­niem ogar­nia­ła Ge­no­we­fę, roz­pro­mie­nio­ną w to­wa­rzy­stwie męża i dziec­ka, za­go­ścił bla­dy uśmiech. I po­wiódł­szy wzro­kiem do­ko­ła, rze­kła ci­chut­ko ni­skim gło­sem, jak­by mimo woli:

– O tak, spo­koj­nie! tak spo­koj­nie, iż czło­wiek na­wet nie czu­je tu, że żyje.

– A jed­nak – wtrą­cił Ma­rek – na pla­cu był ja­kiś ha­łas o dzie­sią­tej. Ge­no­we­fa po pro­stu nie mo­gła tego po­jąć. Ha­łas noc­ny na pla­cu Ka­pu­cyń­skim!

Usi­łu­jąc roz­śmie­szyć oto­cze­nie tra­fił jak kulą w płot. Te­raz bab­ka od­par­ła to­nem ura­zy:.

– To lu­dzie wy­cho­dzi­li po na­bo­żeń­stwie z ka­pli­cy ka­pu­cy­nów. Wczo­raj wie­czo­rem, o dzie­wią­tej, była ad­o­ra­cja Naj­święt­sze­go Sa­kra­men­tu. Bra­cisz­ko­wie za­pro­wa­dzi­li na na­bo­żeń­stwo swo­ich uczniów, któ­rzy w tym roku przy­stą­pi­li do pierw­szej ko­mu­nii, no i chłop­cy po­gwa­rzy­li tro­chę i po­śmia­li się prze­cho­dząc pla­cem… Lep­sze to od wstręt­nych za­baw dzie­ci po­zba­wio­nych mo­ral­no­ści i re­li­gii.

Z miej­sca za­pa­dło głę­bo­kie a kło­po­tli­we mil­cze­nie. Sły­chać było już tyl­ko szczęk ły­że­czek o fi­li­żan­ki. To prze­ciw­ko szko­le Mar­ka, prze­ciw świec­kie­mu na­ucza­niu była wy­mie­rzo­na wzmian­ka o wstręt­nych za­ba­wach. Ge­no­we­fa ukrad­kiem rzu­ci­ła w stro­nę męża bła­gal­ne spoj­rze­nie – i Ma­rek nie wy­buch­nął; po chwi­li pod­jął na nowo roz­mo­wę i zwra­ca­jąc się do pani Ber­the­re­au po­czął opo­wia­dać o ży­ciu w Jo­nvil­le, wspo­mniał na­wet o swych uczniach, jak przy­sta­ło na­uczy­cie­lo­wi, któ­ry ich lubi i czer­pie z ich po­czy­nań ra­dość i za­do­wo­le­nie. Trzej z nich wła­śnie otrzy­ma­li świa­dec­two ukoń­cze­nia szko­ły.

W tym mo­men­cie nad po­nu­rą bez­lud­ną dziel­ni­cą za­dźwię­cza­ła sy­gna­tur­ka, a jej zwol­nio­ne tony brzmia­ły płacz­li­wie w cięż­kim po­wie­trzu.

– Dzwo­nią ostat­ni raz! – za­wo­ła­ła pani Du­pa­rque. – A mó­wi­łam, że nie zdą­ży­my!

Wsta­ła na­gląc do po­śpie­chu cór­kę i wnucz­kę, któ­re do­pi­ja­ły kawę, gdy na­gle uka­za­ła się zno­wu Pe­la­gia – wstrzą­śnię­ta, dy­go­cą­ca, z eg­zem­pla­rzem „Pe­tit Be­au­mon­ta­is” w ręce.

– Ach, pro­szę pani! ach, pro­szę pani, co za okrop­ność! Chło­pak, co przy­no­si ga­ze­tę, wła­śnie mi po­wie­dział…

– Cóż ta­kie­go? Mów­że pręd­ko! Słu­żą­ca dy­sza­ła.

– Za­mor­do­wa­li ma­łe­go Ze­fi­ryn­ka, bra­tan­ka na­uczy­cie­la, za­mor­do­wa­li go w jego po­ko­ju, tu, pod na­szym bo­kiem!

– Jak to! „za­mor­do­wa­li”?

– Tak, pro­szę pani, za­du­si­li. W ko­szu­li, po róż­nych obrzy­dli­wo­ściach!

Dreszcz prze­ra­że­nia wstrzą­snął wszyst­ki­mi; za­drża­ła na­wet pani Du­pa­rque.

– Ze­fi­ry­nek, bra­ta­nek Si­mo­na, tego na­uczy­cie­la Żyda? Dziec­ko ułom­ne, ale taki ślicz­ny chłop­czyk! Był ka­to­li­kiem, uczniem bra­cisz­ków, i za­pew­ne uczest­ni­czył we wczo­raj­szej uro­czy­sto­ści, bo wła­śnie przy­stą­pił do pierw­szej ko­mu­nii… No cóż? by­wa­ją ro­dzi­ny prze­klę­te przez los.

Ma­rek słu­chał, zdrę­twia­ły, wzbu­rzo­ny. I już tym ra­zem nie ha­mu­jąc się za­wo­łał:

– Si­mon! znam tego Si­mo­na! Był ra­zem ze mną w Éco­le Nor­ma­le, jest za­le­d­wie o dwa lata ode mnie star­szy. To czło­wiek wy­bit­ne­go umy­słu i ser­ca. Przy­gar­nął to nie­szczę­sne dziec­ko i po­zo­sta­wił u bra­cisz­ków, po­wo­do­wa­ny wy­jąt­ko­wym skru­pu­łem su­mie­nia… Strasz­na rzecz, co za nie­szczę­ście!

Po­wstał i wzdry­gnąw­szy się do­dał:

– Pój­dę do nie­go… Mu­szę się do­wie­dzieć… być przy Si­mo­nie, żeby go wes­przeć w tej nie­do­li.

Pani Du­pa­rque już nie słu­cha­ła, po­py­cha­jąc ku drzwiom pa­nią Ber­the­re­au i Ge­no­we­fę, któ­re le­d­wo zdą­ży­ły wło­żyć ka­pe­lu­sze. Ostat­nie dźwię­ki sy­gna­tur­ki wła­śnie umil­kły, pa­nie śpie­szy­ły do ko­ścio­ła wśród brze­mien­nej bu­rzą ci­szy tej sła­bo za­lud­nio­nej dziel­ni­cy.

Z ko­lei wy­szedł Ma­rek po­wie­rzyw­szy Pe­la­gii małą Lu­dwi­kę.

Szko­ła po­wszech­na w Ma­il­le­bo­is, no­wiut­ki bu­dy­nek zło­żo­ny z dwóch ofi­cyn: jed­nej dla chłop­ców, dru­giej dla dziew­cząt, znaj­do­wa­ła się przy pla­cu Re­pu­bli­ki, na­prze­ciw­ko me­ro­stwa, któ­re­go gmach był tak­że nowy i w tym sa­mym sty­lu; oby­dwie bu­dow­le kre­do­wej bia­ło­ści, bę­dą­ce dumą miesz­kań­ców, od­dzie­la­ła Grand'Rue – dro­ga z Be­au­mont do Jo­nvil­le, prze­ci­na­ją­ca ry­nek. Ta Grand'

Rue, uli­ca han­dlo­wa, przy któ­rej nie­co da­lej wzno­si­ła się fa­sa­da ko­ścio­ła pa­ra­fial­ne­go Św. Mar­ci­na, była bar­dzo lud­na, oży­wio­na usta­wicz­nym ru­chem pie­szych i po­jaz­dów. Ale za szko­łą roz­po­ście­ra­ła się głu­cha pust­ka, tra­wa po­ra­sta­ła mię­dzy kost­ka­mi drob­ne­go bru­ku. Ten sen­ny za­ką­tek pla­cu Re­pu­bli­ki łą­czy­ła z pla­cem Ka­pu­cyń­skim jed­na tyl­ko uli­ca Co­ur­te, gdzie się mie­ści­ło pro­bo­stwo oraz pa­pe­te­ria, pro­wa­dzo­na przez pa­nie Mil­hom­me. Ma­rek miał tedy do prze­by­cia za­le­d­wie parę kro­ków.

Oby­dwa dzie­dziń­ce szkol­ne wy­cho­dzi­ły na uli­cę Co­ur­te; prze­dzie­lo­ne były dwo­ma wą­ski­mi ogród­ka­mi, któ­re za­re­zer­wo­wa­no dla na­uczy­cie­la i dla na­uczy­ciel­ki. A na par­te­rze pa­wi­lo­nu chłop­ców, w na­roż­ni­ku przy dzie­dziń­cu, Si­mon wy­dzie­lił małą iz­deb­kę dla Ze­fi­ryn­ka. Chłop­czyk był bra­tan­kiem jego żony, Ra­che­li Leh­mann, a wnu­kiem ubo­gie­go ży­dow­skie­go kraw­ca, miesz­ka­ją­ce­go z ro­dzi­ną w czar­nym domu przy uli­cy du Trou, naj­nędz­nie­szej z wszyst­kich w Ma­il­le­bo­is. Oj­ciec Ze­fi­ryn­ka, Da­niel Leh­mann, o pięt­na­ście lat młod­szy od swe­go bra­ta kraw­ca, z za­wo­du me­cha­nik, po­ślu­bił z mi­ło­ści ka­to­licz­kę, szwacz­kę Ma­rię Pru­nier, sie­ro­tę wy­cho­wa­ną u sióstr. Mał­żon­ko­wie ubó­stwia­li się; a kie­dy przy­szedł na świat Ze­fi­ry­nek, nie ochrzczo­no go, nie na­le­żał do żad­ne­go wy­zna­nia, gdyż żad­ne z ro­dzi­ców nie chcia­ło dru­gie­mu wy­rzą­dzić przy­kro­ści prze­ka­zu­jąc dziec­ko swo­je­mu Bogu. Ale po sze­ściu la­tach ude­rzył grom: Da­niel zgi­nął okrop­ną śmier­cią, po­rwa­ny, zmiaż­dżo­ny przez try­by ma­szy­ny w oczach żony, któ­ra mu wła­śnie nio­sła do fa­bry­ki śnia­da­nie. I oto Ma­ria, wstrzą­śnię­ta, na nowo po­zy­ska­na dla wia­ry swych lat mło­dzień­czych, upa­tru­jąc w tym nie­szczę­ściu karę nie­bios za to, że po­ko­cha­ła Żyda, ochrzci­ła syna, a na­stęp­nie umie­ści­ła go w szko­le pro­wa­dzo­nej przez bra­cisz­ków. Naj­gor­sze było to, że dziec­ku krzy­wi­ły się ple­cy; skut­kiem ja­kiejś ułom­no­ści dzie­dzicz­nej for­mo­wał się garb, co mat­ka od­czu­wa­ła jako ob­jaw nie­ubła­ga­nej pom – sty nie­bios, prze­śla­du­ją­cej ją za to, że nie była zdol­na wy­rwać z ser­ca rzew­nej pa­mię­ci o zmar­łym mężu. Ta trwo­ga, ta skry­ta wal­ka, jaką w so­bie to­czy­ła, w po­łą­cze­niu z prze­mę­cze­niem pra­cą za­wo­do­wą, spo­wo­do­wa­ły jej zgon w mo­men­cie, gdy je­de­na­sto­let­ni Ze­fi­ry­nek miał wła­śnie przy­stą­pić do pierw­szej ko­mu­nii. Wte­dy to Si­mon, choć sam bar­dzo nie­za­moż­ny, wziął chłop­ca do sie­bie, nie chcąc, by ten był cię­ża­rem ro­dzi­ny jego żony; oka­zał się bar­dzo do­bry, bar­dzo to­le­ran­cyj­ny, za­pew­nił dziec­ku dach nad gło­wą i wy­ży­wie­nie, a nie wzbra­niał prak­tyk re­li­gij­nych i dal­szej na­uki w są­sia­du­ją­cej szko­le za­kon­nej.

Iz­deb­ka, w któ­rej sy­piał Ze­fi­ry­nek, była małą ru­pie­ciar­nią, sta­ran­nie wy­po­rzą­dzo­ną na jego przy­ję­cie; okno otwie­ra­ło się tuż nad bru­kiem na ty­łach bu­dyn­ku szkol­ne­go, w naj­bar­dziej opusz­czo­nym za­kąt­ku pla­cu. Owe­go ran­ka młod­szy na­uczy­ciel, Mi­gnot, za­miesz­ka­ły na pierw­szym pię­trze, wy­cho­dząc z domu jesz­cze przed siód­mą, za­uwa­żył, że okno jest otwar­te na oścież. Mi­gnot był za­mi­ło­wa­nym ry­ba­kiem. Ko­rzy­sta­jąc z pierw­szych dni wa­ka­cji, wy­ru­szał w słom­ko­wym ka­pe­lu­szu i w dre­li­cho­wej kur­cie, z wę­dzi­skiem na ra­mie­niu na po­łów w Ver­pil­le, ma­łej rzecz­ce prze­ci­na­ją­cej dziel­ni­cę han­dlo­wą Ma­il­le­bo­is. Mi­gnot, syn ro­dzi­ny chłop­skiej, wstą­pił do Éco­le Nor­ma­le w Be­au­mont cał­kiem tak samo, jak­by wstą­pił do se­mi­na­rium du­chow­ne­go: aby się uchro­nić przed cięż­ką pra­cą na roli. Był to blon­dyn o krót­ko ostrzy­żo­nych wło­sach, o gru­bej, ospo­wa­tej twa­rzy, co mu nada­wa­ło wy­raz su­ro­wy, cho­ciaż w rze­czy­wi­sto­ści nie był by­najm­niej złym czło­wie­kiem, ra­czej do­brym – ot, po pro­stu dbał, by w ni­czym nie na­ra­zić spra­wy swe­go awan­su. Do­żyw­szy lat dwu­dzie­stu pię­ciu nie kwa­pił się do ożen­ku i w tej ma­te­rii, jak w po­zo­sta­łych, zaj­mo­wał sta­no­wi­sko wy­cze­ku­ją­ce, snadź prze­zna­czo­ny na igrasz­kę oko­licz­no­ści.

Tego ran­ka wi­dok sze­ro­ko otwar­te­go okna w po­ko­ju

Ze­fi­ryn­ka tak go za­in­try­go­wał, że pod­szedł i zaj­rzał w głąb iz­deb­ki, jak­kol­wiek w sa­mym fak­cie nie było nic nie­zwy­kłe­go, gdyż ma­lec za­zwy­czaj wsta­wał bar­dzo wcze­śnie.

Ale to co uj­rzał, prze­ję­ło go osłu­pie­niem: wy­dał okrzyk zgro­zy.

– Boże! Bied­ne dziec­ko! Boże! Mój Boże! Cóż to się sta­ło, co za okrop­ne nie­szczę­ście!

Cia­sny po­ko­ik o ja­snych obi­ciach za­cho­wał swój spo­koj­ny wy­gląd sie­dli­ska bez­piecz­ne­go dzie­ciń­stwa. Na sto­le wid­niał barw­ny po­są­żek Mat­ki Bo­skiej, kil­ka ksią­żek, parę świę­tych ob­raz­ków upo­rząd­ko­wa­nych, po­ukła­da­nych sta­ran­nie. Bia­łe łó­żecz­ko było nie­tknię­te: dziec­ko nie kła­dło się spać. Na pod­ło­dze zaś prze­wró­co­ne krze­sło. I tam, 'na dy­wa­ni­ku przed łóż­kiem, le­ża­ło ża­ło­sne ciał­ko za­du­szo­ne­go Ze­fi­ryn­ka – w sa­mej ko­szu­li, z bla­dą twa­rzycz­ką, z ob­na­żo­ną szy­ją, na któ­rej wi­dać było śla­dy po­twor­nych pal­ców mor­der­cy. Spod zbru­ka­nej, po­szar­pa­nej, roz­dar­tej na pół ko­szu­li wy­zie­ra­ły chu­de nogi, sze­ro­ko roz­rzu­co­ne, w po­zy­cji nie po­zo­sta­wia­ją­cej wąt­pli­wo­ści co do ohyd­ne­go za­ma­chu; wi­dać też było skrzy­wio­ny krę­go­słup – ża­ło­sny garb zna­czył się tym wy­dat­niej, że dziec­ko za­rzu­ci­ło lewe ra­mię po­nad gło­wę. Ale ta gło­wa, mimo zsi­nia­łą bla­dość ob­li­cza, po­zo­sta­wa­ła urze­ka­ją­co wdzięcz­na: była to gło­wa zło­to­wło­se­go kę­dzie­rza­we­go anioł­ka, de­li­kat­na dziew­czę­ca twarz o nie­bie­skich oczach, o cien­kim no­sie, drob­nych ślicz­nych ustach i uro­czych do­łecz­kach wów­czas gdy dziec­ko uśmie­cha­ło się czu­le.

Mi­gnot, wstrzą­śnię­ty, nie prze­sta­wał za­wo­dzić:

– Och, mój Boże! Ach, mój Boże! Ja­kie to strasz­ne!… Ach, mój Boże! Na po­moc, chodź­cie tu!

Pan­na Ro­uza­ire, na­uczy­ciel­ka, usły­szaw­szy te krzy­ki przy­bie­gła na miej­sce. Wy­szła była wcze­śnie do swe­go ogród­ka, aby obej­rzeć grząd­ki sa­ła­ty, wy­bu­ja­łej po nie­daw­nych desz­czach. Była to trzy­dzie­sto­dwu­let­nia nie­wia­sta, ru­do­wło­sa, wy­so­ka, tęga, o okrą­głej; po­pstrzo­nej pie­ga­mi twa­rzy, z du­ży­mi, sza­ry­mi oczy­ma i bez­barw­ny­mi usta­mi pod spi­cza­stym no­sem, zna­mio­nu­ją­cym chy­trą za­cię­tość i skner­stwo. Choć nie­ład­na, oka­zy­wa­ła po­noć wzglę­dy in­spek­to­ro­wi szkół po­wszech­nych, pięk­ne­mu Mau­ra­isin, co za­pew­nia­ło jej awans. Po­zo­sta­wa­ła zresz­tą w naj­po­praw­niej­szych sto­sun­kach z pro­bosz­czem pa­ra­fii, księ­dzem Qu­an­dieu, z ka­pu­cy­na­mi i rów­nież z brać­mi szkol­ny­mi; oso­bi­ście też pro­wa­dzi­ła swo­je uczen­ni­ce na lek­cje ka­te­chi­zmu i na na­bo­żeń­stwa.

Uj­rzaw­szy ten okrop­ny wi­dok wy­da­ła okrzyk gro­zy.

– Boże mi­ło­sier­ny, zli­tuj się nad nami! To zbrod­nia, to dzie­ło sza­ta­na!

A wi­dząc, że Mi­gnot za­mie­rza prze­leźć przez pa­ra­pet okien­ny, po­wstrzy­ma­ła go.

– Nie, nie! Niech pan nie wcho­dzi! Trze­ba dać znać, za­wo­łać, kogo na­le­ży.

Lecz wła­śnie gdy się ob­ró­ci­ła roz­glą­da­jąc się do­ko­ła w po­szu­ki­wa­niu po­mo­cy, spo­strze­gła ojca Fi­li­bi­na i bra­ta Ful­gen­ju­sza, za­kon­ni­cy nad­cho­dzi­li przez uli­cę Co­ur­te od stro­ny pla­cu Ka­pu­cyń­skie­go, gdzie przed chwi­lą wi­dzia­ły ich „te pa­nie”. Po­znaw­szy ich pan­na Ro­uza­ire wznio­sła ręce ku nie­bu, jak gdy­by ob­ja­wił jej się Bóg we wła­snej oso­bie.

– Ach, oj­cze! Ach, bra­cisz­ku! Chodź­cie, chodź­cie pręd­ko! To miej­sce na­wie­dził zły duch!

Dwaj za­kon­ni­cy po­de­szli. Ener­gicz­ny i opa­no­wa­ny oj­ciec Fi­li­bin za­cho­wał mil­cze­nie w ob­li­czu strasz­li­we­go wi­do­wi­ska, na­to­miast im­pul­syw­ny brat Ful­gen­cjusz, za­wsze skłon­ny do wy­su­wa­nia się na pierw­szy plan, dał upust wy­krzy­kom:

– Ach, bied­ne dziec­ko!… Cóż za ohyd­na zbrod­nia! Ta­kie ła­god­ne, ta­kie do­bre dziec­ko, naj­lep­szy z na­szych uczniów i taki po­boż­ny, taki gor­li­wy!… Za­raz! Za­sta­nów­my się! Nie mo­że­my tego tak zo­sta­wić!

I – te­raz już bez pro­te­stu ze stro­ny pan­ny Ro­uza­ire – pierw­szy prze­sa­dził pa­ra­pet, po nim zaś oj­ciec Fi­li­bin; ten spo­strze­gł­szy obok zwłok kulę zmię­te­go pa­pie­ru, skwa­pli­wie ją pod­niósł. Na­uczy­ciel­ka, po­wo­do­wa­na lę­kiem czy ra­czej prze­zor­no­ścią, nie we­szła do wnę­trza; a na­wet przez chwi­lę po­wstrzy­my­wa­ła swe­go ko­le­gę, Mi­gno­ta. To, na co mo­gli so­bie po­zwo­lić ka­pła­ni, było może dla zwy­kłych na­uczy­cie­li nie­bez­piecz­ne. Tym­cza­sem gdy brat Ful­gen­cjusz wśród no­wej se­rii bez­ład­nych okrzy­ków krą­żył nad tru­pem nie do­ty­ka­jąc go jed­nak, wciąż mil­czą­cy oj­ciec Fi­li­bin roz­wi­jał pa­pie­ro­wy czop, jak gdy­by sta­ran­nie go ba­da­jąc. Od­wró­cił się ty­łem do okna; wi­dać było je­dy­nie ru­chy jego łok­ci, nie­wi­docz­ny zaś był ów ci­cho sze­lesz­czą­cy pa­pier. Trwa­ło to kil­ka se­kund. A kie­dy Mi­gnot z ko­lei wsko­czył do po­ko­ju, stwier­dził, że kłąb pa­pie­ru skła­da się z ga­ze­ty oraz z wą­skiej, bia­łej kart­ki, zgnie­cio­nej i wy­pla­mio­nej.

– Cóż to jest?

Je­zu­ita po­pa­trzył na Mi­gno­ta i swym ni­skim, po­wol­nym gło­sem od­rzekł spo­koj­nie:

– To nu­mer „Pe­tit Be­au­mon­ta­is” z datą wczo­raj­szą, 2 sierp­nia, a co jest oso­bli­we, to to, że w środ­ku znaj­du­je się zmię­ta stro­nicz­ka wzo­rów ka­li­gra­ficz­nych… Niech no pan spoj­rzy!

Nie po­zo­sta­wa­ło mu nic in­ne­go, jak po­ka­zać ów pa­pier, sko­ro Mi­gnot go do­strzegł. Trzy­mał kart­kę w gru­bych pal­cach, uka­zu­jąc je­dy­nie sło­wa: „Mi­łuj­cie się wza­jem­nie”, wy­ka­li­gra­fo­wa­ne pięk­nym an­giel­skim pi­smem. Ten po­dar­ty i wy­pla­mio­ny wzór był już tyl­ko strzę­pem. Mi­gnot le­d­wo zdą­żył rzu­cić nań okiem, gdyż na dwo­rze roz­brzmia­ły nowe okrzy­ki prze­ra­że­nia.

To przy­był Ma­rek; wi­dok tego ża­ło­sne­go ciał­ka wstrzą­snął nim, wzbu­dził zgro­zę i obu­rze­nie. Nie zwa­ża­jąc na wy­ja­śnie­nia na­uczy­ciel­ki, od­su­nął ją na bok i prze­sa­dził pa­ra­pet, aby zo­ba­czyć, co się sta­ło. Zdzi­wi­ła go obec­ność za­kon­ni­ków; do­wie­dział się od Mi­gno­ta, że to on oraz pan­na Ro­uza­ire we­zwa­li ich uj­rzaw­szy, że wła­śnie prze­cho­dzą.

– Pro­szę nic nie do­ty­kać, nic nie po­ru­szać! – za­wo­łał Ma­rek. – Trze­ba na­tych­miast we­zwać mera i żan­dar­mów.

Ja­kiś mło­dzie­niec spo­śród zgro­ma­dzo­ne­go tłu­mu pod­jął się za­ła­twie­nia tej spra­wy i ru­szył pę­dem, pod­czas gdy Ma­rek w dal­szym cią­gu roz­glą­dał się po po­ko­ju. Przy zwło­kach uj­rzał bra­ta Ful­gen­cju­sza; mnich, ner­wo­wiec im­pe­tycz­nie re­agu­ją­cy na sil­ne do­zna­nia, stał, wstrzą­śnię­ty li­to­ścią, z peł­ny­mi łez oczy­ma. Mar­ka wzru­szy­ła ta po­sta­wa; sam dy­go­tał z wra­że­nia wy­wo­ła­ne­go szcze­gó­ła­mi, ja­kie skon­sta­to­wał, od­ra­ża­ją­cym cha­rak­te­rem oka­le­czeń, świad­czą­cych o ohyd­nym, ob­le­śnym sa­dy­zmie, bę­dą­cym nie­ja­ko pod­pi­sem mor­der­cy-gwał­ci­cie­la. Rap­tem tknę­ło go pew­ne po­dej­rze­nie, któ­re mia­ło się w nim póź­niej zno­wu ode­zwać; ale te­raz roz­wia­ło się i Ma­rek za­uwa­żył już tyl­ko ojca Fi­li­bi­na w po­sta­wie spo­koj­nej, peł­nej ubo­le­wa­nia po­wa­gi, trzy­ma­ją­ce­go jesz­cze w ręce eg­zem­plarz ga­ze­ty i wzo­rek ka­li­gra­ficz­ny. W pew­nej chwi­li je­zu­ita od­wró­cił się, jak­by chciał zaj­rzeć pod łóż­ko, po czym wró­cił do po­przed­niej po­sta­wy.

– Pro­szę spoj­rzeć! – za­ga­ił z miej­sca, wska­zu­jąc nu­mer dzien­ni­ka i kart­kę z wzo­ra­mi – oto co zna­la­złem zmię­te na pod­ło­dze. Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że mor­der­ca usi­ło­wał wtło­czyć ten kne­bel chłop­czy­ko­wi w usta, aby stłu­mić jego krzy­ki. Kie­dy się to nie uda­ło, za­du­sił dziec­ko… Na tej stro­nicz­ce po­pla­mio­nej śli­ną wi­dać śla­dy zę­bów nie­szczę­sne­go mal­ca… Wszak praw­da, pa­nie Mi­gnot? Kne­bel le­żał tu­taj, przy tej no­dze sto­łu. Wi­dział go pan.

– O tak – rzekł na­uczy­ciel. – Za­uwa­ży­łem go od razu.

Pod­szedł­szy bli­żej, aby raz jesz­cze obej­rzeć wzo­rek ka­li­gra­ficz­ny, zdzi­wił się nie­co: stwier­dził bo­wiem, że pra­wy ro­żek jest od­dar­ty. Zda­wa­ło mu się, że nie za­uwa­żył tego szcze­gó­łu, kie­dy mu je­zu­ita po­ka­zy­wał przed­tem ową kart­kę. Ale cóż, ten ślad od­dar­cia za­pew­ne był wów­czas nie­wi­docz­ny, za­kry­ty gru­by­mi pal­ca­mi mni­cha. Pa­mięć Mi­gno­ta zmą­ci­ła się, nic już nie wie­dział, nie po­tra­fił­by te­raz roz­strzy­gnąć tej spra­wy.

Tym­cza­sem Ma­rek, wziąw­szy z ko­lei stro­nicz­kę do ręki, ro­zu­mo­wał na głos:

– Tak, tak, to śla­dy zę­bów. Nie­zbyt uży­tecz­na to bę­dzie wska­zów­ka, bo ta­kie wzor­ki są roz­po­wszech­nio­ne w han­dlu, spo­ty­ka się je wszę­dzie. Li­to­gra­fo­wa­ne pi­smo jest, ma się ro­zu­mieć, bez­oso­bo­we… Ach! Ależ tu­taj, u dołu, wi­dać coś niby ini­cja­ły, skrót pod­pi­su, lecz trud­no to od­czy­tać.

Oj­ciec Fi­li­bin pod­szedł bez po­śpie­chu.

– Pod­pis, my­śli pan? Ja to wzią­łem za pla­mę z atra­men­tu, roz­my­tą przez śli­nę i za­tar­tą skut­kiem uci­sku zę­bów, co prze­dziu­ra­wi­ły kart­kę o tu, z boku.

– Pla­ma z atra­men­tu? O nie! To są bez­sprzecz­nie ini­cja­ły, ale istot­nie nie­czy­tel­ne.

Na­stęp­nie Ma­rek spo­strzegł od­dar­cie.

– Tu­taj w gó­rze brak jed­ne­go roż­ka. Za­pew­ne tak­że wy­szarp­nię­te… Czy zna­lazł ksiądz ten ka­wa­łek?

Oj­ciec Fi­li­bin oświad­czył, że go nie szu­kał. Po czym zno­wu roz­ło­żył eg­zem­plarz ga­ze­ty i obej­rzał go sta­ran­nie, pod­czas gdy Mi­gnot, schy­lo­ny, prze­szu­ki­wał pod­ło­gę. Nic nie zna­le­zio­no. Uzna­no to zresz­tą za szcze­gół bez zna­cze­nia. Ma­rek zgo­dził się z za­kon­ni­ka­mi, że wy­stra­szo­ny mor­der­ca wi­docz­nie za­du­sił dziec­ko, gdy nie uda­ło mu się stłu­mić krzy­ków ofia­ry przez wtło­cze­nie jej w usta kłę­bu pa­pie­ru. Co było nie­zwy­kłe, to ów wzo­rek ka­li­gra­ficz­ny zwi­nię­ty z ga­ze­tą. Bie­żą­cy nu­mer „Pe­tit Be­au­mon­ta­is” nie sta­no­wił oso­bli­wo­ści, mógł się zna­leźć w kie­sze­ni każ­de­go. Ale wzo­rek… skąd się tu wziął, zmię­ty, jak­by ugnie­cio­ny ra­zem z tym nu­me­rem? Róż­ne na­su­wa­ły się przy­pusz­cze­nia – or­ga­na spra­wie­dli­wo­ści prze­pro­wa­dzą śledz­two, aby usta­lić praw­dę.

Ma­rek uczuł tra­gicz­ny po­wiew ta­jem­ni­cy, jak gdy­by na­gle za­pa­dły wo­kół okrop­ne ciem­no­ści.

– Ach! – wy­rwa­ło mu się mimo woli – to smok na dnie swej mrocz­nej ot­chła­ni!

Tym­cza­sem pod oknem wciąż za­trzy­my­wa­li się lu­dzie; przy­by­ły tam i pa­nie Mil­hom­me, wła­ści­ciel­ki po­bli­skiej pa­pe­te­rii, zwa­bio­ne zbie­go­wi­skiem; pani Alek­san­dro­wa, wy­so­ka blon­dyn­ka o ła­god­nym wy­ra­zie twa­rzy i pani Edwar­do­wa, rów­nież wy­so­ka, ale bru­net­ka, szorst­kie­go obej­ścia; były szcze­gól­nie wzbu­rzo­ne, po­nie­waż syn jed­nej, Wik­tor, uczył się u bra­cisz­ków, a Se­ba­stian, syn dru­giej, uczęsz­czał do szko­ły Si­mo­na. Obie słu­cha­ły re­la­cji pan­ny Ro­uza­ire, któ­ra, ocze­ku­jąc przy­by­cia mera i żan­dar­mów, dzie­li­ła się wia­do­mo­ścia­mi z ota­cza­ją­cą ją gro­mad­ką lu­dzi.

– By­łam wczo­raj wie­czo­rem w ka­pli­cy ka­pu­cy­nów na ad­o­ra­cji Naj­święt­sze­go Sa­kra­men­tu. Ta­kie wzru­sza­ją­ce było na­bo­żeń­stwo! Bied­ny Ze­fi­ry­nek był tam ra­zem z kil­ko­ma ko­le­ga­mi szkol­ny­mi, któ­rzy w tym roku przy­stą­pi­li do pierw­szej ko­mu­nii. To był wi­dok dla wszyst­kich bu­du­ją­cy, wy­glą­dał jak anio­łek.

– Mój Wik­tor nie brał udzia­łu w na­bo­żeń­stwie, ma do­pie­ro dzie­więć lat – wtrą­ci­ła pani Edwar­do­wa. – Ale czy Ze­fi­ry­nek przy­szedł tam sam? I nikt go nie od­pro­wa­dzał do domu?

– Och, stąd do ka­pli­cy dwa kro­ki – wy­ja­śni­ła na­uczy­ciel­ka. – Wiem, że bra­tu Gor­gia­szo­wi po­le­co­no od­pro­wa­dzić dzie­ci miesz­ka­ją­ce da­le­ko, któ­rych ro­dzi­ce nie mo­gli po nie przy­być. Zresz­tą pani Si­mon pro­si­ła mnie o za­opie­ko­wa­nie się Ze­fi­ryn­kiem, więc sama od­pro­wa­dzi­łam go do domu. Był bar­dzo we­so­ły; roz­su­nął przy­mknię­te okien­ni­ce i wszedł do po­ko­ju prze­sa­dziw­szy okno… śmie­jąc się, do­ka­zu­jąc, za­pew­nia­jąc, że to naj­do­god­niej­sza i naj – krót­sza dro­ga. Chwil­kę tu po­sta­łam, za­cze­ka­łam, aż za­pa­li świe­cę. Ma­rek pod­szedł­szy bli­żej słu­chał uważ­nie. Za­py­tał:

– A któ­ra była go­dzi­na?

– Punkt dzie­sią­ta – od­po­wie­dzia­ła pan­na Ro­uza­ire. – Wła­śnie bił ze­gar u Św. Mar­ci­na.

Przez tłum prze­biegł dreszcz. Ob­raz chłop­czy­ny, jed­nym su­sem wska­ku­ją­ce­go do po­ko­ju, w któ­rym miał tak tra­gicz­nie zgi­nąć, roz­rzew­niał wszyst­kich. Pani Alek­san­dro­wa ła­god­nie sfor­mu­ło­wa­ła na­su­wa­ją­cą się uwa­gę:

– Nie­zbyt to było prze­zor­ne zo­sta­wiać tak dziec­ko na noc, samo w tym od­le­głym po­ko­ju z oknem wy­cho­dzą­cym na plac. Na­le­ża­ło na noc za­su­wać szta­bę na okien­ni­cę.

– O, Ze­fi­ry­nek za­my­kał okien­ni­ce – po­wie­dzia­ła pan­na Ro­uza­ire.

Znów wtrą­cił się Ma­rek:

– A czy za­mknął je wczo­raj wie­czo­rem, za­nim pani ode­szła?

– Nie, tego nie po­tra­fię po­wie­dzieć. Kie­dy się z nim roz­sta­łam i ob­cho­dzi­łam do­ko­ła bu­dy­nek wra­ca­jąc do domu, za­uwa­ży­łam, że za­pa­lił świe­cę i po­rząd­ko­wał ob­raz­ki na sto­le, a okno było otwar­te na oścież.

Z ko­lei wmie­szał się do roz­mo­wy Mi­gnot.

– Si­mon nie­po­ko­ił się z po­wo­du tego okna, rad był­by dać chłop­cu inny po­kój. To­też nie­raz mu za­le­cał sta­ran­nie za­my­kać okien­ni­ce. Ale zda­je mi się, że ma­lec nie bar­dzo się do tego sto­so­wał.

Dwaj za­kon­ni­cy zde­cy­do­wa­li się rów­nież opu­ścić iz­deb­kę. Oj­ciec Fi­li­bin, zło­żyw­szy na sto­le eg­zem­plarz „Pe­tit Be­au­mon­ta­is” wraz z wzor­kiem ka­li­gra­ficz­nym, za­cho­wy­wał mil­cze­nie, roz­glą­dał się, przy­słu­chi­wał, zwra­ca­jąc bacz­ną uwa­gę na każ­de sło­wo, każ­dy gest Mar­ka; na­to­miast brat Ful­gen­cjusz wciąż la­men­to­wał. Je­zu­ita, jak gdy­by czy­ta­jąc z oczu mło­de­go na­uczy­cie­la, w koń­cu po­wie­dział:

– Są­dzi więc pan, że to ja­kiś włó­czę­ga noc­ny, zo­ba­czyw­szy dziec­ko samo w iz­deb­ce, prze­do­stał się do wnę­trza oknem?

Ma­rek prze­zor­nie wstrzy­mał się od wy­po­wie­dzi.

– Och, ja nic nie są­dzę, to spra­wa władz, one po­szu­ka­ją i znaj­dą wi­no­waj­cę… Zresz­tą, łóż­ko jest nie­tknię­te, dziec­ko za­pew­ne mia­ło się wła­śnie po­ło­żyć spać, co wska­zu­je chy­ba, że zbrod­ni mu­sia­no do­ko­nać wkrót­ce po dzie­sią­tej. Przy­pu­ść­my, że chłop­czyk zaj­mo­wał się swy­mi ob­raz­ka­mi przez kwa­drans. no, po­wiedz­my, naj­wy­żej przez pół go­dzi­ny. Na wi­dok nie­zna­jo­me­go wdzie­ra­ją­ce­go się do po­ko­iku był­by nie­wąt­pli­wie krzyk­nął… usły­sza­no by jego krzyk… Pani nic nie sły­sza­ła, pan­no Ro­uza­ire?

– Nie, nic – od­rze­kła na­uczy­ciel­ka. – Co do mnie, po­ło­ży­łam się oko­ło pół do je­de­na­stej. W dziel­ni­cy pa­no­wał zu­peł­ny spo­kój. Zbu­dzi­łam się do­pie­ro o ja­kiejś pierw­szej nad ra­nem z po­wo­du bu­rzy.

– Świe­cy wy­pa­li­ło się bar­dzo nie­wie­le – za­uwa­żył jesz­cze Mi­gnot. – Zbrod­niarz z pew­no­ścią ją za­ga­sił ucie­ka­jąc oknem, któ­re po­zo­sta­wił sze­ro­ko roz­war­te, tak jak je nie­daw­no za­sta­łem.

To stwier­dze­nie, na­da­ją­ce nie­ja­ką wagę wer­sji o włó­czę­dze rzu­ca­ją­cym się na swą ofia­rę, gwał­cą­cym ją i du­szą­cym, pa­dło wśród trwoż­ne­go za­kło­po­ta­nia zgro­ma­dzo­nych. Nikt nie chciał się na­ra­żać, każ­dy wo­lał za­ta­ić swo­je wąt­pli­wo­ści co do praw­do­po­do­bień­stwa tej hi­po­te­zy. Po chwi­li, gdy mer i żan­dar­mi wciąż nie nad­cho­dzi­li, ode­zwał się oj­ciec Fi­li­bin:

– A pan Si­mon? Czy nie ma go w Ma­il­le­bo­is? Wzbu­rzo­ny i nie­zdol­ny opa­no­wać wstrzą­su, Mi­gnot pa­trzał na księ­dza z wy­ra­zem osłu­pie­nia. Wresz­cie i Ma­rek tak­że wy­ra­ził zdzi­wie­nie.

– Si­mon z pew­no­ścią jest w domu… Czyż go nie za­wia­do­mio­no?

– A rze­czy­wi­ście! – za­wo­łał Mi­gnot. – Stra­ci­łem zu­peł­nie gło­wę!… Pan Si­mon był wczo­raj na ja­kimś ban­kie­cie w Be­au­mont, ale z pew­no­ścią wró­cił w nocy. Jego żona Jest tro­chę cier­pią­ca, pew­no jesz­cze nie wsta­li.

Do­cho­dzi­ło już pół do ósmej, lecz nie­bo było wciąż jesz­cze za­chmu­rzo­ne, przy­tła­cza­ją­ce, jak gdy­by nad tym opusz­czo­nym za­kąt­kiem pla­cu do­pie­ro wsta­wał męt­ny świt.

Wresz­cie Mi­gnot zde­cy­do­wał się pójść po Si­mo­na.

– Ład­ne „dzień do­bry”! – na­rze­kał – przy­jem­na mi­sja do speł­nie­nia wo­bec zwierzch­ni­ka!

Si­mon był sy­nem skrom­ne­go ży­dow­skie­go ze­gar­mi­strza w Be­au­mont, miał bra­ta o trzy lata star­sze­go od sie­bie. Koń­czył pięt­na­ście lat, a jego brat Da­wid osiem­na­ście, kie­dy stra­ci­li ojca, któ­ry zruj­no­wa­ny prze­wle­kły­mi pro­ce­sa­mi są­do­wy­mi zmarł na­gle wsku­tek uda­ru mó­zgu. Po trzy­let­niej we­ge­ta­cji w bie­dzie zga­sła z ko­lei mat­ka. Si­mon za­pi­sał się wów­czas do Éco­le Nor­ma­le, a jego brat zde­cy­do­wał się na wstą­pie­nie do służ­by woj­sko­wej. Ukoń­czyw­szy na­der chlub­nie stu­dia, za­czął pra­co­wać jako za­stęp­ca na­uczy­cie­la w głu­chym po­bli­skim mia­stecz­ku Der­be­co­urt i po­zo­sta­wał tam przez dzie­sięć łat. Tam też w dwu­dzie­stym szó­stym roku ży­cia oże­nił się z mi­ło­ści z Ra­che­lą Leh­mann, cór­ką kraw­ca z uli­cy du Trou, ma­ją­ce­go w Ma­il­le­bo­is nie­złą klien­te­lę. Była to ko­bie­ta wy­bit­nej uro­dy, bru­net­ka o wspa­nia­łych wło­sach, z wiel­ki­mi oczy­ma o czu­łym wej­rze­niu; mąż był w niej roz­ko­cha­ny, ota­czał ją na­mięt­nym kul­tem. Mie­li już dwo­je dzie­ci: czte­ro­let­nie­go chłop­czy­ka, Jó­ze­fa, i dwu­let­nią dziew­czyn­kę, Sarę. Uzy­skaw­szy dy­plom Si­mon szczy­cił się, iż w trzy­dzie­stym dru­gim roku ży­cia jest już eta­to­wym kie­row­ni­kiem szko­ły w Ma­il­le­bo­is, któ­re to sta­no­wi­sko zaj­mo­wał od dwóch lat – rzad­ki przy­kład szyb­kie­go awan­su w świe­cie na­uczy­ciel­skim w tych stro­nach.

Ma­rek by­najm­niej nie lu­bią­cy Ży­dów, mimo swój wy – bit­nie po­stę­po­wy po­gląd na świat ob­cią­żo­ny ja­kąś ata­wi­stycz­ną od­ra­zą i nie­uf­no­ścią, któ­rych przy­czyn nig­dy nie usi­ło­wał zgłę­bić, był z Si­mo­nem na „ty” i za­cho­wał go w przy­ja­znej pa­mię­ci z cza­sów wspól­nych stu­diów w Éco­le Nor­ma­le. Mó­wił o nim, iż jest to czło­wiek bar­dzo in­te­li­gent­ny, do­sko­na­ły pe­da­gog prze­ję­ty swy­mi obo­wiąz­ka­mi, ale uwa­żał, że jest nad­to dro­bia­zgo­wy, zbyt pe­dan­tycz­ny, nie­wol­nik prze­pi­sów i cia­snej dys­cy­pli­ny, usta­wicz­nie za­fra­so­wa­ny oba­wą, by nie ze­psuć so­bie mar­ki, nie wzbu­dzić nie­za­do­wo­le­nia zwierzch­no­ści. Od­kry­wał w nim lę­kli­wość i po­ko­rę od­wiecz­nie prze­śla­do­wa­nej rasy, któ­ra żyła w nie­ustan­nym stra­chu przed znie­wa­gą i krzyw­dą. Zresz­tą Si­mon nie bez ra­cji za­cho­wy­wał ostroż­ną po­sta­wę: w Ma­il­le­bo­is, tym kle­ry­kal­nym mia­stecz­ku, gdzie była szko­ła klasz­tor­na oraz po­tęż­na pla­ców­ka ka­pu­cy­nów, no­mi­na­cja jego wy­wo­ła­ła nie­omal skan­dal. Za­bie­gał więc o to, by mu wy­ba­cza­no jego ży­do­stwo, co osią­gał je­dy­nie dzię­ki nie­na­gan­ne­mu za­cho­wa­niu się, a zwłasz­cza dzię­ki pło­mien­ne­mu pa­trio­ty­zmo­wi, wy­chwa­la­jąc na swych wy­kła­dach Fran­cję zbroj­ną, wró­żąc jej przy­szłość peł­ną chwa­ły i pa­no­wa­nie nad świa­tem.

Na­gle zja­wił się Si­mon spro­wa­dzo­ny przez Mi­gno­ta. Ni­ski, szczu­pły i ner­wo­wy, wło­sy miał rude, krót­ko ostrzy­żo­ne, rzad­ką bro­dę. Nie­bie­skie oczy pa­trza­ły ła­god­nie, nad cien­ki­mi usta­mi ster­czał duży i wą­ski nos – zna­mię rasy; ale w ca­ło­ści twarz ta była do­syć nie­po­kaź­na, ni­ja­ka, męt­na i mi­zer­na. W tej zaś chwi­li Si­mon tak był wstrzą­śnię­ty okrop­ną wia­do­mo­ścią, że spra­wiał wra­że­nie pi­ja­ne­go: chwiał się, beł­ko­tał, ręce mu drża­ły.

– Czyż to moż­li­we, o Boże! Po­dob­na ohy­da, taka po­twor­ność!

Kie­dy pod­szedł do okna, trwał dłuż­szy czas w osłu­pie­niu, z wzro­kiem utkwio­nym w mar­twe ciał­ko, nie mo­gąc już sło­wa wy­mó­wić, nie prze­sta­jąc trząść się wszy­stek ja­kimś mi­mo­wol­nym dy­go­tem. Lu­dzie do­ko­ła nie­go –

dwaj za­kon­ni­cy, pa­nie Mil­hom­me, na­uczy­ciel­ka – pa­trze­li nań w mil­cze­niu, dzi­wiąc się, że nie pła­cze.

Wresz­cie Ma­rek, zdję­ty li­to­ścią, ujął go za ręce i uści­skał.

– Opa­nuj się, przy­ja­cie­lu, trzy­maj się dziel­nie, mu­sisz zdo­być się na naj­więk­szy wy­si­łek.

Ale Si­mon nie zwa­ża­jąc na sło­wa Mar­ka zwró­cił się do młod­sze­go ko­le­gi:

– Bła­gam was, Mi­gnot, idź­cie do mo­jej żony. Nie chcę, żeby to zo­ba­czy­ła. Bar­dzo ko­cha­ła swe­go bra­tan­ka, a te­raz jest i tak już zbyt cier­pią­ca, aby znieść ten strasz­ny wi­dok.

Po odej­ściu mło­de­go na­uczy­cie­la cią­gnął chra­pli­wym gło­sem:

– Och, co za prze­bu­dze­nie! Po­sta­no­wi­li­śmy so­bie raz je­den po­le­żeć dłu­żej. Moja bied­na Ra­che­la spa­ła, a ja, żeby jej nie zmą­cić tego krze­pią­ce­go spo­czyn­ku, le­ża­łem ci­chut­ko z otwar­ty­mi oczy­ma, roz­my­śla­jąc o tym i owym, ro­jąc o mi­łym spę­dze­niu wa­ka­cji… Tej nocy obu­dzi­łem ją wra­ca­jąc póź­no, i nie mo­gła za­snąć aż do trze­ciej rano z po­wo­du bu­rzy.

– O któ­rej więc wró­ci­łeś? – spy­tał Ma­rek.

– Do­kład­nie o je­de­na­stej czter­dzie­ści. Żona za­py­ta­ła o go­dzi­nę, spraw­dzi­łem na ze­ga­rze.

Pan­na Ro­uza­ire oka­za­ła zdzi­wie­nie: gło­śno za­uwa­ży­ła: – Ale prze­cież o tej po­rze nie ma po­cią­gu z Be­au­mont.

– Nie wró­ci­łem ko­le­ją – wy­ja­śnił Si­mon. – Ban­kiet prze­cią­gnął się, tak że nie zdą­ży­łem już na po­ciąg o pół do je­de­na­stej; zde­cy­do­wa­łem się więc przejść te sześć ki­lo­me­trów pie­szo, żeby nie cze­kać aż do pół­no­cy na na­stęp­ny po­ciąg… Pil­no mi było wró­cić do żony.

Oj­ciec Fi­li­bin, bar­dzo spo­koj­ny, wciąż mil­czał; ale brat Ful­gen­cjusz nie mo­gąc po­ha­mo­wać wzbu­rze­nia po­czął się do­py­ty­wać:

– O je­de­na­stej czter­dzie­ści… Wte­dy zbrod­nia mu­sia­ła być już po­peł­nio­na… I pan nic nie wi­dział, nic nie usły­szał?

– Nic zgo­ła. Plac był pu­sty, bu­rza już hu­cza­ła w od­da­li. Wró­ci­łem nie spo­tkaw­szy ży­wej du­szy. Cały dom był ob­ję­ty głę­bo­ką ci­szą.

– I nie przy­szło panu na myśl pójść zo­ba­czyć, czy ten nie­szczę­sny Ze­fi­ry­nek wró­cił rze­czy­wi­ście z ka­pli­cy, czy śpi? Więc pan go nie od­wie­dzał co wie­czór „na do­bra­noc”?

– Nie. Chłop­czy­na był już cał­kiem roz­sąd­nym czło­wiecz­kiem; po­zo­sta­wia­li­śmy mu jak naj­wię­cej swo­bo­dy. Zresz­tą, wszyst­ko do­ko­ła wy­glą­da­ło tak spo­koj­nie… Po cóż miał­bym mu za­kłó­cać sen? Po­sze­dłem wprost na górę do na­sze­go po­ko­ju sta­ra­jąc się czy­nić jak naj­mniej ha­ła­su. Uca­ło­wa­łem śpią­ce dzie­ci, po­ło­ży­łem się nie­zwłocz­nie i za­do­wo­lo­ny, że za­sta­łem żonę nie­co zdrow­szą, roz­ma­wia­łem z nią ci­chut­ko.

Oj­ciec Fi­li­bin kiw­nął gło­wą z apro­ba­tą, od­zy­wa­jąc się wresz­cie:

– Oczy­wi­ście, to wszyst­ko do­sko­na­le się tłu­ma­czy.

Wszy­scy obec­ni wy­da­wa­li się prze­ko­na­ni: wer­sja o włó­czę­dze, któ­ry do­ko­nał na­pa­du oko­ło go­dzi­ny pół do je­de­na­stej i uciekł przez okno, zy­ski­wa­ła co­raz wię­cej praw­do­po­do­bień­stwa. To, co opo­wia­dał Si­mon, po­twier­dza­ło fak­ty przed­sta­wio­ne przez pan­nę Ro­uza­ire. A pa­nie Mil­hom­me, wła­ści­ciel­ki są­sied­nie­go skle­pu, utrzy­my­wa­ły na­wet, że wi­dzia­ły tuż po za­pad­nię­ciu zmro­ku ja­kie­goś osob­ni­ka o po­dej­rza­nym wy­glą­dzie, wa­łę­sa­ją­ce­go się po pla­cu.

– Tyle spo­ty­ka się nie­go­dzi­wych lu­dzi! – za­kon­klu­do­wał je­zu­ita. – Miej­my na­dzie­ję, że po­li­cja znaj­dzie mor­der­cę, cho­ciaż to nie za­wsze ła­twa spra­wa.

Je­den tyl­ko Ma­rek trwał w nie­pew­no­ści i od­czu­wał przy­kre za­kło­po­ta­nie. Wpraw­dzie on to pierw­szy wy­su­nął hi­po­te­zę o nie­zna­jo­mym na­past­ni­ku, ale na­stęp­nie za­wa­hał się czu­jąc, jak mało jest praw­do­po­dob­na. Czy­liż nie na­le­ża­ło ra­czej przy­jąć, że ów czło­wiek wła­śnie znał Ze­fi­ryn­ka i że z po­cząt­ku z nim po­roz­ma­wiał przy­mi­la­jąc się, uspo­ka­ja­jąc go? Po­tem snadź na­wie­dzi­ła go na­gła ohyd­na po­ku­sa i na­stę­pu­je wście­kła na­paść, zdła­wio­ne wo­ła­nie o po­moc, gwałt i mor­der­stwo do­ko­na­ne w pa­ni­ce. Ale wi­zja ta była tak za­gma­twa­na, że Ma­rek, le­d­wie ją wy­snuw­szy rap­tow­nym bły­skiem in­tu­icji, za­padł na nowo w ciem­no­ści, w trwoż­ny cha­os sprzecz­nych do­my­słów. Aby Si­mo­na osta­tecz­nie uspo­ko­ić, po­prze­stał na oświad­cze­niu:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: