Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Koptyjskie śluby - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Koptyjskie śluby - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 205 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MA­SKA I WE­LON

Ze wszyst­kich miast Bli­skie­go Wscho­du w Ka­irze ko­bie­ty naj­zaz­dro­śniej kry­ją się za osło­ną kwe­fu. W Kon­stan­ty­no­po­lu czy w Smyr­nie bia­ła lub czar­na gaza po­zwa­la od­gad­nąć cza­sem rysy pięk­nych mu­zuł­ma­nek i naj­su­row­sze edyk­ty rzad­ko zdo­ła­ły je na­kło­nić, by uży­wa­ły mniej prze­zro­czy­stych tka­nin. Są to mnisz­ki wdzięcz­ne i za­lot­ne, któ­re po­świę­ca­jąc się wy­łącz­nie jed­ne­mu mę­żo­wi pra­gnę­ły­by skry­cie, aby świat zro­zu­miał, co tra­ci w ich oso­bie i bo­lał nad tą stra­tą. Lecz Egipt, po­waż­ny, i na­boż­ny, po­zo­stał kra­jem za­ga­dek i ta­jem­nic; pięk­ność ota­cza­ją tak jak daw­niej za­sło­ny i opa­ski, a ta po­sęp­na su­ro­wość ła­two znie­chę­ca pło­che­go Eu­ro­pej­czy­ka. Po ty­go­dniu po­rzu­ca on Kair i spie­szy ku ka­ta­rak­tom Nilu, gdzie wie­dza przy­go­to­wu­je mu inne roz­cza­ro­wa­nia, do tych wszak­że nig­dy się nie przy­zna.

Cier­pli­wość była naj­więk­szą cno­tą wta­jem­ni­czo­nych sta­ro­żyt­no­ści. Dla­cze­go mie­li­by­śmy od­da­lić się tak szyb­ko? Za­trzy­maj­my się i spró­buj­my uchy­lić rąb­ka gę­stej za­sło­ny kry­ją­cej bo­gi­nię Sais. Zresz­tą, czyż nie bę­dzie to nam za­chę­tą, gdy się prze­ko­na­my, że w kra­ju, w któ­rym ko­bie­ty są rze­ko­mo wię­zio­ne, mo­że­my ich spo­tkać ty­sią­ce na ba­za­rach, na uli­cach, w ogro­dach, jak kro­czą same, prze­cha­dza­jąc się bez okre­ślo­ne­go celu, bądź we dwie, bądź pro­wa­dząc dziec­ko za rękę? W isto­cie Eu­ro­pej­ki nie mają tyle swo­bo­dy: wpraw­dzie ko­bie­ty wyż­sze­go sta­nu nie cho­dzą tu pie­cho­tą, lecz do­sia­da­ją osłów, nie­do­stęp­ne na wy­so­kich sio­dłach, ale u nas ko­bie­ty tego sa­me­go sta­nu nie wy­jeż­dża­ją na mia­sto in­a­czej niż po­wo­zem. Róż­ni­cę sta­no­wi kwef… Nie jest on jed­nak prze­szko­dą tak groź­ną, jak­by się zda­wa­ło.

Wśród bo­ga­tych stro­jów arab­skich i tu­rec­kich, któ­re jak do­tąd re­for­ma oszczę­dzi­ła, ta­jem­ni­cze sza­ty ko­biet na­da­ją du­mom za­peł­nia­ją­cym uli­ce we­so­ły po­zór ma­ska­ra­dy, przy czym do­mi­na by­wa­ją tyl­ko w dwóch bar­wach: ciem­no­błę­kit­ne i czar­ne. Wiel­kie damy kry­ją swą po­stać pod ha­ba­ra z lek­kiej ta­fty, pod­czas gdy ko­bie­ty z ludu spo­wi­ja­ją się wdzięcz­nie w pro­stą błę­kit­ną tu­ni­kę weł­nia­ną lub ba­weł­nia­ną (cha­mis), po­dob­nie jak an­tycz­ne po­są­gi. Wy­obraź­nia znaj­du­je sze­ro­kie dla sie­bie pole w tym in­co­gni­to ko­bie­cych twa­rzy, owo in­co­gni­to bo­wiem nie roz­cią­ga się na wszyst­kie wdzię­ki. Pięk­ne dło­nie, zdob­ne w pier­ście­nie-ta­li­zma­ny i srebr­ne bran­so­le­ty, nie­kie­dy bia­łe jak mar­mur ręce wy­chy­la­ją się z sze­ro­kich rę­ka­wów pod­nie­sio­nych po­wy­żej ra­mie­nia; bose sto­py, z któ­rych ba­bu­sze spa­da­ją za każ­dym kro­kiem, a smu­kłe kost­ki ob­wie­szo­ne ob­rącz­ka­mi dzwo­nią sre­brzy­ście – oto, co wol­no nam po­dzi­wiać, cze­go wol­no się do­my­ślić, co wol­no pod­pa­trzeć; tłum ulicz­ny się tym nie za­nie­po­koi, sama ko­bie­ta zda­je się tego nie do­strze­gać. Nie­kie­dy po­wiew­ne fał­dy we­lo­nu w bia­ło-błę­kit­ną sza­chow­ni­cę za­kry­wa­ją­ce gło­wę i ra­mio­na, od­chy­lą się tro­chę, od­sła­nia­jąc prze­strzeń po­mię­dzy kwe­fem a wy­dłu­żo­ną ma­ską zwa­ną bur­kha, co po­zwo­li wam uj­rzeć wdzięcz­ną skroń, na któ­rej ciem­ne wło­sy wiją się w gę­sto skrę­co­nych pu­klach jak na po­pier­siach Kle­opa­try; po­zwo­li uj­rzeć małe, kształt­ne ucho z mu­ska­ją­cy­mi szy­ję i po­li­czek gro­na­mi zło­tych ce­ki­nów albo fi­li­gra­no­wym me­da­lio­nem mi­ster­nej ro­bo­ty, wy­sa­dza­nym tur­ku­sa­mi. Wów­czas chcia­ło­by się zaj­rzeć w oczy za­wo­alo­wa­nej Egip­cjan­ce i to jest wła­śnie naj­nie­bez­piecz­niej­sze. Ma­ska – to dłu­gi, wą­ski ka­wał wło­sia­nej tka­ni­ny, się­ga­ją­cy od gło­wy aż do stóp; wy­cię­to w niej dwa otwo­ry jak w sza­cie po­kut­ni­ka; parę błysz­czą­cych łań­cusz­ków wy­peł­nia prze­rwę łą­czą­cą czo­ło z dol­ną czę­ścią ma­ski; tam, za tym szań­cem czy­ha­ją na nas pło­mien­ne oczy, zbroj­ne we wszyst­kie uro­ki, ja­kich może im do­star­czyć sztu­ka. Brwi, oczo­do­ły, na­wet po­wie­ka od we­wnętrz­nej stro­ny pod­kre­ślo­ne są szmin­ką, nie spo­sób przed­sta­wić w bar­dziej po­chleb­nym świe­tle nie­znacz­nej cząst­ki swej oso­by, któ­rą tu­tej­sza ko­bie­ta ma pra­wo uka­zać.

Nie od razu zro­zu­mia­łem, jaki po­wab może mieć ta­jem­ni­ca, któ­rą ota­cza się bar­dziej in­te­re­su­ją­ca po­ło­wa lud­no­ści Wscho­du. Kil­ka dni wszak­że wy­star­czy­ło, by mi zdra­dzić, że ko­bie­ta, któ­ra po­czu­je, że jest wy­róż­nio­na, znaj­dzie za­zwy­czaj spo­sób, by się po­ka­zać, je­śli jest pięk­na. Te, któ­rym na­tu­ra po­ską­pi­ła uro­dy, po­zo­sta­ją za­wo­alo­wa­ne i trud­no mieć do nich o to żal. Za­iste, to kraj ma­rzeń i złu­dzeń! Brzy­do­ta kry­je się ni­czym zbrod­nia, a mo­że­my za­wsze do­strzec prze­lot­nie choć cząst­kę tego, co jest kształ­tem, wdzię­kiem, mło­do­ścią i uro­dą.

Mia­sto, po­dob­nie jak jego miesz­kan­ki, stop­nio­wo tyl­ko od­sła­nia na­szym oczom naj­mrocz­niej­sze za­uł­ki, naj­bar­dziej uro­cze wnę­trza. Wie­czo­rem, w dniu mego przy­jaz­du do Ka­iru, by­łem śmier­tel­nie smut­ny i znie­chę­co­ny. Kil­ku – go­dzin­na prze­jażdż­ka na ośle w to­wa­rzy­stwie dra­go­ma­na wy­star­czy­ła, aby mnie prze­ko­nać, że cze­ka mnie pół roku naj­gor­szej nudy, jaką kie­dy­kol­wiek prze­ży­łem, wszyst­ko zaś sprzy­się­gło się z góry na to, abym nie mógł skró­cić ani o je­den dzień za­mie­rzo­ne­go tam po­by­tu. „A więc to ma być – mó­wi­łem so­bie – mia­sto Ty­sią­ca i Jed­nej Nocy, sto­li­ca ka­li­fów dy­na­stii Fa­ty­mi­dów i Su­da­nów?” I za­pusz­cza­łem się da­lej w po­plą­ta­ną sieć wą­skich i za­ku­rzo­nych uli­czek, to­ru­jąc so­bie dro­gę po­przez tłum ob­dar­tu­sów i łach­ma­nia­rzy, na­tłok psów, wiel­błą­dów i osłów. Wie­czór się zbli­ża, mrok szyb­ko za­pa­da, a przy­czy­ną tego jest pu­łap ku­rzu, prze­sła­nia­ją­cy nie­bo na wy­so­ko­ści do­mów.

Cze­go moż­na się spo­dzie­wać po tym za­wi­łym la­bi­ryn­cie, rów­nie może roz­le­głym jak Pa­ryż albo Rzym, po tych pa­ła­cach i me­cze­tach, któ­rych tu są ty­sią­ce? Wszyst­ko to było nie­gdyś z pew­no­ścią wspa­nia­łe i cu­dow­ne, ale prze­wi­nę­ło się tu trzy­dzie­ści po­ko­leń, wszę­dzie osu­wa­ją się ka­mie­nie i próch­nie­je drze­wo. Wę­dru­je­my jak gdy­by we śnie przez mia­sto prze­szło­ści, za­miesz­ka­łe je­dy­nie przez wid­ma, te zaś za­lud­nia­ją je wpraw­dzie, lecz nie na­peł­nia­ją ży­dem. Każ­dą dziel­ni­cę ota­cza­ją zę­ba­te mury, za­my­ka­ją cięż­kie bra­my jak w śre­dnio­wie­czu; za­cho­wa­ły one za­pew­ne ten sam cha­rak­ter, jaki mia­ły za cza­sów Sa­la­dy­na; dłu­gie skle­pio­ne przej­ścia wio­dą z jed­nej uli­cy na dru­gą, naj­czę­ściej wszak­że tra­fia się w śle­py za­ułek, trze­ba za­wra­cać. Stop­nio­wo wszyst­kie drzwi się za­my­ka­ją, tyl­ko ka­wiar­nie są jesz­cze oświe­tlo­ne i pa­la­cze opium, usa­do­wie­ni na ma­tach z li­ści pal­mo­wych w męt­nym świe­tle lam­pek oliw­nych, słu­cha­ją ja­kiejś dłu­giej opo­wie­ści wy­gła­sza­nej to­nem no­so­wym. Tym­cza­sem za­czy­na­ją się roz­ja­śniać ma­szra­bi­ja: są to drew­nia­ne kra­ty ory­gi­nal­nie rzeź­bio­ne i po­wy­ci­na­ne, wy­su­nię­te na uli­cę i za­stę­pu­ją­ce okna; ja­sność wszak­że, któ­ra się przez nie są­czy, nie star­cza, by kie­ro­wać kro­ka­mi prze­chod­nia, zwłasz­cza że zbli­ża się go­dzi­na ga­sze­nia świa­teł; każ­dy za­opa­tru­je się w la­tar­nię, na uli­cy spo­tkać moż­na je­dy­nie Eu­ro­pej­czy­ków albo pa­trol noc­ny.

Nie wie­dzia­łem, co mam po­cząć na mie­ście po wy­bi­ciu tej go­dzi­ny, to zna­czy dzie­sią­tej wie­czo­rem, i smut­ny po­ło­ży­łem się spać, mó­wiąc so­bie, że tak bę­dzie co dzień, z góry re­zy­gnu­jąc z roz­ry­wek, któ­rych mo­gła do­star­czyć ta pod­upa­dła sto­li­ca… Po­przez pierw­szy sen do­la­ty­wa­ły mo­ich uszu, nie wia­do­mo skąd, przy­tłu­mio­ne dźwię­ki kob­zy i ochry­płej vio­li, nie­mi­le draż­niąc mi ner­wy. Ta upar­ta mu­zy­ka po­wta­rza­ła nie­ustan­nie na róż­ne tony tę samą me­lo­dyj­ną fra­zę, bu­dząc we mnie wspo­mnie­nie sta­rej ko­lę­dy bur­gundz­kiej czy też pro­wan­sal­skiej. Czy to sen, czy rze­czy­wi­stość? Myśl moja wa­ha­ła się pe­wien czas, za­nim obu­dzi­łem się na do­bre. Zda­wa­ło mi się, że nio­są mnie do gro­bu w spo­sób za­ra­zem po­waż­ny i gro­te­sko­wy, że to­wa­rzy­szą mi śpie­wa­cy pa­ra­fial­ni i opo­je uwień­cze­ni win­ną łozą; ów dziw­ny kon­cert łą­czył w so­bie ja­kąś pa­triar­chal­ną we­so­łość z mi­to­lo­gicz­nym smut­kiem, przy czym ża­ło­sne ko­ściel­ne pie­nia two­rzy­ły osno­wę bła­zeń­skiej pie­śni, na­da­ją­cej rytm tań­com ko­ry­ban­tów. Lecz gdy od­głos ów po­czął przy­bli­żać się i wzma­gać co­raz bar­dziej, wsta­łem na wpół jesz­cze oszo­ło­mio­ny; ja­skra­we świa­tło prze­ni­ka­ją­ce przez ze­wnętrz­ne okra­to­wa­nia mego okna prze­ko­na­ło mnie, że cho­dzi tu o wi­do­wi­sko cał­kiem kon­kret­ne. Tym­cza­sem to, co są­dzi­łem, że mi się śni, urze­czy­wist­ni­ło się czę­ścio­wo: pra­wie nadzy męż­czyź­ni, z gło­wą uwień­czo­ną, niby sta­ro­żyt­ni gla­dia­to­rzy, wal­czy­li wśród tłu­mu, zbroj­ni w mie­cze i tar­cze; po­prze­sta­wa­li wszak­że tyl­ko na ude­rza­niu sta­lą o miedź, zgod­nie z ryt­mem mu­zy­ki, i po­su­wa­jąc się da­lej, roz­po­czy­na­li tę samą wal­kę na niby. Licz­ne po­chod­nie i pi­ra­mi­dy z pło­ną­cy­mi świe­ca­mi, nie­sio­ne przez dzie­ci, ja­skra­wo oświe­tla­ły uli­ce, wska­zu­jąc dro­gę dłu­gie­mu or­sza­ko­wi meż – czyzn i ko­biet. Nie mo­głem jed­nak roz­róż­nić z okna wszyst­kich szcze­gó­łów. Coś na kształt czer­wo­ne­go wid­ma w ko­ro­nie z dro­gich ka­mie­ni po­su­wa­ło się po­wo­li; po obu jego stro­nach kro­czy­ły po­waż­ne ma­tro­ny; bez­ład­na gru­pa ko­biet w błę­kit­nych sza­tach za­my­ka­ła po­chód, wy­da­jąc, ile­kroć or­szak przy­sta­wał, dzi­wacz­ne, wrza­skli­we gda­ka­nie.

Był to ślub, nie­wąt­pli­wie. Wi­dzia­łem w Pa­ry­żu na ry­ci­nach oby­wa­te­la Cas­sas cał­ko­wi­ty ob­raz tych ce­re­mo­nii, lecz to, co zdo­ła­łem do­strzec po­przez drew­nia­ną ko­ron­kę prze­sła­nia­ją­cą okno, nie mo­gło za­spo­ko­ić mo­jej cie­ka­wo­ści; za­pra­gną­łem za wszel­ką cenę po­dą­żyć za or­sza­kiem i na­pa­trzeć mu się do woli. Mój Ab­dal­lah, z któ­rym po­dzie­li­łem się tą my­ślą, za­drżał, zda się prze­ra­żo­ny tak wiel­ką śmia­ło­ścią. Nie uśmie­cha­ło mu się by­najm­niej włó­czyć nocą po uli­cy; ostrzegł, że mogą mnie za­mor­do­wać albo obić. Na szczę­ście ku­pi­łem już płaszcz z wiel­błą­dziej weł­ny zwa­ny masz­lah, któ­ry za­kry­wa czło­wie­ka od ra­mion aż do stóp; je­śli do­da­my do tego bro­dę, któ­rą zdą­ży­łem za­pu­ścić, i chust­kę okrę­co­ną do­ko­ła gło­wy – ma­ska­ra­da była cał­ko­wi­ta.WE­SE­LE W ŚWIE­TLE PO­CHOD­NI

Cała trud­ność po­le­ga­ła na do­go­nie­niu or­sza­ku, któ­ry znikł w la­bi­ryn­cie ulic i za­uł­ków. Dra­go­man za­pa­lił świe­cę w pa­pie­ro­wej la­tar­ni i błą­dzi­li­śmy na oślep, wie­dze­ni bądź też zwo­dze­ni od cza­su do cza­su od­le­gły­mi dźwię­ka­mi kob­zy lub ja­skra­wym sno­pem świa­tła, wy­ła­nia­ją­ce­go się na skrzy­żo­wa­niu ulic. Na­resz­cie do­tar­li­śmy do bram in­nej dziel­ni­cy niż ta, gdzie miesz­ka­łem; domy oświe­tlo­ne, psy wyją i oto znaj­du­je­my się na dłu­giej uli­cy ja­rzą­cej się od świa­teł i roz­brzmie­wa­ją­cej gwa­rem, tak za­tło­czo­nej ludź­mi, że aż sie­dzą na da­chach.

Or­szak po­su­wał się bar­dzo wol­no przy me­lan­cho­lij­nych dźwię­kach in­stru­men­tów na­śla­du­ją­cych upar­ły głos skrzy­pią­cych drzwi lub wozu, do któ­re­go za­ło­żo­no nowe koła. Spraw­cy owe­go har­mi­de­ru ma­sze­ro­wa­li w licz­bie dwu­dzie­stu, oto­cze­ni ludź­mi nio­są­cy­mi ogni­ste lan­ce. Za nimi szły dzie­ci dźwi­ga­ją­ce ol­brzy­mie kan­de­la­bry, któ­rych za­pa­lo­ne świe­ce rzu­ca­ły do­ko­ła żywe bla­ski. Szer­mie­rze krzy­żo­wa­li szpa­dy pod­czas czę­stych po­sto­jów or­sza­ku; nie­któ­rzy z nich cho­dzi­li na szczu­dłach i mie­li gło­wy stroj­ne w pió­ro­pu­sze, ci na­cie­ra­li na sie­bie zbroj­ni w dłu­gie kije; nie­co da­lej ja­cyś mło­dzień­cy nie­śli sztan­da­ry i drzew­ce z za­tknię­ty­mi na nich zło­co­ny­mi em­ble­ma­ta­mi i go­dła­mi, po­dob­ne do tych, któ­re wi­dy­wa­no w rzym­skich po­cho­dach trium­fal­nych; jesz­cze inni ob­no­si­li małe drzew­ka zdob­ne w gir­lan­dy i wień­ce, a ja­śnie­ją­ce po­nad­to za­pa­lo­ny­mi świe­ca­mi i me­ta­lo­wy­mi blasz­ka­mi jak cho­in­ka na Boże Na­ro­dze­nie. Duże bla­chy ze zło­co­nej mie­dzi, za­tknię­te na wy­so­kich tycz­kach a po­kry­te wy­tła­cza­ny­mi or­na­men­ta­mi i na­pi­sa­mi, tu i ów­dzie od­bi­ja­ły blask świa­teł. Z ko­lei po­su­wa­ły się śpie­wacz­ki (au­alim) i tan­cer­ki (gau­azi), ubra­ne w suk­nie z pa­sia­ste­go je­dwa­biu, na gło­wie mia­ły tar­bu­sze o zło­tym den­ku, spod któ­re­go spły­wa­ły dłu­gie war­ko­cze, gę­sto na­ni­za­ne ce­ki­na­mi. Nie­któ­re mia­ły noz­drza prze­kłu­te, zwi­sa­ły z nich duże koła, twa­rze ich po­kry­wa­ła czer­wo­na i błę­kit­na szmin­ka, pod­czas gdy inne, choć śpie­wa­ły i tań­czy­ły, były szczel­nie za­wo­alo­wa­ne. Akom­pa­nio­wa­ły so­bie za­zwy­czaj brzą­ka­jąc w cym­ba­ły, ka­sta­nie­ty lub tam­bu­ri­na. Za nimi cią­gnę­ły dwa dłu­gie sze­re­gi nie­wol­ni­ków dźwi­ga­ją­cych ku­fry i ko­sze, w któ­rych lśni­ły po­da­run­ki ofia­ro­wa­ne pan­nie mło­dej przez męża i jego ro­dzi­nę; da­lej or­szak go­ści, po­środ­ku ko­bie­ty szczel­nie otu­lo­ne w dłu­gie czar­ne man­ty­le, z bia­ły­mi ma­ska­mi na twa­rzy niby wiel­kie damy, męż­czyź­ni w bo­ga­tych ubio­rach: tego dnia bo­wiem, jak mi po­wie­dział dra­go­man, na­wet pro­ści fel­la­ho­wie po­tra­fią zdo­być so­bie od­po­wied­nie stro­je. Wresz­cie w olśnie­wa­ją­cym bla­sku po­chod­ni, kan­de­la­brów i garncz­ków z ża­rem kro­czy­ło po­wo­li czer­wo­ne wid­mo, któ­re już wi­dzia­łem przed­tem z da­le­ka, to zna­czy ob­lu­bie­ni­ca (el arus), cał­ko­wi­cie spo­wi­ta w dłu­gi szal kasz­mi­ro­wy, któ­re­go koń­ce się­ga­ły aż do stóp, zaś cien­ka tka­ni­na po­zwa­la­ła jej za­pew­ne wi­dzieć wszyst­ko, osła­nia­jąc ją przed wzro­kiem in­nych. Trud­no o bar­dziej oso­bli­we zja­wi­sko niż ta wy­so­ka po­stać kro­czą­ca pod osło­ną pro­stych fałd kwe­fu, pod­wyż­szo­na jesz­cze przez trój­kąt­ny dia­dem mie­nią­cy się dro­gi­mi ka­mie­nia­mi. Dwie ma­tro­ny czar­no ubra­ne pod­trzy­my­wa­ły ją pod łok­cie, tak iż zda­je się wol­no su­nąć po zie­mi; czte­rej nie­wol­ni­cy roz­pi­na­ją nad jej gło­wą pur­pu­ro­wy bal­da­chim, inni wtó­ru­ją jej kro­kom dźwię­kiem cym­ba­łów i bęb­nów.

Tym­cza­sem nowy po­stój na­stą­pił w chwi­li, gdy po­dzi­wia­łem ów prze­pych, dzie­ci przy­nio­sły krze­sła, by pan­na mło­da i jej ro­dzi­ce mo­gli od­po­cząć. Au­alim cof­nę­ły się nie­co i roz­po­czę­ły się im­pro­wi­za­cje i chó­ry, któ­rym wtó­ro­wa­ła mu­zy­ka i tań­ce; wszy­scy uczest­ni­cy po­wta­rza­li pew­ne zwrot­ki ich śpie­wów. Ja zaś, któ­ry w tej chwi­li wła­śnie by­łem dość na wi­do­ku, otwie­ra­łem usta tak jak wszy­scy, na­śla­du­jąc jak mo­głem naj­le­piej wszyst­kie „eley­son” i „amen”, słu­żą­ce tu za re­spon­so­rium na­wet naj­bar­dziej świec­kim ku­ple­tom; jed­nak­że gor­sze nie­bez­pie­czeń­stwo za­gra­ża­ło mo­je­mu in­co­gni­to. Nie za­uwa­ży­łem, że od pew­nej chwi­li nie­wol­ni­cy krą­ży­li wśród tłu­mu, na­le­wa­jąc ja­kiś płyn do ma­łych fi­li­ża­nek, któ­re stop­nio­wo roz­da­wa­li obec­nym. Egip­cja­nin wy­so­kie­go wzro­stu, odzia­ny w czer­wień, praw­do­po­dob­nie czło­nek ro­dzi­ny, kie­ro­wał po­czę­stun­kiem, jemu też skła­da­no po­dzię­ko­wa­nia. Dzie­li­ło go ode mnie za­le­d­wie parę kro­ków, a nie mia­łem po­ję­cia, jaki ukłon na­le­ży mu zło­żyć. Na szczę­ście zdą­ży­łem jesz­cze za­ob­ser­wo­wać ru­chy mo­ich są­sia­dów i gdy przy­szła ko­lej na mnie, wzią­łem fi­li­żan­kę lewą ręką, po czym skło­ni­łem się pod­no­sząc pra­wą dłoń do ser­ca, do czo­ła, a w koń­cu do ust. Ru­chy te są ła­twe, a jed­nak na­le­ży się strzec, by nie zmy­lić ich po­rząd­ku lub by nie wy­ko­nać ich dość swo­bod­nie. Po tym ob­rząd­ku mia­łem pra­wo wy­chy­lić za­war­tość fi­li­żan­ki; tu wszak­że cze­ka­ła mnie wiel­ka nie­spo­dzian­ka. Była to wód­ka, a ra­czej coś w ro­dza­ju any­żów­ki. Nie mie­ści się wprost w gło­wie, że ma­ho­me­ta­nie roz­da­ją na we­se­lu po­dob­ne trun­ki. Istot­nie, spo­dzie­wa­łem się tyl­ko le­mo­nia­dy albo sor­be­tu. Nie uszło wszak­że mo­jej uwa­gi, że to­wa­rzy­szą­cy or­sza­ko­wi al­me­je, mu­zy­kan­ci i błaź­ni nie po raz pierw­szy otrzy­my­wa­li po­dob­ny po­czę­stu­nek.

Pan­na mło­da wsta­ła wresz­cie i ru­szy­ła w dal­szą dro­gę; ko­bie­ty sta­nu fel­lah, odzia­ne w błę­kit­ne sza­ty, tłum­nie po­spie­szy­ły za nią, wy­da­jąc dzi­kie gda­ka­nia; or­szak cią­gnął da­lej swą noc­ną wę­drów­kę aż do sie­dzi­by no­wo­żeń­ców.

Rad, że wzią­łem udział w uro­czy­sto­ści, ni­czym ro­do­wi­ty miesz­ka­niec Ka­iru, i że się dość po­praw­nie za­cho­wa­łem w cza­sie tej ce­re­mo­nii, kiw­ną­łem na dra­go­ma­na, któ­ry od­da­lił się nie­co, aby zna­leźć się raz jesz­cze na dro­dze roz­daw­ców wód­ki; ale nie pil­no mu było wra­cać, fe­styn co­raz bar­dziej przy­pa­dał mu do sma­ku.

– Wejdź­my z nimi ra­zem pod dach – szep­nął mi do ucha.

– A cóż ja od­po­wiem, gdy ktoś mnie za­gad­nie?

– Po­wie pan tyl­ko: „Taj­jib”. To od­po­wiedź na każ­de py­ta­nie… Będę zresz­tą przy panu, by od­wró­cić tok roz­mo­wy.

Wie­dzia­łem już, że w Egip­cie sło­wo to jest pod­sta­wą ję­zy­ka i za­leż­nie od nada­nej mu in­to­na­cji mie­wa naj­róż­niej­sze zna­cze­nia; nie moż­na go wszak­że po­rów­nać z an­giel­skim god­dam, chy­ba po to, aby za­zna­czyć róż­ni­cę, jaka za­cho­dzi po­mię­dzy na­ro­dem uprzej­mym z na­tu­ry a na­ro­dem co naj­wy­żej nie­co ogła­dzo­nym przez cy­wi­li­za­cję. Sło­wo taj­jib zna­czy na prze­mian: „Do­sko­na­le” albo: „Ach, jak to do­brze”, albo „zna­ko­mi­cie”, albo „do usług” – ton, a zwłasz­cza gest na­da­ją mu nie­skoń­czo­ną gamę od­cie­ni. Spo­sób wska­za­ny mi przez dra­go­ma­na wy­dał mi się zresz­tą bar­dziej nie­za­wod­ny niż ten, o któ­rym wspo­mi­na, zda­je się, słyn­ny po­dróż­nik Bel­zo­ni. Wszedł on do ja­kie­goś me­cze­tu wspa­nia­le ucha­rak­te­ry­zo­wa­ny i po­wta­rzał wszyst­kie ru­chy, ja­kie czy­ni­li jego są­sie­dzi, ale że nie po­tra­fił od­po­wie­dzieć na za­da­ne mu py­ta­nie, dra­go­man jego oświad­czył cie­ka­wym: „On nie ro­zu­mie: to an­giel­ski Tu­rek!”

Przez bra­mę ozdo­bio­ną kwia­ta­mi i zie­le­nią we­szli­śmy na pięk­ny dzie­dzi­niec oświe­tlo­ny ko­lo­ro­wy­mi la­tar­nia­mi. Mi­ster­na ro­bo­ta sto­lar­ska ma­szra­bi­ja roz­pi­na­ła swą ko­ron­kę na po­ma­rań­czo­wym tle wnę­trza rzę­si­ście oświe­tlo­ne­go i za­tło­czo­ne­go go­ść­mi. Trze­ba było się za­trzy­mać i za­jąć miej­sce pod skle­pie­niem we­wnętrz­nych kruż­gan­ków. Je­dy­nie ko­bie­ty wcho­dzi­ły do domu, gdzie zrzu­ca­ły wo­ale, moż­na było do­strzec tyl­ko nie­wy­raź­ne za­ry­sy, blask ich stro­ju i klej­no­tów po­przez siat­kę z to­czo­ne­go drze­wa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: