Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przez stepy. Opowiadanie kapitana R. - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przez stepy. Opowiadanie kapitana R. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 226 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Przy­byw­szy do Ame­ry­ki we wrze­śniu roku 1849 – mó­wił ka­pi­tan – zna­la­złem się w No­wym Or­le­anie, któ­ry wów­czas był jesz­cze mia­stem na­wpół fran­cu­skiem, stam­tąd zaś uda­łem się wgó­rę Mis­sis­si­pi, do jed­nej wiel­kiej plan­ta­cji cu­kro­wej, gdzie zna­la­złem pra­cę i do­bre wy­na­gro­dze­nie. Ale, że by­łem na­on­czas mło­dy i przed­się­bior­czy, przy­krzy­ło mi się sie­dze­nie na miej­scu i pi­śmien­na ro­bo­ta; po­rzu­ci­łem ją więc wkrót­ce, a na­to­miast roz­po­czą­łem ży­cie le­śne. Mnie i moim to­wa­rzy­szom upły­nę­ło w ten spo­sób kil­ka lat wśród je­zior lu­izjań­skich, kro­ko­dy­lów, wę­żów i mo­ski­tów. Utrzy­my­wa­li­śmy się z po­lo­wa­nia i ry­bo­łów­stwa, a od cza­su do cza­su spła­wia­li­śmy wiel­kie par­tje drze­wa po rze­ce, aż do Or­le­anu, gdzie nam pła­co­no za nie nie­złe pie­nią­dze. Wy­pra­wy na­sze się­ga­ły czę­sto­kroć stron bar­dzo od­le­głych. Za­pusz­cza­li­śmy się aż do krwa­we­go Ar­kan­za­su (Blo­ody­Ar­can­sas), któ­ry, dziś jesz­cze mało za­miesz­ka­ny, wte­dy był zu­peł­nie pra­wie pu­sty. Ta­kie ży­cie, peł­ne tru­dów i nie­bez­pie­czeństw, krwa­wych zajść z pi­ra­ta­mi na Mis­sis­si­pi i z In­dja­na­mi, któ­rych peł­no jesz­cze było w Lu­izja­nie, w Ar­kan­za­sie i Te­nes­see, za­har­to­wa­ło moje nie­zwy­czaj­ne z na­tu­ry siły i zdro­wie, a przy­tem dało mi do­świad­cze­nie ste­po­we, tak, że w tej wiel­kiej księ­dze umia­łem czy­tać nie­go­rzej od każ­de­go czer­wo­ne­go wo­jow­ni­ka. Dzię­ki temu do­świad­cze­niu, gdy po od­kry­ciu zło­ta w Ka­li­forn­ji wiel­kie par­tje emi­gran­tów pra­wie co­dzien­nie opusz­cza­ły Bo­ston, New-York, Fi­la­del­fję i inne mia­sta wschod­nie, jed­na z nich we­zwa­ła mnie na swe­go do­wód­cę, czy­li, jak u nas mó­wią, ka­pi­ta­na.

Zgo­dzi­łem się chęt­nie, bo cuda wte­dy opo­wia­da­no o Ka­li­forn­ji; od­daw­na więc no­si­łem się z za­mia­rem pusz­cze­nia się na da­le­ki Za­chód; nie­mniej jed­nak nie ukry­wa­łem so­bie nie­bez­pie­czeństw tego przed­się­wzię­cia. Dziś, prze­strzeń z New-Yor­ku do San-Fran­ci­sco prze­by­wa się w ty­dzień ko­le­ją, a praw­dzi­wa pu­sty­nia za­czy­na się do­pie­ro od Oma­ha: wte­dy było zu­peł­nie co in­ne­go. Wszyst­kie te mia­sta i mia­stecz­ka, któ­rych te­raz mię­dzy New-Yor­kiem a Chi­ca­go jak maku, nie ist­nia­ły jesz­cze, a i samo Chi­ca­go, wy­ro­słe póź­niej, jak grzyb po desz­czu, było tyl­ko li­chą i nie­zna­ną osa­dą ry­bac­ką, któ­rej nie zna­la­zł­byś na żad­nej ma­pie. Trze­ba więc było iść z wo­za­mi, ludź­mi i mu­ła­mi przez kra­je zu­peł­nie dzi­kie, a za­miesz­ka­ne przez groź­ne ple­mio­na In­djan: Kru­ków, Czar­no­no­gich, Paw­ni­sów, Siuk­sów i Ari­ka­rów, przed któ­re­mi ukryć się w więk­szej licz­bie lu­dzi było pra­wie nie­po­do­bień­stwem, al­bo­wiem ru­chli­we, jak pia­sek, te po­ko­le­nia nie mają sta­łych sie­dlisk, ale jako my­śliw­skie krą­żą po ca­łej prze­strze­ni ste­pów za sta­da­mi ba­wo­łów i an­ty­lop. Gro­zi­ły nam więc nie­ma­łe tru­dy; ale, kto się wy­bie­ra na da­le­ki Za­chód, musi być na nie przy­go­to­wa­ny, jak rów­nież i na to, że nie­raz gło­wy nad­sta­wić przyj­dzie. Cię – cej też, niż wszyst­kie­go, oba­wia­łem się od­po­wie­dzial­no­ści, jaką na sie­bie bra­łem; po­nie­waż jed­nak rzecz już była uło­żo­na, nie było co in­ne­go do ro­bo­ty, jak za­jąć się przy­go­to­wa­nia­mi do dro­gi. Trwa­ły one prze­szło dwa mie­sią­ce, bo trze­ba było spro­wa­dzać wozy aż z Pen­syl­wan­ji i Pit­ts­bur­ga, ku­po­wać muły, ko­nie, broń i czy­nić znacz­ne za­pa­sy żyw­no­ści. Ku koń­co­wi jed­nak zimy wszyst­ko było go­to­we.

Chcia­łem wy­ru­szyć tak, aby­śmy wiel­kie ste­py, le­żą­ce mię­dzy Mis­sis­si­pi a Gó­ra­mi Ska­li­ste­mi, prze­by­li wio­sną, wie­dzia­łem bo­wiem, że la­tem, skut­kiem upa­łów pa­nu­ją­cych na tych od­kry­tych prze­strze­niach, mnó­stwo lu­dzi za­pa­da na róż­ne cho­ro­by. Z tego sa­me­go po­wo­du po­sta­no­wi­łem nie pro­wa­dzić ta­bo­ru po­łu­dnio­wą dro­gą na St. Lo­uis, ale na Jowę, Ne­bra­skę i pół­noc­ne Ko­lo­ra­do. Była to dro­ga nie­bez­piecz­niej­sza ze wzglę­du na In­djan, ale bez­wąt­pie­nia zdrow­sza. Za­miar ten wzbu­dził z po­cząt­ku opór mię­dzy ludź­mi, na­le­żą­cy­mi do ta­bo­ru, ale, gdym oświad­czył, aby, je­śli nie chcą czy­nić we­dle mej woli, szu­ka­li in­ne­go ka­pi­ta­na, po krót­kim na­my­śle zgo­dzi­li się, i z pierw­szem tchnie­niem wio­sny ru­szy­li­śmy w dro­gę. Za­czę­ły się za­raz dla mnie dni dość trud­ne, zwłasz­cza nim się lu­dzie oswo­ili ze mną i z wa­run­ka­mi po­dró­ży. Oso­ba ma wzbu­dza­ła wpraw­dzie uf­ność, bo awan­tur­ni­cze po­cho­dy moje do Ar­kan­zas zjed­na­ły mi pew­ną sła­wę mię­dzy ru­chli­wą lud­no­ścią nad­gra­nicz­ną, a imię „Big Ralf („Wiel­ki Ralf”), pod któ­rem mnie zna­no na ste­pach, obi­ło się już nie­raz o uszy więk­szej czę­ści mo­ich lu­dzi. Ale wo­gó­le „ka­pi­tan”, czy­li do­wód­ca, by­wał z na­tu­ry rze­czy czę­sto w po­ło­że­niu bar­dzo wzglę­dem emi­gran­tów draż­li­wem. Do mnie na­le­ża­ło wy­bie­rać obo­zo­wi­ska na noc, czu­wać nad po­cho­dem w dzień, mieć oko na cały ta­bor, cią­gną­cy się cza­sem milę po ste­pie, wy­zna­czać stra­że na po­sto­jach i wy­da­wać po­zwo­le­nie na od­po­czy­nek od­dzia­łom, uda­ją­cym się ko­lej­no na wozy.

Ame­ry­ka­nie mają wpraw­dzie w so­bie du­cha or­ga­ni­za­cji, po­su­nię­te­go do wy­so­kie­go stop­nia, ale w mia­rę tru­dów w po­dró­ży ener­gja ludz­ka słab­nie, znie­chę­ce­nie ogar­nia naj­wy­tr­wal­szych, i wów­czas ni­ko­mu nie chce się dniem har­co­wać kon­no, nocą iść na stra­że, a każ­dy na­to­miast rad­by wy­mknąć się od przy­pa­da­ją­cej na nie­go ko­lei i le­żeć po ca­łych dniach na wo­zie. Przy­tem, w sto­sun­kach z Jan­ke­sa­mi, ka­pi­tan musi umieć po­go­dzić kar­ność z pew­ną po­ufa­ło­ścią ko­le­żeń­ską, co nie jest rze­czą ła­twą. By­wa­ło więc tak, że w cza­sie po­cho­du i w go­dzi­nach noc­nych po­sto­jów by­łem zu­peł­nym pa­nem woli każ­de­go z mo­ich to­wa­rzy­szów, ale w cza­sie dzien­nych wy­po­czyn­ków po far­mach i osa­dach, któ­re spo­ty­ka­li­śmy z po­cząt­ku na dro­dze, koń­czy­ła się i moja rola roz­ka­zo­daw­cy. Wów­czas każ­dy był so­bie pa­nem, i nie­raz mu­sia­łem zwal­czać opór zu­chwa­łych awan­tur­ni­ków; ale gdy wo­bec licz­nych „vin­gów” oka­za­ło się po kil­ka­kroć, że moja ma­zo­wiec­ka pięść sil­niej­szą jest od ame­ry­kań­skich, za­raz uro­sło moje zna­cze­nie, i póź­niej nie mia­łem nig­dy żad­nych zajść oso­bi­stych. Zresz­tą zna­łem już na­wy­lot cha­rak­ter ame­ry­kań­ski, wie­dzia­łem więc, jak so­bie ra­dzić, a przy­tem wy­trwa­nia i za­chę­ty do­da­wa­ła mi pew­na para nie­bie­skich oczu, spo­glą­da­ją­ca na mnie z pod płó­cien­ne­go da­chu wozu ze szcze­gól­nem za­ję­ciem. Oczy te, pa­trzą­ce z pod czo­ła, ocie­nio­ne­go buj­nym zło­tym wło­sem, na­le­ża­ły do mło­dej dziew­czy­ny imie­niem Lil­jan Mor­ris ro­dem z Mas­sa­chu­setts z Bo­sto­nu. Była to isto­ta de­li­kat­na, wiot­ka, o ry­sach drob­nych i twa­rzy smut­nej, po­mi­mo iż pra­wie dzie­cin­nej.

Smu­tek ten w tak mło­dej dziew­czy­nie ude­rzył mnie za­raz z po­cząt­ku po­dró­ży, ale wkrót­ce za­ję­cia, zwią­za­ne z rolą ka­pi­ta­na, zwró­ci­ły mój umysł i uwa­gę gdzie in­dziej. Przez pierw­sze ty­go­dnie, prócz zwy­kłych co­dzien­nych: „good mor­ning!” za­mie­ni­li­śmy za­le­d­wie parę słów in­nych. Li­tu­jąc się jed­nak nad mło­do­ścią i osa­mot­nie­niem Lil­jan, nie było bo­wiem ni­ko­go z jej krew­nych w ca­łej ka­ra­wa­nie, od­da­łem bied­nej dziew­czy­nie kil­ka ma­łych usług. Osła­niać ją moją po­wa­gą do­wód­cy i pię­ścią od na­tar­czy­wo­ści mło­dych lu­dzi, po­dró­żu­ją­cych ra­zem, nie mia­łem naj­mniej­szej po­trze­by, al­bo­wiem po­mię­dzy Ame­ry­ka­na­mi naj­młod­sza ko­bie­ta może być pew­na, je­śli nie nad­ska­ku­ją­cej grzecz­no­ści, jaką od­zna­cza­ją się Fran­cu­zi, to przy­najm­niej zu­peł­ne­go bez­pie­czeń­stwa. Ze wzglę­du jed­nak na de­li­kat­ne zdro­wie Lil­jan, umie­ści­łem ją w naj­wy­god­niej­szym ze wszyst­kich wo­zie, pro­wa­dzo­nym przez wiel­ce do­świad­czo­ne­go woź­ni­cę Smi­tha, sam usła­łem jej sie­dze­nie, na któ­rem w nocy mo­gła sy­piać wy­god­nie, wresz­cie od­da­łem na jej uży­tek cie­płą skó­rę ba­wo­lą, któ­rych kil­ka mia­łem w za­pa­sie. Lubo przy­słu­gi te mało były zna­czą­ce, Lil­jan zda­wa­ła się czuć za nie żywą wdzięcz­ność i nie po­mi­ja­ła żad­nej spo­sob­no­ści, przy któ­rej mo­gła mi ją oka­zać. Było to stwo­rze­nie wi­docz­nie bar­dzo ła­god­ne i nie­śmia­łe. Dwie ko­bie­ty: ciot­ka Gro­sve­nor i ciot­ka At­t­kins, któ­re dzie­li­ły z nią wóz, po­ko­cha­ły ją wkrót­ce nie­zmier­nie za sło­dycz jej cha­rak­te­ru, prze­zwi­sko zaś: „Lit­tle Bird” (mały pta­szek), nada­ne jej przez nie, sta­ło się wkrót­ce mia­nem, pod któ­rem zna­no ją w ca­łym obo­zie. Z tem wszyst­kiem mię­dzy mną a Ma­łym Ptasz­kiem nie było naj­mniej­sze­go zbli­że­nia, pó­kim nie do­strzegł, że błę­kit­ne a pra­wie aniel­skie oczy tego dziew­cząt­ka zwra­ca­ją się za mną ze szcze­gól­niej­szą ja­kąś sym­pa­tją i upo­rczy­wem za­ję­ciem.

Moż­na to so­bie było wy­tłu­ma­czyć tem, że mię­dzy wszyst­ki­mi ludź­mi, na­le­żą­cy­mi do ta­bo­ru, ja je­den mia­łem tro­chę ogła­dy to­wa­rzy­skiej; Lil­jan więc, po któ­rej tak­że znać było sta­ran­niej­sze wy­cho­wa­nie, wi­dzia­ła we mnie ko­goś bliż­sze­go sie­bie, niż resz­ta oto­cze­nia. Ale wte­dy ja tłu­ma­czy­łem to so­bie tro­chę in­a­czej, i za­ję­cie się jej po­łech­ta­ło moją próż­ność, próż­ność zaś spra­wi­ła, żem sam za­czął być na Lil­jan uważ­niej­szym i czę­ściej jej w oczy za­glą­dać. Wkrót­ce po­tem sam już so­bie nie umia­łem zdać spra­wy, ja­kim spo­so­bem to się sta­ło, że do­tąd nie zwró­ci­łem żad­nej pra­wie uwa­gi na tak wy­bor­ną isto­tę, któ­ra każ­de­go po­sia­da­ją­ce­go ser­ce czło­wie­ka od­ra­zu tkli­we­mi mo­gła na­tchnąć uczu­cia­mi. Od­tąd też lu­bi­łem krę­cić się na ko­niu koło jej wozu. W cza­sie upa­łu dzien­ne­go, któ­ry po­mi­mo wcze­snej wio­sen­nej pory moc­no nam w go­dzi­nach po­łu­dnio­wych do­ku­czał, gdy muły wlo­kły się le­ni­wo, a ka­ra­wa­na roz­włód – czy­ła się tak po ste­pie, że, sto­jąc przy pierw­szym wo­zie, le­d­wie moż­na było do­strzec ostat­ni, prze­la­ty­wa­łem czę­sto z koń­ca w ko­niec, za­jeż­dża­jąc bez po­trze­by ko­nie, by tyl­ko w prze­lo­cie zo­ba­czyć tę ja­sną głów­kę i te oczy, pra­wie mi już z my­śli nie­scho­dzą­ce. Z po­cząt­ku wy­obraź­nia moja wię­cej była za­ję­ta, niż ser­ce, jed­nak myśl, że wśród tych ob­cych lu­dzi nie je­stem zu­peł­nie ob­cym, ale mam jed­ną ma­leń­ką du­szę sym­pa­tycz­ną, zaj­mu­ją­cą się mną tro­chę, lu­bej do­da­ła mi otu­chy. Może to już i nie po­cho­dzi­ło z próż­no­ści, lecz z tej po­trze­by, któ­rą na zie­mi czło­wiek czu­je, aby nie roz­pra­szać my­śli i ser­ca na tak nie­okre­ślo­ne i ogól­ne przed­mio­ty, ja­kie­mi są lasy tyl­ko i ste­py, ale, aby je sku­pić na jed­ną żywą ko­cha­ną isto­tę i, za­miast gu­bić się w ja­kichś od­da­le­niach i nie­skoń­czo­no­ściach, od­na­leźć sa­me­go sie­bie w ser­cu bli­skiem.

Uczu­łem się tedy mniej sa­mot­ny, i cała po­dróż no­wych, nie­zna­nych do­tąd na­bra­ła dla mnie po­wa­bów. Daw­niej, gdy ka­ra­wa­na roz­cią­ga­ła się tak, jak wspo­mnia­łem, po ste­pie, iż ostat­nie za­przę­gi ni­kły z oczu, wi­dzia­łem w tem tyl­ko brak ostroż­no­ści i nie­po­rzą­dek, za któ­ry gnie­wa­łem się moc­no. Te­raz gdym za­trzy­mał się na ja­kiej wy­nio­sło­ści, wi­dok tych wo­zów bia­łych i pa­sia­stych, oświe­tlo­nych słoń­cem i nur­tu­ją­cych na­kształt okrę­tów w mo­rzu traw, wi­dok kon­nych i zbroj­nych lu­dzi, roz­rzu­co­nych w ma­low­ni­czym nie­ła­dzie obok po­cią­gów, na­peł­niał du­szę moją za­chwy­tem i bło­go­ścią. I nie wiem, skąd mi się bra­ły ta­kie po­rów­na­nia, ale zda­wa­ło mi się, że to ja­kiś ta­bor bi­blij­ny, któ­ry ja, jak­by pa­tr­jar­cha, wio­dę do Zie­mi Obie­ca­nej. Dzwon­ki na uprzę­żach mu­łów i śpiew­ne: „get up!” woź­ni­ców wtó­ro­wa­ły wte­dy, jak­by mu­zy­ka, my­ślom moim, po­bu­dza­nym przez ser­ce i przy­ro­dze­nie.

Jed­nak­że z Lil­jan od owej roz­mo­wy oczu nie prze­cho­dzi­li­śmy pra­wie do in­nej, bo krę­po­wa­ła mnie obec­ność ko­biet, ra­zem z nią ja­dą­cych. Przy­tem, od cza­su, ja­kem spo­strzegł, że tam jest już coś mię­dzy nami, cze­go sam jesz­cze nie umia­łem na­zwać, a prze­cie czu­łem, że było, ogar­nę­ła mnie ja­kaś dziw­na nie­śmia­łość. Po­dwo­iłem jed­nak moją tro­skli­wość o ko­bie­ty i czę­sto za­glą­da­łem do wozu, py­ta­jąc o zdro­wie ciot­kę At­t­kins i ciot­kę Gro­sve­nor, aby tym spo­so­bem uspra­wie­dli­wić i zrów­no­wa­żyć sta­ra­nia, ja­kie­mi oto­czy­łem Lil­jan. Ona jed­nak ro­zu­mia­ła do­sko­na­le tę moją po­li­ty­kę, i po­ro­zu­mie­nie to sta­no­wi­ło jak­by na­szą ta­jem­ni­cę, ukry­tą dla resz­ty to­wa­rzy­szów.

Wkrót­ce jed­nak spoj­rze­nia, prze­lot­na za­mia­na słów i tkli­we sta­ra­nia już mi nie mo­gły wy­star­czyć. Ta dziew­czy­na z ja­sne­mi wło­sa­mi i słod­kiem spoj­rze­niem cią­gnę­ła mnie ku so­bie z nie­prze­par­tą ja­kąś siłą. Po­czą­łem o niej my­śleć po ca­łych dniach, a na­wet nocą, gdy, zmę­czo­ny ob­jaz­dem stra­ży i ochry­pły od na­wo­ły­wań: „All's ri­ght!” wsze­dłem wresz­cie na wóz i, owi­nąw­szy się skó­rą ba­wo­lą, za­my­ka­łem oczy aby za­snąć – zda­wa­ło mi się, że owe ko­ma­ry i mo­ski­ty, brzę­czą­ce koło mnie, śpie­wa­ją mi bez­u­stan­ku do ucha imię: Lil­jan! Lil­jan! Lil­jan! Po­stać jej sta­wa­ła przy mnie w snach mo­ich; po prze­bu­dze­niu, pierw­sza myśl le­cia­ła do niej jak­by jaka ja­skół­ka;

a jed­nak, dziw­na rzecz! nie spo­strze­głem się od­ra­zu, że ten luby po­wab, ja­kie­go na­bra­ło dla mnie wszyst­ko, i to ma­lo­wa­nie w du­szy przed­mio­tów zło­te­mi ko­lo­ra­mi, i te my­śli, pły­ną­ce za jej wo­zem, to nie przy­jaźń ani przy­chyl­ność dla sie­ro­ty, ale moc­niej­sze da­le­ko uczu­cie, od któ­re­go nikt się nie obro­ni, gdy na nie­go ko­lej na­dej­dzie.

Był­bym się może wcze­śniej spo­strzegł, gdy­by nie to, że sło­dycz cha­rak­te­ru Lil­jan uj­mo­wa­ła so­bie wszyst­kich; my­śla­łem więc, że zo­sta­ję pod uro­kiem tego dziew­czę­cia nie wię­cej od in­nych. Wszy­scy ko­cha­li ją jak dziec­ko wła­sne, i do­wo­dy tego co­dzien­nie mia­łem przed oczy­ma. To­wa­rzysz­ki jej były to ko­bie­ty pro­ste i dość do swa­rów po­chop­ne, a jed­nak nie­raz wi­dzia­łem ciot­kę At­t­kins, naj­więk­sze­go w świe­cie He­ro­da, jak cze­sząc ran­ka­mi wło­sy Lil­jan, ca­ło­wa­ła je z ser­decz­no­ścią mat­ki, pod­czas gdy Mis­sis Gro­sve­nor tu­li­ła w rę­kach dło­nie dziew­czyn­ki, któ­re były zzię­bły wśród nocy. Męż­czyź­ni ota­cza­li ją rów­nież tro­skli­wo­ścią i sta­ra­nia­mi. Był w ka­ra­wa­nie nie­ja­ki Hen­ry Simp­son, mło­dy awan­tur­nik z Kan­zas, nie­ustra­szo­ny strze­lec i po­czci­wy w grun­cie chło­pak, ale tak ufny w sie­bie, zu­chwa­ły i gbu­ro­wa­ty, że w pierw­szym za­raz mie­sią­cu mu­sia­łem go po dwa­kroć obić, aby go prze­ko­nać, że jest ktoś sil­niej­szy od nie­go w pię­ści, a star­szy zna­cze­niem w obo­zie. Otóż trze­ba było wi­dzieć tego sa­me­go Hen­ry, roz­ma­wia­ją­ce­go z Lil­jan: on, któ­ry nic­by so­bie nie ro­bił z sa­me­go pre­zy­den­ta Unji, wo­bec niej tra­cił całą pew­ność i śmia­łość, od­kry­wał gło­wę i po­wta­rza­jąc co chwi­la: „I beg your par­don, Miss Mor­ris!” miał zu­peł­nie minę bry­ta­na na łań­cu­chu. Ale wi­dać było, że ów bry­tan go­tów jest słu­chać każ­de­go ski­nie­nia tej ma­łej pół dzie­cin­nej rącz­ki. Na po­pa­sach sta­rał się też za­wsze być przy Lil­jan, aby mu ła­twiej było od­da­wać jej roz­ma­ite drob­ne przy­słu­gi. Roz­pa­lał ogni­sko, wy­bie­rał jej miej­sce za­bez­pie­czo­ne od dymu, usław­szy je pier­wej mchem i wła­sne­mi de­ra­mi, wy­bie­rał dla niej naj­lep­sze ka­wał­ki zwie­rzy­ny; czy­nił zaś to wszyst­ko z nie­śmia­łą ja­kąś tro­skli­wo­ścią, któ­rej się po nim nie spo­dzie­wa­łem, a któ­ra bu­dzi­ła jed­nak we mnie pew­ną nie­chęć, bar­dzo do za­zdro­ści po­dob­ną.

Ale mo­głem się tyl­ko gnie­wać, nic wię­cej. Hen­ry, je­śli nie na nie­go przy­pa­da­ła ko­lej stra­ży, mógł czy­nić ze swo­im cza­sem, co mu się po­do­ba­ło, za­tem być bli­sko Lil­jan; tym­cza­sem moja ko­lej nie koń­czy­ła się nig­dy. W dro­dze wozy cią­gnę­ły je­den za dru­gim, czę­sto bar­dzo od sie­bie da­le­ko; zato, gdy we­szli­śmy już w kra­je pu­ste, na po­łu­dnio­we od­po­czyn­ki sta­wia­łem je we­dle oby­cza­ju ste­po­we­go w jed­nej po­przecz­nej lin­ji, zwar­tej tak, iż mię­dzy ko­ła­mi za­le­d­wie czło­wiek mógł się prze­ci­snąć. Trud­no prze­wi­dzieć, ile po­no­si­łem tru­du i pra­cy, nim taka lin­ja, ła­twa do obro­ny, zo­sta­ła ufor­mo­wa­na. Muły, z na­tu­ry dzi­kie i nie­po­słusz­ne zwie­rzę­ta, za­miast sta­wać w sze­re­gu, albo upie­ra­ły się na miej­scu, albo nie chcia­ły zejść na bok z utar­tej ko­lei, gry­ząc się przy­tem, kwi­cząc i wierz­ga­jąc; wozy, skrę­ca­ne na­głym ru­chem, prze­wra­ca­ły się czę­sto, a pod­no­sze­nie tych praw­dzi­wych do­mów z drze­wa i płót­na, nie­ma­ło za­bie­ra­ło cza­su; kwik mu­łów, klą­twy woź­ni­ców, brzęk dzwon­ków i szcze­ka­nia psów, wlo­ką­cych się za nami, spra­wia­ły pie­kiel­ny ha­łas. Gdym jako tako przy­pro­wa­dził wszyst­ko do ładu, mu­sia­łem jesz­cze pil­no­wać wy­przę­ży zwie­rząt i ko­lej­ni­ków, ma­ją­cych po­gnać je na pa­stwi­sko, a na­stęp­nie do rze­ki. A tym­cza­sem lu­dzie, któ­rzy w cza­sie po­cho­du po­grą­ży­li się byli w step dla po­lo­wa­nia, ścią­ga­li ze wszyst­kich stron ze zwie­rzy­ną; ogni­ska były po­ob­sia­da­ne, ja zaś za­le­d­wie znaj­do­wa­łem do­syć cza­su, aby po­ży­wić się i ode­tchnąć.

Pra­wie po­dwój­ną mia­łem ro­bo­tę, gdy po skoń­czo­nym wy­po­czyn­ku ru­szy­li­śmy na­przód, bo za­przę­ga­nie mu­łów wię­cej jesz­cze za sobą roz­ho­wo­rów i wrza­wy niż wy­przę­ga­nie po­cią­ga­ło. Przy­tem woź­ni­ce sta­ra­li się za­wsze je­den przed dru­gim wy­ru­szyć, aby po­tem oszczę­dzić so­bie zjeż­dża­nia wbok po złym nie­raz grun­cie. Po­wsta­wa­ły stąd za­tar­gi, kłót­nie, prze­kleń­stwa i przy­kre zwło­ki w po­dró­ży. Nad wszyst­kiem tem mu­sia­łem czu­wać, a w cza­sie po­cho­du je­chać na przo­dzie za­raz za prze­wod­ni­ka­mi, by i oko­li­cę prze­pa­try­wać, i wcze­śnie miej­sca ochron­ne, ob­fi­tu­ją­ce w wodę i wo­gó­le przy­god­ne do noc­le­gu wy­bie­rać. Czę­sto prze­kli­na­łem moje obo­wiąz­ki ka­pi­ta­na, lu­boć z dru­giej stro­ny na­peł­nia­ła mnie dumą myśl, że na ca­łej tej pu­sty­ni bez koń­ca pierw­szym je­stem wo­bec pu­sty­ni sa­mej, wo­bec lu­dzi, wo­bec Lil­jan, i że los tych wszyst­kich istot, błą­dzą­cych z wo­za­mi po ste­pie, w mo­jem jest ręku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: