Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nad Bugiem - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nad Bugiem - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 467 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Zdzi­sław Ku­nic­ki pod­niósł się z krze­sła i zbli­żył do okna. Cięż­ko, jak drew­nia­ne, cią­gnął nogi w za­bło­co­nych bu­tach. Z tru­dem uno­sił za­czer­wie­nio­ne po­wie­ki. Sze­ro­ka de­ska pa­ra­pe­tu z kil­ko­ma row­ka­mi, w któ­rych gro­ma­dził się kurz, ku­si­ła, aby się oparł, zdrzem­nął i na chwi­lę przy­najm­niej ode­rwał od pra­cy.

Wy­do­był z kie­sze­ni pa­pie­ro­śni­cę rzeź­bio­ną w ka­rel­skiej brzo­zie. U dołu słoń­ce sze­ro­ko roz­rzu­ca­ło pro­mie­nie. U góry wid­niał na­pis uło­żo­ny z ozdob­nych li­ter: Front pół­noc­ny, sier­pień 1943 rok. A pod spodem: W. Wo­ro­biow.

Zdzi­sław uśmiech­nął się. Przy­jem­nie jest ode­rwać się od cię żaru dnia dzi­siej­sze­go i cof­nąć do wy­szli­fo­wa­nej przez wspo­mnie­nia prze­szło­ści. Cie­ka­we, gdzie Wań­ka znaj­du­je się te­raz? Otwo­rzył pa­pie­ro­śni­cę, wy­brał pa­pie­ro­sa i z za­do­wo­le­niem za­cią­gnął się moc­nym dy­mem rzu­ca­jąc za­pał­kę przez okno. Le­cia­ła mi­go­cąc pło­my­kiem, a po­tem przez uła­mek se­kun­dy cią­gnę­ła za sobą ni­kłą smuż­kę dymu. Jak mi­nia­tu­ro­wa ra­kie­ta da­ją­ca ha­sło do ata­ku – po­my­ślał. Za­pał­ka upa­dła na bruk.

Zdzi­sław pa­ląc pa­pie­ro­sa śli­zgał się spoj­rze­niem po da­chach do­mów. Za­pa­dał zmierzch. Szy­by w oknach błysz­cza­ły czer­wie­nią. Ró­żo­wi­ły się po­dziu­ra­wio­ne odłam­ka­mi po­ci­sków da­chy do­mów. Da­le­ko za mia­stem wił się przez łąki pur­pu­ro­wy o tej po­rze Bug, jak­by kto roz­wi­jał sztu­kę czer­wo­ne­go płót­na.

Ku­nic­ki przy­glą­dał się Wło­da­wie. Par­te­ro­we i jed­no­pię­tro­we domy były sta­re i odra­pa­ne. Z okna Za­rzą­du wi­dział kil­ka ulic: Nie­ca­łą, przy któ­rej mie­ścił się Za­rząd, z pra­wej stro­ny Sej­mo­wą, na któ­rej przed jed­no­pię­tro­wym bu­dyn­kiem RKU spa­ce­ro­wał tam i z po­wro­tem war­tow­nik z prze­wie­szo­nym przez ra­mię ka­ra­bi­nem, z le­wej stro­ny uli­cę 3 Maja, da­lej Po­lną. Na wprost, przy uli­cy Ko­ściusz­ki, w jed­no­pię­tro­wym, czer­wie­nie­ją­cym nie otyn­ko­wa­ną ce­głą bu­dyn­ku mie­ścił się Ko­mi­tet Po­wia­to­wy Pol­skiej Par­tii Ro­bot­ni­czej i Ko­men­da Mia­sta. Przed Ko­mi­te­tem PPR po­wie­wa­ła na masz­cie czer­wo­na fla­ga. Na ścia­nie sto­ją­ce­go obok dłu­gie­go, drew­nia­ne­go ba­ra­ku zwi­sał ode­rwa­ny do po­ło­wy pla­kat z okre­su re­fe­ren­dum. Da­lej wid­nia­ło na­ma­lo­wa­ne du­ży­mi li­te­ra­mi: „trzy X tak”. Tuż za ba­ra­kiem, z jego le­wej stro­ny, spo­mię­dzy drzew wy­chy­la­ła się zie­lo­ny­mi ko­pu­ła­mi cer­kiew.

Za­pa­da­ją­cy zmierzch za­cie­rał ubó­stwo par­te­ro­wych dom­ków. Nie­któ­re w pur­pu­rze wie­czor­nej zo­rzy wy­glą­da­ły na­wet ład­nie.

Uli­ce były pu­ste. Tyl­ko od cza­su do cza­su ktoś prze­szedł śpiesz­nie, po­ty­ka­jąc się o nie­rów­ne chod­ni­ki. Wol­no szła para za­ję­tych sobą lu­dzi. Z dru­giej stro­ny 3 Maja dwie mło­de kóz­ki opie­ra­jąc się o scher­la­łe drzew­ko chcia­ły się do­stać do naj­niż­szych, ob­gry­zio­nych już ga­łą­zek.

Zdzi­sław jed­nym spoj­rze­niem ogar­nął tę część Wło­da­wy, dwo­je lu­dzi i kozy, i uśmiech­nął się smut­no. Była to nie­mal po­ło­wa mia­stecz­ka. Po­rów­nał je z tęt­nią­cą ży­ciem Gdy­nią, z któ­rej nie­daw­no przy­je­chał.

Ech, Wło­da­wa – roz­my­ślał. – Małe, po­wia­to­we mia­stecz­ko li­czą­ce czte­ry i pół ty­sią­ca miesz­kań­ców. Mie­ści­na po­ło­żo­na na krań­cu po­wia­tu, tuż nad Bu­giem, sta­no­wią­cym pol­sko-ra­dziec­ką gra­ni­cę. Mia­sto po­sia­da­ją­ce ry­nek z czwo­ro­bo­kiem wa­lą­cych się do­mów, na któ­rym co czwart­ku od­by­wa­ją się tar­gi, kil­ka­na­ście uli­czek, nie­czyn­ne kino i re­pre­zen­ta­cyj­ny gmach gim­na­zjum ogól­no­kształ­cą­ce­go. Wło­da­wa pod wie­lo­ma wzglę­da­mi przy­po­mi­na­ła mu jego ro­dzin­ną miej­sco­wość. Tam tak­że był ko­ściół, cer­kiew dziu­ra­we chod­ni­ki – i nuda, wiel­ka, przy­tła­cza­ją­ca wszyst­kich nuda.

W mia­stecz­ku ro­dzin­nym wy­cier­piał wie­le lat nę­dzy. Oj­ciec jego wiecz­nie szu­kał pra­cy, ob­cho­dząc nie­jed­no­krot­nie pół Pol­ski.

Zdzi­sław od­go­nił ob­raz przed­wo­jen­nych kosz­mar­nych lat. Wró­cił my­śla­mi do Wło­da­wy i pra­cy.

– Wy­po­czą­łem chy­ba i sen mnie od­le­ciał – prze­ko­ny­wał sie­bie. – Trze­ba się wziąć do ro­bo­ty.

Prze­krę­cił kon­takt. Żół­te świa­tło za­la­ło po­kój. Zdzi­sław usiadł na krze­śle i koń­czył pi­sać spra­woz­da­nie.

Świa­tło ża­rów­ki to przy­ga­sa­ło, to zno­wu się wzma­ga­ło roz­ja­śnia­jąc odra­pa­ne ścia­ny po­ko­ju. Zdzi­sław po­chy­lił się nad biur­kiem. Chciał jak naj­szyb­ciej skoń­czyć spra­woz­da­nie, przej­rzeć pi­sma i po­ło­żyć się wcze­śniej spać. Co chwi­lę się­gał po no­tat­ki i spraw­dzał w nich cy­fry. W mia­rę jed­nak, jak ro­sła na biur­ku ilość za­pi­sa­nych kar­tek, co­raz czę­ściej pa­lił pa­pie­ro­sy i od­kła­dał ołó­wek. Wresz­cie wstał i za­czął cho­dzić po po­ko­ju. Wzrok jego za­trzy­my­wał się na por­tre­tach dzia­ła­czy ZWM i kie­row­ni­ków pań­stwa, na ha­słach re­fe­ren­dum wi­szą­cych na ścia­nach. Jesz­cze raz do­kład­nie, jak­by po raz pierw­szy przy­był do Za­rzą­du, przyj­rzał się biur­ku, sto­li­ko­wi ze sto­ją­cą na nim ma­szy­ną do pi­sa­nia i oszklo­nej sza­fie peł­nej sko­ro­szy­tów i se­gre­ga­to­rów. Sprzę­ty te sta­no­wi­ły całe ume­blo­wa­nie kan­ce­la­rii. Obok znaj­do­wał się po­ko­ik, w któ­rym sy­piał. Stał tu mały sto­lik, krze­sło, drew­nia­ne łóż­ko i je­dy­na „ozdo­ba” miesz­ka­nia – ni­ski, obi­ty plu­szem fo­tel. Na ścia­nach wi­sia­ło kil­ka barw­nych pla­ka­tów i wy­so­ko, pod sa­mym su­fi­tem, olej­ny por­tret Sta­li­na. Na pod­ło­dze opar­ty o ścia­nę stał por­tret Le­ni­na. Ten sam roz­miar płó­cien i ko­lor farb mó­wi­ły, że ma­lo­wa­ła je jed­na, nie­zbyt wpraw­na ręka.

Ku­nic­ki prze­szedł kil­ka razy kan­ce­la­rię wzdłuż i wszerz, za­nik­nął drzwi od są­sied­nie­go po­ko­ju, po­tem za­trzy­mał się przy biur­ku i w za­my­śle­niu ga­sił w po­piel­nicz­ce pa­pie­ro­sa. Przy­glą­dał się uno­szą­cym się do góry smu­gom dymu, zno­wu za­pa­lił i się­gnął po za­pi­sa­ne kart­ki, któ­re za­czął uważ­nie prze­glą­dać.

Spra­woz­da­nie mó­wi­ło o cięż­kiej sy­tu­acji w po­wie­cie. Więk­szość kół ZWM zo­sta­ła roz­bi­ta. Te, któ­re ist­nia­ły, pra­co­wa­ły sła­bo. Pra­wie cały po­wiat opa­no­wa­ły ban­dy „Ja­strzę­bia”, „Mak­sy­ma”, „Usko­ka”, „Mło­ta” i inne. Woj­sko i KBW w ostat­nim ty­go­dniu sto­czy­ło z nimi kil­ka bi­tew.

Ban­dy­ci ob­ra­bo­wa­li wie­le skle­pów spół­dziel­czych i czte­ry urzę­dy gmin­ne; za­trzy­ma­li kil­ka­na­ście sa­mo­cho­dów, w któ­rych za­mor­do­wa­li wie­lu dzia­ła­czy par­tyj­nych, ze­twu­emo­wych oraz funk­cjo­na­riu­szy UB i MO; roz­bro­ili trzy po­ste­run­ki mi­li­cji. Ostat­niej nocy nie­bo za­bar­wi­ły zno­wu łuny po­ża­rów. W ten spo­sób pod­zie­mie mści­ło się na miesz­kań­cach Mo­stów i So­snów­ki za to, że od­da­li pań­stwu po­da­tek i zor­ga­ni­zo­wa­li Zwią­zek Sa­mo­po­mo­cy Chłop­skiej. Wszel­kie prze­ja­wy po­mo­cy dla no­wych władz ban­dy tłu­mi­ły krwa­wo, nie co­fa­jąc się przed żad­ną zbrod­nią. Lu­dzie, ster­ro­ry­zo­wa­ni, bali się po­ma­gać woj­sku i or­ga­nom Bez­pie­czeń­stwa. W Par­cze­wie nie­daw­no aresz­to­wa­no sio­strę „Ja­strzę­bia”. Zna­le­zio­no pa­rzy niej li­stę agen­tów bra­ta. Wśród nich wid­nia­ły na­zwi­ska ubow­ców i mi­li­cjan­tów oraz pra­cow­ni­ków urzę­dów i spół­dziel­ni. Aresz­to­wa­no ich, lecz wie­lu in­nych do­tych­czas nie wy­kry­to.

Na każ­dym kro­ku gro­zi­ła tu śmierć. Ku­nic­ki się jej nie bał, ale kie­dy my­ślał o trud­no­ściach, ja­kie spo­ty­kał w te­re­nie, oba­wiał się, że nie wy­star­czy mu sił i wie­dzy, że nie po­do­ła po­wie­rzo­nym za­da­niom,

Do po­wia­tu przy­był z Gdy­ni, gdzie or­ga­ni­za­cją mia­ła do­bre wa­run­ki roz­wo­ju i ro­bot­ni­cza mło­dzież sama, bez prze­ko­ny­wa­nia, gar­nę­ła się do pra­cy. Tu, w po­wie­cie wy­bit­nie rol­ni­czym, mało było mło­dzie­ży ro­bot­ni­czej. Chło­pi na­to­miast czę­sto albo się bali gra­su­ją­cych band, albo sym­pa­ty­zo­wa­li z nimi otu­ma­nie­ni re­ak­cyj­ną pro­pa­gan­dą. Zdzi­sław już dwu­krot­nie wy­jeż­dżał w te­ren i pró­bo­wał we wsiach or­ga­ni­zo­wać ze­bra­nia. Po­przed­ni prze­wod­ni­czą­cy roz­bił Zwią­zek słu­żąc wier­nie pod­zie­miu. Zdzi­sław bał się, że wsku­tek jego nie­udol­no­ści or­ga­ni­za­cja za­miast roz­wi­jać się upad­nie do resz­ty.

Przy­po­mniał so­bie roz­mo­wę prze­pro­wa­dzo­ną z se­kre­ta­rzem Ko­mi­te­tu w dniu przy­by­cia do Wło­da­wy. Mło­dy męż­czy­zna o ciem­nych wło­sach przy­pa­try­wał mu się dłu­go i uważ­nie. Wresz­cie pod­niósł się żywo z krze­sła i okrą­żył biur­ko. Pod­szedł do Zdzi­sła­wa i moc­no ści­skał mu dłoń. W czar­nych oczach błysz­cza­ło za­do­wo­le­nie.

– Bar­dzo się cie­szę, to­wa­rzy­szu Ku­nic­ki – po­wie­dział. – Bar­dzo się cie­szę. Wie­rzę, że zdo­ła­cie po­sta­wić or­ga­ni­za­cję na nogi. A trze­ba, ko­niecz­nie trze­ba,

Zdzi­sław po­ru­szył się nie­spo­koj­nie. Za­ufa­ła mu par­tia. Czy może więc spo­koj­nie odejść? To­wa­rzysz Tkacz mó­wił o wiel­kich prze­mia­nach. Czy ma stać na ubo­czu i przy­glą­dać im się? Czy po to cier­piał nę­dzę przed woj­ną, a po­tem w par­ty­zant­ce i w woj­sku na­ra­żał ży­cie, aby dzi­siaj cof­nąć się w po­ło­wie dro­gi? Jego udzia­łem do­tych­czas była wal­ka. Czy może zre­zy­gno­wać z niej te­raz, przy ze­tknię­ciu z pierw­szy­mi trud­no­ścia­mi? Sły­szał kie­dyś, że trud­no­ści są po to, aby je po­ko­ny­wać i iść na­przód. Do­tych­czas sta­rał się po­stę­po­wać we­dług tej za­sa­dy. A te­raz?

A je­śli zo­sta­nie, czy po­do­ła wszyst­kie­mu?

Pod­zie­mie jest sil­ne, uprze­dze­nia mło­dzie­ży duże. Czy sam po­tra­fi zna­leźć dro­gę do mło­dych serc i umy­słów i po­rwać je wi­zją dnia ju­trzej­sze­go?

Przez okno uj­rzał oświe­tlo­ny bu­dy­nek Ko­mi­te­tu. Za­sta­na­wiał się chwi­lę. Wresz­cie się zde­cy­do­wał: Pój­dę do par­tii i po­roz­ma­wiam z se­kre­ta­rzem.

Na dole usły­szał trzask za­my­ka­nych drzwi i szyb­kie kro­ki na scho­dach. Roz­le­gło się ener­gicz­ne pu­ka­nie.

– Pro­szę! – za­wo­łał Zdzi­sław.

Drzwi otwo­rzy­ły się i w pro­gu sta­nął męż­czy­zna śred­nie­go wzro­stu. Lat miał oko­ło trzy­dzie­stu pię­ciu. Ogni­ki ciem­nych, prze­ni­kli­wych oczu prze­bie­gły szyb­ko po­kój i za­trzy­ma­ły się na Zdzi­sła­wie. Przy­by­ły pod­szedł do prze­wod­ni­czą­ce­go i wy­cią­gnął rękę.

– Ach, se­kre­tarz – ucie­szył się Zdzi­sław i moc­no uści­snął dłoń Tka­cza. – Do­brze, że­ście przy­szli.

– Czy się co sta­ło? – spy­tał we­so­ło Tkacz. – Czy zno­wu człon­ko­wie któ­re­goś koła po­szli do lasu?

– Co to, to nie. Może już wię­cej ta­kich kół jak tam­to w gmi­nie Han­na nie bę­dzie. Chcia­łem mó­wić z wami o czym in­nym.

Umilkł.

– No? – Tkacz pa­trzył na nie­go z za­cie­ka­wie­niem.

– Chcia­łem pro­sić o po­moc. – Zdzi­sław zno­wu urwał.

– Mów­cie, pro­szę – na­le­gał Tkacz.

Usie­dli. Zdzi­sław czę­sto­wał se­kre­ta­rza pa­pie­ro­sa­mi. Chciał zy­skać na cza­sie. Dłu­go mil­czał za­cią­ga­jąc się dy­mem. Tkacz cze­kał cier­pli­wie na jego sło­wa.

Ku­nic­ki daw­no wy­ro­bił w so­bie po­sta­wę: w lu­dziach, któ­rych po­sta­wio­no na od­po­wie­dzial­nych sta­no­wi­skach par­tyj­nych, wi­dział całą par­tię i ufał im bez­gra­nicz­nie. Chciał być szcze­ry, ale wsty­dził się słów, któ­re miał za chwi­lę wy­po­wie­dzieć. Oba­wiał się przede wszyst­kim, że po­są­dzą go o tchó­rzo­stwo i będą uwa­ża­li, że ucie­ka z po­wia­tu przed ban­da­mi.

– Wi­dzi­cie, to­wa­rzy­szu se­kre­ta­rzu – za­czął na­gle z pew­ną zło­ścią na sie­bie. – Do Wło­da­wy przy­je­cha­łem kil­ka dni temu, ale… Wie­cie, boję się, że nie dam rady.

Tkacz ob­ser­wo­wał go w mil­cze­niu. Oczy fi­glar­nie mu błysz­cza­ły.

– Tak, pra­ca jest nie­lek­ka – po­twier­dził.

– O, wła­śnie – pod­chwy­cił Zdzi­sław, któ­ry cze­kał na te sło­wa. – Tu trze­ba dużo siły i do­świad­cze­nia. Ko­ko­ty spar­ta­czyć nie moż­na. Or­ga­ni­za­cja pra­cu­je sła­bo. Po­przed­ni prze­wod­ni­czą­cy – sta­rał się myśl tę spe­cjal­nie pod­kre­ślić – za­wa­lił wszyst­ko. Trze­ba Zwią­zek wy­cią­gnąć z tego ba­ła­ga­nu… Po­radź­cie, to­wa­rzy­szu, co zro­bić – mam zo­stać, czy pro­sić o zwol­nie­nie?

Tkacz mil­czał. Zdzi­sław mó­wił szyb­ko, jed­nym tchem i na­gle się za­ciął. Wi­dać było, że część słów nie chce mu przejść przez usta. Se­kre­tarz cze­kał, aż Ku­nic­ki wy­po­wie wszyst­ko.

– By­łem w te­re­nie – cią­gnął Zdzi­sław nie do­cze­kaw­szy się od­po­wie­dzi. – Roz­ma­wia­łem z mło­dzie­żą, ale nie moż­na jej nic wy­tłu­ma­czyć. Na­szych człon­ków jest nie­wie­lu, pra­cu­ją nie­mal w kon­spi­ra­cji. W po­wie­cie peł­no band, tyle lu­dzi gi­nie. Wie­cie, cięż­ko jest, bar­dzo cięż­ko. Czy po­tra­fi­my coś zro­bić?

– Bo­icie się band? – spy­tał Tkacz. Fi­glar­ny uśmiech w jego oczach roz­ża­rzył się jesz­cze bar­dziej.

– Nie – od­po­wie­dział Zdzi­sław bez wa­ha­nia.

– Brak wam wia­ry we wła­sne siły?

– Tak – pa­dła szyb­ka od­po­wiedź. – Jak się czło­wiek na­słu­cha tego wszyst­kie­go, brak mu sił. Ban­dy ro­sną, po­mi­mo że woj­sko dep­ce im cią­gle po pię­tach, i gra­su­ją co­raz bez­czel­niej. Cza­sa­mi do gło­wy przy­cho­dzi py­ta­nie: kie­dy na­resz­cie roz­bi­je­my je i wy­tę­pi­my?

Przed sło­wem „kie­dy” za­wa­hał się, jak­by chciał za­stą­pić je in­nym.

– Słusz­nie za­uwa­ży­li­ście, że ban­dy ro­sną. Ale mnie się wy­da­je, że to ostat­ni etap ich roz­wo­ju. Nie­daw­no skoń­czy­ło się re­fe­ren­dum. Wkrót­ce roz­pocz­ną się wy­bo­ry. Pod­zie­mie mo­bi­li­zu­je ostat­nie siły.

Se­kre­tarz za­cią­gnął się gwał­tow­nie dy­mem.

– To­wa­rzy­szu se­kre­ta­rzu, ale ja je­stem tu sam. A sam czło­wiek nig­dy nic nie zro­bi.

– Mó­wi­li­ście, że w te­re­nie jest mło­dzież?

– Owszem…

– Jak wam się wy­da­je, czy ta mło­dzież pra­gnie żyć, pra­co­wać, być szczę­śli­wa? – zno­wu oczy za­mi­go­ta­ły mu we­so­ło.

– Po­każ­cie ta­kie­go, kto n:e chce być szczę­śli­wy? – od­po­wie­dział Zdzi­sław py­ta­niem.

– A gdzie moż­na to szczę­ście zna­leźć, u nich czy u nas? – Pew­no, że u nas.

– To cóż, trze­ba brać się do ro­bo­ty, to­wa­rzy­szu Ku­nic­ki – po­wie­dział Tkacz. Oczy jego sta­ły się po­waż­ne. – Trze­ba pójść na wieś i po­ka­zać mło­dzie­ży dro­gę do nas.

Po­de­rwał się na­gle z krze­sła.

– Da­cie radę, to­wa­rzy­szu prze­wod­ni­czą­cy. Sami nie je­ste­ście. W po­wie­cie jest mło­dzież, w mie­ście kil­ku ak­ty­wi­stów. No i jest par­tia. Mó­wi­łem wam, że pra­co­wać bę­dzie cięż­ko, a nie­bez­pie­czeń­stwa na każ­dym kro­ku będą was od­stra­szać. Ale my je­ste­śmy na to, aby pro­wa­dzić trud­ną ro­bo­tę. Ła­twą zro­bią inni. Nie by­li­ście nig­dy prze­wod­ni­czą­cym, nie uczo­no was. kie­ro­wać mło­dzie­żą, to praw­da. Ła­twiej w woj­sku być lek­to­rem, sami to przy­zna­cie. Tam obo­wią­zy­wał roz­kaz. A tu­taj trze­ba tak wy­cho­wać lu­dzi, aby zro­zu­mie­nie obo­wiąz­ków człon­ka sta­ło się nie­odwo­łal­nym roz­ka­zem. Tak, nie­lek­ka cze­ka was pra­ca, a jak­że. Nie­raz wszyst­ko chcia­ło­by się w dia­bły rzu­cić. Przyjdź­cie wte­dy do Ko­mi­te­tu, jest nie­da­le­ko. Po­mo­gę wam za­wsze.

Zdzi­sław mil­czał. Se­kre­tarz pa­trzył mu w twarz, w jego oczach zno­wu za­pa­li­ły się we­so­łe ogni­ki. Na­gle za­śmiał się gło­śno i ser­decz­nie, aż zwil­got­nia­ły mu oczy. Zdzi­sław skrzy­wił się, a po­tem sam par­sk­nął śmie­chem. Śmia­li się tak gło­śno, aż ktoś na uli­cy przy­sta­nął i po­pa­trzył w oświe­tlo­ne okna.

Uści­snę­li so­bie ręce.

– Są chwi­le, że czło­wie­ka rze­czy­wi­ście bie­rze cho­le­ra – po­wie­dział z uśmie­chem to­wa­rzysz Tkacz. – Ale nam nie wol­no się temu pod­da­wać. – Do­pa­la­ją­ce­go się pa­pie­ro­sa zga­sił w po­piel­nicz­ce.

Usie­dli za biur­kiem obok sie­bie. Zdzi­sław wy­jął z szu­fla­dy pla­ny i wy­ka­zy, lecz se­kre­tarz od­su­nął je ręką. Prze­wod­ni­czą­cy po­pa­trzył py­ta­ją­co. Upły­nę­ło kil­ka chwil. Wresz­cie Tkacz ode­zwał się zwra­ca­jąc w stro­nę Ku­nic­kie­go:

– Opo­wiem wam o tym, jak w 1936 roku or­ga­ni­zo­wa­łem w Ho­łow­nie ko­mór­kę Ko­mu­ni­stycz­ne­go Związ­ku Mło­dzie­ży.ROZ­DZIAŁ II

Do Hań­ska zbli­ża­ło się kil­ka sa­mo­cho­dów za­pcha­nych ludź­mi prze­pi­so­wo umun­du­ro­wa­ny­mi. Da­le­ko na­przód wy­sko­czył stu­de­ba­ker, na któ­re­go drzwicz­kach ja­śniał bia­łą far­bą glob ziem­ski i pod spodem na­pis: Spo­łem. Na plat­for­mie, na bocz­nych ła­wecz­kach, sie­dzia­ło kil­ku­na­stu żoł­nie­rzy z au­to­ma­ta­mi go­to­wy­mi do strza­łu. Znad szo­fer­ki żar­łocz­nie w dal spo­glą­da­ła ciem­na lufa „de­sze­ka”, na któ­re­go rącz­kach oparł się pod­ofi­cer, mru­żąc oczy nad ce­low­ni­kiem.

W środ­ku ko­lum­ny wil­lys wy­rzu­cał spod kół syp­ki pia­sek za­sła­nia­jąc ku­rzem resz­tę sa­mo­cho­dów. „Ja­strząb”, męż­czy­zna mło­dy i pięk­ny tą uro­dą, któ­ra przy­ku­wa oczy ko­biet, trzy­mał przed sobą mapę po­wia­tu i wska­zy­wał pal­cem czar­ny krą­żek z na­pi­sem: Wło­da­wa. Szef szta­bu od­dzia­łu ki­wał ze zro­zu­mie­niem gło­wą.

– Po roz­bi­ciu Hań­ska po­je­dzie­my do Wło­da­wy – Ja­strząb krzy­wił usta jak dum­ny, roz­ka­pry­szo­ny dzie­ciak. – Wcze­śniej spraw­dzić, czy kom­pa­nie pie­sze są już na miej­scu. Na mia­sto ude­rzy­my o zmro­ku. Za­le­ży mi na roz­bi­ciu Mi­li­cji, Bez­pie­czeń­stwa i Ko­mi­te­tu PPR. W ban­kach i na po­czcie weź­mie­my tro­chę pie­nię­dzy.

– A je­śli na­po­tka­my na sil­ny opór?

– Mowy nie ma! – za­prze­czył żywo Ja­strząb. – Bez­pie­czeń­stwo i mi­li­cję we­zwa­no w te­ren rze­ko­my­mi te­le­gra­ma­mi z Lu­bli­na. W 51 puł­ku pie­cho­ty słu­żą sami re­kru­ci. Nim sta­ną na alarm, bę­dzie po wszyst­kim. Zresz­tą – nie­bie­skie oczy za­świe­ci­ły pew­no­ścią sie­bie – mam ty­siąc lu­dzi, a to ma­leń­ka ar­mia.

– Noo tak! – prze­cią­gnął szef szta­bu. – Ale z Ko­mi­te­tem bę­dzie­my mie­li kło­pot. Za­wsze czu­wa­ją i mają kil­ka ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych i broń au­to­ma­tycz­ną.

Ja­strząb mach­nął lek­ce­wa­żą­co ręką. Za­pa­lił pa­pie­ro­sa i trzy­ma­jąc go w wy­pie­lę­gno­wa­nych pal­cach rzu­cił od nie­chce­nia:

– Był mel­du­nek z Wło­da­wy. „Ry­cerz” do­no­si, że przy­był nawy prze­wod­ni­czą­cy ZWM, na­zy­wa się Ku­nic­ki. Mu­si­my z nim dzi­siaj skoń­czyć.

Szef szta­bu za­śmiał się, jak­by za­po­mniał o swo­ich po­przed­nich oba­wach.

– Ry­cerz wspa­nia­le się urzą­dził. Być człon­kiem eg­ze­ku­ty­wy Ko­mi­te­tu PPR! Szysz­ka, ufa­ją mu.

– Tym go­rzej dla nich: Mamy wszyst­kie wia­do­mo­ści i prę­dzej ich wy­koń­czy­my.

Znad Hań­ska nad­le­ciał woj­sko­wy sa­mo­lot pa­tro­lo­wy. Za­krą­żył nad ko­lum­ną i skrę­cił w stro­nę Lu­bli­na. Pi­lo­ci nie mo­gli się do­my­ślić, że pod nimi po­ru­sza się swo­bod­nie jego od­dział, a oni pla­nu­ją na­pad na Wło­da­wę.

Ha­nia Biń­ska, pra­cow­nicz­ka urzę­du pocz­to­we­go w Hań­sku… sie­dzia­ła za sto­łem i stem­plo­wa­ła li­sty. Urząd pocz­to­wy mie­ścił się w ma­łym po­ko­iku z za­kra­to­wa­nym oknem wy­cho­dzą­cym na dro­gę. Po­kój prze­dzie­la­ła ba­rier­ka bie­gną­ca przez śro­dek.

Ha­nia mia­ła osiem­na­ście lat i ład­ne, śmie­ją­ce się oczy. Ja­nek Tom­czyk, prze­wod­ni­czą­cy Koła w Hań­sku, mó­wił, że Ha­nia ma wło­sy jak psze­ni­ca, a oczy jak kwiat­ki lnu. Biń­ska mia­ła na so­bie bia­łą bluz­kę, pod­kre­śla­ją­cą wy­dat­nie jej uro­dę, i sza­rą spód­nicz­kę. Z roz­ma­chem i prze­ję­ciem ude­rza­ła cięż­kim stem­plem w li­sty. Gdy skoń­czy­ła pra­cę, za­pa­trzy­ła się w okno. My­śla­ła o ze­bra­niu Koła w Ujaz­do­wie, któ­re­go była prze­wod­ni­czą­cą. Chcia­ła omó­wić z człon­ka­mi spra­wę przy­go­to­wy­wa­nych przez ze­twu­emow­ców do­ży­nek.

Roz­my­śla­nia prze­rwa­ły kro­ki w przed­sion­ku. Ser­ce za­bi­ło jej ży­wiej. Czyż­by Ja­nek? Tak póź­no przy­cho­dził tyl­ko on. Drzwi otwo­rzy­ły się i do po­ko­ju wszedł Fe­lek Za­bie­gaj. Wes­tchnę­ła nie­znacz­nie, lecz była rada ko­le­dze z Du­becz­na. Fe­lek czę­sto do niej za­glą­dał, cho­ciaż wie­dział, że jest za­ko­cha­na w Tom­czy­ku. Jak za­wsze, wy­mru­czał nie­wy­raź­nie po­zdro­wie­nie, po­czer­wie­niał i po­czął uspra­wie­dli­wiać swo­je od­wie­dzi­ny. Lu­bi­ła tego mil­czą­ce­go chłop­ca, któ­ry umiał go­dzi­na­mi słu­chać jej we­so­łe­go opo­wia­da­nia i ze wszyst­kim się z nią zga­dzał. Ha­nia opo­wie­dzia­ła mu o ze­bra­niu Koła, o no­wym ża­kie­cie, któ­ry dzi­siaj wło­ży­ła po raz pierw­szy, i wy­skar­ży­ła się na upał. Za­bie­gaj uśmie­chał się i ki­wał po­ta­ku­ją­co gło­wą. Kie­dy skoń­czy­ła, po­że­gnał się i wy­szedł. Za­wsze miał taki wy­raz twa­rzy, jak­by przy­szedł z czymś bar­dzo waż­nym, i nig­dy nic nie mó­wił.

Po odej­ściu ko­le­gi Ha­nia koń­czy­ła stem­plo­wać li­sty. Zno­wu usły­sza­ła kro­ki w przed­sion­ku i z na­dzie­ją spoj­rza­ła na drzwi. Do po­ko­ju wszedł nie­zna­jo­my męż­czy­zna. Pra­wą rękę trzy­mał w kie­sze­ni spodni.

– Dzień do­bry! – po­pra­wił je­dy­nie czap­kę na gło­wie. – Pro­szę po­łą­czyć mnie z Wło­da­wą.

Ha­nia cie­ka­wie przy­glą­da­ła się czło­wie­ko­wi, któ­re­go nig­dy do­tych­czas nie wi­dzia­ła. Ude­rzy­ło ją zde­ner­wo­wa­nie przy­by­sza pa­trzą­ce­go bez prze­rwy w okno.

– Kogo mam pro­sić? – spy­ta­ła przy­su­wa­jąc bli­żej apa­rat.

Męż­czy­zna wy­mie­nił nu­mer te­le­fo­nu.

Ha­nia prze­krę­ci­ła kil­ka­krot­nie korb­kę apa­ra­tu, lecz nie zdą­ży­ła pod­nieść słu­chaw­ki. Przed pocz­tą roz­le­gły się gło­śne roz­mo­wy, kro­ki i szczęk ła­do­wa­nych au­to­ma­tów. Spoj­rza­ła w okno. Kil­ku lu­dzi w mun­du­rach ob­sta­wia­ło bu­dy­nek. W przed­sion­ku dud­ni­ły pod­ku­te buty. Męż­czy­zna po­pa­trzył z roz­pa­czą na je­dy­ne drzwi po­ko­ju, pod któ­ry­mi sta­li żoł­nie­rze. Wy­szarp­nął z kie­sze­ni pi­sto­let i po­dał Hani. Ta prze­stra­szy­ła się i cof­nę­ła.

– Pro­szę scho­wać, pręd­ko! – usły­sza­ła su­ro­wy głos. Chwy­ci­ła pi­sto­let i ro­zej­rza­ła się… bez­rad­nie. Drzwi już się od­my­ka­ły, wrzu­ci­ła go więc do ko­sza ze śmie­cia­mi i na­kry­ła ga­ze­tą. Spoj­rza­ła na nie­zna­jo­me­go i za­uwa­ży­ła, że ode­tchnął z ulgą.

– Ręce do góry! – W drzwiach tło­czy­ło się kil­ku męż­czyzn w mun­du­rach i pod­ofi­cer, któ­ry rzu­cił krót­ko:

– Zre­wi­do­wać!

Dwóch żoł­nie­rzy pod­sko­czy­ło do Hani. W ką­cie re­wi­do­wa­no nie­zna­jo­me­go. Pod­ofi­cer z au­to­ma­tem prze­wie­szo­nym przez pierś cho­dził cięż­kim kro­kiem eko­no­ma i za­glą­dał do szu­flad i sza­fek.

– Bro­ni nie ma? – py­tał.

– Nie – usły­szał od­po­wiedź z dwóch krań­ców po­ko­ju.

– Dać im spo­kój! Znisz­czyć apa­rat! Pa­nien­ka mo­żesz so­bie ręce opu­ścić – burk­nął do Hani z uśmie­chem, któ­ry od­py­chał.

Ha­nia cof­nę­ła się pod ścia­nę. Moc­no za­ci­snę­ła pię­ści, aby nie drżeć.

– Pani tu pra­cu­je? – py­tał ka­pral „Ćwik” kpią­cym gło­sem,

– Tak – od­po­wie­dzia­ła przez za­ci­śnię­te zęby.

– In­te­re­sant?

Pod­ofi­cer zbli­żył się do męż­czy­zny, któ­ry po­chy­lił się na­przód, jak­by chciał ude­rzyć ban­dy­tę.

Tym­cza­sem lu­dzie ka­pra­la Ćwi­ka nisz­czy­li prze­wo­dy te­le­fo­nicz­ne. Je­den z nich szpe­rał po szu­fla­dach. Ha­nia z prze­ra­że­niem cze­ka­ła, że znaj­dzie jej ze­twu­emow­ską le­gi­ty­ma­cję, lecz ban­dy­ta szu­kał tyl­ko pie­nię­dzy. Zgar­nął do kie­sze­ni kil­ka ty­się­cy zło­tych, a li­sty i ga­ze­ty wy­rzu­cił na pod­ło­gę. Krze­sła le­ża­ły wy­wró­co­ne, a po ża­kie­cie Hani dep­ta­li ban­dy­ci.

– Skąd pan? – zwró­cił się ka­pral Ćwik do nie­zna­jo­me­go.

– Z są­sied­niej gmi­ny, z Uhru­ska.

– Aha, z Uhru­ska! – Ćwik za­śmiał się bez­myśl­nie. – Po­pro­szę do­ku­men­ty.

Męż­czy­zna po­dał ofi­ce­ro­wi za­świad­cze­nie. Ten spraw­dził je i zwró­cił wła­ści­cie­lo­wi. Po czym ro­zej­rzał się po po­ko­ju. Nie­zna­jo­my czę­sto pa­trzył na uchy­lo­ne drzwi, przez któ­re wi­dział w przed­sion­ku uzbro­jo­ne­go ban­dy­tę.

– No, wszyst­ko? – zwró­cił się pod­ofi­cer do swo­ich pod­wład­nych.

– Wszyst­ko!

W tej chwi­li uj­rzał na ścia­nie orła. Twarz mu się wy­krzy­wi­ła.

– Zdjąć! – wrza­snął.

Je­den z ban­dy­tów wsko­czył na stół i zdarł orła ze ścia­ny. Ćwik dep­tał go.

– Ja wam po­wie­szę ko­mu­ni­stycz­ne­go orła! – z krzy­kiem rzu­cił się do Hani. – Ja wam po­wie­szę!… – za­chły­snął się wła­sną wście­kło­ścią i tyl­ko mru­czał or­dy­nar­ne prze­kleń­stwa. Ha­nia dy­go­cąc cof­nę­ła się i wtu­li­ła gło­wą w ra­mio­na.

Wzdłuż krę­go­słu­pa prze­cho­dzi­ły zim­ne dresz­cze. W krzy­żach uczu­ła cie­pło, któ­re obez­wład­ni­ło nogi. Bała się jak nig­dy do­tąd.

Mi­nę­ło kil­ka mi­nut, nim ka­pral się uspo­ko­ił. Wte­dy po­wie­dział do ban­dy­tów:

– No, chłop­cy, idzie­my!

Wy­cho­dzi­li je­den za dru­gim. W po­ko­ju po­zo­stał tyl­ko pod­ofi­cer. Ro­zej­rzał się, wy­wró­cił ostat­nie sto­ją­ce krze­sło i pod­niósł z pod­ło­gi ża­kiet Hani. Uj­rzał na nim zna­czek ZWM. Zno­wu twarz mu się wy­krzy­wi­ła.

– Ach, ty ko­mu­nist­ko! – wy­ce­dzić przez zęby. – ZWM! zwią­zek wol­nej mi­ło­ści! – za­śmiał się zja­dli­wie, za­do­wo­lo­ny z dow­ci­pu. – Cze­kaj, ja ci dam – ude­rzył dziew­czy­nę w twarz, aż się za­to­czy­ła i upa­dła z ję­kiem na­stał. Nie­zna­jo­my drgnął i sil­nie za­ci­snął pię­ści, lecz po­zo­stał w miej­scu. Ćwik pod­sko­czył do Hani. Jesz­cze raz ude­rzył ją cięż­ką dło­nią. Dziew­czy­nie z dzią­seł po­pły­nę­ła krew. Za­sła­nia­ła się bez­sil­nie rę­ka­mi.

– Ech, ty!… Masz się na­tych­miast wy­pi­sać z ZWM… In­nym to po­wiedz. In­a­czej wy­strze­la­my was jak psów. Ko­mu­ni­ści!…

Ćwik miał brzyd­ką żonę, któ­rą zo­sta­wił w Ra­dzyń­skiem. Daw­niej pa­trzał z bez­sil­ną za­wi­ścią na żony są­sia­dów, te­raz gdy po­szedł do lasu, nie omi­jał żad­nej oka­zji znę­ca­nia się, szcze­gól­nie nad ład­ny­mi ko­bie­ta­mi.

Na­sy­ciw­szy się bi­ciem, resz­tę wście­kło­ści wy­ła­do­wał na sto­ją­cym na sto­le apa­ra­cie te­le­fo­nicz­nym, któ­ry ude­rzo­ny kol­bą z trza­skiem po­to­czył się na pod­ło­gę. Nie za­bez­pie­czo­ny au­to­mat wy­strze­lił se­rię w su­fit. Do po­ko­ju wpa­dli wszy­scy ban­dy­ci, na­wet ci, któ­rzy przed­tem sta­li na war­cie.

Ha­nia za­sło­ni­ła twarz rę­ka­mi. Pła­ka­ła bez­gło­śnie. Była pew­na, że za chwi­lę ją za­bi­ją.

– Co się sta­ło? – roz­le­gły się py­ta­nia.

– Nic. Au­to­mat mi wy­strze­lił – rzu­cił gniew­nie Ćwik.

– Kogo ja wi­dzę?! – wy­krzyk­nął je­den z ban­dy­tów. Jed­no­cze­śnie przy drzwiach po­wsta­ło za­mie­sza­nie. To nie­zna­jo­my rzu­cił się do uciecz­ki, lecz ze wszyst­kich stron uj­rzał skie­ro­wa­ne na sie­bie au­to­ma­ty i za­trzy­mał się.

– Wi­dzi­cie – mó­wił ban­dy­ta. – Ład­ne spo­tka­nie! To kum­pel z woj­ska, ko­mu­ni­sta i „bez­piecz­niak”. Re­wi­do­wa­li­ście go?

– A jak­że!

– Zna­leź­li­ście coś przy nim?

– Nic.

– E, psia­krew! Nie umie­cie szu­kać.

Ob­szu­kał szcze­gó­ło­wo nie­zna­jo­me­go i zna­lazł przy nim le­gi­ty­ma­cję UBP.

– A wi­dzi­cie! – trium­fo­wał.

– Brać go! – za­wo­łał ostro ka­pral Ćwik.

Ubo­wiec rzu­cił się na ban­dy­tów. Pró­bo­wał ode­brać jed­ne­mu au­to­mat. Chwy­ci­li go za ręce i po­cią­gnę­li do ogro­du. Po chwi­li za do­mem roz­legł się strzał.

Ha­nia do­pie­ro po ja­kimś cza­sie, zdzi­wio­na ci­szą, ode­rwa­ła dło­nie od twa­rzy i ro­zej­rza­ła się po po­ko­ju. Uświa­do­mi­ła so­bie, że ban­dy­ci ode­szli i z sza­leń­czą ra­do­ścią sko­czy­ła do drzwi, aby za­mknąć je na klucz. Po­tem pod­bie­gła do okna i z drże­niem przy­lgnę­ła do krat. W gło­wie ko­ła­ta­ła jed­na myśl: wró­cą i za­bi­ją! Uj­rza­ła, jak ban­dy­ci opo­wia­da­jąc coś z oży­wie­niem, wol­no szli w stro­nę wsi.

Ze zgro­zą po­my­śla­ła o tym, że za chwi­lę do­trą do wsi, za­bi­ją se­kre­ta­rza ko­mór­ki par­tyj­nej i Tom­czy­ka. Pod­bie­gła do ko­sza, wy­ję­ła pi­sto­let, za­ła­do­wa­ła go i za­bez­pie­czy­ła. Wpa­dła do Bie­lec­kie­go miesz­ka­ją­ce­go przez drzwi. Zza sza­fy i łó­żek wy­glą­da­ły wy­stra­szo­ne twa­rze. Go­spo­darz ostroż­nie wy­chy­lił gło­wę i spy­tał:

– Już po­szli?

Ha­nia po­pro­si­ła Bie­lec­ką o ża­kiet, a mę­żo­wi jej po­le­ci­ła, aby po­szedł za dom i ra­to­wał, je­śli to jest moż­li­we, funk­cjo­na­riu­sza Bez­pie­czeń­stwa. Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź Bie­lec­kie­go wsu­nę­ła do kie­sze­ni ża­kie­tu pi­sto­let i wy­bie­gła. Go­spo­darz grzmiał prze­kleń­stwa­mi na pod­zie­mie.

Prze­my­ka­ła do wsi ścież­ką przez pola. Ban­dy­ci wra­ca­ją­cy z pocz­ty do­szli już do za­krę­tu dro­gi i pierw­szych chat. Ha­nia chcia­ła przed nimi do­biec do środ­ka wsi, gdzie miesz­ka­li Wy­dor­czuk i Tom­czyk.

Z da­le­ka uj­rza­ła sa­mo­cho­dy sto­ją­ce przed za­rzą­dem gmin­nym. Krę­ci­li się przy nich lu­dzie w mun­du­rach. Od stro­ny szo­sy chełm­skiej nad­jeż­dżał lek­ki sa­mo­chód pa­tro­lo­wy. Na za­krę­cie dro­gi po­ły­ski­wa­ły ka­ra­bi­ny ma­szy­no­we. W polu uj­rza­ła kil­ku lu­dzi – wi­docz­nie ubez­pie­cza­li wieś od dru­giej stro­ny. Ban­dy­ci, któ­rzy wra­ca­li z pocz­ty, zo­sta­li przez pla­ców­kę prze­pusz­cze­ni.

Ha­nia zwol­ni­ła kro­ku. Jan­ko­wi i Wo­dor­czu­ko­wi już nie po­mo­że, bo wieś zo­sta­ła opa­no­wa­na przez ban­dę. Zro­bi­ła jesz­cze kil­ka­na­ście kro­ków i usia­dła w bruź­dzie. Na­puch­nię­ty po­li­czek piekł ogniem. Ze wsi sły­chać było strza­ły ka­ra­bi­no­we i krzy­ki: stój! Ha­nia bez­sil­nie wy­cią­gnę­ła nogi przed sie­bie i opu­ści­ła gło­wę. Więc Ja­nek zgi­nął…

Kie­dy usły­sza­ła war­kot mo­to­rów samo dio­do­wych, pra­cu­ją­cych z wy­sił­kiem na piasz­czy­stej dro­dze, nie od razu zro­zu­mia­ła, że ban­dy­ci od­je­cha­li. Wresz­cie wsta­ła i po­szła wol­no w kie­run­ku wsi. Do­cho­dzi­ła do pierw­szych sto­dół, gdy zza jed­nej wy­biegł Ja­nek Tom­czyk i pę­dził na­prze­ciw niej.

Ja­nek ko­cha­ny… Przy­sta­nę­ła, nie­zdol­na z ra­do­ści zro­bić ani kro­ku.

– Bie­gnij z po­wro­tem! – wo­łał Ja­nek. – Mu­si­my się po­łą­czyć z Wło­da­wą.

Ja­sne wło­sy roz­wie­wa­ły się przy każ­dym kro­ku. Usta za­ci­snął moc­no, a oczy świe­ci­ły go­rącz­ko­wym bla­skiem. Zrów­nał się z Ha­nią i spo­strzegł jej czer­wo­ny i na­puch­nię­ty po­li­czek.

– Byli na po­czcie?

Ski­nę­ła gło­wą. Smut­no jej było, że nie uj­rza­ła w jego twa­rzy ra­do­ści, że nie cie­szył się, iż spo­tkał ją żywą i zdro­wą.

– A apa­ra­ty? – py­tał po­śpiesz­nie.

– Je­den oca­lał, ale prze­wo­dy są prze­rwa­ne.

– To nic. Na­pra­wi­my! Mu­si­my się po­łą­czyć z Wło­da­wą!

– Co we wsi?

Ja­nek ścią­gnął gwał­tow­nie brwi i za­ci­snął pię­ści.

– Wzię­li Szpa­ka. Wie­dzie­li, że na­le­ży do par­tii. Zgi­nie chło­pak… – głos mu się za­ła­mał. – Wy­dor­czuk, cho­ciaż strze­la­li za nim, uciekł. Zbi­li mu żonę i dzie­ci, a miesz­ka­nie zde­mo­lo­wa­li. Ja wy­pa­dłem z domu w ostat­niej chwi­li i skry­łem się w po­krzy­wach. – Te­raz do­pie­ro uj­rza­ła na jego twa­rzy i od­sło­nię­tych rę­kach duże bą­ble. Nie za­uwa­żył ich pew­no i nie od­czu­wał bólu. – Wi­dzia­łem Ja­strzę­bia. Stał o kil­ka kro­ków ode mnie ze swo­im szta­bem i oma­wiał na­pad na Wło­da­wę. Mu­si­my ostrzec Bez­pie­czeń­stwo… Po­bie­gli przez pola.

– Byli u cie­bie w domu?

– Tak – od­po­wie­dział Ja­nek zdła­wio­nym gło­sem. – Mamę i ojca ska­to­wa­li. Wszyst­ko w miesz­ka­niu prze­wró­ci­li. Dra­nie!

– Dra­nie! – po­wtó­rzy­ła z nie­na­wi­ścią Ha­nia. – A gmi­na?

– Roz­bi­li i ob­ra­bo­wa­li. Wójt uciekł. Pra­cow­ni­ków zmal­tre­to­wa­li.

Na po­czcie za­sta­li kie­row­ni­ka i Bie­lec­kie­go, któ­rzy zbie­ra­li roz­rzu­co­ne po pod­ło­dze li­sty i ukła­da­li na sto­le. Bie­lec­ki klął ban­dy­tów, a kie­row­nik pocz­ty, mały, ru­chli­wy czło­wie­czek za­śmiał się na wi­dok Hani, wy­su­wa­jąc na­przód dol­ną war­gę.

– Co, par­ty­zan­ci tro­chę stra­chu na­pę­dzi­li pa­nien­ce, praw­da? Bie­lec­ki gniew swój ob­ró­cił prze­ciw kie­row­ni­ko­wi:

– Par­ty­zan­ci… Szlag by ich tra­fił, dzia­dów! Ła­ska­we­go chle­ba szu­ka­ją. Cze­kaj­cie, psia wa­sza mać, mo­gi­ły so­bie nie znaj­dzie­cie… Ban­dy­ci, dzia­dy… Par­ty­zan­ci… – nie mógł tego da­ro­wać kie­row­ni­ko­wi.

Ja­nek od­po­wie­dział gwał­tow­nie:

– Cie­kaw je­stem, czy pan nie miał­by stra­cha, gdy­by spo­tkał ich oko w oko?

– Ja? A cze­mu? – mały czło­wie­czek zno­wu się za­śmiał i wzru­szył ra­mio­na­mi.

Ja­nek z tru­dem się opa­no­wu­jąc, zżuł w ustach prze­kleń­stwo i po­wie­dział:

– Mu­si­my na­tych­miast na­pra­wić prze­wo­dy te­le­fo­nicz­ne. Trze­ba ostrzec Wło­da­wę przed na­pa­dem Ja­strzę­bia.

Kie­row­nik od razu spo­waż­niał i po­pa­trzył uważ­nie na Tom­czy­ka.

– Czło­wie­ku! – za­wo­łał. – Dla­cze­go się wtrą­casz do nie swo­ich spraw? Chcesz, żeby cię spo­tka­ło to, co tego za ścia­ną? Zresz­tą – oni są od tego. Wi­dać, że Han­ka też się mie­sza­ła w nie swo­je spra­wy, bo ma zą­puch­nię­tą twarz.

Ja­nek nie umiał dłu­żej pa­no­wać nad sobą. Pur­pu­ro­wy z gnie­wu pod­sko­czył do kie­row­ni­ka.

– Kto bro­ni ban­dy­tów, sam jest ban­dy­tą! – wy­buch­nął, a pal – ce za­ci­snę­ły mu się na pi­sto­le­cie, któ­ry do­stał przed chwi­lą od Hani.

Kie­row­nik zbladł i cof­nął się. Stał się jesz­cze mniej­szy i po­kor­ny. Mó­wił szyb­ko, z przy­mil­nym uśmie­chem:

– Ja nie bro­nię ban­dy­tów. Co zno­wu! A apa­rat? Nie… nie da się na­pra­wić… Tak – opa­no­wał się. – Na pew­no nie da się na­pra­wić. Tu trze­ba spe­cja­li­stów – wy­skan­do­wał moc­no, i ma­ni­fe­sta­cyj­nie, ze złym bły­skiem w oczach opu­ścił po­kój.

Bie­lec­ki po­pa­trzył za nim i po­ki­wał gło­wą:

– Wi­docz­nie mu się te su­kin­sy­ny po­do­ba­ją…

Ha­nia pra­co­wa­ła przy na­pra­wie prze­wo­dów te­le­fo­nicz­nych. Ja­nek rów­nież go­rącz­ko­wo łą­czył ze­rwa­ne dru­ty. Bie­lec­ki przy­niósł mu mło­tek i ob­cę­gi. Słoń­ce za­szło i w po­ko­ju osiadł mrok. Bie­lec­ki za­pa­lił lam­pę. Nad­szedł zmę­czo­ny Wy­dor­czuk i na­tych­miast za­czął im po­ma­gać. Nim po­łą­czy­li prze­wo­dy i za­in­sta­lo­wa­li apa­rat, za­pa­dła noc.

– Dzwoń! – za­wo­łał pod­nie­co­ny Ja­nek, ży­jąc w tej chwi­li tyl­ko roz­mo­wą z Urzę­dem Bez­pie­czeń­stwa. Wszy­scy zwar­tym ko­łem oto­czy­li Ha­nię. Ta po­krę­ci­ła kil­ka­krot­nie korb­ką apa­ra­tu i pod­nio­sła słu­chaw­kę. Nikt nie od­po­wie­dział. Za­dzwo­ni­ła jesz­cze raz. Po­chy­li­li się w na­prę­że­niu nad nią i apa­ra­tem, lecz i tym ra­zem nikt się nie ode­zwał. Ha­nia ner­wo­wo dzwo­ni­ła raz po raz, jed­nak od­po­wie­dzią w słu­chaw­ce było mil­cze­nie.

– Łącz­ność z Wło­da­wą ze­rwa­na – po­wie­dzia­ła stłu­mio­nym gło­sem.

Ja­nek nie wie­rzył. Pró­bo­wał sam dzwo­nić, lecz bez­sku­tecz­nie. Wte­dy usiadł obok Hani i za­pa­trzył się w prze­strzeń. Bie­lec­ki wy­szedł z po­ko­ju, za nim ostroż­nie wy­su­nął się se­kre­tarz i za­mknął drzwi. Zo­sta­li sami.

– Patrz – mó­wił drżą­cym gło­sem Ja­nek. – Zaj­mą Wło­da­wę, wy­bi­ją mi­li­cjan­tów i ubow­ców, za­bi­ją nam prze­wod­ni­czą­ce­go… Jak im po­móc, jak im po­móc?! – za­wo­łał z bó­lem w gło­sie.

Dłu­go żad­ne z nich nie za­kłó­ci­ło mil­cze­nia.

– Ja­nek – zwró­ci­ła się w pew­nej chwi­li do nie­go Ha­nia. – Po­wiedz, czy war­to? Cie­bie szu­ka­ją, je­śli cię zła­pią, zgi­niesz. Mnie ka­za­li się wy­pi­sać i na­mó­wić do tego in­nych. Gro­zi­li śmier­cią… Tyle lu­dzi co­dzien­nie gi­nie. Oni są tacy sil­ni. Damy im radę?

Ja­nek od­wró­cił się gwał­tow­nie.

– Ha­nia! – za­wo­łał. – I ty to mó­wisz? Ty? Nie spo­dzie­wa­łem się lego po to­bie.

Ostat­nie sło­wa po­wie­dział z ta­kim głę­bo­kim ża­lem, że Hani zro­bi­ło się wstyd.

– Wi­dzisz… – pró­bo­wa­ła się bro­nić.

– Nic mi już nie mów – mach­nął ze zło­ścią ręką. – Rób, jak uwa­żasz za sto­sow­ne. Ja po­zo­sta­nę i będę pra­co­wał da­lej.

Za­pa­no­wa­ło dłu­gie, nie­przy­jem­ne mil­cze­nie. Hani zro­bi­ło się bar­dzo przy­kro. Szu­ka­ła po­śpiesz­nie spo­so­bu, żeby za­trzeć wra­że­nie wy­wo­ła­ne swo­ją wy­po­wie­dzią. Przy­po­mnia­ła so­bie o ze­bra­niu i ze­rwaw­szy się z krze­sła za­wo­ła­ła dźwięcz­nym gło­sem, któ­ry tak bar­dzo po­do­bał się Tom­czy­ko­wi:

– Zu­peł­nie wy­le­cia­ło mi z gło­wy ze­bra­nie. Od­pro­wa­dzisz mnie?

Ski­nął gło­wą, nie od razu ock­nąw­szy się z za­du­my.

– Ja­kie masz ze­bra­nie?

– Na­sze­go Koła. Przy­go­to­wu­je­my przed­sta­wie­nie na do­żyn­ki.

– Pój­dę z tobą do wsi – po­pa­trzył na nią, lecz nadal po­zo­stał za­my­ślo­ny.

Zga­si­li świa­tło. Ha­nia za­mknę­ła pocz­tę na kłód­kę i ująw­szy Jan­ka pod rękę przy­tu­li­ła się moc­no do nie­go. Po­szli dro­gą do Ujaz­do­wa.ROZ­DZIAŁ IV

Na nie­dzie­lę Ku­nic­ki zwo­łał ze­bra­nie Koła miej­skie­go. Ro­zu­miał, że je­śli chce co­kol­wiek zro­bić, musi oprzeć się na sze­ro­kim ko­lek­ty­wie, że je­śli Koło bę­dzie do­brze pra­co­wa­ło, Za­rząd po­sią­dzie gru­pę ak­ty­wu. Tyl­ko że Koło nie prze­ja­wia­ło żad­nej dzia­łal­no­ści. Ignaś wy­wie­sił w mie­ście kil­ka ogło­szeń i wy­słał do każ­de­go człon­ka imien­ne za­wia­do­mie­nie, któ­re spo­rzą­dził na pod­sta­wie sta­rych kart ewi­den­cyj­nych wy­grze­ba­nych z ar­chi­wum. Ogło­sze­nia w nocy ze­rwa­no. Ja­nic­ki prze­wi­dział to, wie­czo­rem przy­go­to­wał nowe, a o świ­cie po­wie­sił je na miej­scu ze­rwa­nych. W nie­dzie­lę punk­tu­al­nie przy­szedł tyl­ko Wasz­kie­wicz. Cho­ciaż był w cy­wil­nym ubra­niu, przed­sta­wia­jąc się stuk­nął ob­ca­sa­mi. Pro­wa­dził w Bez­pie­czeń­stwie pią­ty re­fe­rat. Zdzi­sław cie­ka­wie przy­glą­dał się mło­de­mu ofi­ce­ro­wi, któ­re­go po­znał w dniu na­pa­du Ja­strzę­bia. Su­ro­wa, choć mło­dzień­cza twarz o śmie­ją­cych się zie­lo­nych oczach, nie­dba­le ucze­sa­ne blond wło­sy – cała syl­wet­ka bu­dzi­ła sym­pa­tię. Wasz­kie­wicz z ubio­ru po­dob­ny był do każ­de­go pra­cow­ni­ka Bez­pie­czeń­stwa: sza­ra ko­szu­la roz­pię­ta pod szy­ją, weł­nia­na ma­ry­nar­ka bez żad­ne­go znacz­ka w kla­pie, bry­cze­sy i wy­so­kie buty z cho­le­wa­mi. Do tego w ręku wiecz­nie wy­pcha­na, choć nie za­wsze po­trzeb­na, skó­rza­na tor­ba, a z pra­wej stro­ny z tyłu groź­nie za­ry­so­wu­ją­cy się pod ma­ry­nar­ką pi­sto­let. Zdzi­sław wie­dział, że ubiór ten je­sie­nią do­peł­nia pła­ska czap­ka ro­bo­ciar­ska i dłu­gi płaszcz gu­mo­wy, pod któ­rym tak­że za­ry­so­wu­je się pi­sto­let. Wasz­kie­wicz usiadł, tor­bę po­ło­żył przed sobą i wy­cią­gnął ty­toń w prze­wle­czo­nym sznur­kiem wo­recz­ku zro­bio­nym z pę­che­rza. Krę­cił umie­jęt­nie pa­pie­ro­sa bły­ska­jąc we­so­ło ocza­mi. Na uwa­gę Zdzi­sła­wa, że wo­re­czek z pę­che­rza nie pa­su­je do jego wie­ku, uśmiech­nął się:

– Ten wo­re­czek dał mi oj­ciec, jak sze­dłem na front. Kra­dzio­no mi go kil­ka­krot­nie, gu­bi­łem go – osta­tecz­nie zna­lazł się ze mną w le­sie nad Odrą, gdzie le­ża­łem dwa dni ran­ny. Sma­ko­wał mi ty­toń z nie­go jak nig­dy, wy­da­wa­ło się, że do­da­je sił; wy­trzy­ma­łem i jak wi­dzi­cie, wró­ci­łem do Wło­da­wy.

– Po­cho­dzi­cie z Wło­da­wy? W ta­kim ra­zie mo­że­cie pew­no dużo cie­ka­we­go opo­wie­dzieć o Ja­strzę­biu – oży­wił się Zdzi­sław.

Wasz­kie­wicz znał Ta­rasz­kie­wi­czów rze­czy­wi­ście od daw­na. Byli po­stra­chem wszyst­kich od­pu­stów i jar­mar­ków. Nie­jed­ne­go go­spo­da­rza za­dźga­li no­ża­mi i wie­lu ro­bot­ni­ków po­bi­li. Po­li­cja mia­ła ich cią­gle na oku, czę­sto sie­dzie­li w aresz­cie lub wię­zie­niu. Raz ro­bot­ni­cy we Wło­da­wie za­straj­ko­wa­li, nie po­szli też do pra­cy for­na­le oko­licz­nych ma­jąt­ków hra­bie­go Za­moj­skie­go. Wie­czo­rem Ta­rasz­kie­wi­cze po­bi­li kil­ku straj­ku­ją­cych. W parę dni po­tem chło­pi po­wie­si­li sta­re­go w le­sie na lej­cach. Trzy dni wiatr huś­tał go na wy­so­kiej, roz­ga­łę­zio­nej so­śnie. Sta­ry szcze­rzył z góry zęby w uśmie­chu, spo­glą­dał ma­to­wy­mi ocza­mi wy­la­zły­mi na wierzch i stra­szył siną, obrzę­kłą twa­rzą. Po­li­cjant sto­ją­cy na war­cie pod so­sną cie­szył się tak jak i jego ko­le­dzy: spo­koj­niej­sze będą jar­mar­ki. Wście­kał się za to ko­mi­sarz – stra­cił jed­ne­go z pro­wo­dy­rów na­pa­dów na ro­bot­ni­ków.

Brat Le­ona zgi­nął pod­czas oku­pa­cji. Za­bi­li go Niem­cy zła­paw­szy na kra­dzie­ży. Leon kradł, współ­pra­co­wał tro­chę w ce­lach po­li­tycz­nych – jak ma­wiał – z Niem­ca­mi, zo­stał tak­że volks­deut­schem, lecz w koń­cu mach­nął na to ręką i zor­ga­ni­zo­wał od­dział, któ­ry wal­czył o praw­dzi­wą Pol­skę. Po wy­zwo­le­niu Ta­rasz­kie­wicz po­zo­stał w le­sie.

– Mały by­łem – koń­czył Igna­cy. – W domu pa­no­wał głód. Leon, wy­glą­da­jąc przez płot, mó­wił do mnie: „Chcesz żyć? Chodź, na­uczę cię rze­mio­sła. Praw­da, tro­chę nie­bez­piecz­nie, ale nie trze­ba pra­co­wać”.

Zdzi­sław ki­wał w za­my­śle­niu gło­wą.

Przy­szedł Ja­nic­ki. We­tknął w drzwi bia­łą gło­wę, ro­zej­rzał się po kan­ce­la­rii i wszedł z wy­krzy­wio­ną twa­rzą.

– Ni­ko­go nie ma? – za­pisz­czał.

– Wi­dzisz, je­ste­śmy we dwóch.

Ja­nic­ki chciał za­kląć, lecz uznał, że nie wy­pa­da, i tyl­ko coś mruk­nął.

– Są­dzę, że naj­le­piej zro­bi­my, je­śli zwo­ła­my ma­sów­kę i zor­ga­ni­zu­je­my Koło od nowa. Wte­dy ak­tyw wy­ro­śnie nam za kil­ka mie­się­cy – po­wie­dział Zdzi­sław.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: