Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bal w Sceaux - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bal w Sceaux - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 209 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Hra­bia de Fon­ta­ine, gło­wa jed­ne­go z naj­star­szych ro­dów w Po­itou, słu­żył był spra­wie bur­boń­skiej ro­zum­nie i od­waż­nie pod­czas woj­ny, któ­rą Wan­dej­czy­cy to­czy­li z Re­pu­bli­ką. Oca­law­szy po­śród wszel­kich moż­li­wych nie­bez­pie­czeństw, ja­kie w tym burz­li­wym okre­sie hi­sto­rii współ­cze­snej za­gra­ża­ły przy­wód­com ro­ja­li­stów, ma­wiał we­so­ło: – Je­stem z tych, co po­le­gli na stop­niach tro­nu! – W ustach czło­wie­ka, któ­re­go w krwa­wy dzień bi­twy pod Qu­atre-Che­mins po­zo­sta­wio­no mię­dzy za­bi­ty­mi, żart ów nie był po­zba­wio­ny praw­dy. Wier­ny Wan­dej­czyk, acz­kol­wiek zruj­no­wa­ny kon­fi­ska­ta­mi, od­rzu­cał sta­le lu­kra­tyw­ne urzę­dy, ja­kie pro­po­no­wał mu przez po­słów ce­sarz Na­po­le­on. Nie­ugię­ty w swo­jej re­li­gii ary­sto­kra­tycz­nej, za­sto­so­wał się śle­po do jej przy­ka­zań, gdy uznał za wła­ści­we zna­leźć so­bie to­wa­rzysz­kę. Cho­ciaż wo­dził go na po­ku­sze­nie bo­ga­ty par­we­niusz, re­wo­lu­cjo­ni­sta, sza­cu­jąc so­bie wy­so­ko ów alians, hra­bia de Fon­ta­ine po­ślu­bił pan­nę de Ker­ga­ro­uet, ubo­gą, lecz na­le­żą­cą do jed­ne­go z naj­star­szych ro­dów Bre­ta­nii.

Re­stau­ra­cja za­sta­ła pana de Fon­ta­ine obar­czo­ne­go licz­ną ro­dzi­ną. Cho­ciaż temu nad wy­raz przy­zwo­ite­mu szlach­ci­co­wi ani było w gło­wie za­bie­gać o ła­ski, uległ jed­nak ży­cze­niom żony – i z ma­jąt­ku da­ją­ce­go in­tra­tę tak szczu­płą, że star­cza­ła za­le­d­wie na po­trze­by jego dzie­ci, wy­je­chał do Pa­ry­ża. Zgor­szo­ny nie­co chci­wo­ścią, z jaką jego daw­ni to­wa­rzy­sze rzu­ca­li się na urzę­dy i god­no­ści za­wa­ro­wa­ne im kon­sty­tu­cyj­nie, miał już wró­cić na wieś, gdy otrzy­mał pi­smo ofi­cjal­ne, któ­rym doić zna­ny dy­gni­tarz po­wia­da­miał go o no­mi­na­cji na ge­ne­ra­ła bry­ga­dy, jako że na mocy or­do­nan­su Lu­dwik XVIII do­zwa­lał za­li­czyć ofi­ce­rom ar­mii ka­to­lic­kiej dwa­dzie­ścia lat swo­je­go nie ist­nie­ją­ce­go pa­no­wa­nia w cha­rak­te­rze lat służ­by. Po paru dniach nasz Wan­dej­czyk otrzy­mał jesz­cze, bez żad­nych uprzed­nich sta­rań, dro­gą urzę­do­wą, krzyż ka­wa­ler­ski le­gii ho­no­ro­wej i or­der Lu­dwi­ka Świę­te­go. Te dwa ko­lej­ne fa­wo­ry, a przy­pi­sał je mo­nar­szej pa­mię­ci, za­chwia­ły jego de­cy­zją: osą­dziw­szy, że nie dość pro­wa­dzić fa­mi­lię, jak to czy­nił z na­bo­żeń­stwem co nie­dzie­la, do sali Mar­szał­kow­skiej w pa­ła­cu Tu­ile­ryj­skim, aby tam na wi­dok ksią­żąt uda­ją­cych się do ka­pli­cy krzy­cza­ła „niech żyje król!” – po­pro­sił o ła­skę au­dien­cji pry­wat­nej. Po­słu­cha­nie to, w mig udzie­lo­ne, nie mia­ło w so­bie nic pry­wat­ne­go. Sa­lon kró­lew­ski był pe­łen sę­dzi­wych dwo­ra­ków, któ­rych pu­dro­wa­ne gło­wy wy­glą­da­ły z góry niby śnież­ny dy­wan. Tu­taj szlach­cic nasz spo­tkał daw­nych to­wa­rzy­szów, lecz po­wi­ta­li go ra­czej ozię­ble – za to ksią­żę­ta wy­da­li mu się god­ni uwiel­bie­nia; rzekł tak nie­chcą­cy, po­nie­sio­ny en­tu­zja­zmem, gdy naj­ła­skaw­szy z owych pa­nów, cho­ciaż, jak hra­bia mnie­mał do­tąd, znał go je­dy­nie z na­zwi­ska, po­spie­szył uści­snąć mu dłoń i ogło­sił pana de Fon­ta­ine per­łą po­mię­dzy Wan­dej­czy­ka­mi. Owa­cja owa­cją – ale nikt z naj­do­stoj­niej­szej fa­mi­lii nie my­ślał py­tać go ani o wy­so­kość po­nie­sio­nych strat, ani o pie­nią­dze, któ­re z wiel­ką hoj­no­ścią prze­le­wał był do kas. ar­mii ka­to­lic­kiej. Spo­strzegł się tedy co­kol­wiek za póź­no, że woj­nę pro­wa­dził wła­snym sump­tem. Pod ko­niec owej wie­czor­nej re­cep­cji wy­da­ło mu się, iż może za­ry­zy­ko­wać dow­cip­ną alu­zję ty­czą­cą się sta­nu jego in­te­re­sów, któ­ry przy­po­mi­nał zresz­tą stan in­te­re­sów wie­lu in­nej szlach­ty. Mi­ło­ści­wy Pan… ro­ze­śmiał się, i to na­wet dość szcze­rze, każ­de bo­wiem sło­wo z lek­ka choć­by za­bar­wio­ne dow­ci­pem mia­ło to do sie­bie, iż mu się po­do­ba­ło; nie­mniej od­po­wie­dział jed­nym z owych kró­lew­skich żar­tów, ła­god­nych, czy­li groź­niej­szych niź­li gniew­na re­pry­men­da. Któ­ryś z naj­po­ufal­szych kon­fi­den­tów mo­nar­chy przy­stą­pił za­raz do skru­pu­lat­ne­go Wan­dej­czy­ka i na­po­mknął mu w zda­niu peł­nym fi­ne­zji i na­der uprzej­mym, iż nie pora jesz­cze ob­ra­cho­wy­wać się z ksią­żę­ta­mi: są na ta­pe­cie ra­chun­ki znacz­nie daw­niej­sze ani­że­li hra­bie­go, bar­dzo, ską­di­nąd, waż­ne dla dzie­jów re­wo­lu­cji. Hra­bia wy­co­fał się prze­zor­nie z gru­py czci­god­nych pa­nów, któ­rzy w po­zach peł­nych usza­no­wa­nia sta­li pół­ko­lem na­prze­ciw do­stoj­nej fa­mi­lii; a po­tem, wy­plą­taw­szy nie bez tru­du szpa­dę spo­mię­dzy chu­der­la­wych nóg, po­dą­żył pie­szo przez dzie­dzi­niec Tu­ile­riów w stro­nę do – roż­ki, któ­rą zo­sta­wił był na bul­wa­rze nad­se­kwań­skim. Ro­ga­tą miał du­szę – ce­cha to szlach­ty z dzia­da pra­dzia­da, u któ­rej nie wy­ga­sło jesz­cze wspo­mnie­nie Ligi i Ba­ry­kad – to­też jął uskar­żać się w do­roż­ce gło­śno i w taki spo­sób, iż mógł so­bie za­szko­dzić, na zmia­ny, ja­kie na­stą­pi­ły u dwo­ru: – Daw­niej – po­wia­dał do sie­bie – każ­dy mó­wił szcze­rze z kró­lem o swo­ich drob­nych kło­po­tach; pa­no­wie szlach­ta mo­gli swo­bod­nie pro­sić o ła­ski i pie­nią­dze; a dziś któż, nie bu­dząc zgor­sze­nia, otrzy­ma zwrot sum, któ­re wy­dat­ko­wał był w służ­bach kró­lew­skich? Pal to li­cho! Or­der Lu­dwi­ka Świę­te­go i sto­pień ge­ne­ra­ła bry­ga­dy nie war­ta­ją trzy­stu ty­się­cy ta­la­rów, któ­rem, jak ob­szył, wy­ło­żył na kró­lew­ską spra­wę. Już ja po­ga­dam z kró­lem w czte­ry oczy, u nie­go w ga­bi­ne­cie.

Wy­pa­dek ów tym bar­dziej ostu­dził gor­li­wość pana de Fon­ta­ine, że na swo­je proś­by o au­dien­cję, wciąż po­na­wia­ne, nie otrzy­mał żad­nej od­po­wie­dzi. A wi­dział przy tym, jak ce­sar­scy par­we­niu­sze ro­bi­li ka­rie­rę do­chra­pu­jąc się nie­któ­rych sta­no­wisk re­zer­wo­wa­nych za daw­nej mo­nar­chii dla naj­pierw­szych do­mów.

– Wszyst­ko stra­co­ne – rzekł jed­ne­go ran­ka. – Sta­now­czo, król był za­wsze re­wo­lu­cjo­ni­stą, i tyle. Gdy­by nie brat kró­lew­ski, któ­ry nie wy­parł się wier­nych sług swo­ich i jesz­cze je po­cie­sza, nie wiem, w czy­je ręce, je­śli prze­trwa­ły­by te rzą­dy, tra­fi­ła­by pew­ne­go dnia ko­ro­na fran­cu­ska. Ich prze­klę­ty sys­tem par­la­men­tar­ny, naj­gor­szy ze wszyst­kich moż­li­wych, nig­dy nie bę­dzie od­po­wia­dał Fran­cji. Lu­dwik XVIII i pan Beu­gnot wszyst­ko nam ze­psu­li w Sa­in­tO­uen.

I hra­bia, znie­chę­co­ny po­tęż­nie, wy­bie­rał się już na po­wrót do swo­ich wło­ści, po­nie­chaw­szy z dumą ja­kich­kol­wiek pre – ten­syj do od­szko­do­wa­nia. W tym wła­śnie mo­men­cie wy­pad­ki mar­co­we za­po­wie­dzia­ły nową bu­rzę, któ­ra o mało nie po­chło­nę­ła pra­wo­wi­te­go mo­nar­chy i jego obroń­ców. Po­dob­ny owym lu­dziom szla­chet­nym, któ­rzy nie od­pra­wia­ją słu­gi w dzień desz­czo­wy, pan de Fon­ta­ine za­cią­gnął dług na swo­je wło­ści, aby po­dą­żyć za wy­pę­dzo­ny­mi Bur­bo­na­mi – nie wie­dząc, czy owa wspól­na emi­gra­cja wyj­dzie mu na lep­sze niź­li daw­ne po­świę­ce­nie; za­ob­ser­wo­waw­szy jed­nak, iż to­wa­rzy­sze wy­gna­nia byli w więk­szych ła­skach niż lu­dzie wa­lecz­ni, co nie­gdyś z bro­nią w ręku sprze­ci­wia­li się usta­no­wie­niu re­pu­bli­ki, po­wziął może na­dzie­ję, że po­dróż na ob­czy­znę przy­nie­sie mu więk­szy pro­fit ani­że­li czyn­na i nie­bez­piecz­na służ­ba w kra­ju. Te kom­bi­na­cje dwo­ra­ka nie na­le­ża­ły do czczych ra­chun­ków, któ­re obie­cu­ją na pa­pie­rze wspa­nia­łe wy­ni­ki, a ruj­nu­ją w prak­ty­ce. Był więc, jak się wy­ra­ził naj­do­wcip­niej­szy i naj­zręcz­niej­szy spo­śród na­szych dy­plo­ma­tów, i jed­nym z pię­ciu­set wier­nych sług, co po­dzie­li­li wy­gna­nie dwo­ru w Gan­da­wie, i jed­nym z pięć­dzie­się­ciu ty­się­cy, któ­rzy stam­tąd po­wró­ci­li. W tym krót­kim okre­sie, kie­dy mo­nar­chia ba­wi­ła za gra­ni­cą, pan de Fon­ta­ine do­stą­pił nie­ma­łe­go szczę­ścia: Lu­dwik XVIII dał mu urząd i na­sze­mu hra­bie­mu nie raz je­den tra­fi­ła się spo­sob­ność, by zło­żyć kró­lo­wi do­wo­dy wy­jąt­ko­wej uczci­wo­ści po­li­tycz­nej i szcze­re­go przy­wią­za­nia. Któ­re­goś wie­czo­ru mo­nar­cha, nie ma­jąc nic lep­sze­go do ro­bo­ty, przy­po­mniał so­bie o fa­ce­cji, jaką pan de Fon­ta­ine za­ry­zy­ko­wał był w Tu­ile­riach. Sta­ry Wan­dej­czyk, nie prze­pu­ściw­szy oka­zji tak wy­bor­nej, opo­wie­dział swo­ją hi­sto­rię, na tyle bar­wiąc ją dow­ci­pem, aby król ów, któ­ry nic nie za­po­mi­nał, zdo­łał so­bie w porę rzecz przy­po­mnieć. Do­stoj­ny mi­ło­śnik li­te­ra­tu­ry spo­strzegł, po­wie­rzyw­szy dys­kret­ne­mu szlach­ci­co­wi re­dak­cję kil­ku not dy­plo­ma­tycz­nych, iż nie są mu obce róż­ne sub­tel­no­ści sty­lu. Dzię­ki temu ta­len­ci­ko­wi pan de Fon­ta­ine za­pi­sał się w pa­mię­ci kró­la mię­dzy naj­zac­niej­szy­mi słu­ga­mi ko­ro­ny. Ja­koż, wró­ciw­szy po raz wtó­ry, mia­no­wał hra­bie­go jed­nym z owych wy­słan­ni­ków spe­cjal­nych, któ­rzy jeź­dzi­li po de­par­ta­men­tach z mi­sją spra­wo­wa­nia są­dów do­raź­nych nad wi­chrzy­cie­la­mi: pan de Fon­ta­ine nie nad­uży­wał jed­nak tej groź­nej wła­dzy. Gdy ska­so­wa­no te try­bu­na­ły usta­no­wio­ne tyl­ko na pe­wien okres cza­su, nasz do­stoj­nik są­do­wy za­siadł nie zwle­ka­jąc w jed­nym z fo­te­li Rady Sta­nu i na ła­wach Izby De­pu­to­wa­nych – mó­wił nie­wie­le, słu­chał uważ­nie i w spo­sób dość ra­dy­kal­ny zmie­nił prze­ko­na­nia. Pew­ne oko­licz­no­ści, nie zna­ne bio­gra­fom, zbli­ży­ły go do kró­la w stop­niu znacz­nym, dość, że ów ko­stycz­ny mo­nar­cha tak oto któ­re­goś dnia za­gad­nął wcho­dzą­ce­go pana de Fon­ta­ine:

– Mój przy­ja­cie­lu, nie zde­cy­do­wał­bym się mia­no­wać pana ani dy­rek­to­rem ge­ne­ral­nym, ani mi­ni­strem! Ani pan, ani ja nie za­grza­li­by­śmy dłu­go miej­sca na urzę­dzie, a to z ra­cji na­szych po­glą­dów. Rząd par­la­men­tar­ny ma tę za­le­tę, iż uwal­nia nas od am­ba­ra­su, jaki spra­wia­ło nam daw­niej to, że sa­mi­śmy od­pra­wia­li na­szych se­kre­ta­rzy sta­nu. Na­sza Rada to ist­ny za­jazd, do­kąd opi­nia pu­blicz­na przy­sy­ła nam czę­sto szcze­gól­niej­szych po­dróż­nych; ale tak czy in­a­czej, za­wsze bę­dzie­my wie­dzie­li, gdzie umiesz­czać na­sze wier­ne słu­gi.

Za tym drwią­cym zwie­rze­niem na­stą­pił or­do­nans, któ­ry ob­da­rzał pana de Fon­ta­ine funk­cją ad­mi­ni­stra­cyj­ną w do­brach nad­zwy­czaj­nych ko­ro­ny. Dzię­ki zaś in­te­li­gent­nej uwa­dze, z jaką przy­słu­chi­wał się sar­ka­zmom swo­je­go kró­lew­skie­go przy­ja­cie­la, na­zwi­sko pana de Fon­ta­ine pa­da­ło z naj­do­stoj­niej­szych ust, ile­kroć two­rzo­no ko­mi­sję, któ­rej człon­ko­wie mie­li być wy­bor­nie płat­ni. Roz­sąd­ny i tak­tow­ny, nie wspo­mi­nał ni­ko­mu o ła­skach, ja­ki­mi za­szczy­cał go mo­nar­cha, że zaś umiał opo­wia­dać in­te­re­su­ją­co a bły­sko­tli­wie, pro­wa­dził z kró­lem owe fa­mi­lij­ne po­gwar­ki, za któ­ry­mi Lu­dwik XVIII prze­pa­dał w tym sa­mym stop­niu, co za bi­le­ci­ka­mi zgrab­nie wy­sty­li­zo­wa­ny­mi, aneg­do­ta­mi po­li­tycz­ny­mi oraz, je­śli tak się wy­ra­zić wol­no, za dy­plo­ma­tycz­nym i par­la­men­tar­nym baj­czar­stwem, bo­ga­to pod­ów­czas roz­ple­nio­nym. Wia­do­mo, że szcze­gól­niej­sze przy­pad­ki jego rząd­co­stwa – sło­wo to przy­swo­ił so­bie do­stoj­ny kpiarz – ba­wi­ły go ogrom­nie. Dzię­ki prze­myśl­no­ści, dow­ci­po­wi i zręcz­no­ści pana de Fon­ta­ine każ­dy z człon­ków jego licz­nej ro­dzi­ny, choć­by naj­młod­szy, zna­lazł na ko­niec miej­sce w bu­dże­cie pań­stwo­wym, niby – jak ma­wiał uciesz­nie hra­bia do swo­je­go wład­cy – je­dwab­nik na mor­wo­wych li­ściach. Tak to za spra­wą mo­nar­szej do­bro­ci naj­star­szy z jego sy­nów osią­gnął wy­so­kie i do­ży­wot­nie sta­no­wi­sko w są­dow­nic­twie. Śred­ni, przed na­sta­niem Re­stau­ra­cji zwy­kły ka­pi­tan, otrzy­mał za­raz po po­wro­cie z Gan­da­wy do­wódz­two jed­nost­ki woj­sko­wej; a że rok 1815 był ro­kiem za­mę­tu, kie­dy to nikt nie prze­strze­gał re­gu­la­mi­nów, prze­szedł naj­pierw do gwar­dii kró­lew­skiej, stam­tąd – do stra­ży przy­bocz­nej, skie­ro­wa­ny zaś po­now­nie do – wojsk li­nio­wych, awan­so­wał po wzię­ciu Tro­ca­de­ro na ge­ne­ra­ła-le­it­nan­ta, do­wód­cę gwar­dii. Naj­młod­szy, mia­no­wa­ny pod­pre­fek­tem, zo­stał wkrót­ce re­fe­ren­da­rzem Rady Sta­nu i dy­rek­to­rem jed­ne­go z wy­dzia­łów ad­mi­ni­stra­cji mu­ni­cy­pal­nej Mia­sta Pa­ry­ża, na któ­rym to urzę­dzie był bez­piecz­ny od burz pra­wo­daw­czych. Do­bro­dziej­stwa te dys­kret­ne, uta­jo­ne jak i fa­wor, któ­rym cie­szył się hra­bia, sy­pa­ły się nie­po­strze­że­nie. Cho­ciaż i oj­ciec, i trzej sy­no­wie mie­li tyle sy­ne­kur, że do­cho­dy każ­de­go z nich, osob­no bar­dzo znacz­ne, a czer­pa­ne z bu­dże­tu, rów­na­ły się mniej wię­cej wy­na­gro­dze­niu dy­rek­to­ra ge­ne­ral­ne­go, ka­rie­ra po­li­tycz­na pa­nów de Fon­ta­ine nie bu­dzi­ła w ni­kim za­zdro­ści. W owych cza­sach, gdy sys­tem par­la­men­tar­ny za­pusz­czał do­pie­ro ko­rze­nie, mało kto orien­to­wał się na­praw­dę, czym są spo­koj­ne re­jo­ny bu­dże­tu, w któ­rych spryt­ni fa­wo­ry­ci po­tra­fi­li zna­leźć ekwi­wa­lent zbu­rzo­nych opactw. Hra­bia de Fon­ta­ine, choć nie tak jesz­cze daw­no chwa­lił się, że nie czy­tał kon­sty­tu­cji, i obu­rzał się gło­śno na chci­wość dwo­ra­ków, po­kwa­pił się udo­wod­nić swo­je­mu do­stoj­ne­mu panu, iż ro­zu­mie, rów­nie do­brze jak on, du­cha i moż­li­wo­ści rzą­dów przed­sta­wi­ciel­skich. Nasz hra­bia stał na cze­le ro­dzi­ny zbyt licz­nej, aby szyb­ko i ła­two od­bu­do­wać swo­ją for­tu­nę, jak­kol­wiek trzej jego sy­no­wie mie­li ka­rie­rę otwar­tą i za­pew­nio­ną, a fa­mi­lia ku­mu­lo­wa­ła pen­sje po­cho­dzą­ce z czte­rech urzę­dów. Przy­szłość uśmie­cha­ła się do nich, byli nie tyl­ko w ła­skach, lecz i zdol­ni; ale miał trzy cór­ki, a bał się już nad­uży­wać mo­nar­szej do­bro­ci. Po­sta­no­wił więc na­po­mknąć tyl­ko o jed­nej z tych dzie­wic, któ­rym pil­no było za­pa­lić po­chod­nię hy­me­nu. Kró­la ce­chu­je prze­cież tyle do­bre­go sma­ku, że nie zo­sta­wi nie­do­koń­czo­ne­go dzie­ła. Ma­riaż naj­star­szej z pa­nem Pla­nat de Bau­dry, po­bor­cą ge­ne­ral­nym, zo­stał za­war­ty dzię­ki jed­ne­mu z owych kró­lew­skich zdań, co nic nie kosz­tu­ją, war­ta­jąc mi­lio­ny. Jed­ne­go wie­czo­ru za­sę­pio­ny mo­nar­cha uśmiech­nął się, na­gle do­wia­du­jąc się o ist­nie­niu dru­giej pan­ny de Fon­ta­ine, i wy­dał ją za mło­de­go są­dow­ni­ka, eks­trak­cji co praw­da miesz­czań­skiej, ale bo­ga­te­go, na­der obie­cu­ją­ce­go i któ­re­go zro­bił ba­ro­nem: Gdy na­stęp­ne­go roku nasz Wan­dej­czyk wspo­mniał o pan­nie Emi­lii de Fon­ta­ine, król od­po­wie­dział swo­im ostra­wym gło­si­kiem: – Ami­cus Pla­to, sed ma­gis ami­ca Na­tio . – A po kil­ku dniach ura­czył swo­je­go przy­ja­cie­la Fon­ta­ine czte­ro­wier­szem dość nie­win­nym (na­zy­wał te utwo­ry epi­gra­ma­ta­mi), w któ­rych dwo­ro­wał z ojca trzech dziew­cząt wy­pro­du­ko­wa­nych nad­zwy­czaj zręcz­nie pod po­sta­cią trój­cy. Je­śli wie­rzyć kro­ni­ce, mo­nar­cha wy­wiódł ów żar­cik z jed­no­ści trzech bo­skich osób.

– A może Mi­ło­ści­wy Pan ra­czył­by prze­ro­bić ten epi­gram na epi­ta­lam?… – za­gad­nął hra­bia usi­łu­jąc ob­ró­cić ową drwi­nę na swo­ją ko­rzyść.

– Gdy­bym na­wet od bie­dy doj­rzał tu rym, nie wi­dzę ra­cji – od­rzekł twar­do król, gdyż nie spodo­bał mu się wca­le ten żart z jego po­ezji, choć był naj­nie­win­niej­szy pod słoń­cem.

I od tego dnia jął trak­to­wać pana de Fon­ta­ine z nie­ja­ką re­zer­wą. Kró­lo­wie są bar­dziej prze­kor­ni, niż­by­śmy przy­pusz­cza­li.

Emi­lia de Fon­ta­ine była, jak pra­wie każ­de dziec­ko naj­młod­sze, be­nia­min­kiem psu­tym przez wszyst­kich. Ozię­błość mo­nar­chy tym bar­dziej więc do­tknę­ła hra­bie­go, iż chy­ba jesz­cze ni­czyj ma­riaż nie na­su­wał tylu trud­no­ści, co mał­żeń­stwo jego naj­uko­chań­szej cór­ki. Aby zro­zu­mieć te wszyst­kie prze­szko­dy, wejdź­my za próg pięk­ne­go pa­ła­cu, gdzie nasz ad­mi­ni­stra­tor miesz­kał na koszt Li­sty Cy­wil­nej. Emi­lia spę­dzi­ła dzie­ciń­stwo we wło­ściach Fon­ta­ine… po­śród owe­go do­stat­ku, któ­ry za­spo­ka­ja pierw­sze za­chce­nia mło­do­ści; naj­błah­szy jej ka­prys był pra­wem dla sióstr, bra­ci, mat­ki, a na­wet ojca Emi­lii. Krew­nia­cy bez wy­jąt­ku prze­pa­da­li za nią. Cza­row­ne to ży­cie pły­nę­ło ni­czym nie za­kłó­co­ne, al­bo­wiem kie­dy doj­rze­wa­ła, ła­ska­wy los po­sta – wił aku­rat jej ro­dzi­nę u szczy­tu po­wo­dzeń. Prze­pych pa­ry­ski wy­dał jej się tedy rze­czą rów­nie na­tu­ral­ną, jak ob­fi­tość kwia­tów czy owo­ców lub jak owe siel­skie do­stat­ki, co ra­do­wa­ły ją od wcze­sne­go dzie­ciń­stwa. I tak samo jak w dzie­ciń­stwie, je­śli pra­gnę­ła ukon­ten­to­wać swo­je ra­do­sne fan­ta­zje, nie do­zna­wa­ła żad­nych prze­szkód, oka­zy­wa­no jej po­słu­szeń­stwo i te­raz, kie­dy bę­dąc czter­na­sto­lat­ką, rzu­ci­ła się w wir uciech świa­to­wych. Na­wy­kła stop­nio­wo do przy­jem­no­ści, ja­kie za­wdzię­cza­my pie­nią­dzom, a więc wy­szu­ka­ne to­a­le­ty, ele­gan­cja zło­co­nych sa­lo­nów i wy­kwint­nych ekwi­pa­ży sta­ły się dla niej rów­nie ko­niecz­ne, jak i kom­ple­men­ty, szcze­re albo fał­szy­we – dyk­to­wa­ne po­chleb­stwem, jak dwor­skie za­ba­wy i dwor­skie szy­chy. Jak więk­szość ze­psu­tych dzie­ci, ty­ra­ni­zo­wa­ła tych, co ją ko­cha­li, a przy­mil­na była dla obo­jęt­nych. Jej wady wzra­sta­ły z nią ra­zem i ro­dzi­ce mie­li ze­brać nie­dłu­go gorz­ki plon owe­go zgub­ne­go wy­cho­wa­nia. W dzie­więt­na­stym roku ży­cia Emi­lia de Fon­ta­ine nie wy­bra­ła jesz­cze żad­ne­go spo­śród wie­lu mło­dzień­ców, któ­rych pan de Fon­ta­ine, kie­ru­jąc się wzglę­da­mi po­li­ty­ki, spra­szał do sie­bie na przy­ję­cia. Choć jesz­cze mło­da, fol­go­wa­ła w sa­lo­nach ję­zy­ko­wi tak da­le­ce, jak na to może so­bie po­zwo­lić ko­bie­ta doj­rza­ła. Po­dob­na kró­lom – nie mia­ła przy­ja­ciół, ule­głość zaś, jaką wszę­dzie jej oka­zy­wa­no, zde­mo­ra­li­zo­wa­ła­by może i lep­szą na­tu­rę. Ża­den z męż­czyzn – na­wet i star­cy – nie ośmie­lił się opo­no­wać po­glą­dom dziew­czy­ny, któ­ra jed­nym spoj­rze­niem nie­ci­ła mi­łość w naj­zim­niej­szym ser­cu. W prze­ci­wień­stwie do sióstr edu­ko­wa­na sta­ran­nie, ma­lo­wa­ła nie­zgo­rzej, mó­wi­ła po wło­sku i po an­giel­sku, a grą na for­te­pia­nie bu­dzi­ła ogól­ną za­zdrość; wresz­cie głos jej, ukształ­co­ny przez naj­wy­traw­niej­szych mi­strzów, za­le­cał się, gdy śpie­wa­ła, brzmie­niem urze­ka­ją­cym. Była tak dow­cip­na i tak wy­bor­nie zna­ła li­te­ra­tu­rę ca­łe­go świa­ta, iż uwie­rzył­byś sło­wom Ma­ska­ry­la, że szlach­ta ro­dzi się już wszyst­ko wie­dząc. Roz­wo­dzi­ła się z ła­two­ścią na te­mat ma­lar­stwa wło­skie­go czy fla­mandz­kie­go, śre­dnio­wie­cza czy Re­ne­san­su, kry­ty­ko­wa­ła bez­ce­re­mo­nial­nie książ­ki za­rów­no daw­ne, jak i współ­cze­sne, pod­kre­śla­jąc z okrut­ną in­te­li­gen­cją i wdzię­kiem wady dzie­ła. Tłum bał­wo­chwal­czy przyj­mo­wał naj­zwy­klej­sze jej ode­zwa­nia, jak Tur­cy przyj­mu­ją suł­tań­skie fe­fta. Olśnie­wa­ła tym spo­so­bem lu­dzi po­wierz­chow­nych; lu­dzi głę­bo­kie­go umy­słu roz­po­zna­wa­ła dzię­ki na­tu­ral­ne­mu da­ro­wi i tak ich umia­ła sko­kie­to­wać, iż umy­ka­ła bacz­ne­mu oku za­mo­ta­nych w te uro­cze si­dła. Pod ową urze­ka­ją­cą po­złót­ką kry­ło się ser­ce nie­fra­so­bli­we, po­gląd, u wie­lu dziew­cząt zwy­czaj­ny, iż nikt nie za­miesz­ku­je na do­sta­tecz­nych wy­ży­nach, aby po­jąć do­sko­na­łość jej du­szy, i py­cha, któ­rą czer­pa­ła za­rów­no ze swo­jej kon­dy­cji, jak i uro­dy. Obca gwał­tow­ne­mu afek­to­wi, któ­ry prę­dzej czy póź­niej pu­sto­szy ser­ce ko­bie­ce, ob­ra­ca­ła całą mło­dą żar­li­wość w nie­po­miar­ko­wa­ne umi­ło­wa­nie ty­tu­łów, a lu­dziom z gmi­nu oka­zy­wa­ła naj­głęb­szą wzgar­dę. Świe­żo upie­czo­ną szlach­tę trak­tu­jąc na­der im­per­ty­nenc­ko, do­kła­da­ła wszel­kich sta­rań, aby jej ro­dzi­ce kro­czy­li w jed­nym rzę­dzie z naj­świet­niej­szy­mi fa­mi­lia­mi z Przed­mie­ścia Sa­int-Ger­ma­in.

Owa po­li­ty­ka nie uszła by­stre­mu spoj­rze­niu pana de Fon­ta­ine, któ­ry od cza­su za­mę­ścia dwóch star­szych có­rek bo­lał nie­raz nad sar­ka­zma­mi i zło­śli­wy­mi żar­ta­mi Emi­lii. Lu­dzie lo­gicz­ne­go umy­słu zdzi­wią się, że sę­dzi­wy Wan­dej­czyk od­dał naj­star­szą cór­kę po­bor­cy ge­ne­ral­ne­mu, po­sia­da­ją­ce­mu wpraw­dzie kil­ka ma­jąt­ków, ongi wiel­ko­pań­skich, ale nie ma­ją­ce­mu przed na­zwi­skiem owej par­ty­ku­ły, któ­rej tron za­wdzię­czał tylu obroń­ców – śred­nią zaś sa­dow­ni­ko­wi, co zbyt nie­daw­no zo­stał ba­ro­nem, aby moż­na było za­po­mnieć, iż oj­ciec jego sprze­da­wał drze­wo. Ów po­waż­ny zwrot, jaki na­stą­pił w po­glą­dach na­sze­go szlach­ci­ca, cho­ciaż do­bie­gał on aku­rat sześć­dzie­siąt­ki, a lu­dzie w tym wie­ku rzad­ko zmie­nia­ją prze­ko­na­nia, był wy­ni­kiem nie tyl­ko tego, iż pan de Fon­ta­ine za­miesz­kał w no­wo­żyt­nym Ba­bi­lo­nie – rzecz na ogół w skut­kach opła­ka­na – gdzie wszy­scy pro­win­cju­sze tra­cą w koń­cu swo­ją kan­cia­stość; nowe prze­ko­na­nia po­li­tycz­ne hra­bie­go były też wy­ni­kiem rad i przy­jaź­ni kró­lew­skiej. Ksią­żę-fi­lo­zof upodo­bał so­bie na­wra­cać Wan­dej­czy­ka na po­glą­dy, ja­kich wy­ma­gał i duch dzie­więt­na­ste­go stu­le­cia, i od­no­wie­nie mo­nar­chii. Lu­dwik XVIII pra­gnął ze­spo­lić stron­nic­twa, jak Na­po­le­on ze­spo­lił był kraj nasz i jego miesz­kań­ców. Pra­wo­wi­ty mo­nar­cha, może i rów­nie in­te­li­gent­ny jak jego ry­wal, dzia­łał w kie­run­ku prze­ciw­nym. Ostat­ni z przy­wód­ców Bur­boń­skie­go domu sta­rał się ukon­ten­to­wać stan trze­ci i zwo­len­ni­ków ce­sar­stwa, ogra­ni­cza­jąc wpły­wy kle­ru z ta­kim sa­mym go­rącz­ko­wym po­śpie­chem, z ja­kim pierw­szy z Na­po­le­onów ścią­gał do sie­bie ary­sto­kra­cję i ob­da­rzał Ko­ściół do­ta­cja­mi. Nasz rad­ca sta­nu, po­wier­nik mo­nar­szych za­my­słów, zo­stał nie­po­strze­że­nie jed­nym z naj­bar­dziej wpły­wo­wych i naj­mę­dr­szych przy­wód­ców owe­go stron­nic­twa umiar­ko­wa­nych, co ży­czy­li so­bie szcze­rze, w imię in­te­re­su na­ro­do­we­go, ze­spo­le­nia po­glą­dów. Gło­sił więc kosz­tow­ną za­sa­dę rzą­du kon­sty­tu­cyj­ne­go i se­kun­do­wał z ca­łej swo­jej mocy wa­ha­niom po­li­tycz­nej wagi, któ­ra do­zwa­la­ła jego panu wła­dać Fran­cją mimo we­wnętrz­nych za­mie­szek. Kto wie, czy pan de Fon­ta­ine nie ży­wił ci­chej a mi­łej ser­cu na­dziei, że otrzy­ma pa­ro­stwo dzię­ki jed­nej z owych burz pra­wo­daw­czych, któ­rych wy­ni­ki cał­kiem nie­ocze­ki­wa­ne by­wa­ły pod­ów­czas nie­spo­dzian­ką dla naj­wy­traw­niej­szych po­li­ty­ków. Hra­bia ob­sta­wał nie­złom­nie, aby we Fran­cji nie uzna­wa­no in­nej szlach­ty prócz pa­rów: ich tyl­ko rody win­ny mieć pra­wo do przy­wi­le­jów.

– Szlach­ta bez przy­wi­le­jów – ma­wiał – jest jak to­po­rzy­sko bez sie­kie­ry.

Da­le­ki za­rów­no stron­nic­twu La­fay­et­te'a, jak i stron­nic­twu pana de La Bo­ur­don­naye, usi­ło­wał z za­pa­łem do­pro­wa­dzić do po­jed­na­nia ogól­ne­go, ma­ją­ce­go stwo­rzyć dla Fran­cji nową erę i za­pew­nić jej świet­ny los. Sta­rał się prze­ko­nać rody by­wa­ją­ce sta­le na jego sa­lo­nach i rody, u któ­rych by­wał, iż ka­rie­ra woj­sko­wa i urzęd­ni­cza daje obec­nie mi­zer­ne wi­do­ki. Na­ma­wiał mat­ki, aby kie­ro­wa­ły sy­nów ku wol­nym za­wo­dom i do prze­my­słu, na­po­my­ka­jąc, że sta­no­wi­ska w woj­sku i wy­so­kie urzę­dy pań­stwo­we i tak będą na­le­żeć, „bar­dzo kon­sty­tu­cyj­nie”, do młod­sze­go po­tom­stwa mę­skie­go szla­chet­nych pa­row­skich ro­dów. "We­dług pana de Fon­ta­ine na­ród wy­wal­czył już so­bie dość po­cze­sne miej­sce w ad­mi­ni­stra­cji: ma zgro­ma­dze­nie wy­bor­cze i sta­no­wi­ska w są­dow­nic­twie oraz fi­nan­sach, któ­re – jak po­wia­dał – były daw­niej i będą za­wsze udzia­łem zna­ko­mi­to­ści sta­nu trze­cie­go. Nowe po­glą­dy ojca rodu Fon­ta­ine'ów i mą­dre alian­se, ja­kie z nich wy­ni­kły dla dwóch star­szych có­rek, na­po­tka­ły jed­nak były sil­ny opór w ło­nie sa­me­go sta­dła: hra­bi­na de Fon­ta­ine do­cho­wa­ła bo­wiem wier­no­ści pier­wot­nym prze­ko­na­niom, któ­rych nie mo­gła się wy­rzec ko­bie­ta wy­wo­dzą­ca się przez mat­kę z Ro­ha­nów. Acz­kol­wiek sprze­ci­wia­ła się zra­zu przy­szłe­mu szczę­ściu i for­tu­nie dwóch star­szych có­rek, ska­pi­tu­lo­wa­ła w toku jed­nej z owych se­kret­nych roz­mów, kie­dy to z wie­czo­ra mał­żon­ko­wie, zło­żyw­szy ra­zem gło­wy na po­dusz­ce, zwie­rza­ją się so­bie, roz­trzą­sa­jąc po­spo­łu roz­ma­ite spra­wy. Pan de Fon­ta­ine wy­ka­zał chłod­no mał­żon­ce, ar­gu­men­tu­jąc szcze­gó­ło­wy­mi ra­chun­ka­mi, iż po­byt w Pa­ry­żu, obo­wią­zek re­pre­zen­ta­cji i splen­do­ry, ja­kie spły­nę­ły na ich dom w na­gro­dę za wy­rze­cze­nia, któ­re cier­pie­li obo­je tak dziel­nie w wan­dej­skiej głu­szy, a tak­że wy­dat­ki na sy­nów po­chła­nia­ły lwią część do­cho­dów na­tu­ry bu­dże­to­wej. Trze­ba za­tem po­chwy­cić, niby ła­skę nie­bios, oka­zję nad­zwy­czaj bo­ga­te­go za­mę­ścia, jaka tra­fia­ła się dwóm ich cór­kom. Czyż nie po­win­ny one po­sia­dać kie­dyś sześć­dzie­się­ciu, osiem­dzie­się­ciu albo i stu ty­się­cy liw­rów ren­ty? Ma­riaż rów­nie ko­rzyst­ny nie co dzień ocze­ku­je bez­po­saż­ną pan­nę. Wresz­cie, czas już po­my­śleć o oszczęd­no­ściach, aże­by za­okrą­glić do­bra Fon­ta­ine i od­bu­do­wać pra­daw­ną ma­jęt­ność ziem­ską rodu. Hra­bi­na ustą­pi­ła, jak­by – może tyl­ko chęt­niej – uczy­ni­ła na jej miej­scu każ­da mat­ka, wo­bec ar­gu­men­tów tak prze­ko­ny­wa­ją­cych; oświad­czy­ła jed­nak, że przy­najm­niej cór­ka jej Emi­lia wyj­dzie za mąż tak, aby za­do­wo­lić dumę, któ­rą na nie­szczę­ście mię­dzy in­ny­mi i ona roz­wi­nę­ła w tej mło­dej du­szy.

Tym oto spo­so­bem wy­pad­ki, któ­re win­ny były ra­do­wać tę ro­dzi­nę, wpro­wa­dzi­ły tam lek­ki fer­ment nie­zgo­dy. Po­bor­ca ge­ne­ral­ny i mło­dy sa­dow­nik byli ko­zła­mi ofiar­ny­mi sztyw­ne­go ce­re­mo­nia­łu, jaki po­tra­fi­ła stwo­rzyć hra­bi­na we­spół z Emi­lią. Owa zaś ety­kie­ta zna­la­zła, je­śli idzie o ty­ra­nię do­mo­wą, szer­sze pole: ge­ne­rał-lejt­nant po­ślu­bił pan­nę Mon­ge­nod, cór­kę bo­ga­te­go ban­kie­ra; pre­zy­dent oże­nił się roz­trop­nie z pan­ną, któ­rej oj­ciec, kro­cio­wy mi­lio­ner, kup­czył był daw­niej solą; a i naj­młod­szy z bra­ci oka­zał się wier­ny gmin­nym dok­try­nom, bio­rąc za żonę pan­nę Gros­se­te­te, je­dy­nacz­kę po­bor­cy ge­ne­ral­ne­go z Bo­ur­ges. Trzy szwa­gier­ki i dwaj szwa­gro­wie do­pa­try­wa­li się ta­kich uro­ków i tylu ko­rzy­ści oso­bi­stych z ob­ra­ca­nia się w wy­so­kiej sfe­rze po­li­tycz­nych po­tęg i w sa­lo­nach Sa­int-Ger­ma­in, że zmó­wi­li się, by stwo­rzyć wo­kół wy­nio­słej Emi­lii coś na kształt ma­łe­go dwo­ru. Ale ów pakt in­te­re­su i py­chy nie był aż tak do­brze sce­men­to­wa­ny, aby mło­da wład­czy­ni nie wy­wo­ły­wa­ła co i raz re­wo­lu­cyj w swo­im pań­stew­ku. Spo­ry, nie prze­kra­cza­ją­ce nig­dy gra­nic do­bre­go wy­cho­wa­nia, utrzy­my­wa­ły mię­dzy człon­ka­mi tej po­tęż­nej fa­mi­lii at­mos­fe­rę drwi­ny, któ­ra, nie na­ru­sza­jąc w ja­kiś wi­docz­ny spo­sób przy­jaź­ni afi­szo­wa­nej na ze­wnątrz, wy­ra­dza­ła się nie­kie­dy, z dala od świad­ków, w uczu­cia nie na­zbyt chrze­ści­jań­skie. Tak to mał­żon­ka ge­ne­ra­ła-lejt­nan­ta, zo­staw­szy ba­ro­no­wą, po­czy­ty­wa­ła się za szlach­cian­kę rów­ną Ker­ga­ro­uetów­nie i twier­dzi­ła, że okrą­głe sto ty­się­cy liw­rów ren­ty upo­waż­nia ją do pra­wie­nia ta­kich sa­mych im­per­ty­nen­cyj, ja­kie pra­wi­ła lu­dziom szwa­gier­ka jej, Emi­lia, któ­rej czę­sto­kroć ży­czy­ła z iro­nią szczę­śli­we­go ma­ria­żu, nad­mie­nia­jąc, iż cór­ka pew­ne­go para po­ślu­bi­ła wła­śnie pew­ne­go by­najm­niej nie uty­tu­ło­wa­ne­go pana. Wi­ceh­ra­bi­nę de Fon­ta­ine ba­wi­ło, gdy za­ćmie­wa­ła Emi­lię do­brym sma­kiem i da­ją­cym się za­uwa­żyć bo­gac­twem to­a­let, ume­blo­wa­nia i po­wo­zów. Drwią­ca mina, z jaką szwa­gier­ki i obaj szwa­gro­wie wy­słu­chi­wa­li pre­ten­syj, któ­re pan­na de Fon­ta­ine ra­czy­ła cza­sem wy­ja­wić, wpra­wia­ła ją w gniew, a nie za­wsze zdo­ła­ła go uśmie­rzyć, sy­piąc przy­cin­ka­mi. Kie­dy zaś oj­ciec rodu od­czuł nie­ja­kie ochło­dze­nie przy­jaź­ni, dys­kret­nej i za­wo­do­wej, któ­rą da­rzył go mo­nar­cha, zląkł się tym moc­niej, że naj­uko­chań­sza jego cór­ka, uznaw­szy żar­ty sióstr za wy­zwa­nie, nig­dy jesz­cze nie mie­rzy­ła tak wy­so­ko jak te­raz.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: