Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Beniowski - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
4,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Beniowski - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 282 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

BE­NIOW­SKI.

BE­NIOW­SKI

Z PRZED­MO­WĄ

Pio­tra Chmie­low­skie­go.

WAR­SZA­WA.

DRU­KAR­NIA

Gra­now­skie­go i Si­kor­skie­go

47. Nowy Świat 47.

Ju­liusz Sło­wac­ki

Дозволено Öåíçó­ðîþ.
Âàðøàâà, 28 Iюля 1898 ãîäà.

Be­niow­ski.

Jest to po­emat osnu­ty na wiel­ką ska­lę, ale w ma­łej tyl­ko czę­ści wy­koń­czo­ny. Za ży­cia wy­dał sam Sło­wac­ki pięć pierw­szych pie­śni (r. 1841), za­po­wia­da­jąc, że ich na­pi­sze czter­dzie­ści i czte­ry. W pa­pie­rach po­śmiert­nych zna­le­zio­no uryw­ki kil­ku dal­szych pie­śni, z któ­rych ostat­nia ma cy­frę XIV.

Treść przed­mio­to­wa utwo­ru jest bar­dzo szczu­pła. Zu­bo­ża­ły szlach­cic, wy­wo­dzą­cy ród swój z Wę­gier, ale osia­dły na Po­do­lu, pe­łen fan­ta­zyi i ry­cer­skie­go ani­mu­szu, Mau­ry­cy Ka­zi­mierz Zbi­gniew Be­niow­ski, otrzy­maw­szy od hr. An­kwi­cza wzgar­dli­wą od­mo­wę ręki cór­ki, Anie­li, któ­ra go ca­łem uko­cha­ła ser­cem, po­sta­na­wia wziąć udział w kon­fe­de­ra­cyi bar­skiej (r. 1768) i że­gna się z Anie­lą. Wsku­tek nie­po­ro­zu­mie­nia bije się z ko­za­kiem szlach­ci­cem, Sawą Ca­liń­skim, a ura­to­wa­ny od śmier­tel­ne­go cio­su zrę-cznem wda­niem się sio­stry Sawy, Swen­ty­ny, co nie­gdyś w cyr­ku wło­skim cu­dów do­ka­zy­wa­ła, wy­sła­ny zo­sta­ie z roz­ka­zu eene­ral­no­ści… udzie­lo­ne­go mu przez ka­zno­dzie­ję barsz­czan, księ­dza Mar­ka, do hana krym­skie­go dla po­zy­ska­nia po­sił­ków. Przy­by­wa do Bak­czy­sa­ra­ju ra­zem z dwo­ma wy­słań­ca­mi od Ra­dzi­wił­ła Pa­nie-ko­chan­ku, Bo­rej­szą i Ab­du­le­wi­czem, spo­lsz­cza­nym Ta­ta­rem. Tu sta­je w obro­nie wzię­tej do nie­wo­li pan­ny Grusz­czyń­skiej, lecz na­pad­nię­ty przez ko­bie­ty, nie chcąc pod­no­sić na nie mie­cza, po­ku­tu­je w wię­zie­niu, do­pó­ki go nie uwol­ni­ła taż sama Grusz­czyń­ska. Wte­dy wpa­da z fu­ryą do sie­dzi­by hana, a wi­dząc spo­jo­ne­go ha­szy­szem Bo­rej­szę, wy­stę­pu­je z groź­ne­mi wy­mów­ka­mi do wład­cy ta­tar­skie­go, a po­tem rzu­ca się z mie­czem na ota­cza­ją­ce go „mini-ste­ry­um” i służ­bę; nad­bie­ga woj­sko i bo­ha­ter był­by zgi­nął, gdy­by nie ta­jem­ni­czy ja­kiś ry­cerz (we­dług wszel­kie­go praw­do­po­do­bień­stwa Ab­du­le­wicz, któ­ry się oka­zał sy­nem hana Gi­re­ja) nie za­sło­nił go i nie ubez­wład­nił. Znów Be­niow­ski wtrą­co­ny do wię­zie­nia, lecz na czwar­ty dzień przy­był ów ta­jem­ni­czy ry­cerz, ob­da­rzył go cud­ną bro­nią, dał mu od­dział Ta­ta­rów pod wo­dzą El-Dżi­na i uwol­nił Grusz­czyń­ską. Z tem woj­skiem prze­cho­dzi Be­niow­ski Ukra­inę, za­wi­chrzo­ną wów­czas bun­tem haj­da­ma­ków, i do­sta­je się na Po­do­le w bar­dzo smut­nym sta­nie. Wi­dzi się z Anie­lą, któ­ra go o swej mi­ło­ści raz jesz­cze go­rą­co za­pew­nia i pra­gnie w nim obu­dzić otu­chę. Na sce­nie, przed­sta­wia­ją­cej nik­czem­ne po­stę­po­wa­nie Bra­nec­kie­go, no­we­go pre­ten­den­ta do ręki Anie­li, ury­wa się po­emat.

W tem stresz­cze­niu po­mi­ną­łem kil­ka po­sta­ci i kil­ka scen uryw­ko­wych lub epi­zo­dycz­nych, nie wpły­wa­ją­cych na prze­bieg zda­rzeń w utwo­rze, ja­kim go dziś po­sia­da­my. Bo też nie treść rze­czo­wa jest głów­ną ce­chą i głów­ną za­le­tą „Be­niow­skie­go.” Po­słu­ży­ła ona Sło­wac­kie­mu (wzo­ru­ją­ce­mu się tu na „Or­lan­dzie Sza­lo­nym” Ary­osta i „Don Ju­anie” By­ro­na) do wy­snu­cia mnó­stwa prze­ślicz­nych dy­gre­syj o cha­rak­te­rze zu­peł­nie pod­mio­to­wym. Po­eta przed­sta­wia w nich albo swój na­strój chwi­lo­wy, zmie­nia­ją­cy się czę­sto a na­der wy­bit­nie, po­czy­na­jąc od pło­chej we­so­ło­ści i żar­to­bli­wo­ści, a koń­cząc na prze­pa­ści­stej me­lan­cho­lii lub gry­zą­cym sar­ka­zmie, albo wy­stę­pu­je prze­ciw­ko róż­no­rod­nym ujem­nym ob­ja­wom ży­cia na­ro­do­we­go lub też prze­ciw oso­bi­stym nie­przy­ja­cio­łom, ja­kich wi­dzi w kry­ty­kach po­ezyj swo­ich i w Mic­kie­wi­czu, któ­re­mu w koń­cu pie­śni V-ej z po­wo­du im­pro­wi­za­cyj z 25 grud­nia 1840 roku, za­cię­tą wy­po­wia­da wal­kę, obie­cu­jąc so­bie zwy­cięz­two w przy­szło­ści. Do­dać jed­nak za­raz po­trze­ba, że przy­kre wra­że­nie, ja­kie po­zo­sta­wił po so­bie ten wy­bryk wzglę­dem naj­więk­sze­go wiesz­cza na­sze­go, sta­rał się Sło­wac­ki za­trzeć, pi­sząc w pie­śni VIII-ej świet­ną po­chwa­łę „Pana Ta­de­usza.”

Bo­ha­ter po­ema­tu nie bu­dzi za­in­te­re­so­wa­nia swo­je­mi czy­na­mi, gdyż Słow­rac­ki, cho­ciaż za­po­wia­dał jego bo­ha­ter­stwo, nie przed­sta­wił go w tem, co do nas do­szło, w żad­nej po­waż­nej na­praw­dę wal­ce; czę­sto go na­wet ośmie­szał, ale mi­ło­ścią Anie­li opro­mie­nił jego po­stać i uczy­nił go, po­mi­mo wad, sym­pa­tycz­nym. War­to też za­zna­czyć, co w jed­nem miej­scu po­wie­dział po­eta, uspra­wie­dli­wia­jąc czę­ste dy­gre­sye od przed­mio­tu i brak po­rząd­ne­go, mo­ty­wo­wa­ne­go opo­wia­da­nia;

Bo wiedz­cie, że mój ry­cerz jest skrzy­dla­ty
I w ta­kim du­cha wy­rzu­co­ny pę­dzie,
?e jako gwiaz­da le­cąc, leci wszę­dzie,
Mo­że­cie bo­wiem z jego Pa­mięt­ni­ków

Znać go, że nie był czło­wiek do bu­tel­ki,
Pi­ja­tyk, ma­łych sej­mi­ków i ćwi­ków;

Ale po­czy­nał so­bie jak duch wiel­ki.
W mło­do­ści był on u Ho­len­der­czy­ków

I tam, jako Piotr, uczył się cie­siel­ki;
Po­tem do­pie­ro, chcąc się wy­drzeć tro­sce
I żyć spo­koj­nie, osiadł gdzieś na wio­sce;
Lecz ja­ko­ście to wi­dzie­li, ogni­ści

Do bu­tla, róż­ni mło­dzi przy­ja­cie­le
I ży­to­mier­scy też pono ju­ry­ści

Wy­pi­li, zje­dli… tak, że przy ko­ście­le
Mógł usiąść jak dziad, zro­bić wie­niec z li­ści,

Jak Gu­staw–wzię­te od Aniel­ki zie­le
Przy­piąć na pier­si, i nig­dy przed puł­kiem

Nie idąc, zo­stać… z wło­sa­mi i ziół­kiem.

Wspo­mnia­ne tu „Pa­mięt­ni­ki” Be­niow­skie­go, pi-
sane po fran­cu­sku, rze­czy­wi­ście ist­nie­ją; prze­kład ich
pol­ski wy­szedł w War­sza­wie r. 1802 p… t. „Hi­sto­rya
po­dró­ży i oso­bliw­szych zda­rzeń sław­ne­go M. A. hr.
Be­niow­skie­go, szlach­ci­ca pol­skie­go i wę­gier­skie­go"
(4 tomy, dru­gie wjda­nie w r. 1806).

Dy­gre­syj­ność po­ema­tu Sło­wac­kie­go spra­wia, że
daje się on czy­tać, na­wet w obec­nym sta­nie ułam-
ko­wym, z naj­więk­szą es­te­tycz­ną roz­ko­szą.

Za pa­no­wa­nia kró­la Sta­ni­sła­wa

Miesz­kał ubo­gi szlach­cic na Po­do­lu.

Wy­so­ko po­tem go wy­nio­sła sła­wa–

Szczę­ścia miał mało w ży­ciu, wię­cej boiu

Al­bo­wiem była to epo­ka krwa­wa,

I kraj był cały na ru­ma­ku, w polu.

Łany, ogro­dy le­ża­ły odło­giem,

Za­ra­za sta­ła u domu, za pro­giem.

Mau­ry­cy-Kaź­mierz-Zbi­gniew, miał z ochrzcze­nia
Imio­aa–rod­ne na­zwi­sko Be­niow­ski,

Ta­jem­ni­czą zaś gwiaz­dę prze­zna­cze­nia,
Co go bro­ni­ła jako Czę­sto­chow­ski

Szka­plerz: od dżu­my, gło­du, od pło­mie­nia,

1 od plag wszyst­kich–prócz śmier­ci i tro­ski;

Bo w ży­ciu swo­jem na­mar­twił się bar­dzo,

A umarł, choć był z tych, co śmier­cią gar­dzą.

Mło­dość miał bar­dzo pięk­ną, nie­spo­koj­ną.

Ach! taką tyl­ko mło­dość na­zwać pięk­ną,
Któ­ra za­bu­rzy pierś jesz­cze nie­zbroj­ną,

Od któ­rej ner­wy w czło­wie­ku nie zmięk­ną;
Ale się sta­ną niby har­fą stroj­ną,

I bite pie­śnią za­pa­łu–nie pęk­ną!
Przez całą mło­dość Pan Be­niow­ski buj­nie
Czuł za trzech–a więc żył po­trój­nie.

Wio­secz­kę małą miał, ale dzie­dzicz­ną–

Dwa­dzie­ścia miał lat–był u sie­bie pa­nem.

Spra­szał do domu szlach­tę oko­licz­ną–For­tun­ka jego cią­gle cie­kła dzba­nem,

Miał nad­to pro­ces i spra­wę gra­nicz­ną;

A prę­dzej spra­wę wy­grał­by z sza­ta­nem,
Niż z ową psiar­nią wten­czas pa­le­stran­tów;
Sło­wem, że przy­szło do dłu­gów i fan­tów.

Po­zbył się naj­przód kli­nów i fu­to­rów,

Po­tem i ko­nie wy­prze­dał z uprzę­żą–Nie zna­no wten­czas jesz­cze w Pol­sce szo­rów,

O któ­re żony dziś mę­żów cie­mię­żą–Po­zbył się po­tem swo­ich bia­ło­zo­rów:

Re­gen­to­wi dał char­ty–w rękę księ­żą
Ostat­nie gro­sze dwa za ojca du­szę,
I na or­na­ty dwa ojca kon­tu­sze.

Z tych ma­jąt­ko­wych ostat­nich kon­wul­syi,
Nie zy­skał, jed­no wy­rok prze­ciw so­bie,

Wy­rok, w któ­rym rzecz była o expul­syi.
Mało o to dbał–tra­cąc na chu­do­bie,

Dzi­siaj sa lu­dzie mło­dzi sto­kroć czul­si–

Lecz Pan Be­niow­ski rzekł:–ja sam za­ro­bię

Na dru­gą wio­skę, et si non mi no­ces

For­tu­na–z wio­ską na­bę­dę i pro­ces.

I zno­wu mój syn bę­dzie miał przy­jem­ność,

Z pa­le­strą ja­dać i być Ak­te­onem;
I na przy­ja­ciół wzdy­chać nie­wza­jem­ność,

I stać, tak jak ja, pod ciem­nym je­sio­nem,
Któ­ry mój oj­ciec sa­dził.–O, nik­czem­no­śćl

Tu pan Ka­zi­mierz jęk­nął har­fy to­nem,
I na szu­mią­cy je­sion łza­wo spoj­rzał.
W tej chwi­li zy­skał tro­chę–tro­chę doj­rzał.

Tro­chę sko­rzy­stał w so­bie jako praw­nik,

Tro­chę sko­rzy­stał jak czło­wiek odar­ty,
Na któ­re­go sam pan sę­dzia, za­staw­nik

I re­gent–niby trzy głod­ne lam­par­ty,
Lub jako muły pusz­czo­ne na traw­nik,

Lub jak na du­szę roz­sier­dzo­ne czar­ty,
Wpa­dli, ogryź­li i na po­cie­sze­nie
Rzecz zo­sta­wi­li słod­ką–do­świad­cze­nie.

O do­świad­cze­nie!–ty je­steś pan­ce­rzem
Dla pier­si, w któ­rej ser­ce nie ude­rza,

Je­steś la­tar­nią nad mor­skiem wy­brze­żem,

Do któ­rej czło­wiek w dzień po­chmur­ny zmie­rzał

O do­świad­cze­nie!–je­steś cie­płem pie­rzem
Dla sa­mo­lu­bów–Tyś gwiaz­dą ry­ce­rza,

Ba­weł­ną w uszach od ludz­kie­go jęku–

Dla mnie, sród ciem­nej – nocy–świe­cą w rę­kul

Lecz Pan Be­niow­ski li­czył lat dwa­dzie­ścia:
O do­świad­cze­nie, jak o grosz zła­ma­ny,

Nie dbał–wo­lał­by mieć wio­skę i te­ścia;
To jest być ślu­bem do­zgon­nym zwią­za­ny

Z Pan­ną Anie­lą.–Tej sztu­ka nie­wie­ścia
Spra­wi­ła, że był sro­dze za­ko­cha­ny–

Na gi­ta­rze grał i rym śpie­wał wło­ski,

I wszyst­ko do­brze szło–do­pó­ki wio­ski

Nie stra­cił–wten­czas po wło­sku: ad d i o!

Po pol­sku: pi­suj do mnie na Ber­dy­czów!
Okrop­ne sło­wa! je­śli nie za­bi­ją,

To ser­ce schłosz­czą ty­sią­ca­mi bi­czów,
Pan­na Anie­la, dziew­czę z bia­łą szy­ją,

Była z ro­dzi­ny do­stat­niej A…wi­czów–Ko­cha­ła wier­nie–wier­ność była w mo­dzie–Lecz oj­ciec–ten stał jak mur na prze­szko­dzie.

Mimo to jed­nak Anie­la, jak róże,

Co nad wy­so­ki mur li­ściem wy­bie­gną

Pa­trzeć na słoń­ce–oczy mia­ła duże,

Czar­ne.–Jak róże, co się nad mur prze­gną,

I mimo czuj­ne ogro­do­we stró­że,

Ze­rwa­niu chło­piąt i dziew­cząt ule­gną–

A po­tem gorz­ki los tych nie­wi­nią­tek,

"Więd­nąć na wło­sach i ser­cach dziew­czą­tek!

Anie­la–mimo oj­cow­skie czu­wa­nie–Wi­dy­wa­ła się ze swo­im Zbi­gnie­wem.

Kro­ni­ka mil­czy, czy to wi­dy­wa­nie

Od­by­wa­ło się pod ja­wo­ru drze­wem,

W go­dzi­nę, kie­dy sły­chać psów szcze­ka­nie,
Kie­dy sło­wi­ki wy­wo­łu­ją śpie­wem

Księ­życ z pod zie­mi–lecz po­zwól Asin­dziej.

Że się nie mo­gli wi­dy­wać gdzie­in­dziej.–

Zwłasz­cza o in­nej po­rze.–Oj­ciec sro­gi,
Do tego wiel­ki ory­gi­nał, splen­nik;

Dy­abeł wie ja­kiej wia­ry; w rzym­skie Bogi

Wie­rzył i wie­rzył w pro­roc­twa i w sen­nik–

Chry­stu­sa tak­że krwią ob­la­ne nogi

Ca­ło­wał. Zwał się ce­sa­rzów ple­mien­nik–

Sło­wem, była to dziw­na me­sko­lan­cya

Świę­to­ści, zło­ta, fol­gi–jak mon­stran­cya.

To po­rów­na­nie po­jął­byś od­ra­zu,

Gdy­byś go wi­dział w zło­ci­stym szla­fro­ku,
Z łbem ły­sym, gdzie jak z Rem­brand­ta ob­ra­zu

Od­strze­li­wa­ło słoń­ce; kie­dy w mro­ku
Ada­masz­ko­wych pur­pur, stał jak z gła­zu

Kła­nia­ją­cym się lu­dziom na wi­do­ku;
I stał jak mar­twy, ni­czem się nie wzru­szył,
Lecz wi­dać było, że żył–bo się pu­szył.

Za­mek jego stał nad rzecz­ką La­da­wą

Na ska­le–a pod ska­łą staw był wiel­ki.

W tym sta­wie wi­dać było twarz ja­skra­wą
Słoń­ca i bia­łe ła­bę­dzie Aniel­ki;

Gro­bel­kę z młyń­ską u koń­ca za­sta­wą,
Za gro­blą ko­ściół Pan­ny Zba­wi­cie­lu

Z trze­ma wie­ża­mi ba­nia­ste­mi, w zło­cie;

I chat okien­ka, niby oczy ko­cie.

Wszyst­ko to było dziw­nie pięk­ne, cud­ne!–Zwłasz­cza, że szlach­cic, wiel­ki ory­gi­nał,

Góry uczy­nił do prze­by­cia trud­ne;

Wę­żo­we w ska­łach ścież­ki po­wy­ci­nał,

I mię­dzy róże, co ro­sły od­lud­ne,

Po­wsta­wiał gol­ce rzym­skie.–Ten pu­gi­nał

W ręku swym trzy­mał i twarz miał bro­da­tą–

Zkąd ła­two było po­znać, że to–Kato.

Apol­lo w mo­rzu zo­sta­wił ko­szu­lę,

I na sta­ro­sty gó­rach stał bez list­ka.

Da­lej, w egip­skich ka­ta­kom­bach, ule–Da­lej po­są­gi, któ­rym ko­niec świst­ka

Wy­ła­ził z gęby i prze­ma­wiał czu­le

Do pana zam­ku–jak do An­ty­chry­sta–

Al­bo­wiem wszyst­kie te wy­my­sły pań­skie,

Nie ka­to­lic­kie były–lecz po­gań­skie

W ogro­dzie sta­ła ja­kaś lar­wa nie­ma,
Czar­na, ogrom­na, roz­ro­sła sze­ro­ko;

Był to krze­sa­ny dąb na Po­li­fe­ma.
Jed­no w ko­ro­nie miał wy­bi­te oko

A tyle wi­dział nie­ba, co obie­ma-,

I nad sa­dzaw­ką coś du­mał głę­bo­ko,

Pa­trząc tem jed­nem okiem w ciem­ną wodę:

Na deszcz miał czar­ny wzrok, ja­sny w po­go­dę.

Na­prze­ciw była bar­dzo ciem­na gro­ta,

Pred nią się nie­raz siwy ry­bak skło­ni,

Gdy go na sta­wie ogar­nie ciem­no­ta,

A sie­ci plusz­cza sród spo­koj­nych toni.

Al­bo­wiem w gro­cie Mat­ka Bo­ska zło­ta,

Z wień­cem ró­ża­nych lamp na ja­snej skro­ni,

Jako Dy­an­na o po­ran­ku bia­ła,

Na staw z ró­ża­nej tę­czy wy­zie­ra­ła.–

Sło­wem–było to ist­ne głup­stwa wzgó­rze,
Zwier­cia­dło czy­ste cne­go an­te­na­ta,

Na któ­rym mesz­ty świe­ci­ły pa­pu­źe,
Rzym­ską, pur­pu­rą bra­mo­wa­na sza­ta.

Przy ucztach czę­sto na ły­si­nie–róże,
A w ręku cza­ra ze śmier­cią So­kra­ta,

Tak do­brze, wier­nie wy­ko­wa­na ryl­cem,

Że kto pił, zdał się mę­dr­cem–nie opil­cem.

Z tego wszyst­kie­go pan Ka­zi­mierz śmiał się.

Lecz za­ko­cha­ny w cu­dow­nej Anie­li,
Wy­ja­wić szcze­rze swo­ich my­śli bał się;

Po­lu­bił na­wet te po­są­gi w bie­li,
Te gro­ty od lamp ró­ża­ne–i stał się

Na­boż­nym bar­dzo w każ­dej skal­nej celi.
W każ­dej al­bo­wiem była jego dro­ga,
I w każ­dej po niej zo­sta­ła część Boga.

Woń ja­kaś, ja­kiś duch nie­prze­ni­kli­wy,
Co my­śli wtrą­cał i du­szę w ma­rze­nia.

Każ­dy z nas miał kraj mło­do­ści szczę­śli­wy,
Kraj, co się nig­dy w my­ślach nie od­mie­nia.

Ja sam, com wi­dział Chry­stu­sa Oli­wy,
Góry z mar­mu­ru i góry z pło­mie­nia,

Woię–i są­dzę naj­pięk­niej­szą z kra­jów,

Jed­ną ma­leń­ką wieś, peł­ną ru­cza­jów.–

Peł­ną łąk ja­snych, gdzie kwit­nie wil­got­na
Kon­wa­lia–peł­ną so­sen, ka­lin, jo­deł;

Gdzie roża po­lna błysz­czy się sa­mot­na,

Gdzie brzo­za ja­snych jest ko­chan­ką źró­deł–

A zaś przy­czy­na temu jest istot­na,

Że na tych ba­gnach, gdzie po­trze­ba szczu­deł,

Jam wten­czas bu­jał na mło­do­ści pió­rach,

Ja­sny i chmur­ny–jako księ­życ w chmu­rach.

O, me­lan­cho­lio! Nim­fo! zkąd ty ro­dem?

Czyś ty cho­ro­bą jest epi­de­micz­ną?
Zkąd przy­szłaś do nas? Co ci jest po­wo­dem,

Że te­raz na­wet szlach­tę oko­licz­ną

Za­ra­żasz?–Nim­fof za two­im prze­wo­dem

Ja sam wę­drów­kę już od­by­łem ślicz­nąl
I je­stem dzi­siaj–niech cię po­rwie trzy­sta!
Nie Po­lak–ale ist­ny Baj­ro­ni­staf.

Tro­chę w tem wina jest mo­jej mło­do­ści,

Tro­chę–tych gro­bów, co się w Pol­sce mno­żą–

Tro­chę–tej cią­głej w ży­ciu sa­mot­no­ści,

Tro­chę–tych du­chów ogni­stych, co trwo­żą,

Pal­ca­mi gro­bów po­ka­zu­jąc ko­ści,

Któ­re się na dzień sąd­ny znów uło­żą–

I będą cho­dzić, skrzy­piąc, pła­cząc, ję­cząc,

Aż wresz­cie Pana Boga skru­szą–drę­cząc.

Prze­ślicz­na stro­fa! mógł­bym za­cząć od niej

Nowy po­emat, jak sąd osta­tecz­ny,
I przy Eu­me­nid po­ka­zać po­chod­ni,

Jak jest grzech każ­dy dziw­nie nie­bez­piecz­ny;
Jak w ja­snem nie­bie da­le­ko jest chłod­niej

Niż w pie­kle, kędy pło­nie ogień wiecz­ny,
Lecz wolę dzie­ło to rzu­cić na póź­niej,
Bo do po­rząd­ku mnie wo­ła­ją woź­ni.–

Ci woź­ni są to kry­ty­cy.–Ko­le­go!

Był­żeś w Ar­ka­dyi tej, gdzie Je­zu­ici
Są ba­ran­ka­mi?–pasą się–i strze­gą

Psów–item żyją, co ząb ich uchwy­ci
Na pię­cie wiesz­cza?–Kra­ina ni­cze­go!

Peł­na wę­żo­wych ślin, pa­ję­czych nici,
I krwi ze­psu­tej.–Nie­bie­ska kra­ina!
Co za pie­nią­dze Bab–truć nas za­czy­na.

Był wie­czór.–Z kwia­tów wvcho­dzilv wo­nie
Me­lan­cho­licz­ne–ciem­niał las dę­bo­wy.

Be­niow­ski ka­zał osio­dłać dwa ko­nie:

Je­den dla sie­bie–na dru­gim do­mo­wy

Miał je­chać słu­ga. Be­niow­ski na skro­nie,

Chciał­bym po­wie­dzieć: wło­żył hełm sta­lo­wy–

Lecz nie po­emat pi­sząc, tyl­ko gad­kę,

Po­wiem, że tyl­ko wdział–kon­fe­de­rat­kę.

Za­piął na pier­siach szpen­cer z ba­ran­ka­mi,

Za­wie­sił bur­kę z ty­gry­sie­mi łapy;
Wsiadł na koń, spoj­rzał na ga­nek ze łza­mi,

Po­gła­skał ko­nia–koń otwo­rzył chra­py
I w ciem­ną domu sień za­par­skał skra­mi–

Na ooże­ena­nie. Kla­sły dwa ha­ra­py

Pana i słu­gi.–I pan ze swym słu­gą
Wy­szli z ro­dzin­nych pro­gów–i na dłu­gol

01 gdy­by wten­czas jaka Nim­fa smęt­na.

Wia­do­ma ludz­kiej przy­szło­ści, krzyk­nę­ła:
Już ty nie wró­cisz! i sto­py twej pięt­na

Są tu ostat­nie!–lecz je­śli twe dzie­ła
Za­pi­sze sła­wa wszyst­kie­go pa­mięt­na,

Ten dom, z któ­re­go cię nę­dza wy­pchnę­ła,
Bę­dzie świą­ty­nią, a te ci­che świer­ki
Pój­dą na krzy­że i na ta­ba­kier­ki.

A twe ko­szu­le po­rzną na szka­ple­rze,
A twe pa­pie­ry–choć­by to był tyl­ko

Od eko­no­ma list, albo przy­mie­rze

Wiecz­nej mi­ło­ści z Han­dzią lub Ma­ryl­ką–

Sa­want­ka łza­mi rzew­ne­mi wy­pie­rze

I w sztam­buch wklei, albo przy­pnie szpil­ką.

Że twa pe­ru­ka–je­śli masz pe­ru­kę–

Fre­no­lo­gi­stów po­de­prze na­ukę!

Że twój but pra­wy za­wie­szą w Sy­bil­li,
A o znik­nio­ny lewy będą skar­gi.–

Nie mó­wię wię­cej, bo mój rym już kwi­li
I łza­mi się już za­le­wa­ją war­gi!

Lecz gdy­by jaka Nim­fa w owej chwi­li,
Kie­dy nasz ry­cerz na świa­ta za­tar­gi

Pusz­czał się, ta­kie pro­roc­two wy­rze­kła:

Uczuł­by w ser­cu coś–coś na­kształt pie­kła.–

O! dzi­ka żą­dzo po­śmiert­ne­go żalu,

Ja­kiem ty je­steś smut­nem głup­stwem lu­dzi!

Zwłasz­cza, że wie­dziesz pro­sto do szpi­ta­lu
Roz­ma­rzo­ne­go.–A nim się obu­dzi,

Już w jego oczach, jak w mgli­stym opa­lu,
Bły­ska­ją świa­tła, szpi­tal­ni­cy chu­dzi,

Mni­szek pa­cie­rze, tru­mien ro­bot­ni­cy,

Mgła–za tą chmu­rą Pan Bóg na­kształt świe­cy.

Ale to wszyst­ko jed­no.–Nasz bo­ha­ter

Dom swój opusz­czał ze swym sta­rym słu­gą,

Jak opusz­cza­ła swój dom pan­na Pla­ter–

A kie­dyś, daw­niej, Czar­niec­ki z kol­czu­gą.–

Ach tak, jak póź­niej nasz sej­mo­wy kra­ter,
Któ­ry wy­buch­nął wiel­ką, ja­sną fuga

Bi­blio­te­ka.–T. 47.

Z War­sza­wy–Wi­słę prze­wę­dro­wał pro­mem,
I mówi, że jak śli­mak wy­szedł z do­mem.––

Ach! tak jak szta­by, klub i wszy­scy świę­ci,
Co dzi­siaj w każ­dym są ka­len­da­rzy­ku

Emi­gra­cyj­nym, niby z krzy­ża zdję­ci-

Jak ja na­resz­cie, co w tym sło­necz­ni­ku
Mu­szę się krę­cić, bo się ze mną krę­ci

Za każ­dem słoń­cem–słońc mamy bez liku!
I trze­ba do­brze nam tą my­ślą prze­siać,
Że dla nie­zgo­dy słońc–kró­lem jest mie­siąc

Lecz to dla in­nych wiesz­czów, ta bez twa­rzy
Wal­ka, jak w daw­nej Skan­dy­na­wów wie­rze,

Woj­na nie­bie­skich krwa­wych lu­mi­na­rzy.
Te­raz niech nowi wy­stą­pią ry­ce­rze,

Uła­ni, daw­nych sy­no­wie hu­sa­rzy,

Pan Kaź­mierz je­chał ta­kim być uła­nem–Kła­nia­ło mu się zbo­że ca­łym ła­nem.

Kło­sek mu każ­dy dzię­ko­wał ugię­ty,

Bła­wa­tek każ­dy mu się przy­pa­try­wał,

Ani się skar­żył, choć ko­py­tem ścię­ty.

Be­niow­ski je­chał ci­cho–słu­ga śpie­wał

Jed­ną z tych pie­śni, w któ­rych jęk za­mknię­ty;
A głos po ła­nach zło­ci­stych prze­pły­wał

I wpa­dał w cier­ny las, na dę­bów słu­chy*

Te drża­ły, bi­jąc skrzy­dła­mi, jak du­chy.

Ciem­nia­ło.–Ry­cerz wy­je­chał nad jary,

Zkąd rzu­cił okiem na dom swej ko­chan­ki.

Ska­ła to, jako wiel­ki ob­łok sza­ry,

Sta­ła nad sta­wem; nad nią były wian­ki

Drzew ogro­do­wych, i dom wiel­ki, sta­ry
Z pło­mie­ni­ste­mi okny i kruż­gan­ki.

Całą tej gó­rze po­stać eks­cen­trycz­ną

Zdję­ła noc zło­ta, swo­ją sza­tą ślicz­ną.

Nie wi­dać było po­są­gu Ju­no­ny,

Da­le­kim oczom znik­nął gdzieś Apol­lo;

Ale dąb wi­dać było za­my­ślo­ny,

Co stał nad zam­kiem że­nio­ny z to­po­lą–

Lecz z zam­ku księ­życ wy­bu­chał czer­wo­ny,
Jak smut­ny ak­tor, co z Ham­le­ta rolą

"Wyj­dzie na sce­nę. Księ­życ wstą­pił krwa­wy

I oczer­wie­niać za­czął staw La­da­wy,

Pan Kaź­mierz był z tych, co sta­wią na tuza
Cały ma­ją­tek. Prze­grał, to i plu­nął–

Lecz pa­trząc na ten dom, gdzie wziął har­bu­za, I
I z na­dziei swych na wiek wie­ków ru­nął:

Wes­tchnął!–i wznio­sła mu się w pier­siach ślu­za–Łza­mi się za­lał i z sio­dła się zsu­nął,

Jak czło­wiek, któ­ry do­stał na­gle mdło­ści.–

Przy­sko­czył sta­ry Grześ: „Co je­go­mo­ści?”

„Świę­ta Ma­ryo ra­tuj! dziec­ko kona!”

Na to Be­niow­ski rzekł: „Po­pra­wiam strze­mię,*
Ode­pchnął słu­gę, co go brał w ra­mio­na,

W kon­fe­de­rat­kę się chla­snął i w cie­mię;
Spoj­rzał na księ­życ, co zeń jak z Mem­no­na

Wy­do­był jęki, i całe trosk brze­mię,
Ta­kiem wes­tchnie­niem wiel­kiem w księ­życ ci­snął,
Że księ­życ zćmił się–zmarsz­czył–i znów bły­snął.

Wes­tchnąw­szy, je­chał da­lej brze­giem jaru,
A za nim słu­ga w ce­gla­stym kon­tu­szu.–

Smut­ne­mu wiatr się zda­je pe­łen gwa­ru,
Li­tość anio­łów brzę­czy koło uszu:

Smut­ny jest, go­tów do bój­ki i swa­ru,
Go­rącz­ko­we­go pe­łen ani­mu­szu.

Ta­kim Be­niow­ski był i jego lo­zak–

Szczę­ściem, że ża­den się nie zja­wił ko­zak.

Bo w ta­kiej chwi­li ko­cha­nek roz­pacz­ny
Gor­szy, niż lwi­ca Wir­gi­la hir­kań­ska.

Je­chał więc smut­ny ry­cerz–za nim bacz­ny

Na wszyst­ko je­chał Grześ–a wód­ka gdań­ska

W skó­rza­nej fla­szy dźwięk da­wa­ła smacz­ny.
I beł­ko­ta­ła ta Nim­fa sza­tań­ska

Wła­śnie jak go­łąb, co z mi­ło­ści gru­cha,

Lub po­etycz­na na Li­twie ro­pu­cha.

Sły­sząc jak słod­ko za­pra­sza­ła fla­sza,

Spró­bo­wał jej Grześ raz, dwa i trzy razy;

I w oczach mu się wnet zro­bi­ła ka­sza

Z gwiazd, a sam księ­życ był szper­ką–a gła­zy

Ludź­mi. Więc jako zona Ene­asza,

Zo­stał się w Troi, z ko­nia spadł na śla­zy.–

I tak bo­ha­ter zbył swo­je­go słu­gi–

Ale za kon­te­pje­go szedł koń dru­gi.

I było co­raz ciem­niej–wtem–o cuda!
]Koń Grze­sia za­czął prze­ści­gać pa­ni­cza.

Na nim sie­dzia­ła ja­kaś wiedź­ma ruda:

Ga­łąź po­krzy­wy mia­ła za­miast bi­cza-

Tu wi­dzę, że mi się po­emat uda,

Że mi iuż Muza swo­ich łask uży­cza*

Więc dniej wiesz­czów ga­lo­pem wy­przedź­my–

Jest ex ma­chi­na Deus–w kształ­cie wiedźm*

Więc, jak po­wia­dam, zrów­na­ły się ko­nie.

Be­niow­ski na­gle ock­nął się i wzdry­gnął,
Wi­dząc, że sie­dział czart w srebr­nej ko­ro­nie

Na ko­niu, co go jak wi­cher prze­ści­gnął–I wziął z Kaź­mie­rza rąk w ko­ścia­ne dło­nie

Lej­ce i ste­pem za­mro­czo­nym śmi­gnął,
Cią­gnąc za sobą mo­jej pie­śni syna.–

Że Po­lak daje się wieźć–nie no­wi­nal

Wi­dzia­łem.–Ale stój Muzo! bieg krzy­wy,
Tu nie przy­stoi wca­le.–Mie­siąc świe­ci,

Na ko­niu wiedź­ma, ga­łę­zią po­krzy­wy
Sma­ga po za­dzie ko­nia i tak leci

W srebr­nej ko­ro­nie, jak anioł strasz­li­wy,

O któ­rym roją na pół sen­ne dzie­ci–

Że koń ma ze mgły, z wę­żów srebr­nych bi­cze,
Skrzy­dła ogni­ste i niań­ki ob­li­cze.

I co­raz prę­dzej, jak­by anioł zgo­nu,

Pę­dził za na­szym ry­ce­rzem i babą
Dźwięk głu­chy ko­pyt, jak ję­cze­nie dzwo­nu,

Jako tęt­nie­nia echo ję­czał sła­bo,
A ręka wiedź­my, jak liść wiel­ki klo­nu

Gdy sczer­wie­nie­je, lub, jak mówi Stra­bo,
Łapa Ibi­sa, czer­wo­na, bez pierzć;:
Za lejc trzy­ma­ła swój–i lejc ry­ce­rza.

W" za­wro­cie gło­wy, ry­cerz wle­pił oczy
W tę rękę z trze­ma czer­wo­ne­mi żyły.

A więc roz­my­ślał, czy z ko­nia ze­sko­czy?–
Ale mu jego koń był bar­dzo miły–

Czy świ­śnie sza­blą aż się łeb po­to­czy

I spad­nie z kar­ku wiedź­my do mo­gi­ły?
Ale i ta myśl dru­ga i ta chęt­ka
Zda­wa­ła mu się nie­zła–lecz za pręd­ka.

A tu­bym wie­dzieć chciał twe mą­dre zda­nie,
Mój czy­tel­ni­ku, i twój sąd o rze­czy:

Gdy­by cię ta­kie spo­tka­ło po­rwa­nie,

Byś nie spo­dzie­wał się zni­kąd od­sie­czy,

I wi­dział taką rękę, Mo­ści Pa­nie!

Czer­wo­ną?–do mi­lio­na krwa­wych mie­czy,
Taką ohy­aną rękę, peł­ną ko­ści,
Co po­zba­wi­ła cię ludz­kiej god­no­ści?!

Zwłasz­cza, je­że­li je­steś de­mo­kra­tą

I o swą god­ność in­dy­wi­du­al­ną
Dbasz wiel­ce.–Co­byś więc po­wie­dział na to,

Gdy­byś przez babę tak su­chą, fa­tal­ną,
I nie wiem pew­nie–lecz może wą­sa­tą

Sę-Sy­mo­nist­kę i nie ide­al­ną,
Ale ko­ścia­ną: był po­zba­wion woli
I tchu i czy­nił to, co god­ność boli?

Nie wiesz?–Więc so­bie za­ma­wiam twą ła­skę
Nadal, na rze­czy waż­niej­szych są­dze­nie.–

Be­niow­ski więc wpadł w sza­tań­ską za­trza­skę–Wi­dzę w tem jego gwiaz­dę–prze­zna­cze­nie!

I le­ciał jak wiatr, pa­trząc w bla­dą ma­skę,
Któ­rą sło­necz­ne wkła­da­ją pro­mie­nie

Na twarz księ­ży­ca; a w tym pręd­kim bie­gu,

Świat mu się cały zda­wał kłę­bem śnie­gu.

Na­gle–zwol­ni­ła kro­ku prze­wod­nicz­ka–

Ro­ze­śmia­ła się, ze­sko­czy­ła z sio­dła.
Be­niow­ski sie­dział na ko­niu jak świecz­ka,

Pa­trząc, gdzie go ta wę­drów­ka za­wio­dła.
Uj­rzał, że chwa­stem za­ro­sła ulicz­ka,

Mię­dzy ska­ła­mi–co mogą za go­dła
Słu­żyć dwom ser­com, roz­dar­tym na wie­ki–Wio­dła go pro­sto–pro­sto–do pa­sie­ki.

Pa­sie­kę tę znał do­brze i te ska­ły,

I tę ście­żecz­kę peł­ną ru­dej glin­ki.
Tu­taj pa­ster­skie roił ide­ały,

Z któ­rych czy­tel­nik może roić drwin­ki.–
Sta­ro­sta cór­ce dał ten gaik mały

I od niej na­wał miej­sce–Anie­li n ę i,
A zaś ta wiedź­ma, na po­zór strasz­li­wa,
Była to niań­ka Pan­ny, sta­ra Diwa!–

Po­znał ją ry­cerz i za tę czer­wo­ną,

Za tę Ibi­sa rękę wnet uści­snął
„Więc ty Iry­dą je­steś, a Ju­no­ną

Jest two­ja pani? Te­raz ob­łok pry­snął!
Ach, wi­dzę, jaką rnia­łe­in myśl sza­lo­ną!

I co­bym zro­bił, gdy­bym sza­blą świ­snął

C

I od­ciął ci tę rękę, Diwo sta­rał

Dra­gi raz nie graj w dy­abła i w ta­ta­ra

Tak mó­wiąc, za swą Diwą szedł z po­śpie­chem–

I ze skał wy­szli na łąkę zie­lo­ną,
Na któ­rą księ­życ spo­glą­dał z uśmie­chem,

Wi­dząc ty­sią­cz­nych róż otwar­te łono.
Cha­ta na­kry­ta pro­stej sło­my wie­chem,

Ście­nio­na lipy ogrom­nej ko­ro­ną,
3ta­ła na łące, w naj­ciem­niej­szej głę­bi,
Z gir­lan­dą śpią­cych w oko­ło go­łę­bi.

Z drze­niem za Diwą szedł Be­niow­ski mło­dy,
Pro­wa­dząc ko­nia, co się wy­rwał z dło­ni,

I po­szedł zwol­na, par­ska­jąc, do wody–Ta wy­glą­da­ła z pod bia­łych ja­bło­ni,

Szar­fą księ­ży­ca, błę­ki­tem po­go­dy–

Za nim koń dru­gi po­szedł rżąc–a oni–

To jest, nie ko­nie, lecz nasz ry­cerz z Diwą,

We­szli w le­pian­kę po­chy­łą i krzy­wą.

Sta­ru­szek, Diwy mąż, po­świe­cił w sie­ni,
Idrzwi otwo­rzył od pan­ny po­ko­ju.

Na pro­gu sta­ła jak­by smęt­na ksie­ni,
Pan­na Anie­la cała w bia­łym stro­ju;

Z dy­amen­to­wych zaś mie­siąc pier­ście­ni,
Po­dob­ny do gwiazd mi­ga­ją­cych roju,

Bły­skał na kru­czych wło­sach roz­wi­nię­tych,

Wła­śnie ja­ko­by zło­te świa­tło Świę­tych.

Be­niow­ski my­ślał, że anioł i wi­tał

Jak bó­stwo, dłu­giem, prze­cią­giem wes­tchnie­niem.
Po­tem się zmie­szał i o zdro­wie spy­tał:

Co dziś by­ło­by wiel­kiem uchy­bie­nieml
Nie­świa­to­wo­ścią, zna­kiem, że nie czy­tał

Pani Sand! że się Baj­ro­nicz­nym cie­niem
Nie okrył! że jest nie­zgrab­ny w roz­mo­wie,
Że nie wie, jak to mó­wić ro­man­so­wie.-

Ja sam się dzi­wię, że za bo­ha­te­ra

Wzią­łem ta­kie­go pro­ste­go szlach­ci­cal

Oto pierw­szy raz swe usta otwie­ra

Przed swą ko­chan­ką, któ­ra w nów księ­ży­ca

Swe wło­sy czar­no-błę­kit­ne ubie­ra,
Jak­by sa­want­ka, albo cza­row­ni­ca:

I sły­szy, że nie jak wieszcz lub astro­nom,

Ko­cha­nek wita ją–lecz jak eko­nom.

Na nie­zgrab­ne­go już masz pa­tent–a ja,
Ry­ce­rzu, wy­prę się two­ich gru­bi­jaństw–

I cała mo­ich po­ema­tów zgra­ja,

Lęka się dal­szych two­ich swa­rów, pi­jaństw!

An­hel­li cię ma bia­ły za lo­ka­ja,

I Bal­la­dy­na sko­ra do za­bi­jaństw,

Wo­la­ła­by się w tru­pów ukryć gę­stwie,

Niż przy­znać, że jest z tobą w po­kre­wień­stwie.

Co jest nie­ja­ką praw­dą, bo te mary

Jed­ne się ro­dzą z ser­ca, dru­gie z gło­wy,

A trze­cie tyl­ko z dziw­nej, twar­dej wia­ry

W przy­szłość–a czwar­te ob­łok pio­ru­no­wy,

A pią­te koń mi w ste­pach przy­niósł kary.
Lecz ten po­emat bę­dzie na­ro­do­wy,

Po­etów wszyst­kich uczy­ni mi brać­mi,

Wszyst­kich–oprócz tych tyl­ko–któ­rych za­ćmi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: