Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Baczmaha - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Baczmaha - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 267 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Łu­dząc się na­dzie­ją, że może uda nam się zna­leźć gro­ty sta­lak­ty­to­we, po­dob­ne do Bial­skich, przez kil­ka ty­go­dni prze­szu­ki­wa­li­śmy całą prze­strzeń po­mię­dzy Ko­ście­li­ska­mi, Or­na­kiem, i Sta­rą Ro­bo­tą.

W sa­mej rze­czy, grot i ja­skiń, jam i "dziur" (jak je na­zy­wa­ją gó­ra­le) znaj­du­je się tam bez liku; więk­sze i mniej­sze, sze­ro­kie jak duże izby, ze skle­pie­niem, cza­sem jak w go­tyc­kich ko­ścio­łach gi­ną­cem w po­mro­ku, to znów wą – zkie i ni­skie, że le­d­wie peł­za­jąc na racz­kach się tam prze­śliź­niesz, – a wszyst­kie po więk­szej czę­ści gru­bo po­bie­la­ne wy­się­kiem "ka­mien­ne­go mle­ka", cza­sem zwie­sza­ją­ce­go się nad gło­wą w stę­ża­łych so­plach, – po­łą­czo­ne ze sobą węż­sze­mi jesz­cze ko­ry­ta­rza­mi, cze­lu­ścia­mi, ko­mi­na­mi, za­wa­lo­ne­mi naj­czę­ściej w po­ło­wie ru­mo­wi­skiem od­pa­da­ją­ce­go ze skle­pień wa­pie­nia. Pod tem ru­mo­wi­skiem, po któ­rem kro­czyć lub peł­zać wy­pa­da tu­ry­ście, ka­le­cząc so­bie nogi i roz­dzie­ra­jąc odzie­nie o ostre kan­ty od­pa­dłych odła­mów ska­ły, do­łem dzwo­ni zwy­kle szkla­na har­mo­ni­ka są­czą­ce­go się mię­dzy ka­mie­nia­mi źró­deł­ka; nie­kie­dy sły­chać ta­jem­ni­czy szum i bul­ko­ta­nie więk­sze­go stru­mie­nia, w któ­rym, dziw­nem złu­dze­niem aku­stycz­nem, za­wsze się nam wy­da­je roz­po­zna­wać dwa od­mien­ne, na prze­mian od­zy­wa­ją­ce się tony, czy akor­dy, – je­den wyż­szy, gło­śniej­szy, we­sel­szy, dru­gi al­to­wy, stłu­mio­ny, po­nu­ry. O stru­mie­niach tych, któ­re po­dob­nie, jak źró­dła Du­naj­ca pod "Pi­sa­ną" i w "Ka­la­tów­kach". wy­do­by­wa­ją się zwy­kle po­ni­żej na świa­tło dzien­ne spo­rą stru­gą z otwo­ru ska­ły, – cuda opo­wia­da­ją gó­ra­le-

Mó­wią oni, że przed­miot rzu­co­ny do ta­jem­ni­cze­go źró­dli­ska, bul­ko­czą­ce­go w prze­pa­ści­stej głę­bi roz­pa­dlin, np. Krze­sa­ni­cy lub Upła­zu, wy­pły­nie cza­sem w kil­ka ty­go­dni wy­wie­rzy­skiem w in­nej zu­peł­nie stro­nie Tatr, albo w swych wro­tach skal­nych się za­trzy­ma. Nie cał­kiem temu wie­rząc, zo­sta­wa­li­śmy nie­mniej pod uro­kiem ba­śni lu­do­wej i za­trzy­mu­jąc się nie­raz przed wy­wie­rzy­ska­mi stru­mie­ni, ro­ili­śmy o tem, skąd one pły­ną i czy tra­fem nie uj­rzym uka­zu­ją­ce­go się z pod ska­ły ja­kie­go przed­mio­tu, po­rwa­ne­go ich prą­dem z ja­kiej po dro­dze "zbój­nic­kiej" ja­ski­ni lub z za­sy­pa­ne­go gru­za­mi miesz­ka­nia może pra­oj­ców na­szych epo­ki ka­mien­nej…

I otóż kto szu­ka, zna­cho­dzi. Pew­ne­go dnia prze­su­wa­jąc się bo­kiem ścia­ny ska­li­stej nad stro­mą prze­pa­ścią, prze­kro­czyć mia­łem przez wy­wie­rzy­sko stru­my­ka, wy­do­by­wa­ją­ce­go się w tem miej­scu i spa­da­ją­ce­go na dół ka­ska­dą; a że ka­mie­nie po któ­rych stą­pa­łem, były od wod­nych po­ro­stów ośli­złe, z zdwo­jo­ną sze­dłem więc ostroż­no­ścią, pró­bu­jąc wprzód nogą sta­ło­ści każ­de­go ka­mie­nia, czy mi się z pod sto­py nie wy­mknie, za­nim się na nim sta­nąć od­wa­ży­łem. Tak idąc tuż nad stru­mie­niem, uj­rza­łem w naj­płyt­szem miej­scu ka­myk dziw­ne­go kształ­tu, któ­ry zwró­cił moją uwa­gę. Po­chy­li­łem się i pod­nio­słem. Była to, jak mi się wy­da­ło, ska­mie­nia­ła kost­ka. Spoj­rza­łem uważ­niej na dno stru­my­ka i dru­gą jesz­cze po­dob­ną zna­la­złem. Scho­wa­łem obie. By­łem prze­ko­na­ny, że to są wy­płu­ka­ne po ty­sią­cach lat szcząt­ki niedź­wie­dzia ja­ski­nio­we­go, hie­ny ja­ski­nio­wej, lub po­dob­nych zwie­rząt przed­po­to­po­wych, i cie­szy­łem się na myśl o ra­do­ści, jaką ta zdo­bycz pa­le­on­to­lo­gicz­na spra­wi memu zna­jo­me­mu, uczo­ne­mu geo­lo­go­wi, ba­wią­ce­mu wła­śnie w Za­ko­pa­nem. Po­rwa­ny za­pa­łem, chcia­łem ta­kich ko­ści zna­leźć jesz­cze wię­cej i kil­ka­krot­nie prze­cho­dzi­łem tam i na­po­wrót nie­bez­piecz­ne miej­sce, schy­la­jąc się i pa­trząc na dno stru­my­ka. Wresz­cie prze­rwał mi to za­ję­cie to­wa­rzysz mój, któ­ry zo­staw­szy w tyle, te­raz mnie do­pie­ro do­go­nił i siadł­szy na skra­ju tur­ni, za­czął wo­łać ner­wo­wym gło­sem: "Co ro­bisz! co ro­bisz! czy pró­bu­jesz, ile razy ci się uda jesz­cze przejść cało nad tą prze­pa­ścią? Na rany bo­skie za­kli­nam cię! jak mi co do­bre­go ży­czysz!" Nie chcąc mu spra­wiać przy­kro­ści, za­prze­sta­łem dal­szych po­szu­ki­wań, po­sta­na­wia­jąc in­nym ra­zem tam jesz­cze po­wró­cić. Po­da­łem mu rękę i prze­pro­wa­dzi­łem szczę­śli­wie przez naj­cięż­sze miej­sce.

Ko­ści przy­nie­sio­ne prze­zem­nie, wy­wo­ła­ły zdzi­wie­nie nie­ma­łe. Pierw­szą z nich uznał mój uczo­ny za ka­wał szczę­ki niedź­wie­dziej – praw­do­po­dob­nie niedź­wie­dzia ja­ski­nio­we­go. Ale dru­ga! Uczo­ny mój przy­glą­dał się jej bez koń­ca, mie­rzył, ob­ra­cał na wszyst­kie stro­ny, pró­bo­wał skro­bać no­żem, oczom swo­im wie­rzyć nie chciał. Trwa­ło to bar­dzo dłu­go. Na­ko­niec jed­nak wi­docz­nie ochło­nął i jak­by roz­cza­ro­wa­ny, rzekł lek­ce­wa­żą­cym to­nem gło­su:

– Os cu­bo­id­cum.

– Co to zna­czy?

– Kość sze­ścien­na ze sto­py czło­wie­czej… Leży mię­dzy ko­ścią pię­to­wą a czwar­tym i pią­tym me­ta­tar­sem. Nie trud­na do po­zna­nia. Patrz: na wierz­chu cha­rak­te­ry­stycz­ny sul­cus, dla ścię­gna mię­śnio­we­go łyd­ko­we­go tyl­ne­go, a pod spodem wy­nio­słość sko­śna dla wię­zu pię­to – sze­ścien­ne­go.

– Może to homo di­lu­vii te­stis Scheuch­ze­ri?

– Nie, nie; nie scheuch­ze­row­skie złu­dze­nie, ale istot­nie kość ze szkie­le­tu czło­wie­ka, tyl­ko nie­ste­ty nie przed­po­to­pow­ca, ani czło­wie­ka trze­cio­rzęd­nej for­ma­cyi. Po­my­lić się wpraw­dzie ła­two w tych rze­czach, ale we­dle wszel­kich oznak, wy­da­je mi się rze­czą nie­wąt­pli­wą, że ta kość nie le­ża­ła dłu­żej jak sto… do stu­kil­ku­dzie­sie­ciu lat naj­wię­cej…

– A więc?

– A cóż? nic. Nic zbyt cie­ka­we­go. To kość za­pew­ne wy­płu­ka­na z ja­kiej ja­ski­ni zbó­jec­kiej, może kost­ka ze sto­py "zbój­ni­ka", albo… ofia­ry zbój­ców. A naj­praw­do­po­dob­niej to szczą­tek ze szkie­le­tu ja­kie­go ju­ha­sa, któ­ry spadł pnąc się za owca­mi. A może kłu­sow­nik albo tu­ry­sta… cho­ciaż kłu­sow­ni­ków i tu­ry­stów przed stu kil­ku­dzie­się­ciu laty pew­nie jesz­cze nie było.

– A więc nie war­to było zbie­rać tych ko­ści na dnie stru­my­ka z nie­bez­pie­czeń­stwem ży­cia? – za­py­ta­łem z uda­ną em­fa­zą.

– Tego nie po­wiem… szcze­gól­niej o niedź­wie­dziej szczę­ce… i gdy­bym w moim wie­ku mógł jesz­cze ła­zić po gó­rach, pew­nie­bym spę­dził nie mało cza­su na po­szu­ki­wa­niu w tem miej­scu gdzie się te ko­ści zna­la­zły… choć­bym miał na rze­czy­wi­ste na­ra­zić się nie­bez­pie­czeń­stwo.

– A, jeź­li tak, to pój­dę tam raz jesz­cze. I po­sze­dłem, lecz do­pie­ro w kil­ka ty­go­dni póź­niej, – nie­ustan­na bo­wiem sło­ta i desz­cze ulew­ne, przez czas dłuż­szy wy­brać mi się nie­do­zwo­li­ły.

Zmó­wi­łem tym ra­zem in­ne­go to­wa­rzy­sza wy­ciecz­ki, żwa­we­go mło­dzia­na 20-let­nie­go, śmia­łe­go a wy­pró­bo­wa­ne­go "ta­ter­ni­ka", o któ­rym mo­głem być pew­nym, że mnie nie ze­chce po­wstrzy­my­wać w mniej bez­piecz­nych miej­scach. Po­szedł ze mną tem chęt­niej, że był obec­nym przy owej roz­mo­wie mej z geo­lo­giem, i za­go­rzał wiel­kim za­pa­łem do tych po­szu­ki­wań.

Do­szedł­szy do stóp ska­ły, w któ­rej, na wy­so­ko­ści może sied­mio lub ośmio­pię­tro­wej ka­mie­ni­cy, znaj­do­wa­ła się owa cze­luść z uj­ściem stru­my­ka, zdzi­wio­ny by­łem zmia­ną jaka tam za­szła skut­kiem dwu­ty­go­dnio­wej ule­wy.

Z po­cząt­ku zda­wa­ło mi się, że za­błą­dzi­łem i że to nie to samo miej­sce; po chwi­li do­pie­ro do­kład­niej­sze­go przy­pa­trze­nia się róż­nym szcze­gó­łom, za pierw­szą byt­no­ścią do­strze­żo­nym, do­sze­dłem do prze­ko­na­nia, że to ska­ła od­mien­ny przy­bra­ła po­zór. Przy­pi­sy­wa­łem to zra­zu zmia­nie oświe­tle­nia, wie­dząc z do­świad­cze­nia, że pod jego wpły­wem oko­li­ca gór­ska prze­obra­ża się do nie­po­zna­nia. – Za pierw­szą moją byt­no­ścią ska­ły oświe­tlo­ne były z boku, bla­skiem za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, któ­re głę­bo­kie­mi, dłu­gie­mi cie­nia­mi uwy­dat­nia­ło kon­tu­ry tur­ni, te­raz zaś był to mgli­sty ra­nek, a słoń­ce przy­świe­ca­ło z tyłu ska­ły, tak, iż jej cała pla­sty­ka w nie­wy­raź­ne spły­wa­ła kształ­ty. Zwró­ci­ły jed­nak uwa­gę moją le­żą­ce na dole gła­zy z po­wierzch­nią z jed­nej stro­ny o wie­le ja­śniej­szą, pra­wie bia­łą, świad­czą­ce że świe­żo od­kru­szy­ły się od tur­ni. A gdy­śmy za­czę­li dra­pać się w górę, prze­ko­na­łem się ry­chło, że nie sama tyl­ko ma­gia świa­tło­cie­nia, na­da­je tak od­mien­ne ska­le po­zo­ry, lecz że zmia­ny któ­re w niej za­szły są o wie­le re­al­niej­sze. Nie mo­głem już od­na­leść stro­mej i urwi­stej ście­żyn­ki, czy­li po gó­ral­sku "per­ci", któ­rą sze­dłem był pier­wej z po­wro­tem, a ra­czej któ­rą prze­su­wa­łem się opar­ty pier­sią o ska­li­stą ścia­nę a pal­ca­mi cze­pia­jąc się po­wy­żej chro­po­wa­to­ści ska­ły i wci­ska­jąc ie w jej za­głę­bie­nia. Ścież­kę tę ko­zią pod­my­ła wi­docz­nie woda w cza­sie gwał­tow­nej na­wał­ni­cy. Tu i ów­dzie ode­rwa­ła się ona od ska­ły i usu­nę­ła w prze­paść, po­zo­sta­wia­jąc tyl­ko ślad po so­bie w ja­śniej­szym wzdłuż tej smu­gi ko­lo­ry­cie ka­mie­nia. Nie mo­gąc się zra­zu zo­ry­en­to­wać, do­strze­głem za po­mo­cą bi­no­kli do­pie­ro, owo miej­sce, gdzie za­kry­te dla mnie z dołu du­żym gła­zem, znaj­do­wa­ło się wy­wie­rzy­sko stru­my­ka. Ścież­ki pro­wa­dzą­cej z dołu już nie było. – Jak się tam do­stać?

Roz­my­śla­jąc nad tem, przy­po­mnia­łem so­bie, że za po­przed­nią moją byt­no­ścią, wie­czo­rem, spie­sząc się z po­wro­tem do Za­ko­pa­ne­go, nie zba­da­łem, do któ­rej z licz­nych roz­pa­dlin spły­wa ów stru­myk. Szu­ka­łem go na­próż­no na dole i zmu­szo­ny by­łem przy­pusz­czać, że jak się to czę­sto zda­rza, cho­wa on się pod ru­mo­wi­skiem za­le­ga­ją­cem ko­tli­nę i wy­pły­wa gdzieś da­le­ko stąd, łą­cząc się może pod­ziem­ne­mi dro­ga­mi z więk­szym po­to­kiem do­lin}-, tam, gdzie spraw­dzić tego nie­po­dob­na.

Ale jak się do­stać do wy­wie­rzy­ska?

Raz jesz­cze się­gną­łem do bi­no­kli, a wy­la­zł­szy na małe wzgó­rze, prze­ciw­le­głe owe­mu miej­scu, spo­strze­głem, że tyl­ko ścież­ka n a dół od wy­wie­rzy­ska do ko­tli­ny wio­dą­ca się usu­nę­ła, w ca­ło­ści zaś za­cho­wa­ła się część jej gór­na, ta wła­śnie, któ­rą za pierw­szym ra­zem tam się do­sta­łem. Była to część jej naj­bar­dziej stro­ma i po­chy­ła, któ­ra te­raz w wy­wie­rzy­sku ury­wa­ła się na­gle, tak, iż do­staw­szy się do nie­go z góry, sta­nie­my nad prze­pa­ścią i tyl­ko tą samą dro­gą tj. dra­piąc się zno­wu w górę, moż­na bę­dzie po­wró­cić. Nie ma rady, trze­ba ska­łę okrą­żyć i do­staw­szy się na szczyt jej z prze­ciw­nej stro­ny, gór­ną czę­ścią nie­usz­ko­dzo­nej jesz­cze ścież­ki, do­stać się do celu na­szej wy­ciecz­ki. Ru­szy­li­śmy więc tani bez zwło­ki.

– Za­bie­rze nam to kil­ka go­dzin, ale cza­su do wie­czo­ra mamy do­syć – rzekł mój to­wa­rzysz, wy­su­wa­jąc się przo­dem.

– Do wie­czo­ra? ależ ja dziś do Za­ko­pa­ne­go z tobą nie wra­cam, umó­wi­łem się bo­wiem z to­wa­rzy­stwem pań, że przyj­dę dziś na po­la­nę Pysz­ną. Ju­tro chcą wi­dzieć z By­strej wschód słoń­ca.

– A ja ju­tro rano idę z na­szym pro­fe­so­rem na Lo­do­wy.

– Tam więc po­ni­żej wier­chu dzie­lą się na­sze dro­gi. Do­ko­naw­szy dzie­ła i z bo­ga­tą zdo­by­czą przed­po­to­po­wych ko­ści, bę­dzie­my na szczy­cie obia­do­wać. Dziś wy­bor­nym mnie za­opa­trzo­no za­pa­sem ła­ko­ci.

– I mnie tak­że, a nio­sę i wina bu­tel­kę.

– Do­sko­na­le. Scho­dząc ową ścież­ką urwa­ną, tor­by zo­sta­wi­my na gó­rze.

– A gdy­by się kto z nas ze­su­nął w prze­paść, to dru­gi tam w gó­rze wy­pi­je całą bu­tel­kę za jego zdro­wie.

– Et, ple­ciesz bra­cie. Gdy­by któ­re­go z nas spo­tka­ło nie­szczę­ście, dru­gie­mu ode­chcia­ło­by się fry­ka­sów i wina.

Roz­ma­wia­jąc w ten spo­sób, pię­li­śmy się w górę po ol­brzy­mim piar­gu tj. po stro­mem usy­pi­sku z mniej­szych i więk­szych gła­zów, usu­wa­ją­cych się z pod nóg za każ­dym kro­kiem. W miej­scach ta­kich, to­wa­rzy­stwo z kil­ku osób zło­żo­ne, win­no iść za­wsze w sze­re­gu, nie wy­prze­dza­jąc się na­wza­jem ani nie zo­sta­jąc w tyle, gdyż ka­mień po­trą­co­ny nogą, to­czy się zwy­kle z ro­sną­cą w mia­rę prze­by­tej dro­gi chy­żo­ścią, a po­tem w pod­sko­kach co­raz więk­szych spa­da, po­trą­ca­jąc i po­ry­wa­jąc za sobą inne ka­mie­nie, któ­re to­czą się rów­nież i gra­dem spa­da­ją na ocię­ża­łych ma­ro­de­rów.

I tym ra­zem trzy­ma­li­śmy się tego pra­wi­dła, nie roz­dzie­la­jąc się od sie­bie. Mój to­wa­rzysz, młod­szy i zręcz­niej­szy ode­mnie, szedł przo­dem i za­le­d­wie mu mo­głem na­dą­żyć, – tchu mi bra­ko­wa­ło w pier­si. Na do­miar nie okrą­żał on miejsc naj­bar­dziej na­wet stro­mych, tyl­ko w pro­stej jak strze­lił li­nii zmie­rzał ku gó­rze. Szli­śmy tak już do­brą go­dzi­nę.

– Stój! – za­wo­ła­łem ochry­płym ze znu­że­nia gło­sem, – nie zdą­żę za tobą, tchu mu­szę za­czerp­nąć.

To­wa­rzysz mój za­śmiał się i przy­sta­nął. Gwiż­dżąc we­so­ło ja­kąś piosn­kę, nogą pró­bo­wał po ko­lei chwiej­niej­sze ka­mie­nie i strą­cał te, któ­re strą­cić się dały. Ka­mie – nie to­czy­ły się na dół i z co­raz szyb­szym roz­pę­dem pod­ska­ku­jąc ol­brzy­mie­mi łu­ka­mi, za­bie­ra­ły z sobą całą gro­ma­dę po­trą­co­nych przez się bra­ci. O kil­ka­dzie­siąt kro­ków ni­żej, już praw­dzi­wą la­wi­ną ło­mo­ta­ły one, bu­dząc echa roz­gło­śne, do da­le­kie­go grzmo­tu po­dob­ne.

– W górę tędy iść moż­na bez­piecz­nie – rze­kłem, od­po­cząw­szy chwi­lę – ale na dół ni­ko­mu­bym nie ra­dził. Za stro­mo, moż­na się sto­czyć jak ka­mień.

A to­wa­rzysz mój, dla udo­wod­nie­nia mi na­ocz­nym przy­kła­dem, że sto­czyć się nie­po­dob­na, z szyb­ko­ścią ko­zi­cy zbiegł kil­ka­dzie­siąt kro­ków, na dół i za­trzy­mu­jąc się na­gle w naj­szyb­szym bie­gu, jak­by roz­hu­ka­ne­go ru­ma­ka osa­dził, zwró­cił się i w pod­sko­kach do­bie­gł­szy znów do mnie, za­wo­łał:

– No, od­po­czą­łeś; te­raz ru­szaj­my da­lej! Ru­szy­li­śmy. W go­dzi­nę mi­nę­li­śmy piar­gi, po­tem prze­strzeń du­że­mi za­sia­ną gła­za­mi. Wresz­cie pnąc się po tra­wia­stem zbo­czu, sta­nę­li­śmy na szczy­cie.

Wiatr tu dął prze­ni­kli­wy, nio­sąc kłę­by tak zwa­nej "su­chej" mgły, któ­re prze­la­ty­wa­ły z szyb­ko­ścią roz­pę­dzo­nej lo­ko­mo­ty­wy, za­sła­nia­jąc nam chwi­la­mi wi­dok naj­bliż­szych na­wet przed­mio­tów, to zno­wu od­chy­la­ły na­gle za­sło­nę, to z tej to z owej stro­ny od­kry­wa­jąc nam na kil­ka se­kund da­le­kie wid­no­krę­gi oświe­co­nych słoń­cem ob­sza­rów.

– Cu­dow­ny wi­dok! – za­wo­ła­łem za­chwy­co­ny.

Ale mój to­wa­rzysz nie za­chwy­cał się wca­le.

– Nic oso­bli­we­go – rzekł, za­pa­la­jąc lon­tem pa­pie­ros. – Wy­da­je się pięk­nem za­wsze to, co tyl­ko chwil­kę wi­dać i gdy przy­pa­trzeć się nie­ma cza­su. To tak jak pan­na w wal­cu. W domu in­a­czej się wyda.

– Oho, mło­dzień­cze! tak mio­dy i tak już ie­steś roz­cza­ro­wa­ny?

– Pfiu! – bąk­nął pod no­sem.

– Piar­gi ci się le­piej po­do­ba­ły?

– Oczy­wi­ście! tam czło­wiek pró­bu­je ela­stycz­no­ści swo­ich nóg i za każ­dym kro­kiem sta­je wy­żej. A tu co? Wi­dzi, że wy­żej wyjść iuż nie moż­na, chmur roz­pę­dzić nie moż­na, ani wia­tru uchwy­cić za czu­pry­nę. Trze­ba za­ło­żyć nogi pod sie­bie i cze­kać cier­pli­wie, do­pó­ki nie ła­ska panu re­ży­se­ro­wi pod­nieść kur­ty­nę na trzy se­kun­dy i uka­zać nam to, co się z dołu le­piej wi­dzia­ło. I na­tem ko­niec. Dzię­ku­ję.

– Po­cóż więc wy­bie­rasz się na Lo­do­wy?

– Aby tam zajść, nie po to, aby tam być, sie­dzieć w kucz­ki i es­te­tycz­ne bo­ni­chy od­pra­wiać!

– Cóż za dzi­kie wy­ra­że­nia!… A więc wszyst­kie wi­do­ki dla cie­bie bez war­to­ści, a wszyst­kie pan­ny brzyd­kie?

– Może i nie wszyst­kie – od­po­wie­dział po chwi­li.

– A pan­na Jó­zia?

Po­sta­wił mar­sa na czo­le i po­czer­wie­niał na twarz}-.

– Wiatr zim­ny, mo­że­by się wina na­pić? Za­pro­te­sto­wa­łem prze­ciw tej pro­po­zy­cyi.

Ob­sta­wa­łem z całą sta­now­czo­ścią za­tem, aby przy­stą­pić do prze­ką­ski i na­pit­ku, do­pie­ro po po­wro­cie z nie­bez­piecz­nej wy­pra­wy. Tor­by i ple­dy mie­li­śmy w krza­ku ko­so­drze­wi­ny, nie­co po­ni­żej szczy­tu.

– Chodź­my już – rzekł mój to­wa­rzysz. – Po­go­da nie bar­dzo sprzy­ja, może się desz­czem skoń­czy. To szczę­ście, że mgły te lecą górą, a po­ni­żej, gdzie ta ścież­ka być musi, mgły nie­za­wod­nie nie bę­dzie.

Po­szli­śmy. W sa­mej rze­czy, spu­ściw­szy się ka­wał dro­gi na dół, w kwa­drans może po opusz­cze­niu szczy­tu, zo­sta­wi­li­śmy za sobą, a ra­czej nad sobą świat mgieł i mo­gli­śmy się wy­bor­nie ory­en­to­wać. Trze­ba było iść do­brą go­dzi­nę tra­wia­stem zbo­czem góry, aby dojść do miej­sca, gdzie za­czy­na­ły się ska­ły. Tam już dro­ga była co­raz cięż­sza, tem­bar­dziej że po li­tym gła­zie ła­two usu­nąć się mo­gła noga a chcąc spusz­czać się co­raz ni­żej, trze­ba było nie­raz uwie­sić się u ska­ły rę­ko­ma, aby no­ga­mi do­stać do ka­mie­nia, na któ­rym sta­nąć wy­pa­da­ło. Nie dość na­tem: kil­ka razy ko­zia perć za­wio­dła nas w ta­kie miej­sca, zkąd po pół­go­dzin­nem mo­zol­nem zła­że­niu po szcze­li­nach stro­mej ska­ły, na­le­ża­ło się wró­cić, prze­ko­naw­szy się o nie­moż­li­wo­ści dal­sze­go po­cho­du. Na ście­ży­nę względ­nie dość ła­twą, któ­rą za pierw­szym ra­zem do­sta­łem się do wy­wie­rzy­ska, nie mo­gli­śmy na­tra­fić. Że­śmy ją w koń­cu zna­leź­li, nie moja to, ale wy­łącz­nie to­wa­rzy­sza mego za­słu­ga.

W po­rów­na­niu z dro­gą, któ­rą­śmy prze­szli, perć ta była sto­sun­ko­wo bar­dzo wy­god­na, miej­sca­mi na­wet tak sze­ro­ka, że­śmy obaj mo­gli iść obok sie­bie, a to­wa­rzysz mój żar­to­wał że tu brycz­ką prze­je­dzie". Ścież­ka ob­ni­ża­ła się sta­le po ła­god­nej po­chy­ło­ści, dwa razy tyl­ko zda­wa­ła się ury­wać na za­krę­cie ska­ły i zmu­sza­ła nas czas ja­kiś dra­pać się w górę dla prze­by­cia gar­bu, któ­ry nam dro­gę ta­mo­wał.

Tu nowy za­kręt i ścież­ka zwę­ży­ła się na­gle. Na prze­strze­ni kil­ku­na­stu kro­ków za­le­d­wie tyle było miej­sca, aby gdzie nogę po­sta­wić. W dole u stóp prze­paść; opie­ra­jąc się ple­ca­mi o pio­no­wą pra­wie ścia­nę, sta­li­śmy jak­by na wy­pu­kłej ga­le­ryi opier­ście­nia­ją­cej środ­ko­we pię­tro wy­nio­słej basz­ty. Bal­kon ten pół­okrą­gły, od­sta­wał przy­najm­niej o kil­ka me­trów od pio­no­wej ścia­ny, na któ­rej opie­ra­ła się basz­ta na fun­da­men­cie ukry­tym w nie­zgłę­bio­nej prze­pa­ści. Roz­le­głość wi­do­ku cza­ru­ją­ce spra­wia­ła tu wra­że­nie. To­wa­rzysz mój jed­nak, nie sko­ry do za­chwy­tów, nie dał mi się dłu­go roz­ko­szo­wać tym wi­do­kiem i spie­szył na­przód.Ścież­ka roz­sze­rzy­ła się nie­co, ale pio­no­wa w gó­rze ścia­na zmie­ni­ła się w skle­pie­nie, ob­ni­ża­ją­ce się co­raz bar­dziej nad na­sze­mi gło­wa­mi, w mia­rę jak i sama ścież­ka co­raz gwał­tow­niej ob­ni­żać się za­czę­ła. W kil­ku miej­scach uchy­lić trze­ba było gło­wy, na­wet zgiąć się we dwo­je i przy­siąść, aby zsu­nąć nogi na niż­szy próg, tam, gdzie już nie po­wol­nym spad­kiem, ale jak­by scho­da­mi dro­ga na dół nas wio­dła.

Nie były to jed­nak trud­no­ści zbyt cięż­kie do prze­by­cia dla oswo­jo­ne­go z nie­mi ta­ter­ni­ka. Wszak­że na­wet to­wa­rzysz pierw­szej mej wy­ciecz­ki z ła­two­ścią je prze­był, cho­ciaż ani śmia­ło­ścią ani zręcz­no­ścią nie od­zna­czał się wca­le. Te­raz do­pie­ro za­czy­na­ła się naj­cięż­sza i po­nie­kąd nie­bez­piecz­na prze­pra­wa. Nowy uka­zał się za­kręt na no­wym ska­li­stym wy­sko­ku góry, a Za­le­d­wie­śmy go okrą­ży­li, uj­rza­łem naj­wy­raź­niej w za­głę­bie­niu, o kil­ka­dzie­siąt me­trów ni­żej, ową szcze­li­nę z wy­wie­rzy­skiem, do któ­re­go­śmy zmie­rza­li. Ście­żyn­ka co­raz węż­sza i co­raz bar­dziej po­chy­ła, pod sza­lo­nym ką­tem spa­da­ła ku temu miej­scu, a tuż za wy­wie­rzy­skiem ury­wa­ła się zu­peł­nie.

Za­trzy­ma­łem to­wa­rzy­sza i wy­cią­ga­jąc ra­mię w tym kie­run­ku, za­wo­ła­łem z ra­do­ścią:

– Tam!

Za­le­d­wie wy­rze­kłem to sło­wo, on już ze­sko­czył z pro­gu i za­nu­rza­jąc pal­ce w szcze­li­ny po­pę­ka­nej ska­ły, na któ­rej ca­łem opie­rał się cia­łem, zsu­wać się za­czął po per­ci z zręcz­no­ścią god­ną naj­dziel­niej­sze­go z prze­wod­ni­ków. Z pod stóp jego żwir i pia­sek sy­pał się w prze­paść za każ­dym kro­kiem w dół.

Na­gle spoj­rza­łem i wło­sy sta­nę­ły mi na gło­wie z prze­ra­że­nia.

– Stój! – wy­krzyk­ną­łem. Ale już było za­póź­no.

Dziś jesz­cze gdy o tem pi­szę, prze­cho­dzi mnie mro­wie od stóp do gło­wy. Spo­strze­głem, że ście­żyn­ka któ­ra ode­rwa­ła się i od­pa­dła cał­ko­wi­cie z a wy­wie­rzy­skiem, tak, jak to wi­dzie­li­śmy z dołu, usu­nę­ła się rów­nież przed niem w jed­nem miej­scu, tak iż na prze­strze­ni trzech do czte­rech stóp, nie było jej już wca­le i tyl­ko nie­zgłę­bio­na zio­nę­ła pod nią prze­paść…

Dziel­ny mło­dzie­niec spo­strzegł nie­bez­pie­czeń­stwo w ostat­niej do­pie­ro chwi­li i śmia­łym sko­kiem przez prze­paść prze­sa­dził. Prze­biegł kil­ka kro­ków da­lej szyb­ko i stał już na tur­ni nad wy­wie­rzy­skiem, w miej­scu bez­piecz­nem, na wy­sko­ku ska­ły.

Ochło­ną­łem. Ale w oczach mi się ćmi­ło i zda­wa­ło mi się, ze świat się ze mną w koło ob­ra­ca.

– Jak mo­głem… jak mo­głem być tak nie­opatrz­nym! po­peł­nić po­dob­ną nie­ostroż­ność! wy­rzu­ca­łem gorz­ko sam so­bie. Wszak wi­dząc z dołu do­kład­nie, że ścież­ka z dru­giej stro­ny po­ni­żej wy­wie­rzy­ska usu­nę­ła się skut­kiem ostat­niej sło­ty i ru­nę­ła w prze­paść, po­wi­nie­niem był prze­wi­dzieć, że i po­wy­żej tego miej­sca bez­piecz­ną nie jest i albo prze­rwa­ną, albo gro­zi upad­kiem!

An­toś stał na du­żym gła­zie osła­nia­ją­cym wy­wie­rzy­sko od dołu w dum­nej po­sta­wie. Ob­ró­cił się te­raz ku mnie i uchy­liw­szy z uśmie­chem ka­pe­lu­sza, po­zdro­wił mnie ge­stem try­um­fa­to­ra. Ciu­pa­ga w pra­wem ręku, zwie­szo­ny przez lewe ra­mię ser­dak, pusz­czo­ny na wolę wia­tru, igra­ją­ce­go z jego ja­sno­blond wło­sa­mi – po­sta­wa ma­low­ni­cza: pan­na Jó­zia, jeź­li nie była już w nim za­ko­cha­ną, mo­gła­by się była za­ko­chać, uj­rzaw­szy go w tej chwi­li.

Po­stą­pi­łem krok na­przód, chcąc przy­pa­trzeć się tej kar­ko­łom­nej dro­dze, któ­rą prze­był mój to­wa­rzysz, prze­ska­ku­jąc przez prze­paść, przez któ­rą ja­bym się nig­dy był ska­kać nie wa­żył.

An­toś jed­nak są­dząc za­pew­ne, że chcę iść za jego przy­kła­dem, wy­cią­gnął z prze­ra­że­niem oba ra­mio­na nad gło­wą i za­wo­łał:

– Nie idź tu! nie idź! ani kro­ku! – a wi­dząc żem się za­trzy­mał, do­dał: – Prze­sko­czyć moż­na, ale ta perć od­sta­je od ska­ły i ode­rwie się tak jak po­ni­żej z tam­tej stro­ny. Spo­strze­głem to i dla­te­go prze­sko­czyw­szy, prze­bie­głem po niej tak szyb­ko. Mnie utrzy­ma­ła jesz­cze, cie­bie może już nie utrzy­ma i ru­nie w prze­paść.

– Słu­chaj! – rze­kłem – i ty nie waż się prze­cho­dzić po raz dru­gi. Pój­dę do Ko­ście­lisk, spro­wa­dzę gó­ra­li, przy­nio­sę lin­kę, po li­nie się spu­ścisz na dół, albo do góry cię wy­win­du­ją.

Zro­bił gło­wą gest prze­czą­cy.

– Na dół za da­le­ko, nie znaj­dziesz ta­kiej dłu­giej liny, a do góry mnie nie wy­cią­gną, bo prze­cież po­wy­żej mo­jej gło­wy ster­czy ta ska­ła jak skle­pie­nie: liny ztam­tąd spusz­czo­nej, nie zdo­łał­bym po­chwy­cić.

– Rzu­ci­my ci je­den ko­niec liny, a ty przy­wią­żesz ją tam i prze­do­sta­niesz się tu do mnie…

– Do cze­góż­bym ją tu przy­wią­zał? Ten głaz na któ­rym sto­ję, stoi moc­no do­pó­ki go cię­żar z góry przy­gnia­ta, ale szarp­nię­ty liną na bok, sto­czy się na­tych­miast.

– Gó­ra­le znaj­dą spo­sób aby cię ztam­tąd bez­piecz­nie prze­pro­wa­dzić.

– Czyż oni mą­drzej­si od nas? nie, nic nie wy­my­ślą. Mu­siał­bym zresz­tą pół dnia tu cze­kać.. jak ongi ce­sarz Mak­sy­mi­lian na Mar­tin­swand. Wstyd by mi było. Za nic w świe­cie!

– Zli­tuj się! to sza­leń­stwo chcieć przejść po ścież­ce, któ­ra lada chwi­lę może sto­czyć się w prze­paść!

– Praw­da, że sza­leń­stwo. Ale sam mnie tu przy­pro­wa­dzi­łeś, – i za­śmiał się pu­stym śmie­chem.

– Praw­da, praw­da, źle zro­bi­łem… ale nie wie­dzia­łem, nie przy­pusz­cza­łem… zresz­tą nig­dy­bym ci nie do­zwo­lił był ska­kać przez tę prze­paść. An­to­siu! Zli­tuj się! miej ro­zum!

Za­śpie­wał we­so­ło:

Co mi tam, wszyst­ko mi jed­no!

Co mi tam, czy dziś czy ju­tro

Opusz­czę tę zie­mię bied­ną,

Po­rzu­cę cia­ło jak fu­tro

W któ­rem się du­sza spo­ci­ła…

– Czy tak mówi Wa­si­lew­ski?

– An­to­siu! miej ro­zum!

– Do ro­zum rym ry­go­ro­zum… ale to do­pie­ro na przy­szły rok mnie cze­ka. Te­raz trze­ba przedew­szyst­kiem zba­dać to wy­wie­rzy­sko.

Ze­sko­czył z gła­zu na któ­rem stał i prze­chy­lił się o ile mógł pod skal­ne skle­pie­nie, aby zaj­rzeć do cze­lu­ści nie wstę­pu­jąc na fa­tal­ną ścież­kę.

– Gdzież ta woda? – za­wo­łał. – Ani śla­du stru­my­ka o któ­rym mó­wi­łeś. Wy­wie­rzy­sko zu­peł­nie su­che.

Za­le­d­wie mo­głem temu uwie­rzyć. Strum­czek, któ­ry tam zna­la­złem za pierw­szą byt­no­ścią, nie był wpraw­dzie duży, woda jed­nak ze szcze­li­ny wy­do­by­wa­ła się ob­fi­cie i roz­le­wa­ła w dwie stro­ny, two­rząc ro­dzaj ma­łe­go ba­se­nu, głę­bo­kie­go na sze­ro­kość dło­ni, na prze­strze­ni co naj­mniej dwóch me­trów, i z ło­ży­ska tego spły­wa­ła na dół wo­do­spa­dem. Sam roz­miar tego otwo­ru w ska­le, zbyt ob­szer­ny na tę stru­gę któ­ra prze­zeń wy­pły­wa­ła, przed – sta­wiał się oku jak­by mi­nia­tu­ro­wa pie­cza­ra gno­mów lub ko­bol­dów i na­su­wał słusz­ne przy­pusz­cze­nie, że po ulew­nych desz­czach zdrój ten bywa bez po­rów­na­nia ob­fit­szym, a stru­my­czek w duży stru­mień się zmie­nia. Tym­cza­sem po dwu­ty­go­dnio­wej sło­cie zdrój wy­sechł.

Wy­cią­gną­łem bi­no­kle i skie­ro­waw­szy je w tę stro­nę, prze­ko­na­łem się, o ile mi wy­skok ska­ły wi­do­ku nie za­sła­niał, że istot­nie stru­my­ka nie­ma tam ani śla­du. Za­uwa­ży­łem na­to­miast, że wspo­mnia­na pie­cza­ra przed otwo­rem w ska­le, znacz­nie się roz­sze­rzy­ła.

– To tak jak w To­ma­no­wej, – za­wo­łał An­toś, – tam tak­że jest ja­ski­nia, z któ­rej cza­sem duży stru­mień wy­bu­cha przez czas nie­ja­ki, a po­tem lata całe ani kro­pli wody.

Roz­glą­dał się te­raz w ca­łem tem, su­chem te­raz ło­ży­sku stru­mie­nia, szu­ka­jąc ska­mie­nia­łych ko­ści. Po chwi­li rzekł, wsu­wa­jąc gło­wę w głąb otwo­ru:

– Przez te wro­ta moż­na się tam wci­snąć do tej ko­le­by. Dość ob­szer­na. Dwóch chu­dych po­kut­ni­ków mo­gło­by się tam zmie­ścić… na klęcz­kach, z po­chy­lo­ną gło­wą… ale ta­kich chu­dych jak ja; Ber­nar­dyn by się tu nie zmie­ścił.

I mó­wiąc to, znikł z przed oczu w pie­cza­rze. Chciał ją wi­docz­nie dla do­ko­na­nia ści­słej re­wi­zyi uprząt­nąć, za chwi­lę bo­wiem za­czę­ły z niej wy­la­ty­wać wy­rzu­ca­ne da­le­ko ka­mie­nie. Gra­dem le­cia­ły te po­ci­ski w prze­paść przez czas dłuż­szy, a An­toś, wi­docz­nie za­do­wo­lo­ny z tej za­ba­wy, wy­chy­lił w koń­cu gło­wę i za­wo­łał:

– A co? tak się bro­nią bra­chy­ce­fa­le tro­glo­dy­ci prze­ciw na­pa­dom dłu­go­gło­wych wę­drow­nych Ary­ów! hu! ha! – i po­now­nym jesz­cze rzę­sist­szym gra­dem, kar­ta­czo­wać za­czął na­past­ni­ków. Okrzyk jego i ło­skot roz­bi­ja­ją­cych się w prze­pa­ści gła­zów, roz­le­gał się, po­wtó­rzo­ny wie­lo­krot­nem echem i spra­wiał złu­dze­nie to­czą­cej się na praw­dę, dzi­kiej ja­kiejś wal­ki. Aby po­więk­szyć jego za­ba­wę, za­wtó­ro­wa­łem mu tak­że wo­jen­nym okrzy­kiem.

– Otóż to, to pięk­ne! – za­wo­łał, prze­ry­wa­jąc bom­bar­do­wa­nie. I scho­wał się znów do jamy, a ka­mie­nie zno­wu za­czę­ły wy­la­ty­wać w po­wie­trze.

Trwa­ło to dość dłu­go. Znu­żo­ny, za­prze­stał wresz­cie wal­ki i twarz jego ru­mia­na, oko­lo­na buj­nym wło­sem, uka­za­ła się w otwo­rze.

– Słu­chaj­no, An­to­siu, – rze­kłem – trze­ba­by abyś całą tę jamę do­kład­nie zlu­stro­wał i wy­rzu­cił z niej ka­mie­nie. Tam się z pew­no­ścią znaj­dą ja­kie cie­ka­we ko­ści. A ja tym­cza­sem pój­dę na dół po linę, bo nie­po­dob­na abyś tą samą wra­cał ścież­ką. Ru­nął­byś z nią w prze­paść! Pój­dę, ale mi daj sło­wo, że przez ten czas nie wyj­dziesz z pie­cza­ry.

– Nie! nie! – za­pro­te­sto­wał, – Daję sło­wo, że wyj­dę na­tych­miast, jeź­li się ztąd od­da­lisz!

– Ależ to sza­leń­stwo!

– Bo ja sza­lo­ny – od­parł nie­cier­pli­wie. – Daj­my temu po­kój. Ale, wiesz co? tam za jamą łą­czy się ko­ry­ta­rzyk, do któ­re­go, gdy wy­rzu­cę ru­mo­wi­sko, tak­że się bę­dzie moż­na wci­snąć na racz­kach. Kto wie, może tam doj­dę do ja­kiej gro­ty ob­szer­nej? Szko­da tyl­ko że nie­mam świe­cy, bo w ko­ry­ta­rzy­ku ciem­no zu­peł­nie. Mam tyl­ko za­pał­ki wo­sko­we, ale te mi nie wy­star­czą.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: