Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Justka: miniatura z życia powszedniego - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Justka: miniatura z życia powszedniego - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 276 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Дозволеио Цеизурою. Варшава – 11 Апрћля 1885 года.

War­sza­wa. – Druk S. Or­gel­bran­da Sy­nów, Bed­nar­ska Nr 20.

Na ga­necz­ku we Dwo­rze Ba­ra­no­wiec­kim sta­ła dziew­czy­ni­na, mała… chu­da, żół­ta, z wło­sa­mi roz­rzu­co­ne­mi, z za­pła­ka­ne­mi oczy­ma, w rę­kach za­pra­co­wa­nych i za­smo­lo­nych mnąc ko­niec far­tusz­ka, któ­rym łzy mu­sia­ła ocie­rać, te­raz już osy­cha­ją­ce. Na gło­wie w roz­ple­cio­nym war­ko­czy­ku tkwił na pół zwię­dły kwia­te­czek żół­ty ło­to­ci, tyl­ko co roz­kwi­tłej – bo wio­sna nie­bie­skie­mi oczy­ma po­god­ne­go la­zu­ru uśmie­cha­ła się zie­mi.

W gan­ku nie było oprócz niej ni­ko­go, ale we wnę­trzu domu sły­chać było Sę­dzin­kę, dzie­dzicz­kę Ba­ra­nów­ki, któ­ra, jak bu­rza od­cią­ga­ła wła­śnie, bur­cząc i war­cząc na nie­sfor­ne dziew­czę. W uszach jej brzmiał jesz­cze ostat­ni wy­raz gnie­wu, któ­rym od­cho­dząc rzu­ci­ła, ra­niąc nią ser­ce: Błaź­ni­ca!

Dziew­czyn­ka (mo­gą­ca mieć lat oko­ło dzie­się­ciu), po­wta­rza­ła so­bie po­ci­chu to po­ła­ja­nie, nie­wie­dzieć dla­cze­go bio­rąc je da­le­ko go­rę­cej do ser­ca, niż wszyst­kie inne, ja­kie się jej na gło­wę po­sy­pa­ły.

– Błaź­ni­ca! Tego prze­zwi­ska tak nie­mi­le brzmią­ce­go, wła­śnie może dla­te­go, iż zna­cze­nia jego nie ro­zu­mia­ła – mała Just­ka nie mo­gła prze­łknąć i stra­wić.

Po­ru­sza­ła głów­ką, rzu­ca­ła ra­mio­na­mi i mru­cza­ła cią­gle – błaź­ni­ca!

Wes­tchnę­ła głę­bo­ko. Spój­rza­ła na bose, zbło­co­ne nóż­ki, na chu­de ręce, na gru­bą, zgrzeb­ną ko­szu­li­nę, na wy­bla­kły far­tu­szek – owe do­bro­dziej­stwa, ja­kie­mi ją okry­wa­ła Sę­dzin­ka; na pa­mięć przy­szła ka­sza ze sta­rą sło­ni­ną i kar­to­fle, któ­re­mi ją kar­mio­no; pra­ca, któ­rą się od dnia do póź­nej nocy za­mę­czać mu­sia­ła – i jesz­cze raz po­wtó­rzy­ła: błaź­ni­ca!

Trze­ba zaś wie­dzieć, że tak zwa­na Sę­dzin­ka, pani Pe­tro­ne­la ze Zbo­jew­skich Ka­ran­da­szew­ska, wdo­wa po panu Wła­dy­sła­wie, dzie­dzicz­ka Ba­ra­nów­ki i Żu­brzy­niec na skra­ju Pusz­czy Ko­bryń­skiej – naj­zac­niej­sza w świe­cie oso­ba – oile była do­brą, li­to­ści­wą, czyn­ną, pra­co­wi­tą i wzo­ro­wą go­spo­dy­nią, a tro­skli­wą mat­ką, dla wło­ścian spra­wie­dli­wą pa­nią i t… d., o tyle w po­ży­ciu po­wsze­dniem tem­pe­ra­ment czy­nił ją nie­zno­śną. Po­trze­bo­wa­ła dla kon­kok­cyi gnie­wać się, wy­krzy­czeć, wy­dą­sać, a cza­sem do­cho­dzi­ła do tego stop­nia roz­draż­nie­nia, iż bez­bron­ne dziew­czą­ta, jak oto dziś Just­kę – po­sztur­cha­ła. Nie było w tem nic strasz­ne­go, ani bo­le­sne­go; sama Sę­dzin­ka się po­tem wsty­dzi­ła tej po­ryw­czo­ści – ale na ra­zie – wstrzy­mać się nie mo­gła. Kuk­sa­niec się wy­rwał – nie­spo­strze­żo­ny.

I tak wła­śnie dziś do­stał się, nie je­den, ale para ich, tej bied­nej Ju­st­ce, do któ­rej Sę­dzin­ka par­ty­ku­lar­ną (jak się wy­ry­ża­ła) mia­ła "ansę".

Z Just­ki był bie­gus sław­ny, więc gdy po­śpiesz­nie chcia­ła Sę­dzi­na ko­goś za­wia­do­mić, dać roz­kaz, otrzy­mać po­trzeb­ną in­for­ma­cyą, zwy­kle – "nogi za pas" – wy­pra­wia­ła tę Just­kę, któ­ra zno­wu, wo­la­ła­by była sto­kroć w gar­de­ro­bie sie­dzieć nad ele­men­ta­rzem, któ­ry chci­wie stu­dy­owa­ła. I tym ra­zem wy­sła­na Just­ka na fol­wark do go­spo­dy­ni po wia­do­móść waż­ną: ilu fa­ska­mi ma­sła Sę­dzin­ka roz­po­rzą­dzać mo­gła? li­cho nada­ło, sku­si­ła się wy­ciecz­kę zro­bić na łąkę za fol­war­kiem, aby urwać ło­to­ci i we­tknąć ją so­bie we wło­sy. Był to kry­mi­nał w oczach Sę­dzi­ny – bo i nie­po­słu­szeń­stwo, sa­mo­wo­la i symp­tom zdra­dza­ją­cy pło­chość. Just­ka spóź­ni­ła się z po­wro­tem; we wło­sach przy­nio­sła do­wód swej winy i Sę­dzin­ka, rada ze zręcz­no­ści, wy­ła­ja­ła, wy­sztur­ga­ła, na­gro­zi­ła, na­fu­ka­ła, tak, że aż na błaź­ni­cy się skoń­czy­ło.

– Pro­szę ja kogo! Smar­ka­ta ta ja­kaś, bę­dzie mi so­bie za kwiat­ka­mi po łą­kach bie­gać! i czu­pi­ra­dło to stro­ić się chce jesz­cze! Dam ja ci! na­uczę ja cie­bie, bę­dziesz ty mi kwiat­ki zbie­ra­ła….

Just­ka po kil­ka razy na dzień po­dob­ne ła­ja­nia, przy naj­mniej­szej oko­licz­no­ści mu­sia­ła zno­sić, cza­sem na­wet bez żad­nej do­brej ra­cyi, tym ra­zem wszyst­ko się w niej zbu­rzy­ło, za­wrza­ło i w du­szy bunt pod­nio­sło.

Just­ka była sie­rot­ką, sio­strze­ni­cą gu­mien­ne­go Ra­bic­kie­go, wzię­tą na usil­ne proś­by jego, przez li­to­ści­wą Sę­dzin­kę; kil­ka już lat zno­si­ła tę edu­ka­cyą ostrą; a że sama pani ząb do niej i ansę mia­ła, szli za jej przy­kła­dem wszy­scy we dwo­rze i kto co mógł na Just­kę wy­my­ślał i do­no­sił.

Sę­dzin­ce naj­bar­dziej to się w dziec­ku nie­po­do­ba­ło, że za­miast do szy­cia, do poń­czo­chy, do ro­bó­tek ko­bie­cych, mia­ła nie­zmier­ny po­ciąg do ele­men­ta­rza i gwał­tem uczyć się chcia­ła. Od­bie­ra­no jej, kon­fi­sko­wa­no, pa­lo­no po kil­ka­kroć książ­czy­ny, któ­re ona nie­wie­dzieć ja­kim spo­so­bem i zkąd do­sta­wa­ła. Nie po­ma­ga­ło nic. Just­ka cho­wa­ła ele­men­tarz za ko­szu­li­nę, kry­ła go w drew­ka, pod­su­wa­ła pod sza­fy – a nie­spo­dzia­ny na­pad ła­pał ją na go­rą­cym uczyn­ku syl­la­bi­zo­wa­nia.

Sę­dzin­ka wi­dzia­ła w tem ob­jaw ja­kie­goś bun­tow­ni­cze­go du­cha, symp­to­mat naj­gor­szych skłon­no­ści, kry­ją­cych się w tem dziec­ku, któ­re chcia­ła ko­niecz­nie zła­mać i zmu­sić do po­słu­szeń­stwa.

Lecz im wię­cej sta­ra­ła się Just­kę po­kie­ro­wać we­dług swej my­śli, do kur, do mot­ków, do igły – tem sil­niej dziew­czę się jej wy­ry­wa­ło.

Zkąd ten duch opo­ru i ta ocho­ta wy­kształ­ce­nia się in­stynk­tow­na, wzię­ły się w dziec­ku opusz­czo­nem, po­nie­wie­ra­nem, te­go­by nikt pono wy­tłó­ma­czyć nie po­tra­fił, chy­ba cu­dem ja­kie­goś ata­wi­zmu. Ro­dzi­ce jej byli bied­ni, mat­ka czy­tać nie umia­ła. Wuj, gu­mien­ny, pro­sty bied­ny czło­wiek, wpraw­dzie na dru­ko­wa­nej książ­ce na­boż­nej czy­tał po­wo­li mo­dli­twy, ale pi­sał jak kura i re­ge­stra jego od­zna­cza­ły się nie­fo­rem­no­scią swo­ją, Po­czci­wość, wier­ność i nie­wiel­kie wy­ma­ga­nia jed­ne mu miej­sce za­pew­nia­ły.

Ra­bic­ki nie miał na ca­łym świe­cie ni­ko­go oprócz tej sio­strze­nicz­ki; ko­chał to dziec­ko, uwa­żał za wiel­kie szczę­ście, że Sę­dzin­ka się pod­ję­ła ją wy­cho­wać i w gar­de­ro­bie na – pa­nien­kę wy­kształ­cić. Wy­obra­żał on so­bie wszel­kie wy­cho­wa­nie jako ostry no­wi­cy­at, w któ­rym środ­ki su­ro­we były nie do unik­nie­nia: więc, gdy mu się Just­ka skar­ży­ła, po­cie­szał ją, jak mógł, i skła­niał, jak umiał, aby mia­ła cier­pli­wość i sta­ra­ła się so­bie zjed­nać ser­ce Sę­dzin­ki.

Tym­cza­sem szło co­raz – to… go­rzej. Pani się gu­mien­ne­mu skar­ży­ła na wy­cho­wan­kę. Just­ka słu­cha­ła, mó­wiąc, że nie wy­trzy­ma, a Ra­bic­ki wzdy­chał, to Sę­dzi­nie się do nóg kła­nia­jąc i pro­sząc aby mia­ła zli­to­wa­nie nad głu­pią, to Ju­st­ce wma­wia­jąc, że po­win­na była cier­pieć, mil­cząc, i zno­sić ka­pry­sy pani – aże­by się to – dał Pan Bóg, zmie­ni­ło na lep­sze, co… w jego prze­ko­na­niu nie­ohyb­nie na­stą­pić mia­ło.

Just­ka wpraw­dzie sta­ra­ła się prze­bła­gać Sę­dzin­kę i zjed­nać ją so­bie, ale przy­cho­dzi­ło to z trud­no­ścią wiel­ką, bo mia­ła prze­ciw­ko so­bie uprze­dze­nia i ten nie­szczę­sny ele­men­tarz, ku któ­re­mu ją ja­kaś siła cią­gnę­ła. W in­nych rze­czach ule­gła­by zresz­tą, lecz na­uczyć się czy­tać chcia­ła ko­niecz­nie. Zda­wa­ło jej się to wro­ta do no­we­go ży­cia otwie­rać.

Zkąd ta myśl – przy­le­cia­ła do niej, sia­dła w jej gło­wi­nie i za­gnieź­dzi­ła się? ona sama nie­wie­dzia­ła. Sę­dzin­ka by­ła­by może ka­za­ła się jej uczyć, i zmu­sza­ła do ele­men­ta­rza, gdy­by ona go so­bie nie ży­czy­ła, ale ten po­ciag w oczach jej był po­dej­rza­ny. Upa­try­wa­ła w nim nie­po­trzeb­ną i za­wcze­sną am­bi­cyą.

Z ser­cem prze­peł­nio­nem bó­lem, Just­ka, otarł­szy łzy w gan­ku, za­miast pójść za­raz do gar­de­ro­by i za­siąść do ce­ro­wa­nia poń­czoch – obej­rza­ła… się do­ko­ła i zu­chwa­le po­sko­czy­ła ku sto­do­le, w któ­rej się spo­dzie­wa­ła za­stać wuja.

Był to je­dy­ny czło­wiek, któ­re­mu się po­skar­żyć mo­gła, bo w gar­de­ro­bie dziew­czę­ta ró­wie­śni­ce i' star­sze pan­ny wy­śmie­wa­ły się z niej i prze­śla­do­wa­ły. Ra­bic­ki, choć nie po­chwa­lił nig­dy, przy­najm­niej po­gła­skał, po­cie­szył do­brem sło­wem, wlał w ser­ce ja­kąś na­dzie­ję. Ile­kroć jej cier­pie­nie sta­wa­ło się nie­zno­śnem – ucie­ka­ła się do nie­go. Dnia tego w sto­do­le ro­bo­ty nie było, ale sta­ry gu­mien­ny, po­kasz­lu­jąc… zi­mia­tał oko­ło kup zbo­ża na toku, zna­czył je, i cho­dził wła­śnie, opa­tru­jąc wszyst­kie kąty.

Nie spo­dzie­wał się Just­ki o tej go­dzi­nie i zo­ba­czyw­szy ją, sta­nął zdzi­wio­ny, są­dząc, że Sę­dzin­ka po nie­go przy­sła­ła.

Sta­ry, przy­gar­bio­ny nie­co wie­kiem i pra­cą, Ra­bic­ki był fleg­ma­tyk, po­wol­ny, a ży­cie, do któ­re­go na­wykł od­daw­na już mu się zda­wa­ło je­dy­nem, do ja­kie­go był prze­zna­czo­ny. Nic nie pra­gnął tyl­ko tak po­boż­nie do­żyć koń­ca, a do­cze­kać, aby mu Just­ka do­ro­sła i wy­szła na lu­dzi. Tak się wy­ra­żał nie­zdar­nie, mó­wiąc o niej.

Wy­raz twa­rzycz­ki, z ja­kim wpa­dło dziew­czę, prze­stra­szył go; oparł się na szu­fli, któ­rą trzy­mał w ręku, i wiel­kie oczy otwo­rzył.

– A to­bie co?

Just­ka pła­kać na­no­wo za­czę­ła. Ude­rzy­ła się rę­ka­mi w chu­de swe pier­si.

– Nie wy­trzy­mam! tak mi Boże do­po­móż! nie wy­trzy­mam! – za­wo­ła­ła. Po ca­łych dniach byle co, łaje i łaje, sztur­ga, znę­ca się. Ot i dziś… po­sła­ła mnie na fol­wark, a żem zbie­gła na łąkę i ło­to­ci so­bie urwaw­szy, we wło­sy we­tknę­ła, to mnie od błaź­nic zbesz­ta­ła! Od błaź­nic! Ra­bic­ki stał i wy­raz ten nie zda­wał się na nim czy­nić żad­ne­go wra­że­nia, gło­wą po­trzą­sał mil­czą­cy.

– No to co? – ode­zwał się wresz­cie – no? to co? – Mó­wi­łem ci… nie raz… lecz sto razy… trze­ba wszyst­ko znieść! To dar­mo. Ona zła nie jest.

– Ję­dza! – wy­krzyk­nę­ła Just­ka.

Ra­bic­ki się obej­rzał wy­stra­szo­ny.

– Milcz­że ty mi – od­parł – ci­cho! Jesz­cze kto usły­szy, nie­tyl­ko ty ale i ja po­ku­to­wać będę, tego tyl­ko bra­ko­wa­ło. Ko­ro­na ci z gło­wy nie spad­nie, a po­có­żeś za tą głu­pią ło­to­cią bie­ga­ła? hę?

Just­ka pła­ka­ła tak… że mó­wić nie mo­gła. Spo­dzie­wa­ła się współ­czu­cia, po­cie­chy, a znaj­do­wa­ła u wuja tyl­ko na­ga­nę i na­kaz mil­cze­nia. Ra­bic­ki stał, spo­glą­da­jąc na nią z po­li­to­wa­niem.

– Mó­wi­łem ja to­bie nie­raz i po­wta­rzam: trze­ba wszyst­ko prze­cier­pieć. Ona zła nie jest, ale nie lubi, żeby się jej kto sprze­ci­wiał. Po­ko­ra nie­bio­sa prze­bi­ja, a ty się dą­sasz; ona to ro­zu­mie.

No – i ten prze­klę­ty ele­men­tarz – do­dał ci­szej.

Just­ka rękę pod­nio­sła.

– Cóż to złe­go, że ja się chcę uczyć Pana Boga chwa­lić i du­szę po­cie­szyć? In­nym każą gwał­tem, a mnie to ma być za­ka­za­ne?

Ra­bic­ki ra­mio­na­mi po­ru­szył.

– Otóż wi­dzisz, głu­pia – rzekł – i to­bie – by nato przy­szedł czas, ale ona swa­wo­li nie cier­pi.

Pierw­sze po­słu­szeń­stwo, niż na­bo­żeń­stwo. I naco to­bie tak wie­le ro­zu­mu!! na co? Ju­st­ce dziw­nie się usta wy­krzy­wi­ły, spoj­rza­ła na wuja, duma ja­kaś od­po­wiedź jej wstrzy­ma­ła. Otar­ła oczy i po­czę­ła się prze­cho­dzić po toku za­du­ma­na, a Ra­bic­ki go­nił za nią wej­rze­niem.

– Już nie­chaj so­bie co chce bę­dzie – po­czę­ła ci­cho. – Pój­dę ztąd… bo­daj o że­bra­czym chle­bie, pój­dę! nie wy­trzy­mam!

Wuj, któ­ry szu­flę jesz­cze trzy­mał w rę­kach, za­ła­mał je, za­po­mniaw­szy się… i pa­dła z wiel­kim ha­ła­sem na tok. Miał się schy­lić, aby ją pod­nieść, gdy Just­ka pod­bie­gła i po­da­ła. Mógł te­raz zaj­rzeć w jej oczy za­czer­wie­nio­ne, przy­pa­trzeć się twa­rzycz­ce wy­chu­dłej, zmę­czo­nej, i li­tość go prze­ję­ła. Zwol­na rękę po­ło­żył na głów­ce dziew­czę­cia, po­gła­skał ją i za­mru­czał.

– Bądź cier­pli­wa. Wszyst­ko to są bzdur­stwa; przej­dzie to, za­po­mni się.

Dziew­czę, za­du­ma­ne, zda­wa­ło się my­śleć o czem in­nem.

– Ko­cha­ny wuju – szep­nę­ło – a czy to już dla mnie tyle świa­ta, co w Ba­ra­nów­ce? Czyż ja so­bie, choć smar­ka­ta, nie mo­gła­bym na ka­wa­łek chle­ba i gdzie­in­dziej za­ro­bić, aby tu tego po­nie­wie­ra­nia nie cier­pieć. Do­brze to­bie mó­wić, co nie wi­dzisz, ani sły­szysz, jak ona po ca­łych dniach znę­ca się na­de­mną. Gdy­bym nie wiem co zro­bi­ła, za­wsze źle. Pój­dę w świat! pój­dę w świat! Ra­bic­ki oglą­dał się wy­lę­kły.

– Ci­cho ty… sza­lo­na! Nie pleć i nie ba­ła­muć. Do­kąd po­je­dziesz? My­ślisz, że tak ła­two zna­leźć­służ­bę i przy­tu­łek! Psa­mi cię wy­szczu­wać będą. Z gło­du – by ci przy­szło mrzeć, gdy­by nie jej ła­ska.

– Ale pięk­na mi ła­ska! – wy­rwa­ło się dziew­czę­ciu. – Ja mrę i schnę, a ona li­to­ści nie ma.

I pła­kać za­czę­ła, zno­wu. Ra­bic­ki się za­my­ślił.

– Wra­caj mi za­raz do domu – rzekł. – Zno­wu bie­dy na­py­tasz i mnie jej na­pro­wa­dzisz. Sę­dzi­na za­wo­ła. Spy­ta­ją, gdzieś była: do­my­śli się, żeś ze skar­gą bie­ga­ła do mnie. Idź! idź!

Just­ka pod­nio­sła ku nie­mu oczy, jak­by bła­ga­ją­ce jesz­cze li­to­ści, lecz, do­strze­gł­szy w nim tyl­ko wiel­ką oba­wę, nie po­wie­dzia­ła już ani sło­wa. Mil­cząc, po­ca­ło­wa­ła jego za­wa­la­ną rękę, przy­ło­ży­ła far­tu­szek do ust i – po­bie­gła.

I tu dla niej nie było po­cie­chy! Pę­dem po­wró­ci­ła do dwo­ru, wpa­dła do gar­de­ro­by i wprost po­bie­gła do twar­de­go stoł­ka, któ­ry na nią cze­kał z kupą sta­rych poń­czoch do ce­ro­wa­nia na sto­le. Sia­dła na swo­jem miej­scu, nie spoj­rzaw­szy na ni­ko­go, po­rwa­ła pierw­szą lep­szą dziu­ra­wą pię­tę i wy­pór­ka­mi po­czę­ła ją ła­tać. Cała gro­mad­ka dziew­cząt znaj­du­ją­ca się tu­taj, któ­ra już wie­dzia­ła o ło­to­ci i ła­ja­niu, przy­ję­ła ją zna­czą­cem mil­cze­niem. Nikt ani się zbli­żył do niej. Star­sza pan­na Han­na, przy­mru­żo­ne­mi oczy­ma po­pa­trzy­ła na bun­tow­ni­cę i ode­zwa­ła się ostro:

– Poń­czo­chy do pra­nia po­trzeb­ne, a tu i po­cząt­ku z nie­mi nie ma. Mó­wi­łam pani, że Just­ki po­sy­łać nie moż­na nig­dzie, bo le­d­wie za próg, to i prze­pad­nie, przy­wią­zać by ją chy­ba do stoł­ka, i to pa­trzeć, aby się nie urwa­ła.Śmiesz­ki się sły­szeć dały i pry­cha­nia, bo to mia­ło być dow­cip­ne, a dziew­czę­ta się przy­po­chle­bia­ły pan­nie Han­nie tym spo­so­bem. Just­ka z gło­wą spusz­czo­ną nie od­po­wia­da­ła ani sło­wa, nie pod­nio­sła oczu: zda­wa­ła się nie słu­chać i nie sły­szeć. Wło­ży­ła chu­dą rą­czy­nę w pię­tę poń­czo­chy i igła cho­dzi­ła już żywo, aby na­gro­dzić czas stra­co­ny.

Naj­bliż­szą są­siad­ką Sę­dzian­ki była pani Po­ro­cho­wa ze Zdu­no­wa, o gra­ni­cę, jak ona wdo­wa, jak ona ma­ją­ca cór­kę i syna, rów­ne­go nie­mal ma­jąt­ku i na jed­nem z nią stop­niu wy­kształ­ce­nia i sto­sun­ków. Wiek obu pań był przy­bli­że­nie rów­ny, cho­ciaż Sę­dzin­ka utrzy­my­wa­ła, że była młod­szą o trzy lata, a pani Po­ro­cho­wa li­czy­ła so­bie mniej od niej pię­ciu wio­sna­mi.

Żyły ze sobą na po­zór do­syć przy­jaź­nie, lecz za­zdro­ści­ły so­bie wza­jem­nie, prze­ko­ma­rza­ły się, ry­wa­li­zo­wa­ły i Wi­sto­cie nie cier­pia­ły się ser­decz­nie. Tem­pe­ra­men­ta też i na­tu­ry ich jak nie­bo do zie­mi były do sie­bie nie­po­dob­ne. Sę­dzin­ka chu­da, szcze­bio­czą­ca, cią­gle w ru­chu, za­ję­ta, gder­li­wa, cho­le­rycz­na, mia­ła naj­lep­sze ser­ce, a cha­rak­ter nie­zno­śny, pani Po­ro­cho­wa wy­da­wa­ła się po­bła­ża­niem i ła­god­no­ścią, chwa­li­ła wszyst­ko, uśmie­cha­ła się, ale za­mknię­ta w so­bie w grun­cie była naj­strasz­niej­szą ego­ist­ką i mia­ła in­stynk­ta nie­do­bre, któ­re wiek stward­nił i uczy­nił na­ło­ga­mi.

Po­dejrz­li­wa, po­są­dza­ją­ca, cie­ka­wa, my­śla­ła tyl­ko o so­bie, a resz­ta świa­ta wca­le jej nie ob­cho­dzi­ła, je­śli z niej dla sie­bie ja­kiejś ko­rzy­ści lub przy­jem­no­ści wy­cią­gnąć nie mo­gła. Oty­ła, ocię­ża­ła, ru­mia­na, po­ru­sza­ją­ca się le­ni­wo, Po­roc­lio­wa mia­ła jesz­cze małe pre­ten­syj­ki do reszt­ki wdzię­ków i uśmie­cha­ła się za­lot­nie, co Sę­dzin­kę gor­szy­ło.

Obie są­siad­ki szpie­go­wa­ły się wza­jem­nie z cie­ka­wo­ścią wiel­ką i obie pil­no­wa­ły, aby oko obce nie wglą­da­ło w ich spra­wy, ale Sę­dzin­ka mniej była gor­li­wą, a pani Po­ro­cho­wa nie­na­sy­co­ną. Co się tyl­ko waż­niej­sze­go przy­go­dzi­ło w Ba­ra­nów­ce, o tem w Zdu­no­wie na­tych­miast wie­dzieć mu­sia­no.

W każ­dą pra­wie nie­dzie­lę rów­nie Po­ro­cho­wa, jak Sę­dzin­ka jeź­dzi­ły na mszę do pa­ra­fial­ne­go ko­ścio­ła; Sę­dzin­ka, przy­wo­zi­ła z sobą cały frau­cy­mer. Zwy­cza­jem było szcze­gól­niej na wio­snę i w le­cie przy­by­wać za­wcza­su, i nim wy­szła sum­ma, dziew­czę­ta za­ba­wia­ły się ze zna­jo­me­mi na cmen­ta­rzu, ko­ścio­łek oka­la­ją­cym. Pani Po­ro­cho­wa się tak ja­koś urzą­dza­ła, że za­wsze któ­rąś z dziew­cząt ba­ra­no­wiec­kich po­tra­fi­ła przy­cią­gnąć i wy­ba­dać. Szcze­gól­niej zaś lu­bi­ła Just­kę, bo ta… na­iw­na i szcze­bio­tli­wa, wy­pa­pla­ła jej za­wsze naj­wię­cej, a że do Sę­dzin­ki żal mia­ła, nada – wała więc plot­kom swym mi­mo­wol­nie zło­śli­wą ce­chę.

Na­stęp­nej nie­dzie­li dwie brycz­ki, for­nal­skie­mi koń­mi za­przę­żo­ne, za­bra­ły pan­nę Ha­nuę i jej pod­kom­mend­ne do ko­ścio­ła. Sę­dzin­ka z cór­ką swo­ją, osob­no czter­ma koń­mi w lejc, na­dą­ża­ła za swym dwo­rem.

Pa­rob­cza­ki, for­na­le byli w tak do­brym hu­mo­rze wio­ząc dwie fury dziew­cząt, iż ko­nie po­pę­dza­li rzeź­ko, i gdy sta­nę­li przed ko­ścio­łem, jesz­cze Sę­dzi­ny wi­dać nie było, a przed wiel­kim oł­ta­rzem od­pra­wia­ła się wo­ty­wa. Było to na rękę i pan­nie Han­nie, któ­ra, cho­ciaż już nie pierw­szej mło­do­ści, spo­ty­ka­ła się tu z pi­sa­rzem pro­wen­to­wym, sta­ra­ją­cym się o nią. Dziew­czę­tom więc dana była swo­bo­da roz­pierzch­nię­cia się po cmen­ta­rzu, pó­ki­by na sum­mę w dzwo­ny nie ude­rzo­no.

Pani Po­ro­cho­wa już tu w cie­niu lip, świe­żo się roz­wi­ja­ją­cych, ocze­ki­wa­ła na któ­rą z wy­cho­wa­nie Sę­dzi­ny, a traf jej na­strę­czył naj­ulu­bień­szą Just­kę, ma­ją­cą jesz­cze na ser­cu owo po­ła­ja­nie, a w gło­wie my­śli uciecz­ki, z któ­re­mi się no­si­ła cią­gle.

Just­ka do­sta­ła ja­kąś ła­koć, z wor­ka do­by­tą, po­ca­ło­wa­ła do­bro­czyn­ną rękę i po­czę­ła się skar­żeć i bo­leć na swą dolę, a że pani Po­ro­cho­wa za­wsze jej wie­le oka­zy­wa­ła współ­czu­cia, choć wi­sto­cie mia­ła ją za ka­pry­śni­cę nie­zno­śną, Just­ka się wy­ga­da­ła przed nią na­wet z tą swą nie­szczę­śli­wą my­ślą uciecz­ki i pusz­cze­nia się w świat.

Pani Po­ro­cho­wej taki wy­pa­de­czek, któ­ry­by po­parł jej sądy o cha­rak­te­rze Sę­dzi­ny i ob­cho­dze­niu się z wy­cho­wa­ni­car­ni, był bar­dzo na rękę. Nie mo­gła więc i nie my­śla­ła dziew­czy­ni­nie od­ra­dzać i owszem, za­czę­ła od ubo­le­wa­nia.

– Już jak mi cię żal… moje dziec­ko – ode­zwa­ła się – to wy­po­wie­dzieć trud­no. A! Jezu miły! ja­bym cię wzię­ła i przy­tu­li­ła u sie­bie, toby ci było jak u Boga za pie­cem, ale to nie­po­do­bień­stwo. Sę­dzin­ka u mnie we dwo­rze ma swo­ich szpie­gów. Te­goż dnia-by się za­raz do­wie­dzia­ła… i do­pie­ro­by bu­rza się ze­rwa­ła! Po­mo­gła­bym ci, ale, jak? jak? Już tu… gdy ja z tobą roz­ma­wiam, pew­nie kto pod­pa­tru­je lub pod­słu­chu­je.

I chwi­lę po­my­ślaw­szy, szep­nę­ła są­siad­ka:

– Zo­ba­czy­my. Nie­chno ja się roz­pa­trzę, może ci dam jaką radę. Tym­cza­sem, co ro­bić? mu­sisz ja­kiś czas cier­pieć. Milcz, nie od­bur­kuj.

Just­ka przy tej spo­sob­no­ści mnó­stwo po­wsze­dnie­go ży­cia szcze­gó­łów z Ba­ra­nów­ki udzie­li­ła cie­ka­wej Po­ro­cho­wej, a gdy na sum­mę dzwo­nić za­czę­to i ekwi­paż pani Sę­dzi­ny zbli­żył się ku bra­mie cmen­ta­rza, wy­szła wi­tać są­siad­kę z ser­decz­no­ścią naj­więk­szą. Twarz jej tem była we­sel­szą i mi­lej się uśmie­cha­ją­cą, im więk­szą mia­ła na­dzie­ję do­ku­cze­nia ko­cha­nej są­siad­ce, do­po­ma­ga­jąc Ju­st­ce do uciecz­ki.

Co się po­tem stać mia­ło z bied­ną sie­ro­tą, o to Po­ro­cho­wa się wca­le nie trosz­czy­ła, bę­dąc tego prze­ko­na­nia, że bie­dac­two za­wsze się ja­koś wy­grze­bie.

Dwie wdo­wy i dwie ich cór­ki, po­wi­taw­szy się u bra­my, wej­rze­niem tro­skli­wem zro­biw­szy in­wen­tarz swych to­a­let i gał­gan­ków, po­wo­li uda­ły się do peł­ne­go już ko­ścio­ła, w któ­rym pan­na Han­na z frau­cy­me­rem, dzię­ki po­tęż­nej pro­tek­cyi ra­mion pi­sa­rza pro­wen­to­we­go, zna­la­zła przy­zwo­ite po­miesz­cze­nie.

Ju­st­ce na ser­cu było lek­ko, mo­dli­ła się go­rą­co, prze­ko­na­na, że Pan Bóg się uli­to­wał nad nią i ze­słał jej Po­ro­cho­wą… aby ją wy­zwo­lić z nie­wo­li tej ba­bi­loń­skiej. Bo­la­ła tyl­ko nad tem, że po­czci­wa, do­bra, ser­decz­na opie­kun­ka sama wziąć jej nie mo­gła.

Skut­kiem tej krót­kiej roz­mo­wy na cmen­ta­rzu było, iż Just­ka wbrew ra­dom wuja, po­mi­mo oba­wy pusz­cze­nia się tak na włó­czę­gę bez gro­sza, bez opie­ki, bez odzie­ży, bez ni­cze­go, po­sta­no­wi­ła jak naj­moc­niej myśl swą pło­chą, dzie­cin­ną do­pro­wa­dzić do skut­ku.

Mi­mo­wol­nie pani Sę­dzi­na w cią­gu na­stęp­nych dni kil­ku nie­tyl­ko nie roz­pro­szy­ła tych ma­rzeń

i nie uspo­ko­iła bied­nej sie­rot­ki, ale ją po­draż­ni­ła moc­niej jesz­cze. Skut­kiem nik­czem­nej de­nun­cy­acyi Ewu­si, li­zu­sa, któ­ry się wszyst­kim przy­po­chle­biał… za­bra­no ostat­ni ele­men­tarz bied­nej Ju­st­ce i ka­za­no jej pu­blicz­nie klę­czeć w gar­de­ro­bie za ukry­wa­nie tej za­ka­za­nej nie­bez­piecz­nej książ­ki. Sę­dzi­na sko­rzy­sta­ła z do­nie­sie­nia, ale na Ewu­nię spoj­rza­ła z po­gar­dą, a do pan­ny Han­ny ode­zwa­ła się po­ci­chu:

– Pa­skud­ne to stwo­rze­nie; trze­ba się go po­zbyć bę­dzie, przy pierw­szej spo­sob­no­ści.

Wu­jo­wi już się na­wet nie po­skar­ży­ła Just­ka, lecz wkrót­ce go ma­jąc opu­ścić… – a był to je­dy­ny czło­wiek na świe­cie, któ­re­go ko­cha­ła i któ­ry jej oka­zy­wał przy­wią­za­nie… – bie­ga­ła czy­ściej ku sto­do­le, ła­pa­ła go w dzie­dziń­cu i ze łza­mi w oczach ca­ło­wa­ła po rę­kach.

Sta­ry uśmie­chał się jej gła­skał ją po głów­ce i po­wta­rzał: – Miej tyl­ko cier­pli­wość; wszyst­ko bę­dzie do­brze. Sę­dzi­na ma ser­ce li­to­ści­we, tyl­ko taki na­łóg gde­ra­nia; a co ja się od niej w ży­ciu na­słu­cha­łem! – aż nie­raz uszy wię­dły.

Ze spusz­czo­ną głów­ką dziew­czę nic już nie od­po­wia­da­ło, ale sta­łe mia­ło po­sta­no­wie­nie: – "Niech się dzie­je co chce, ja mu­szę ztąd precz w świat, gdzie oczy po­nio­są. Kogo Pan Bóg stwo­rzył, tego nie umo­rzył. "

Każ­da z dziew­cząt u Sę­dzi­ny mia­ła swo­ję skrzy­necz­kę i wy­pra­wę bar­dzo skrom­ną, któ­rą po­więk­sza­ły małe po­dar­ki, ja­kie cza­sem od go­ści się do­sta­wać tra­fi­ło. Just­ka była tak dum­na, że ani my­śla­ła za­bie­rać z sobą tego, co od Sę­dzi­ny mia­ła; chcia­ła się obejść jak naj­mniej­szem, jed­ną su­kien­czy­ną na so­bie, dwie­ma ko­szu­la­mi, trze­wi­ka­mi sta­re­mi, któ­re na no­gach mia­ła, chu­s­tecz­ką, po­da­ro­wa­ną nie­gdyś przez pa­nią krew­ną Sę­dzi­ny i t… p. Resz­tę lep­szą, swych rze­czy po­sta­no­wi­ła w ku­fer­ku zo­sta­wić i – nie tknąć. Bra­ła co było naj­gor­sze­go, ale nie­zbęd­ne­go.

Po­sta­no­wiw­szy uciec, my­śla­ła te­raz tyl­ko, jak się to da wy­ko­nać. Sama jed­na nocą się pu­ścić, nie mia­ła od­wa­gi, a była pew­na, że za nią i wuj i Sę­dzi­na go­nić będą. Cze­ka­ła na radę pani Po­ro­cho­wej, któ­ra ja­koś na­stęp­nej nie­dzie­li w ko­ście­le się nię po­ka­za­ła. Cze­ka­ła więc Just­ka… ale nie zmie­ni­ła my­śli. Wuj był pew­nym, że jej to prze­szło, że za­po­mnia­ła, gdy wła­śnie, im dłu­żej trwa­ło ocze­ki­wa­nie, tem dziew­czę moc­niej się utwier­dza­ło w po­sta­no­wie­niu. Cho­dzi­ła po­sęp­na, mil­czą­ca i aż pan­na Han­na, spo­strze­gł­szy w niej zmia­nę, za­czę­ła ją stro­fo ać ła­god­nie; za­le­ca­ła jej, aby się otrzę­sła z tych fu­mów. Just­ka nie po­wie­dzia­ła nic, ale zo­sta­ła, jak była. Sę­dzi­na na­zy­wa­ła to nie­go­dzi­wą krnąbr­no­ścią, a na krnąbr­ność in­ne­go nie wi­dzia­ła środ­ka, tyl­ko prze­ła­ma­nie jej siłą. Zwra­ca­ła więc tem więk­szą uwa­gę na dziew­czę, wo­ła­ła ją i ka­za­ła szyć pod oczy­ma w swo­im po­ko­ju, gde­rząc nie­zno­śnie.

W nie­dzie­lę na­stę­pu­ją­cą zło­ży­ło się tak na­resz­cie, iż Just­ka mo­gła na chwi­lę pa­nią Po­ro­cho­wą po­chwy­cić.

– A, do­bro­dziej­ko moja – za­wo­ła­ła, ca­łu­jąc ją po rę­kach – ra­tuj mnie, bo ona za­mę­czy. Jed­nej go­dzi­ny-bym nie wy­by­ła, ale jak tu uciec? Nocą się boję, a we dnie pa­trzą, szpie­gu­ją.

Po­ro­cho­wa klap­sem po gło­wie prze­rwa­ła jej.

– Przy­siąż­że mi, na ten ko­ściół i Boga, co na nas pa­trzy i słu­cha, że mnie nie wy­dasz, że nig­dy ni­ko­mu nie po­wiesz, iż ja ci po­mo­głam!

Dziew­czę, skrzy­żo­waw­szy ręce na pier­siach, po­śpie­szy­ło za­przy­siądz. a są­siad­ka li­to­ści­wa schy­li­ła się jej do ucha.

– We Śro­dę, w nocy, wy­mknij się z dzie­dziń­ca ku go­ściń­co­wi. Bę­dzie tam stać fur­man­ka, czło­wiek pew­ny. Ten cię pod­wie­zie, a nim rano się opa­trzą, bę­dziesz o mil kil­ka. Na, masz, kar­tecz­kę do mo­jej sio­stry do Strzy­żo­wa; ona już bę­dzie wie­dzia­ła co zro­bić z tobą, ale jak ty mi pi­śniesz co, to Pan Bóg cię sro­dze uka­że.

Po­ro­cho­wa by­ła­by może udzie­li­ła jesz­cze ja­kiej in­for­ma­cyi, ale w tej chwi­li Sę­dzin­ka się uka­za­ła już na cmen­ta­rzu, a są­siad­ce szło o to… aby jej w to­wa­rzy­stwie Just­ki nie zo­ba­czy­ła, od­sko­czy­ła więc jak opa­rzo­na, nie­chcąc już ani jej znać, ani wie­dzieć, a Just­ka z kar­te­lu­si­kiem w ręku, któ­ry za su­kien­kę wsu­nę­ła, po­zo­sta­ła sama i po­śpie­szy­ła do ko­ścio­ła. Te­raz już się tak skła­da­ło wszyst­ko, że Just­ka – mu­sia­ła ucie­kać. Dreszcz po niej prze­biegł, lecz za­ra­zem z dumą po­my­śla­ła, że po­sta­wi na swo­jem, że bę­dzie wol­ną, że tam, gdzie się znaj­dzie, ele­men­ta­rza jej za­ka­zy­wać nie będą mo­gli i t… d.

Mo­dli­ła się ze łza­mi.

Trzy dni ją dzie­li­ły od tej nocy. Jak­by na prze­ko­rę temu po­sta­no­wie­niu, Sę­dzin­ka… któ­ra mia­ła ser­ce i w koń­cu za­wsze mię­kła, po­czę­ła tro­chę ła­god­niej się ob­cho­dzić z dziew­czę­ciem. Po­zwo­li­ła jej po­wró­cić z ro­bo­tą do gar­de­ro­by i nie prze­śla­do­wa­ła gde­ra­niem, któ­re spa­da­ło na Ewu­się po­chleb­ni­cę, tem­bar­dziej znie­na­wi­dzo­ną, im się wię­cej upa­dla­ła przed pa­nią. Sę­dzin­ka wy­ra­zi­ła się na­wet, mó­wiąc o dziew­czę­tach z pan­ną Han­ną:

– Z tej krnąbr­nej Just­ki, jak się to na­ła­mie, może jesz­cze być co po­czci­we­go, ale z Ewu­si, co się tak liże, nic do­bre­go nie wy­ro­śnie, nic! nic!

We Wto­rek po­ta­jem­nie mia­ła już to­bo­łek swój go­to­wy Just­ka. Po­szła do wuja tę­sk­na, nie śmiąc się mu przy­znać co mia­ła po­cząć, – roz­pła­ka­ła się. Sta­ry ją po­ca­ło­wał i tak roz­sta­li się z sobą.

Noc była ciem­na, chmur­na bez­k­się­ży­co­wa, gdy po­ci­chu, na pal­cach, trze­wi­ki nio­sąc w ręku. Just­ka się wy­śli­znę­ła tak z gar­de­ro­by i z sio­nek do ogro­du, że nikt ani sły­szał, ani się prze­bu­dził. We dwo­rze było ci­cho, a w sta­rych drze­wach wiatr na­wet się nie da­wał sły­szeć. Z bi­ją­cem ser­cem, dziew­czę zna­ną so­bie do­brze furt­ką, któ­ra się za­su­wa­ła od ogro­du, wy­szło ku go­ściń­co­wi, ale tu obie­ca­nej fur­man­ki nie było nig­dzie. Wy­bra­ła się z nie­cier­pli­wo­ści za­wcze­śnie, a co go­rzej, za­czy­na­ła wąt­pić, czy Po­ro­cho­wa sło­wa jej do­trzy­ma i przy­śle po nią.

Upły­nę­ła go­dzi­na prze­pła­ka­na, któ­ra się jej wie­kiem wy­da­ła. Od wsi psy za­czę­ły na­szcze­ki­wać, coś jak­by tur­kot ci­chy wozu dało się sły­szeć w dali; zbli­żał się bar­dzo po­wo­li i na­resz­cie pod pło­tem ogro­do­wym, ostroż­nie, ci­chut­ko wóz przy­sta­nął.

Just­ka nie dała mu od­po­czy­wać dłu­go, za­le­d­wie do­strze­gła go i przy­gar­bio­ne­go woź­ni­cę, któ­ry chciał wy­sia­dać, gdy już nad­bie­gła ku nie­mu. Nie py­ta­jąc jej o nic, czło­wiek przy­sła­ny po­śpiesz­nie na­zad się na wiąz­ce sia­na swej usa­do­wił, bi­czem wska­zał jej dru­gą w ko­szy­ku z tyłu i le­d­wie mia­ła czas się wgra­mo­lić na wóz, już koń po­łech­ta­ny bi­czy­skiem zwol­na się po­ru­szył, koła za­skrzy­pia­ły. Just­ka była, jak chcia­ła, sama jed­na, na Bo­żej opie­ce, w dro­dze ży­cia.

Obu­rącz ob­ję­ła twarz pa­ła­ją­cą i pła­kać, pła­kać za­czę­ła. Strach nie­wy­sło­wio­ny ją opa­no­wał. To dresz­cze to pło­mie­nie prze­cho­dzi­ły po niej.

– O, do­loż ty moja, dolo – szep­ta­ła do sie­bie – o, mat­ko ty moja, coś mnie tak od­umar­ła sie­ro­tą, uli­tuj­cie się na­de­mną. O, Boże mi­ło­sier­ny, anie­le stró­żu mój… mat­ko bo­le­sna i ty pa­tron­ko moja!

Wszyst­kie tak po­słu­gi nie­bie­skie z ko­lei wy­wo­ły­wa­ła Just­ka, a łzy się jej lały stru­mie­niem, aż na­resz­cie ze znu­że­nia, z bólu się ich prze­bra­ło. Sen­ną być za­czę­ła, choć za­snąć się oba­wia­ła. Wko­ło pa­no­wa­ły ciem­no­ści, ota­czał ją las czar­ny, strasz­ny ja­kiś, po­nu­ry, w któ­rym dziw­ne od­zy­wa­ły się gło­sy. Sta­ry woź­ni­ca, któ­ry w po­cząt­ku się jej przy­pa­try­wał, parę razy za­gad­nął i nie otrzy­mał od­po­wie­dzi, w koń­cu też drze­mać po­czy­nał. Koń zwol­nił kro­ku i wóz się wlókł tak, że Ju­st­ce strach się ro­bi­ło, aby jej nie na­pę­dzo­no.

– Zmi­łuj się, mój do­bry człe­cze – ode­zwa­ła się do woź­ni­cy. – Zmi­łuj się, po­śpiesz choć tro­chę; ja się boję.

Nie śmia­ła się przy­znać, iż po­go­ni się lę­ka­ła, ale sta­ry był do­brze po­in­for­mo­wa­ny i ob­ró­cił się do niej z uśmie­chem.

– Me na­pę­dzi nas tu nikt – rzekł, bo to nie go­ści­niec. Jam nie głu­pi wiel­ką dro­gą pan­nę wieźć, kie­dy pani ka­za­ła, żeby ucho­waj Boże nas nie przy­ła­pa­li! Nie bój­cie się: ta dro­ga w las po­trwa, a po­tem i bez wsze­la­kiej dro­gi po­je­dzie­my dla bez­piecz­no­ści.

Po mo­wie po­zna­ła Just­ka w woź­ni­cy dwo­ra­ka. Wi­sto­cie był to sta­ry for­nal ze Zdu­no­wa, któ­ry na ten raz przy­wdział sier­mię­gę i ba­wi­ło go to, że dziew­czy­nę wy­kra­dał.

Uspo­ko­jo­na Just­ka tak się czu­ła zła­ma­ną, że po­chy­liw­szy się na sia­no i przy­ło­żyw­szy za­le­d­wie gło­wę do nie­go, usnę­ła. Wóz tym­cza­sem la­se­ra i za­ro­śla­mi po­su­wał się da­lej, a woź­ni­ca już nie drze­mał, oba­wia­jąc się za­błą­dzić.

Chłód wio­sen­ne­go po­ran­ku i śpie­wy prze­bu­dzo­ne­go ptac­twa Just­kę też ze snu otrzeź­wi­ły. Wsta­ła, czu­jąc na so­bie wil­got­ną rosę i ze zdu­mie­niem po­strze­ga­jąc, że na dwo­rze było już ja­sno, a przez pnie prze­rze­dzo­ne lasu ró­żo­we prze­glą­da­ło nie­bo, zwia­stu­jąc bliz­ki wschód słoń­ca. Prze­że­gna­ła się i za­czę­ła mo­dlić. Woź­ni­ca też mru­czał ran­ny pa­cierz swój krót­ki.

Sta­nę­li przy ma­leń­kiej kar­czem­ce w le­sie, u któ­rej na­wet za­jaz­du nie było. Koń po­trze­bo­wał tro­chę wy­tchnąć, na­pić się i prze­gryźć sia­na. Woź­ni­ca za­stu­kał do okna… bo zim­ny ra­nek kie­li­szek wól­ki czy­nił ko­niecz­nym. Ju­st­ce ani pić, ani jeść się nie chcia­ło. Była na pu­stym, sze­ro­kim tym świe­cie, niby wy­swo­bo­dzo­na, wi­sto­cie bez­dom­na i ska­za­na – któż mógł od­gad­nąć na jaką przy­szłość?

Strach jed­nak i łzy wkrót­ce się zmie­ni­ły w ja­kąś na­dzie­ję od­waż­ną, któ­ra od­ży­wi­ła ją i po­krze­pi­ła.

– Już mi chy­ba nig­dzie go­rzej nie bę­dzie! – szep­ta­ła do sie­bie – choć­bym u ży­dów słu­żyć po­szła, choć­bym za pro­stą dziew­kę do krów się na­ję­ła.

Myśl jej po­bie­gła z trwo­gą zno­wu do dwo­ru Ba­ra­no­wiec­kie­go. Tam jesz­cze pew­nie spa­li wszy­scy, ale wkrót­ce mia­ła się prze­bu­dzić Sę­dzi­na, a pan­na Han­na za­wsze ją usi­ło­wa­ła uprze­dzić i być już na no­gach. Może więc zo­ba­czy­ła jej sien­ni­czek pu­sty, i już szu­ka­ła zbie­głej; może my­śle­li, że się wy­rwa­ła do ogro­du.

Są­dzi­ła, że uciecz­ki nie­ry­chło się chy­ba do­ro­zu­mie­ją… a nim go­nić za­czną, ona już znaj­dzie się bez­piecz­ną – da­le­ko.

Sio­stra pani Po­ro­cho­wej star­sza, za­męż­na Po­wi­tow­ska, ko­bie­ta nie­ma­jęt­na, obar­czo­na licz­ną ro­dzi­ną, któ­rej mąż trzy­mał małą dzier­ża­wę, a głów­nie zaj­mo­wał się spe­ku­la­cyą na ko­niach (nie­zaw­sze szczę­śli­wą), wca­le się nie spo­dzie­wa­ła prze­sył­ki, jaką ją ob­da­rzyć mia­ła od­daw­na nie wi­dy­wa­na, tro­chę za­nie­dba­na są­siad­ka Sę­dzi­ny.

Sio­stry nie były z sobą w ści­słych sto­sun­kach, od­wie­dza­ły się rzad­ko. Po­ro­cho­wa tro­chę się wsty­dzi­ła Po­wi­tow­skiej… krzy­wiąc na to, że jej mąż wy­wło­ka­mi fry­ma­czył; Po­wi­tow­ska zaś gnie­wa­ła się na nią za dumę i nie­uży­tecz­ność, bo jej nig­dy w naj­mniej­szej rze­czy nie po­mo­gła. Pię­cio­ro do­ra­sta­ją­cych dzia­tek, kło­po­ty go­spo­dar­skie, dość nie­szczę­śli­wie pro­wa­dzo­ne in­te­res­sa, dom Po­wi­tow­skich czy­ni­ły ist­nem pie­kieł­kiem. Od rana do póź­nej nocy nie było tu spo­ko­ju.

Po­wi­tow­ski nie­słod­ki, żona skwa­szo­na za­wsze, czę­ści go­ście z pre­ten­sy­ami koń­skie­mi, kłót­nie, po­tem swa­ry i krzy­ki dzie­ci, gde­ra­nie jej­mo­ści, na­peł­nia­ły dom wrza­wą. Do­stat­ku też nie było tu nig­dy i le­d­wie się koń­ce scho­dzi­ły. "Wy­sła­nie sie­ro­ty do Po­wi­tow­skich było tak nie­roz­waż­nym kro­kiem, iż je chy­ba tyl­ko go­rą­cej chę­ci spła­ta­nia fi­gla Sę­dzin­ce ko­cha­nej przy­pi­sać było moż­na.

Gdy Just­ka z kart­ką przy­szła do dwor­ku, i po­ca­ło­waw­szy w rękę go­spo­dy­nię, od­da­ła ją zdzi­wio­nej wiel­ce, Po­wi­tow­ska dłu­go nie mo­gła zro­zu­mieć na­wet o co to cho­dzi­ło, nie przy­pusz­cza­jąc, aże­by jej, prze­cią­żo­nej ro­dzi­ną, miał kto jesz­cze jed­no dziec­ko na­rzu­cać. Pa­trza­ła na Just­kę… czy­ta­ła, od­czy­ty­wa­ła, plu­ła, ru­sza­ła ra­mio­na­mi… i po­bie­gła z tem do rnę­ża, a dziew­czę tym­cza­sem, głod­ne, przy­siadł­szy na ław­ce w gan­ku, roz­pa­try­wa­ło się do­ko­ła.

Dzie­ci, któ­re krą­ży­ły zpo­cząt­ku zda­le­ka, zbli­żać się i za­cze­piać ją za­czę­ły. Zwol­na ro­bi­ły się zna­jo­mo­ści. Just­ka nie wąt­pi­ła by­najm­niej, że ją tu przyj­mą. Tym­cza­sem Po­wi­tow­scy obo­je prze­ciw­ko sio­strze, któ­ra im kło­pot na­sła­ła, wy­krzy­ki­wa­li:

– Co ona my­śli! Szpi­tal u mnie czy co? A cze­muż jej sama nie przy­ję­ła, kie­dy taka li­to­ści­wa. Jed­ną gębą wię­cej w domu i na jed­ne­go wię­cej smar­ka­cza pa­trzeć i do­zo­ro­wać – tego mi bra­kło!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: