Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Węgierski magnat - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Węgierski magnat - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 686 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TARG O SKÓ­RĘ ŻY­WE­GO CZŁO­WIE­KA

Mon­sieur Grif­fard na­le­żał w owym cza­sie do naj­bo­gat­szych wśród pa­ry­skiej fi­nan­sje­ry.

W roku ty­siąc sie­dem­set osiem­dzie­sią­tym miał jesz­cze na jed­nym z przed­mieść pasz­te­ciar­nię, a swą umie­jęt­ność ob­ra­ca­nia pie­niędz­mi wy­ostrzał wy­łącz­nie na ża­kach z ko­le­gium Pi­qu­epu­ce: bez­u­stan­nie miał w gło­wie ów au­reus cal­cu­lus, któ­ry mu pod­po­wia­dał roz­wią­za­nie, jak ścią­gnąć od ża­ków pła­cą­cych za pie­roż­ki na­leż­ność za tych, któ­rzy pła­cić za­po­mi­na­li.

Sza­leń­stwo Mis­si­si­pi jego też wcią­gnę­ło w swój nurt. W Pa­ry­żu wszy­scy sta­wa­li się wte­dy mi­lio­ne­ra­mi; na go­ściń­cach i dro­gach, na tar­gach i pla­cach, wszę­dzie ofe­ro­wa­no, sprze­da­wa­no i ku­po­wa­no ak­cje Mis­si­si­pi. M. Grif­fard po­zbył się pasz­te­ciar­ni, wy­ru­szył na po­szu­ki­wa­nie mi­lio­nów i zna­lazł je; aż pew­ne­go dnia cała heca z Mis­si­si­pi pę­kła jak bań­ka my­dla­na i M. Grif­fard zna­lazł się z dzie­wię­cio­ma sous w kie­sze­ni. Je­śli czło­wiek nig­dy nie był mi­lio­ne­rem i w kie­sze­ni po­zo­sta­ło mu dzie­więć sous, nie ma po­wo­du do iry­ta­cji; je­śli jed­nak wdra­pał się już na wy­ży­nę, z któ­rej wi­dać wła­sny ekwi­paż, służ­bę w li­be­rii, pięk­nie urzą­dzo­ne kom­na­ty, bo­ga­to za­sta­wio­ny stół, ślicz­ne ko­chan­ki i inne rów­nie miłe per­spek­ty­wy, to ru­nię­cie z tej wy­so­ko­ści jest ra­czej nie­przy­jem­ne.

Ogar­nię­ty smut­kiem pan Grif­fard udał się do skle­pu no­żow­ni­ka i za sześć sous ku­pił duży nóż, któ­ry mu za dwa sous wy­ostrzo­no; aku­rat ze­bra­ła się tam gro­ma­da ro­ze­bra­nych i pod­ka­sa­nych we­dług,naj­now­szej mody ci­toy­ens w czap­kach fry­gij­skich, któ­rzy gło­śno krzy­cze­li: „Precz z ary­sto­kra­cją!” Na słup przed skle­pem z no­ża­mi przy­bi­li miast fla­gi wie­czor­ne wy­da­nie ga­ze­ty Ma­ra­ta, a M. Grif­fard spo­strze­gł­szy, że wie­lu z obec­nych nie zna jej tre­ści, jako naj­mniej ochryp­nię­ty od­czy­tał ją gło­śno; tym spo­so­bem do­wie­dział się, że do­brze wy­ostrzo­ny nóż może po­słu­żyć do cze­goś bar­dziej po­ży­tecz­ne­go niż po­de­rżnię­cie wła­sne­go gar­dła. We­tknął więc nóż za pas, przy­łą­czył się do gro­ma­dy i wraz ze wszyst­ki­mi krzy­czał: „A bas les ari­sto­cra­tes!”

Gdzie i ja­ki­mi dro­ga­mi po­to­czy­ło się jego burz­li­we ży­cie w na­stęp­nych la­tach? Może sam do­kład­nie tego nie wie­dział. Ze sła­wą i chwa­łą nie miał wie­le kło­po­tu, po­zo­sta­wiał je in­nym, kie­dy jed­nak po kil­ku la­tach spo­ty­ka­my go zno­wu w cza­sach dy­rek­to­ria­tu, mu­si­my mu się kła­niać z sza­cun­kiem jako ko­mi­sa­rzo­wi apro­wi­za­cyj­ne­mu woj­ska, raz nad Re­nem, raz w Ita­lii – za­leż­nie od tego, czy ten, czy tam­ten ge­ne­rał za­mie­rzał go roz­strze­lać.

Są bo­wiem dwa ro­dza­je ko­mi­sa­rzy apro­wi­za­cyj­nych: tacy, któ­rzy sta­ją się że­bra­ka­mi, i tacy, któ­rych ta funk­cja czy­ni mi­lio­ne­ra­mi; ci pierw­si sami so­bie strze­la­ją w łeb, ci dru­dzy sta­ją przed plu­to­nem eg­ze­ku­cyj­nym. Ale ten ostat­ni wy­pa­dek znacz­nie rza­dziej się przy­tra­fia.

M. Grif­fard na swo­je szczę­ście na­le­żał do tych, któ­rzy zo­sta­ją mi­lio­ne­ra­mi, a nikt im w łeb nie strze­la. Wszedł w po­sia­da­nie kil­ku pięk­nych po­sia­dło­ści, któ­re emi­gru­ją­cy ary­sto­kra­ci po­zo­sta­wi­li pań­stwu, a gdy po­wró­ci­li za cza­sów re­stau­ra­cji, M. Grif­fard był jed­nym z re­no­mo­wa­nych ha­bi­tu­és, któ­rzy z bal­ko­nów swych pa­ła­ców przy­glą­da­li się wspa­nia­łej de­fi­la­dzie sprzy­mie­rzo­nych wojsk uli­ca­mi Pa­ry­ża; nie­je­den emi­grant, któ­ry z gro­ma­dą in­nych kro­czył za zwy­cię­ski­mi woj­ska­mi, ze zdu­mie­niem po­dzi­wiał wspa­nia­ły pię­cio­pię­tro­wy pa­łac na Bo­ule­vard des Ita­liens, gdyż nie było go wów­czas, kie­dy ostat­nio wi­dział Pa­ryż; je­śli za­py­tał o wła­ści­cie­la, usły­szał na­zwi­sko ni­ko­mu przed­tem nie zna­ne.

Nie­dłu­go jed­nak było nie­zna­ne. Kto po­sia­da mi­lio­ny, ten bez wiel­kiej fa­ty­gi zo­sta­je przy­ję­ty do naj­lep­sze­go to­wa­rzy­stwa.

W krót­kim cza­sie na­zwi­sko pana Grif­far­da na­bra­ło cech mile dźwię­czą­ce­go ha­sła. Bez nie­go nie mo­gło się obyć żad­ne ele­ganc­kie przy­ję­cie, ża­den nie­zwy­kły po­ra­nek kon­cer­to­wy, wy­ści­gi kon­ne, or­gia ani gło­śne po­rwa­nie. Nie opusz­czał ni­cze­go, bo wszyst­kie tego ro­dza­ju oka­zje wprost się pro­si­ły, by zręcz­ny i by­stry czło­wiek in­te­re­su ko­rzy­stał z nich dla do­kład­nej ob­ser­wa­cji na­mięt­no­ści, dzi­wactw i sta­nu ma­jąt­ko­we­go in­nych, i by na tej wie­dzy bu­do­wał moc­no ugrun­to­wa­ne kal­ku­la­cje.

Pan Grif­fard po­dej­mo­wał naj­ry­zy­kow­niej­sze in­te­re­sy. Miał od­wa­gę po­ży­czać wiel­kie sumy lek­ko­du­chom tak zruj­no­wa­nym, że na­wet służ­ba skar­ży­ła ich o za­le­głe pła­ce i za­wsze taką lub inną dro­gą do­cho­dził swo­ich pie­nię­dzy. Kie­dy mó­wię „swo­ich pie­nię­dzy”, zna­czy to za­wsze dwa razy tyle, ile ko­muś po­ży­czył. Zaj­mo­wał się wła­śnie dla­te­go naj­bar­dziej ry­zy­kow­ny­mi przed­się­wzię­cia­mi, żeby się nie fa­ty­go­wać ob­li­cza­niem do­kład­nych pro­cen­tów.

Po­tra­fił zresz­tą zo­bo­wią­zy­wać nie tyl­ko po­je­dyn­cze oso­by, nie tyl­ko lu­dzi naj­wy­żej sto­ją­cych. Trosz­czył się tak­że o sze­ro­ki ogół. Naj­le­piej pro­wa­dzo­ne ton­ty­ny, czy­li fir­my przyj­mu­ją­ce ubez­pie­cze­nie na ży­cie, i so­lid­ne domy gry dzia­ła­ły pod jego pa­tro­na­tem, aby zaś wła­dze nie czy­ni­ły mu za­rzu­tu, że nie zaj­mu­je się spra­wa­mi pu­blicz­ny­mi, za­wsze jego in­for­ma­cje gieł­do­we były naj­bar­dziej god­ne wia­ry, i choć­by nie wiem co pi­sał urzę­do­wy „Mo­ni­teur”, kie­dy M. Grif­fard na­gle rzu­cał na sprze­daż dużo pa­pie­rów war­to­ścio­wych, cała gieł­da drża­ła z prze­ra­że­nia, a kur­sy spa­da­ły na łeb na szy­ję; kie­dy zaś za­czy­nał ku­po­wać, twa­rze pięk­nie się wy­gła­dza­ły i pa­pie­ry szły w górę, jak tra­wa pod pro­mie­nia­mi słoń­ca.

Nie­raz on je­den prze­trzy­my­wał taką ka­ta­stro­fę gieł­do­wą i wte­dy za­ra­biał ol­brzy­mie sumy. Sam nie wie­dział, jaką war­tość przed­sta­wia jego ma­ją­tek. Bie­da­ka wie­le tru­du kosz­tu­je do­chra­pa­nie się stu fo­rin­tów, ale dla mi­lio­ne­ra zdo­by­cie na­stęp­ne­go mi­lio­na to dro­biazg. No cóż, pie­niądz też lubi to­wa­rzy­stwo.

Po­wta­rza­my więc, że ten wiel­ki mąż ob­da­rzo­ny był nie­zwy­kłą i god­ną uzna­nia od­wa­gą, dzię­ki któ­rej śmia­ło po­dej­mo­wał naj­bar­dziej bez­na­dziej­nie wy­glą­da­ją­ce przed­się­wzię­cia, jak po­ży­cza­nie pie­nię­dzy lu­dziom zruj­no­wa­nym – a uwa­ża­my za wska­za­ne jesz­cze raz to pod­kre­ślić, aby za­po­biec ja­kie­mu­kol­wiek za­sko­cze­niu, gdy nie­mal bez­po­śred­nio, a ra­czej wkrót­ce po zda­rze­niu w karcz­mie, spo­tka­my się w Pa­ry­żu z jed­nym z bo­ha­te­rów na­sze­go opo­wia­da­nia – o ile tym ty­tu­łem nie do­tknie­my mło­de­go wraż­li­we­go ka­wa­le­ra.

Miej­scem spo­tka­nia jest co praw­da nie Pa­ryż, lecz jed­na z naj­cza­row­niej­szych wy­se­pek na Se­kwa­nie, Ile de Jéru­sa­lem, uprzy­wi­le­jo­wa­ne miej­sce naj­wyż­szej pa­ry­skiej fi­nan­sje­ry, gdzie nie każ­dy nędz­ny mi­lio­ne­rzy­na może so­bie po­zwo­lić na po­sta­wie­nie let­niej re­zy­den­cji, na za­ło­że­nie ogro­du lub par­ku, al­bo­wiem każ­dy są­żeń kwa­dra­to­wy zie­mi wart jest ty­siąc albo na­wet ty­siąc dwie­ście fran­ków; tak więc dzie­się­cio­mor­go­wy an­giel­ski ogród jest tu wart tyle, co na Wę­grzech śred­niej wiel­ko­ści la­ty­fun­dium.

Po­śród wil­li, pa­wi­lo­nów i dwor­ków po­bu­do­wa­nych na ma­leń­kiej wy­sep­ce, nie­wąt­pli­wie naj­pięk­niej­szym, naj­cu­dow­niej­szym i naj­kosz­tow­niej­szym był pa­ła­cyk – roz­kosz­ne gniazd­ko pana Grif­far­da.

Na pa­gór­ku wznie­sio­nym ludz­kim tru­dem, fa­sa­dą usta­wio­ny ku

Se­kwa­nie, zbu­do­wa­ny zo­stał we­dług gu­stu naj­prze­róż­niej­szych na­ro­dów i epok ku wiecz­nej chwa­le ów­cze­snej sztu­ki ar­chi­tek­to­nicz­nej, któ­ra od­rzu­ca­jąc z po­gar­dą wszel­ki pe­dan­tycz­ny styl kla­sy­cy­stycz­ny wraz z naj­roz­ma­it­szy­mi od­mia­na­mi ro­ko­ko, usi­ło­wa­ła na ich miej­sce wy­my­ślić coś za­wi­łe­go, dziw­ne­go i nie­prak­tycz­ne­go.

Nie dość, że park znaj­do­wał się na wy­spie: oto­czo­no go sztucz­nym stru­mie­niem, nad któ­rym prze­rzu­co­no róż­ne mo­sty, po­cząw­szy od ame­ry­kań­skie­go mo­stu łań­cu­cho­we­go aż do skle­co­ne­go z bier­wion i kory, ob­ro­słe­go blusz­czem most­ku bre­toń­skie­go, a przy każ­dym z nich stra­żo­wa­li od­po­wied­ni ha­la­bar­dzi­ści we wła­ści­wych straż­ni­cach, któ­re na­śla­do­wa­ły to chat­kę pu­stel­ni­ka, to la­tar­nię mor­ską, a że każ­dy straż­nik miał inną trąb­kę, od razu było wia­do­mo, przez któ­ry most, a więc jaką dro­gą zbli­ża się do pa­ła­cu gość.

Z mo­stu pro­wa­dzi­ły przez an­giel­ski park krę­te ścież­ki, któ­re w owym cza­sie cał­kiem wy­par­ły daw­ne upodo­ba­nie do pro­stych alei wy­sa­dza­nych drze­wa­mi strzy­żo­ny­mi jak de­ko­ra­cje. Idą­cy błą­kał się mię­dzy chy­lą­cy­mi się ku so­bie ga­łę­zia­mi, wśród gę­sto ro­sną­cych drzew i krze­wów, i mógł się przez nie prze­dzie­rać go­dzi­na­mi nie do­cho­dząc tam, do­kąd zmie­rzał; ścież­ki i dróż­ki były z obu stron ob­sa­dzo­ne kwit­ną­cy­mi ro­śli­na­mi, na za­krę­tach ku­si­ły ob­sa­dzo­ne ja­śmi­nem al­ta­ny z ro­man­tycz­ny­mi ła­wecz­ka­mi, gdzie­nieg­dzie na sta­ro­żyt­ne mar­mu­ro­we po­są­gi pię­ły się ozdob­ne pną­cza, co było bar­dzo szczę­śli­wym po­my­słem, da­lej znów pię­trzy­ły się całe pi­ra­mi­dy naj­mod­niej­szych w tym cza­sie kwia­tów; były też sztucz­ne ru­iny, wśród któ­rych ro­sły stra­szy­dła w ro­dza­ju agaw i kak­tu­sów; w egip­skim gro­bow­cu spo­czy­wa­ły au­ten­tycz­ne mu­mie, przy któ­rych pło­nę­ły wiecz­ne lamp­ki z co­dzien­nie do­le­wa­nym ole­jem; na rzym­skim oł­ta­rzu sta­ły rzeź­bio­ne w ka­mie­niu na­czy­nia, wazy ko­rync­kie i plac­ki oraz cia­stecz­ka z ko­lo­ro­wych ka­mie­ni, na­śla­du­ją­ce sta­ro­rzym­skie przy­sma­ki z cza­sów nim­fy Ege­rii, sma­ku­ją­ce ów­cze­snym bo­gom; kie­dyś nie­zna­ny żar­tow­niś na­pi­sał tam taką bêti­se: „Tu moż­na na­być sta­re pasz­te­ty”, co wca­le nie zi­ry­to­wa­ło daw­ne­go wła­ści­cie­la pasz­te­ciar­ni, i na­wet nie ka­zał wy­ma­zać na­pi­su. Miej­sca­mi, na bar­dziej otwar­tych prze­strze­niach, strze­la­ły ku nie­bu po­tęż­ne wo­do­try­ski i szu­mia­ły wo­do­spa­dy, spły­wa­jąc do mar­mu­ro­wych sa­dza­wek, w któ­rych zło­te ryb­ki za­ba­wia­ły się błysz­czą­cy­mi ku­la­mi, wy­so­ko wy­rzu­ca­ny­mi przez wodę. Woda są­czy­ła się do roz­le­głych sta­wów po­ro­słych wy­bu­ja­łą azja­tyc­ką trzci­ną, pięk­ne bia­łe ła­bę­dzie su­nę­ły po gład­kim zwier­cia­dle wód, ale nie śpie­wa­ły tak pięk­nie, jak to po­eci usi­ło­wa­li wma­wiać lu­dziom, na­to­miast zja­da­ły ogrom­ne ilo­ści ku­ku­ry­dzy… któ­ra wów­czas była znacz­nie droż­sza od czy­stej psze­ni­cy.

Gdy czło­wiek prze­biegł ten cały la­bi­rynt i na­dzi­wił się na­po­tka­nym cu­dom, w koń­cu wresz­cie w ja­kiś spo­sób tra­fiał ha ale­ję wio­dą­cą do tu­scu­la­num i do­cie­rał do stop­ni, na któ­rych z obu stron sta­ły drzew­ka po­ma­rań­czo­we, jed­ne do­pie­ro w kwie­ciu, inne ob­cią­żo­ne doj­rza­ły­mi owo­ca­mi.

Obok tych drze­wek do­strze­ga­my te­raz mło­de­go dżen­tel­me­na, z któ­rym mie­li­śmy już przy­jem­ność za­wrzeć zna­jo­mość. Od tego cza­su mi­nął jed­nak cały rok, moda ogrom­nie się zmie­ni­ła; mu­si­my go więc po­now­nie przed­sta­wić.

Skoń­czył się se­zon ca­li­cot; te­raz mło­dy dan­dys ma na so­bie dłu­gą, się­ga­ją­cą ko­lan ka­po­tę za­pię­tą nad bu­fia­sty­mi spodnia­mi, wsu­nię­ty­mi w do­pa­so­wa­ne, błysz­czą­ce buty o nie­sły­cha­nie wy­so­kich cho­le­wach; po wą­sach nie ma już ani śla­du, miast nich od uszu w kie­run­ku nosa bie­gną bo­ko­bro­dy à la mło­dy ro­gacz, co na­da­je twa­rzy cał­kiem inny wy­raz, wło­sy zaś roz­cze­sa­ne na dwie stro­ny przy­kry­te są czymś strasz­li­wym, no­szą­cym na­zwę cha­pe­au à la Bo­li­var i sta­no­wią­cym bar­dzo ce­lo­we urzą­dze­nie, gdyż dzię­ki sze­ro­kie­mu ron­du deszcz nie do­się­ga wła­ści­cie­la, a sama głów­ka roz­sze­rza się w górę.

Jest to Abel­li­no Kár­páthy.

Na scho­dach i w an­ty­szam­brach ban­kie­ra ro­iło się od lo­ka­jów – dar­mo­zja­dów pysz­nią­cych się sre­brzy­sty­mi li­be­ria­mi, któ­rzy po­da­wa­li so­bie z rąk do rąk przy­by­wa­ją­cych go­ści, bio­rąc od nich w za­staw okry­cia, la­ski, ka­pe­lu­sze i rę­ka­wicz­ki, któ­re od­cho­dząc trze­ba było wy­ku­pić za do­bry na­pi­wek.

Za­słu­że­ni wy­ja­da­cze do­sko­na­le zna­li Abel­li­na, gdyż wę­gier­scy ma­gna­ci do­brze wie­dzie­li, iż za gra­ni­cą na­le­ży wy­so­ko ob­no­sić ho­nor na­ro­do­wy, a już naj­wy­żej wo­bec służ­by, i że na to jest tyl­ko je­den spo­sób: sza­stać pie­niędz­mi, za każ­dą szklan­kę wody i upusz­czo­ną chu­s­tecz­kę roz­da­wać zło­to. Na­le­ży wie­dzieć, że wy­twor­ny ka­wa­ler nie nosi przy so­bie in­nych mo­net jak zło­te, i to bite w ostat­nim roku, poza tym ob­fi­cie spry­ska­ne eau de Co­lo­gne i in­ny­mi pach­ni­dła­mi, aby nie za­la­ty­wa­ły za­pa­chem ob­cych rąk.

Abel­li­no w jed­nej chwi­li po­zbył się ka­pe­lu­sza, la­ski i rę­ka­wi­czek, lo­ka­je dzwon­ka­mi przy­wo­ły­wa­li je­den dru­gie­go, któ­ryś po­biegł do dal­szej kom­na­ty,' i le­d­wie ka­wa­ler do­tarł do ostat­nich drzwi, ów pierw­szy, któ­ry wy­sko­czył na­przód, już po­wró­cił oznaj­mia­jąc, że mon­sieur Grif­fard go­tów jest na jego przy­ję­cie, przy czym sze­ro­ko roz­warł oba skrzy­dła wy­so­kich ma­ho­nio­wych drzwi pro­wa­dzą­cych do pry­wat­ne­go ga­bi­ne­tu pana domu.

Pan Grif­fard sie­dział ob­ło­żo­ny masą ga­zet i na­le­ży tu na­po­mknąć,że tyl­ko wę­gier­scy ary­sto­kra­ci wy­obra­ża­ją so­bie, iż Stwór­ca stwo­rzył lato w tym celu, by nikt nie czy­tał w tym cza­sie pra­sy. Tak więc pan Grif­fard za­głę­bił się wła­śnie w ar­ty­kuł o naj­now­szych trium­fach Gre­ków, dzię­ki któ­rym otrzą­snął się z nie­mi­łe­go wra­że­nia, ja­kie na nim zro­bi­ło pew­ne an­giel­skie pi­smo zaj­mu­ją­ce się kry­ty­ką, w któ­rym nie­ja­ki pan Watts gę­sto cy­tu­jąc usi­ło­wał do­wieść, iż bez­boż­ny py­sza­łek, na­dę­ty lord By­ron kradł swo­je po­ema­ty to stąd, to z owąd, a wszyst­ko, co­kol­wiek na­pi­sał, już było daw­niej na­pi­sa­ne. Ta po­le­mi­ka uczy­ni­ła pana Wat­t­sa sław­nym na kil­ka lat.

Przed ban­kie­rem na ma­łym por­ce­la­no­wym sto­licz­ku chiń­skim sta­ła srebr­na za­sta­wa do her­ba­ty, a z płyt­kiej, do po­ło­wy na­peł­nio­nej fi­li­ża­necz­ki co pe­wien czas spi­jał po łycz­ku ja­kiś płyn, praw­do­po­dob­nie her­ba­tę po­mie­sza­ną z żółt­kiem i osło­dzo­ną cu­krem wy­kry­sta­li­zo­wa­nym z mle­ka, co na­ów­czas sta­no­wi­ło naj­now­szy wy­na­la­zek,i, jak po­wia­da­no, było do­sko­na­łym le­kiem na bóle w pier­siach, tyle że nie­sły­cha­nie, kosz­tow­nym, to­też wie­lu bo­ga­czy uzna­ło za mod­ne cier­pieć na bóle pier­sio­we, aby tego leku uży­wać.

Po­kój ban­kie­ra w ni­czym nie przy­po­mi­na owej pasz­te­ciar­ni sprzed lat; kie­dy od­ku­py­wał od emi­gru­ją­cych ary­sto­kra­tów re­zy­den­cje, wy­brał so­bie tak­że kil­ku lo­kai, a wia­do­mo, że zręcz­ny lo­kaj jest naj­lep­szym wy­cho­waw­cą i po­tra­fi prze­ka­zać owe niu­an­se wy­twor­no­ści tak po­dzi­wia­ne, lecz nie­moż­li­we do przy­swo­je­nia so­bie przez lu­dzi z tiers état – trze­cie­go sta­nu – fi­li­strów, ła­cin­ni­ków i ga­piów. Więk­szość me­bli, jak fo­te­le, oto­ma­ny, se­kre­te­ry i szaf­ki bi­blio­tecz­ne, są z he­ba­nu in­kru­sto­wa­ne­go sre­brem obi­cia zaś z bia­łe­go kasz­mi­ru przy­bra­ne­go kwie­ci­sty­mi bor­diu­ra­mi; nic nie stoi pod ścia­na­mi ani w ką­tach, lecz czę­ścio­wo po­środ­ku kom­na­ty, czę­ścio­wo sko­śnie ku ro­gom, taka bo­wiem te­raz moda, a mię­dzy ma­syw­ny­mi sprzę­ta­mi, któ­rych cięż­kie kształ­ty mają wy­obra­żać ak­tu­al­ną eu­ro­pej­ską nudę i przy­ziem­ność, jako skraj­ne, ko­niecz­ne prze­ci­wień­stwo usta­wio­no pięk­nie cy­ze­lo­wa­ne wazy ko­rync­kie, bez­cen­ne an­tycz­ne rzeź­by nie­daw­no wy­do­by­te z wy­ko­pa­lisk wła­śnie od­kry­tej Pom­pei, a tak­że barw­ne, lśnią­ce, zło­co­ne i sre­brzo­ne chiń­skie por­ce­la­no­we sto­li­ki. Dy­wa­ni­ki pod sto­pa­mi są wszyst­kie ręcz­nie tka­ne, na wie­lu z nich wi­docz­ne jest wy­ha­fto­wa­ne sło­wo: so­uve­nir, co jed­nak nie usu­wa po­dej­rze­nia, że ban­kier je za dro­gie pie­nią­dze ku­pił;

ścia­ny obi­te ma­ka­ta­mi prze­ty­ka­ny­mi sre­brem, po­dzie­lo­ne na czę­ści od pod­ło­gi do pla­fo­nu ty­be­tań­ski­mi kwie­ci­sty­mi pa­sa­mi ścią­gnię­ty­mi po­środ­ku wę­ża­mi ze sre­bra, a każ­da część ozdo­bio­na pięk­nym szty­chem – po­nie­waż w wy­twor­nym ga­bi­ne­cie do pra­cy nie wie­sza się olej­nych ob­ra­zów, któ­rych miej­sce jest w sa­lo­nie; te szty­chy to po­do­bi­zny mod­nych po­etów i sław­nych ru­ma­ków, zna­nych ban­kie­ro­wi oso­bi­ście, gdyż jemu po­świę­ca­ją swe wier­sze lub no­szą go na grzbie­cie.

Wszyst­ko to sta­no­wi do­sta­tecz­ny do­wód, że ban­kier ma spryt­ne­go lo­ka­ja, do­brze obe­zna­ne­go z gu­stem swej epo­ki.

Sam ban­kier to god­na sza­cun­ku po­stać; mniej wię­cej sie­dem­dzie­się­cio­let­ni, si­wo­wło­sy o mi­łej twa­rzy peł­nej życz­li­wo­ści, jed­nym sło­wem od pierw­sze­go wej­rze­nia wzbu­dza sym­pa­tię; nie tyl­ko stro­jem, ale ca­łym spo­so­bem by­cia żywo przy­wo­dzi na myśl Tal­ley­ran­da, któ­re­go jest jed­nym z naj­więk­szych wiel­bi­cie­li. Wło­sy lśnią pięk­ną bie­lą, twarz jest ru­mia­na i gład­ko wy­go­lo­na, co jej do­da­je ży­wo­ści, zęby zdro­we i błysz­czą­ce; a dło­nie wy­jąt­ko­wo de­li­kat­ne, jak zwy­kle u lu­dzi, któ­rzy dłu­go się zaj­mo­wa­li wy­ra­bia­niem słod­kich ciast.

Na wi­dok Kár­páthy­ego, któ­ry sta­nął w otwar­tych drzwiach, Ban­kier odło­żył czy­ta­ną bez oku­la­rów ga­ze­tę i po­szedł mu na­prze­ciw, wi­ta­jąc jak naj­życz­li­wiej.

Zgod­nie z wy­twor­ny­mi for­ma­mi owa mak­sy­mal­na życz­li­wość po­le­ga­ła na tym, że czło­wiek uno­sił się na­gle na czub­ki pal­ców, zwra­ca­jąc jed­no­cze­śnie obie dło­nie pal­ca­mi ku wła­snym ustom, przy czym zgi­nał tu­łów moż­li­wie ni­sko jed­no­cze­śnie ki­wa­jąc wdzięcz­nie gło­wą, na­stęp­nie zaś dło­nie wy­cią­gał ku przy­by­wa­ją­ce­mu, któ­ry ze swej stro­ny od­po­wia­dał po­dob­ny­mi ge­sta­mi.

– Mon­se­igneur! – wy­krzyk­nął mło­dy me­rve­il­leux („cu­dow­ny”, tak na­zy­wa­no wy­twor­nych mło­dzień­ców) – jam twój od czub­ka gło­wy do sa­mych trze­wi­ków.

– Mon­se­igneur! – od­parł Mon­sieur Grif­fard z taką samą ga­lan­te­rią–je­stem do pań­skich usług po dno mo­jej piw­ni­cy. – Cha, cha, cha! Cha, cha, cha! To świet­nie po­wie­dzia­ne, do­brześ mi pan za­ri­po­sto­wał – ro­ze­śmiał się mło­dy dan­dys. Za go­dzi­nę dow­cip ban­kie­ra po­wta­rza­ny bę­dzie we wszyst­kich sa­lo­nach – Co no­we­go w Pa­ry­żu, dro­gi kró­lu fi­nan­sów? Złe­go nie chcę sły­szeć, wy­łóż pan tyl­ko do­bre no­wi­ny.

– Naj­lep­sza no­wi­na – od­rzekł ban­kier – to pań­ski po­wrót do Pa­ry­ża. A jesz­cze lep­sza, że go wi­dzę u sie­bie.

– Och, mon­sieur Grif­fard,je­steś jak za­wsze uprzej­my – od­po­wie­dział mło­dy in­croy­able („stroj­niś” – to tak­że mod­ne okre­śle­nie) roz­pie­ra­jąc się w fo­te­lu; co praw­da nie było to w mo­dzie w ów­cze­snym Pa­ry­żu, na­le­ża­ło ra­czej siąść na od­wró­co­nym krze­śle jak na ko­niu, z łok­cia­mi zło­żo­ny­mi na opar­ciu; tego jed­nak Abel­li­no jesz­cze nie wie­dział..

– Otóż, mon­sieur Grif­fard – pod­jął mło­dy czło­wiek, przej­rzaw­szy się wprzód do­kład­nie w kie­szon­ko­wym lu­ster­ku, czy aby gład­ko za­cze­sa­ne wło­sy mu się nie zmierz­wi­ły – je­śli pan mo­żesz mi tyl­ko taką oznaj­mić do­brą wieść, to ja opo­wiem dziw­niej­szą, ale złą.

– Na przy­kład?

– Na przy­kład taką. Jak pan wiesz, uda­łem się do Hun­ga­rii, aby prze­jąć pe­wien spa­dek, ma­jo­rat, przy­no­szą­cy pół­to­ra mi­lio­na.

– Wiem – od­parł ban­kier z chłod­nym uśmie­chem, ba­wiąc się trzy­ma­nym w ręku pió­rem.

– Może i o tym pan wiesz, że w owym azja­tyc­kim kra­ju, w któ­rym leży mój ma­jo­rat, nic nie jest w tak złym sta­nie, jak są­dow­nic­two, no, może jed­nak go­ściń­ce. Ale nie, są­dow­nic­two jest gor­sze. Dro­gi bo­wiem pod­czas su­szy mogą być zno­śne, są­dow­nic­two zaś za­wsze, czy w deszcz, czy w sło­necz­ną po­go­dę, jest złe.

Tu mło­dy me­rve­il­leux prze­rwał, jak­by chciał ban­kie­ro­wi po­zo­sta­wić czas na gra­tu­la­cje z po­wo­du, dow­cip­ne­go po­rów­na­nia. Ten jed­nak tyl­ko mil­czą­co się uśmie­chał.

– Wy­obraź pan so­bie – cią­gnął Abel­li­no wy­piąw­szy pierś, z pra­wym ra­mie­niem od­rzu­co­nym za opar­cie fo­te­la – że mają tam pew­ną ogrom­ną księ­gę; naj­ja­śniej ją okre­ślę, po­rów­nu­jąc do za­pi­sków na­leż­no­ści u skle­pi­ka­rza; znaj­du­ją się w niej wszyst­kie pra­wa, ja­kie kie­dy­kol­wiek usta­no­wi­li ci bar­ba­rzyń­cy, na­wet ta­kie, że zdra­dzo­ny mąż, cocu, (dzię­ki Bogu nie ma na to wę­gier­skie­go okre­śle­nia) ma pra­wo za­mor­do­wać nie­wier­ną żonę i jej ko­chan­ka, przy­ła­pa­nych na go­rą­cyrn uczyn­ku. Przy tym kraj pe­łen jest kau­zy­per­dów, całe chłop­stwo skła­da się z dwóch warstw, wie­śnia­ków i kau­zy­per­dów, przy czym nie­któ­rych chło­pów uwa­ża się za szlach­tę, sam nie wiem z ja­kie­go po­wo­du; kau­zy­per­dy nie ro­bią nic in­ne­go, tyl­ko wy­naj­du­ją oka­zje do pro­ce­sów, na­wet tam, gdzie po­wo­du nie ma, a na ta­kie mo­rze kau­zy­per­dów i pro­ce­sów w każ­dym dépar­te­ment jest je­den sę­dzia, któ­ry la­tem tak­że sie­je rze­pę i pę­dzi go­rzał­kę; ale i tego nie do­syć: kie­dy wresz­cie czło­wiek uzy­ska spra­wie­dli­wy wy­rok, to ten, któ­ry prze­grał spra­wę, może ki­jem wy­pę­dzić sę­dzie­go, opie­rać się wi­dła­mi i jesz­cze ape­lo­wać do trzech wyż­szych in­stan­cji, z któ­rych naj­wyż­szą zwą try­bu­na­łem sep­tem­trio­nal­nym.

– Ogrom­nie za­baw­ne rze­czy mi pan opo­wia­da – ro­ze­śmiał się mon­sieur Grif­fard, któ­ry nie ro­zu­miał, po co ma tych szcze­gó­łów wy­słu­chi­wać.

– Och, musi pan wszyst­kie­go wy­słu­chać, żeby zro­zu­mieć to, co da­lej po­wiem. W ję­zy­ku wę­gier­skim ist­nie­je też pew­ne pod­łe okre­śle­nie: „in­tra do­mi­nium et extra do­mi­nium”, co się tłu­ma­czy sło­wa­mi: „w ob­rę­bie po­sia­dło­ści i poza po­sia­dło­ścią”. Otóż ma­jąc jak naj­bar­dziej słusz­ne pra­wo do ja­kichś wło­ści, czło­wiek jest bez­rad­ny, je­śli jest poza ich ob­rę­bem. Ten, kto nimi wła­da, choć uzur­pa­tor, może się spo­koj­nie uśmie­chać, bo spra­wa może się cią­gnąć w nie­skoń­czo­ność. Tak jest ze mną. Wy­obraź pan so­bie. Cały spa­dek, ów ogrom­ny ma­jo­rat przy­no­szą­cy pół­to­ra mi­lio­na do­cho­du, znaj­du­je się nie­mal w mo­ich rę­kach, spie­szę, by go prze­jąć, ale się oka­zu­je, że przede mną już się tam ktoś roz­siadł.

– Ro­zu­miem – od­po­wie­dział ban­kier z dziw­nym uśmiesz­kiem – to zna­czy, że w pań­skim dzie­dzic­twie, mon­se­igneur Kár­páthy, nie­ja­ko in­tra do­mi­nium sie­dzi uzur­pa­tor o złych za­mia­rach, któ­ry nie chce ci słusz­nie na­leż­nej sche­dy prze­ka­zać i upie­ra się przy owej idio­tycz­nej gru­bej księ­dze, w. któ­rej, po­śród wie­lu pa­ra­gra­fów, za­pi­sa­no tak­że, iż „nie moż­na dzie­dzi­czyć po ży­ją­cym”. Mło­dy dan­dys wy­trzesz­czył sze­ro­ko oczy.

– Co pan wiesz?

– Wiem, że owym pod­łym uzur­pa­to­rem, nad­uży­wa­ją­cym two­jej sche­dy, jest nikt inny jak sam pań­ski stry­ja­szek, któ­ry oka­zał się na tyle źle wy­cho­wa­ny, iż po ude­rze­niu krwi do mó­zgu zo­stał dzię­ki szyb­kie­mu upusz­cze­niu krwi tak da­le­ce przy­wró­co­ny ży­ciu, że po­now­nie za­jął pań­skie wło­ści i tym sa­mym po­sta­wił cię w ta­kim po­ło­że­niu, iż w owej gru­bej, bo­ga­tej w treść księ­dze nie znaj­dzie się ani je­den ar­ty­ku­lik, na pod­sta­wie któ­re­go miał­byś pra­wo za­skar­żyć stry­ja do sądu za to, że jesz­cze nie umarł.

– O, to pod­łość! – wy­krzyk­nął Kár­páthy zry­wa­jąc się z pół­le­żą­cej po­zy­cji. – Ja już za­po­wie­dzia­łem, że będę się pro­ce­so­wał! – Bądź pan spo­koj­ny – uspo­ko­ił go ban­kier. – Wszy­scy uwie­rzą w to, co im po­wiesz. Ja je­den mu­szę znać całą praw­dę, po­nie­waż je­stem ban­kie­rem. A ja mam zwy­czaj mil­czeć. Sto­sun­ki ro­dzin­ne księ­cia Ne­pa­lu we Wschod­nich In­diach są mi rów­nie do­brze zna­ne, jak tryb ży­cia naj­pierw­sze­go z hisz­pań­skich gran­dów. Em­bar­ras de ri­ches­se, a więc kło­po­ty wy­ni­ka­ją­ce z bo­gac­twa jed­ne­go przy­no­szą mi taki sam po­ży­tek jak ubó­stwo dru­gie­go, ma­sko­wa­ne pom­pą. Je­stem w sta­nie opo­wie­dzieć o sy­tu­acji każ­de­go cu­dzo­ziem­ca przy­by­łe­go do Pa­ry­ża, nie­za­leż­nie od tego, jaką dro­gą i z ja­kim ha­ła­sem się zja­wił. W ostat­nich dniach przy­by­li tu dwaj wę­gier­scy hra­bio­wie, któ­rzy na pie­cho­tę obe­szli całą Eu­ro­pę, inny zaś po­wró­cił z Ame­ry­ki na trze­cim po­kła­dzie stat­ku, mimo to wiem, że owi pa­no­wie po­sia­da­ją w swo­im kra­ju tak do­brze za­go­spo­da­ro­wa­ne po­sia­dło­ści, że mógł­bym od nich otrzy­mać po­życz­kę; na­to­miast o pew­nym księ­ciu z pół­no­cy, któ­ry nosi wspa­nia­le brzmią­ce na­zwi­sko i w tych dniach wje­chał do Pa­ry­ża przez Por­te St. De­nis w zło­co­nej ka­ro­cy, z kon­ny­mi słu­ga­mi w pió­ro­pu­szach, wiem, że po­sia­da tyl­ko to, co z sobą przy­wiózł, gdyż z po­wo­du ja­kichś po­li­tycz­nych kom­pli­ka­cji cały jego ma­ją­tek zo­stał za­se­kwe­stro­wa­ny.

Znie­cier­pli­wio­ny Kár­páthy prze­rwał ban­kie­ro­wi.

– No do­brze, mon­sieur, ale po co mam tego wszyst­kie­go słu­chać?

– Chcę ci udo­wod­nić, że za­wsze były i będą w głę­bi serc i sa­kie­wek se­kre­ty, oraz że lu­dzie kie­ru­ją­cy świa­tem fi­nan­sów, je­śli coś wie­dzą, utrzy­mu­ją to w ta­jem­ni­cy, a wresz­cie fakt, że znam pań­ską de­li­kat­ną sy­tu­ację, po­zwo­li ci cał­kiem in­a­czej przed­sta­wić ją świa­tu i nikt nie bę­dzie w twe sło­wa wąt­pił.

– En­fin, jaki będę miał z tego po­ży­tek?

– Ach tak! – wy­krzyk­nął ban­kier ude­rza­jąc się w czo­ło – wo­lał­byś pan, by cały świat wie­dział to, co ja wiem, byle bym ja tego nie wie­dział. Oczy­wi­ście, przy­sze­dłeś pan do mnie z za­mia­rem opo­wie­dze­nia o symp­to­mach cał­kiem in­nej cho­ro­by niż ta, na któ­rą cier­pisz, a ja po­wi­nie­nem cie­bie wy­le­czyć; je­stem jed­nak do­świad­czo­nym le­ka­rzem i do­strze­gam po­wo­dy cho­ro­by po bla­do­ści twa­rzy. Kto wie, może zdo­łał­bym cię wy­le­czyć?

Gorz­ki żart spodo­bał się Abel­li­no­wi.

– Hm, po­ma­caj mój puls – od­parł tak­że żar­to­bli­wie – ale nie się­gaj po moją rękę, lecz ra­czej do kie­sze­ni.

– To zby­tecz­ne. Za­sta­nów­my się naj­pierw nad ob­ja­wa­mi cho­ro­by. Jak wi­dzę, cier­pisz pan na mały roz­strój żo­łąd­ka, coś oko­ło trzy­stu ty­się­cy fran­ków, z po­wo­du nie prze­tra­wio­nych dłu­gów.

– Pan to le­piej wiesz. Daj pan coś moim wie­rzy­cie­lom, by się prze­sta­li upo­mi­nać.

– Och, szko­da by­ło­by tych po­czci­wych lu­dzi; któż za­bi­ja swe­go ta­pi­ce­ra, ko­ło­dzie­ja czy do­staw­cę koni tyl­ko po to, żeby mu nie pła­cić? Znacz­nie pro­ściej by­ło­by ich spła­cić.

– Z cze­go? – wy­krzyk­nął gniew­nie Abel­li­no. – Chy­ba że jak Don Juan de Ca­stro po­ślę po­ło­wę swych wą­sów do To­le­do, aby pod ich za­staw do­stać pie­nią­dze. Na­wet to mi nie po­zo­sta­ło, gdyż wąsy zgo­li­łem.

– Cóż więc uczy­nisz, jak się do cie­bie zwró­cą?

– To pro­ste. Strze­lę so­bie w łeb.

– O nie, tego pan nie uczy­nisz. Cóż by świat po­wie­dział, gdy­by wy­twor­ny wę­gier­ski szlach­cic za­strze­lił się z po­wo­du mar­nych pa­ru­set ty­się­cy fran­ków?

– A co po­wie, je­śli z po­wo­du pa­ru­set ty­się­cy fran­ków tego szlach­ci­ca za­mkną w wię­zie­niu za dłu­gi?

Ban­kier z uśmie­chem po­ło­żył mu rękę na ra­mie­niu i uspo­ka­ja­ją­cym gło­sem rzekł:

– Zo­ba­czy­my, jak moż­na panu po­móc.

Ten uśmiech i pro­tek­cjo­nal­ne klep­nię­cie po ra­mie­niu do­brze cha­rak­te­ry­zo­wa­ły par­we­niu­sza.

Kár­páthy­emu na­wet nie przy­szło do gło­wy, że były pasz­te­ciarz z uli­cy Ram­bu­te­au udzie­la swej po­mo­cy i opie­ki po­tom­ko­wi jed­ne­go z naj­star­szych wę­gier­skich ro­dów.

Ban­kier usiadł obok nie­go na sze­ro­kiej ka­na­pie, zmu­sza­jąc go tym sa­mym do wy­pro­sto­wa­nej po­zy­cji.

– Po­trze­bu­jesz pan trzy­stu ty­się­cy fran­ków – za­czął mon­sieur Grif­fard ła­god­nym, do­bro­tli­wym to­nem – i nie prze­ra­zi­ła­by cię myśl, że po wej­ściu w po­sia­da­nie ma­jo­ra­tu zwró­cisz miast tej sumy sześć­set ty­się­cy fran­ków.

– Fi donc – żach­nął się po­gar­dli­wie Kár­páthy, w któ­rym na mi­nu­tę obu­dzi­ła się szla­chec­ka duma i wy­su­nął rękę spod ręki ban­kie­ra.– Je­steś pan jed­nak li­chwia­rzem.

Ban­kier z uśmie­chem scho­wał ob­ra­zę do kie­sze­ni i sta­rał się ją za­tu­szo­wać żar­tem.

– Ła­ciń­skie po­rze­ka­dło po­wia­da: Bis dat, qui cito dat. Dwa razy daje, kto szyb­ko daje. Cze­mu więc nie miał­bym żą­dać zwro­tu po­dwój­nie? Poza tym, mój pa­nie, pie­niądz jest to­wa­rem, je­śli więc wol­no po za­sia­nym ziar­nie spo­dzie­wać się dzie­się­ciu zia­ren, cze­mu nie po za­sia­nym pie­nią­dzu? Mu­sisz pan tak­że mieć na uwa­dze, że jest to naj­bar­dziej ry­zy­kow­ne przed­się­wzię­cie na świe­cie: mo­żesz pan umrzeć wcze­śniej niż krew­niak, po któ­rym masz dzie­dzi­czyć; na przy­kład spaść z ko­nia pod­czas go­ni­twy lub po­lo­wa­nia na lisy i skrę­cić kark, mo­żesz pan zgi­nąć w po­je­dyn­ku, do­stać go­rącz­ki, prze­zię­bić się, mnie zaś po­zo­sta­nie za­ło­żyć ża­łob­ną wstąż­kę na ka­pe­lusz z żalu za prze­pa­dły­mi trzy­stu ty­sią­ca­mi fran­ków. Pa­trz­my jed­nak da­lej. Panu nie wy­star­czy, byś spła­cił swe dłu­gi, póź­niej tak­że bę­dzie ci trze­ba rocz­nie co naj­mniej dwa razy tyle. Do­brze. I to go­tów je­stem wy­ło­żyć.

Po tych sło­wach Kár­páthy z za­in­te­re­so­wa­niem spoj­rzał na ban­kie­ra.

– Czy pan żar­tu­jesz?

– Wca­le nie. Ry­zy­ku­ję mi­lion, by zdo­być dwa, ry­zy­ku­ję dwa, by uzy­skać czte­ry, i tak da­lej. Mó­wię otwar­cie. Dużo daję i dużo bio­rę.

W tej chwi­li pań­skie po­ło­że­nie w ni­czym nie jest lep­sze od Ju­ana de Ca­stro, któ­ry pod za­staw wą­sów do­stał po­życz­kę od to­le­dań­skich Sa­ra­ce­nów. W po­rząd­ku! Wąs wę­gier­skie­go szlach­ci­ca niech nie bę­dzie gor­szy od hisz­pań­skie­go, dam na nie­go, ile ze­chcesz, i śmia­ło mogę za­py­tać, czy poza mną i to­le­dań­ski­mi Mau­ra­mi kto­kol­wiek tak po­stą­pił i czy ktoś to jesz­cze uczy­ni?

– Więc do­brze. Za­wrzyj­my po­ro­zu­mie­nie – rzekł Kár­páthy,. cał­kiem po­waż­nie trak­tu­jąc spra­wę – pan dasz mi je­den mi­lion, ja zaś wy­sta­wię skrypt dłuż­ny na dwa mi­lio­ny,- któ­re zo­sta­ną spła­co­ne po śmier­ci mego stry­ja.

– A je­śli Par­ki utrzy­ma­ją nić ży­cia stry­jasz­ka dłu­żej, niż w pań­skich rę­kach utrzy­ma się mi­lion?

– Wów­czas doda mi pan dru­gi mi­lion, i tak da­lej. Pie­nią­dze ulo­ku­jesz pan w do­brym miej­scu, jako że wę­gier­ski szlach­cic jest nie­wol­ni­kiem swo­ich wło­ści i nie może ich prze­ka­zać ni­ko­mu poza praw­nym spad­ko­bier­cą.

– Czyś aby cał­kiem pew­ny, że je­steś je­dy­nym le­gal­nym spad­ko­bier­cą?

– Nie ma in­ne­go. Po śmier­ci János a Kár­páthy­ego nie po­zo­sta­nie nikt no­szą­cy to na­zwi­sko.

– O tym wiem. Ale János Kár­páthy może się jesz­cze oże­nić. Abel­li­no za­chi­cho­tał.

– Czyż­byś pan so­bie mego stry­ja przed­sta­wiał jako god­ne­go afek­tu ka­wa­le­ra?

– Ra­czej nie. Do­brze wiem, że zbli­ża się już do przy­sta­ni śmier­ci, a jego cie­le­sne or­ga­ny tak są sfa­ty­go­wa­ne, że je­śli na­tych­miast nie zmie­ni try­bu ży­cia, je­śli nie za­prze­sta­nie hu­la­nek – a co do tego mam bar­dzo ni­kłe na­dzie­je, choć mi go bar­dzo żal – nie przy­pusz­czam, by żył dłu­żej niż rok. Ze­chciej mi pan wy­ba­czyć, że bez owi­ja­nia w ba­weł­nę wy­po­wia­dam się o zej­ściu ze świa­ta twe­go dro­gie­go krew­nia­ka.

– Ależ pro­szę, mów pan śmia­ło.

– Dla nas, któ­rzy pro­wa­dzi­my za­kła­dy ubez­pie­cze­nia na ży­cie, po­wsze­dnią spra­wą jest sza­co­wa­nie ludz­kie­go ży­wo­ta, ze­chciej więc trak­to­wać moje sło­wa tak, jak­byś wła­śnie swe­go stry­ja za­mie­rzał ubez­pie­czyć na ży­cie.

– To zbęd­ne skru­pu­ły; dla swe­go stry­ja nie od­czu­wam naj­mniej­sze­go na­wet sen­ty­men­tu.

Ban­kier uśmiech­nął się. Wie­dział to le­piej niż sam Abel­li­no.

– Za­tem, jak po­przed­nio rze­kłem, pań­ski stryj może się oże­nić. Ta­kie spra­wy nie na­le­żą do wy­jąt­ko­wych. Czę­sto się zda­rza, że dżen­tel­men w po­de­szłym wie­ku, któ­ry do osiem­dzie­sią­te­go roku ży­cia wzbra­niał się przed związ­kiem mał­żeń­skim, w chwi­li wzru­sze­nia pro­wa­dzi do oł­ta­rza pierw­szą na­po­tka­ną mło­dą damę, choć­by była służ­ką ku­chen­ną. Albo też w grę wcho­dzi ja­kaś daw­na mi­łość, któ­ra po la­tach od­ży­wa ni­czym owad wklesz­czo­ny w wę­giel ka­mien­ny; bywa tak, że uko­cha­na, któ­rej w wie­ku lat szes­na­stu nie mógł po­jąć za żonę, może dla­te­go, że była z kim in­nym zwią­za­na, te­raz oko­ło sie­dem­dzie­siąt­ki jest wol­na, więc się po­bie­ra­ją.

– Mój stryj nie ma żad­nych daw­nych ide­ałów. Nie zna na­wet tego okre­śle­nia. Poza tym mogę wa­ści za­pew­nić, że taki zwią­zek nie do­pro­wa­dził­by do zwy­kłych na­stępstw.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: