Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Popioły. Tom III - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Popioły. Tom III - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 439 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZA GÓ­RA­MI

W koń­cu maja, po trzy­ty­go­dnio­wym spo­czyn­ku w Ba­jon­nie, pułk lan­sje­rów Ko­nop­ki ru­szył sam w góry. Szedł nie dro­gą na Irun, lecz krót­szą, pro­wa­dzą­cą wprost do Ara­go­nii, pra­sta­rym szla­kiem Ka­ro­la Wiel­kie­go, na wą­wo­zy ron­ce­wal­skie.

Ty­siąc koni pod puł­kow­ni­kiem Ko­nop­ką, a pod sze­fa­mi szwa­dro­nów: Ko­sta­nec­kim, Klic­kim i Ro­utie­rem, za­raz za Ba­jon­ną wziął się na lewo idą­cą do­li­ną. Cią­gnę­li mię­dzy dwo­ma łań­cu­cha­mi re­glów na po­łu­dnio­wy wschód przez miej­sco­wość zwa­ną Ma­caye aż do Jaxu. Tam spo­czę­li na noc.

Dro­ga stam­tąd za­wra­ca­ła się stro­mo i szła na za­chód w górę do Sa­int-Jean Pied-de-Port. Już na­stęp­ne­go dnia we­szli w za­wrot­ne wy­ży­ny ka­mien­nych Pi­re­ne­jów przez Val­car­los. Dro­gi były tak wą­skie, spa­dzi­ste, rano śli­skie od ta­ją­cych śnie­gów, że całe to przej­ście mu­sie­li od­być pie­cho­tą, ko­nie pro­wa­dząc u py­sków.

Zim­no było ta­kie, że uła­ni po­wcią­ga­li na się wsze­la­kie odzie­nie, co tyl­ko kto miał. Więc każ­dy żoł­nierz kładł co­dzien­ne ubra­nie na pa­rad­ny strój, a jesz­cze na to wcią­gał lej­bik sta­jen­ny z dre­li­chu, spodnie ro­bo­cze, uży­wa­ne w cza­sie czysz­cze­nia koni, i za­pi­nał je na ośm­na­ście gu­zi­ków z boku nogi. Na czap­ki ułań­skie żoł­nie­rze po­wcią­ga­li czar­ne ce­ra­to­we fu­te­ra­ły i od­wi­nąw­szy ich kla­py za­wią­zy­wa­li je pod bro­dę, żeby osło­nić uszy i szy­je od wście­kłych wia­trów i prze­cią­gów gór­skich. Na wierzch do­pie­ro kła­dli płasz­cze i owi­ja­li się nimi. Ofi­ce­ro­wie, któ­rym moda i ju­nac­two nie po­zwa­la­ło na­kła­dać na czap­ki żół­tych fu­te­ra­łów z ce­ra­ty, mar­z­li okrop­nie. To­też czę­sto roz­kła­da­no ogni­ska.

Żoł­nierz szedł od stro­ny prze­pa­ści i pchał do ska­ły chra­pią­ce­go bie­gu­na z Ma­zow­sza, któ­ry mio­tał się w ręku, drżał z zim­na i prze­ra­że­nia na wi­dok ot­chła­ni. Kil­ka­kroć uka­za­li się na za­ła­ma­niach gó­ra­le ara­goń­scy, uzbro­je­ni we flin­ty. Strze­la­li z da­le­ka i nie cze­ka­jąc star­cia gi­nę­li w szcze­li­nach, czar­nych jak oni. Szef Ko­sta­nec­ki, idą­cy ze swym szwa­dro­nem na cze­le, po­sy­łał im sal­wę kul z ka­ra­bin­ków, któ­re ofi­ce­ro­wie, pod­ofi­ce­ro­wie i flan­kie­ry do­sta­li byli w Ba­jon­nie – i na tym koń­czy­ły się star­cia.

Bar­dziej niż te epi­zo­dy zaj­mo­wał przy­by­szów z Pół­no­cy sam świat gór­ski. Pio­ru­nem spa­da­ją­ce w prze­paść boki krze­sa­nic, aru­mie­nie, co się trze­pią po na­gich tar­czach skał, jo­dły i pi­nie na zbo­czach niż­szych, wresz­cie ol­brzy­mi­mi za­ga­ja­mi roz­ro­sły krzew dzi­kie­go roz­ma­ry­nu, któ­ry całe do­li­ny jak gdy­by ko­bier­cem wy­ście­ła, wszyst­ko, na co­kol­wiek zwró­ci­li oczy, w zdu­mie­nie ich wpra­wia­ło. Czę­sto­kroć nad roz­le­głą do­li­ną, w któ­rą wkro­czy­li prze­byw­szy naj­wyż­szy prze­smyk, uka­zy­wał się orzeł i za­kre­ślał ol­brzy­mie koła lo­tem, któ­re­go szyb­ko­ści oko po­chwy­cić nie mo­gło. Otwo­rzył się przed oczy­ma, gdy tyl­ko wy­szli ze stro­mych przejść, kraj gar­ba­ty od skał okrą­głych, zbał­wa­nio­ny od gór, kraj po­chy­ły, star­ga­ny, le­śny, idą­cy w stro­nę po­łu­dnio­wą na prze­strze­ni bli­sko sze­ściu mil.

Ce­dro, pe­re­gry­nu­ją­cy obok swe­go ko­nia, dzwo­nił zę­ba­mi z zim­na, ale za­ra­zem pa­lił się z za­chwy­tu. Da­wa­ło mu szczę­ście to prze­świad­cze­nie, że mija wą­wóz Ron­ce­val­les. Zda­wa­ło mu się, że w tej chwi­li zdo­by­wa ostro­gi ry­cer­skie.

W cią­gu dwu na­stęp­nych dni pułk lan­sje­rów szedł le­ni­wo i ostroż­nie w dół dro­ga­mi gór­ski­mi. Mi­ja­li z rzad­ka le­żą­ce pa­ster­skie sie­dli­ska, w któ­rych naj­czę­ściej drzwi były po­za­my­ka­ne, a obo­ry pust­ką sto­ją­ce. Spo­czę­li do­pie­ro w Pam­pe­lu­nie, for­te­cy za­ję­tej już przez gar­ni­zon fran­cu­ski, zo­sta­ją­cy pod do­wódz­twem ge­ne­ra­ła Le­fe­bvre-De­sno­uet­te­sa, sta­re­go przy­ja­cie­la Po­la­ków. Wy­szedł­szy z Pom­pe­ju­szow­skiej Pam­pe­lu­ny w przed­niej stra­ży ma­łe­go kor­pu­su ge­ne­ra­ła Le­fe­bvrea na po­łu­dnie, pułk ułań­ski dnia 6 czerw­ca pierw­szy raz spo­tkał gro­ma­dę uzbro­jo­ne­go ludu. Zbio­ro­wi­sko to za zbli­że­niem się jeźdź­ców roz­pro­szy­ło się. Szli tedy da­lej na Ta­fal­la, Oli­te, Ca­par­ro­so w stro­nę Val­tier­ra, miej­sco­wo­ści le­żą­cej nad brze­giem rze­ki Ebro. Stam­tąd dro­ga zwra­ca­ła się na wschód ku Tu­de­li, idąc wciąż nad sa­mym brze­giem rze­ki w jej do­li­nie. Do­pie­ro w Tu­de­li miał być most, a z tej stro­ny rze­ki za Tu­de­lą już ani śla­du dro­gi.

W tych to miej­scach tra­fio­no na wio­skę opu­sto­sza­łą. Wia­ra była zgłod­nia­ła, ko­nie zmor­do­wa­ne, więc po roz­sta­wie­niu pla­có­wek lu­dzie roz­bie­gli się po wsi w po­szu­ki­wa­niu ob­ro­ku i ja­dła. Któ­ryś z plą­dru­ją­cych zna­lazł w ko­ście­le, za wiel­kim oł­ta­rzem, ukry­tą psze­ni­cę. Syp­nię­to jej ob­fi­cie w pu­ste żło­by. Kie­dy lu­dzie za­ję­li się go­to­wa­niem dla sie­bie po­sił­ku, zgrza­ne ko­nie chci­wie chru­pa­ły hisz­pań­ską psze­ni­cę. Na­za­jutrz dały się sły­szeć strza­ły pla­có­wek. Pułk ze­rwał się na nogi. Gdy za­czę­to sio­dłać ko­nie, spo­strze­gli wszy­scy, że wierz­chow­ce wsta­wać nie mogą. Jed­ne z nich, po­dźwi­gnię­te, sta­ły z trud­no­ścią i nie były w moż­no­ści utrzy­mać się na przo­dach ko­pyt. Ko­py­ta ich były go­rą­ce, jak­by peł­ne ognia. Dziel­ne ru­ma­ki wy­su­wa­ły te­raz obrzy­dli­wie przed­nie nogi na­przód, tyl­ne pod­su­wa­ły pod brzuch dla utrzy­ma­nia cię­ża­ru cia­ła. Łby ich zwi­sa­ły, a wresz­cie ciel­ska wa­li­ły się bez­wład­nie na zie­mię.

Po­mi­mo wszel­kich środ­ków, jak usil­ne wy­cie­ra­nia, pusz­cza­nie krwi, stru­ga­nie ko­pyt, te­goż jesz­cze dnia oko­ło dwu­stu koni pa­dło na miej­scu. Inne le­d­wo się mo­gły ru­szyć z owej wio­ski. Mała ar­mia Le­fe­bvrea, któ­ra szła w tro­py przed­niej stra­ży, wy­ści­gnę­ła te­raz uła­nów zdą­ża­jąc chy­żo na wschód le­wym brze­giem Ebru dla za­ję­cia Tu­de­li. Krzysz­tof mu­siał pro­wa­dzić swe­go ko­nia za uzdę i iść obok nie­go pie­cho­tą. Zra­zu miał kil­ku­na­stu to­wa­rzy­szów, z któ­rych jed­ni wy­prze­dzi­li go ja­dąc kon­no noga za nogą, inni tak samo jak on wę­dru­jąc obok wierz­chow­ców. Obok po­łu­dnia pu­ścił się deszcz gę­sty, do­kucz­li­wy, nie usta­ją­cy ani na chwi­lę. Ko­nie jesz­cze bar­dziej sła­bły i sła­nia­ły się na scho­rza­łych no­gach. Pod wie­czór stra­pio­ny Ce­dro spo­strzegł, że jest sam je­den na dro­dze. Nie wi­dział koło sie­bie ni­ko­go. Jed­ne z koni jego to­wa­rzy­szów po­zdy­cha­ły, inne le­gły bez­wład­nie z wy­cią­gnię­ty­mi no­ga­mi. Idąc wciąż pil­nie przy py­sku to­wa­rzy­sza, spo­ty­kał te ko­nie pa­dłe, le­żą­ce bez sio­deł i uzd. Tym sta­ran­niej i pra­wie z roz­pa­czą pil­no­wał swe­go. Szedł co­raz wol­niej, by­le­by go nie utra­cić na dro­dze. Koń trząsł się z go­rącz­ki, sta­wał na pięt­kach ko­pyt, sła­niał się i rżał głu­cho. Jeź­dziec po­szar­pał swo­ją ko­szu­lę, po­darł na pasy i użył ich na ban­da­że, któ­ry­mi ob­wią­zy­wał mo­krą gli­nę na ko­py­tach. Mia­ło się ku za­cho­do­wi, gdy ru­mak za­chwiał się i ru­nął bez­wład­nie nad ro­wem dro­gi. Zę­ba­mi gryzł zie­mię, noz­drza­mi mio­tał pło­ną­cy od­dech. Szarp­nął się raz, dru­gi, trze­ci. Dreszcz głę­bo­ki prze­biegł go, pięk­na gło­wa głu­cho ru­nę­ła w mięk­ką zie­mię. Ustał pło­mie­ni­sty od­dech…

Pe­łen głę­bo­kie­go żalu stał nad nim jeź­dziec z oczy­ma utkwio­ny­mi w zmierz­chłych źre­ni­cach, w dziw­nym, jak gdy­by szy­der­czym a nie­skoń­cze­nie bo­le­snym uśmie­chu py­ska.

Pchnę­ła go w pier­si ta nie­spo­dzia­na prze­szko­da i obu­dzi­ła z dum­nych za­my­śleń ry­cer­skich. Przy­niósł go tu­taj ten wier­ny, ko­cha­ny to­wa­rzysz z oj­czy­stej zie­mi, prze­pro­wa­dził przez tyle kra­in na ja­wie i przez taki ogrom wi­dzeń, miał za­nieść go do miej­sca sła­wy… Te­raz śmiał się z tego wszyst­kie­go gorz­kim śmie­chem śmier­ci.

Spo­strze­gł­szy, że nig­dzie na dro­dze nie ma to­wa­rzy­szów, a noc się zbli­ża, Krzysz­tof od­piął obe­rgort cza­pra­ka, po­pręg sio­dła, ścią­gnął uzdę, pod­pier­sie… Gdy wy­czu­wał rę­ko­ma go­rą­co we wzdę­tym brzu­chu i krą­że­nie w ży­łach krwio­no­śnych łba, trząsł się sam i sła­niał. Za­rzu­cił derę, sio­dło z cza­pra­kiem i trę­zlę na kark wła­sny, lan­cę ujął w garść i ru­szył na­przód go­ściń­cem. Szedł te­raz co tchu, żeby do­go­nić pułk. Roz­glą­dał się na wszyst­kie stro­ny, a nie do­strze­ga­jąc nig­dzie ży­wej du­szy po­czął rów­no, mia­ro­wo biec z góry. Deszcz bił co­raz rzę­si­ściej. Oko­li­ca wciąż była ta sama: gar­ba­ta na pół­no­cy i zje­żo­na od stro­mych gór na po­łu­dniu, prze­rznię­ta do­li­ną Ebru. W pew­nej chwi­li Krzysz­tof zjadł krom­kę chle­ba, któ­rą miał był jesz­cze z dnia po­przed­nie­go w tor­bie skó­rza­nej obok ol­strów pi­sto­le­to­wych. Ale kro­mecz­ka była mała, sta­no­wi­ła pierw­sze śnia­da­nie i obiad, to­też nie za­spo­ko­iła gło­du. Na­pił się wody ze źró­deł­ka, któ­re zdy­bał wę­dru­jąc, i prze­pa­try­wał wciąż oko­li­cę. Sto­jąc na nie­wy­so­kim wznie­sie­niu, wi­dział przed sobą na pew­nej prze­strze­ni go­ści­niec wi­ją­cy się jak wstę­ga w do­li­nie rze­ki. Z miej­sca, na któ­rym stał, zba­cza­ła na lewo ku rze­ce węż­sza oko­licz­na dro­ga, któ­ra jak cię­ci­wa prze­ci­nać się zda­wa­ła na ukos cały roz­dół rze­ki. Wy­da­ło się Krzysz­to­fo­wi, że tędy bę­dzie da­le­ko bli­żej do szla­ku go­ściń­ca, któ­ry był wi­dział w od­da­li. Bez wa­ha­nia pu­ścił się tą bocz­ną dro­gą. Wy­jął w bie­gu z ol­strów oba­wa pi­sto­le­ty, wpa­ko­wał je za pen­dent, lan­cę do boku przy­ci­snął, pa­łasz przy­tro­czył wy­so­ko – i da­lej, bez trwo­gi! Płaszcz na­siąkł od dżdżu i sil­nie ocię­żał. Cza­prak z bia­łych ba­ra­nów, przy­kry­wa­ją­cy sio­dło z wierz­chu, na­mókł tak­że. Z gra­na­to­wych ob­szyć cza­pra­ka, idą­cych w zęby, ka­pa­ła za koł­nierz ja­kaś zę­ba­ta woda. Man­tel­zak, po wy­ję­ciu pi­sto­le­tów z ol­strów, prze­wa­żał te­raz cię­żar na pra­wą stro­nę i uwie­rał ra­mię. Ty­bin­ki kła­pa­ły, rze­mie­nie pod­ogo­nia, pod­pier­sia, uzdy, pu­śli­ska i po­prę­gi roz­peł­za­ły się z rąk co chwi­la i plą­ta­ły do­ko­ła nóg. Ubiegł tak już z dzie­sięć sta­jań pola za­ro­słe­go drze­wem oliw­nym, kie­dy ostat­nie brza­ski słoń­ca, prze­są­cza­jąc się przez stru­gi desz­czo­we, uka­za­ły mu dzi­wacz­ny w po­bli­żu wi­dok. Zra­zu my­ślał, że ktoś mo­dli się pod krzy­żem na­boż­nie zło­żyw­szy dło­nie. Gdy pod­szedł bli­żej, za­trząsł się i ścierpł ze stra­chu. Sta­ły tu mię­dzy drze­wa­mi na­pręd­ce wko­pa­ne w zie­mię słu­py par­ka­nu z po­przecz­ną żer­dzią. Do tej po­przecz­ni­cy wła­śnie były przy­wią­za­ne ręce wol­ty­że­ra fran­cu­skie­go w tor­ni­strze i mun­du­rze. Dło­nie miał zwią­za­ne w tył po­stron­kiem, wy­krę­co­ne do góry w ra­mio­nach i za­dzierz­gnię­te na po­przecz­ną żerdź w taki spo­sób, jak się wie­sza na ha­kach śpi­żar­ni za­bi­te sar­ny i dzi­ki. Ce­dro za­wo­łał na nie­go z od­le­gło­ści kil­ku kro­ków. Żad­nej od­po­wie­dzi.

Zbli­żył się po­wo­li i wte­dy do­pie­ro szcze­gó­ło­wo roz­po­znał wszyst­ko. Te ręce zwią­za­ne krę­co­no, wi­dać, wło­żyw­szy ko­łek w miej­scu ich złą­cze­nia, gdyż ra­mio­na wy­la­zły z roz­pę­kłe­go mun­du­ru, jak na­gie ko­la­na wy­ła­żą z po­dar­tych spodni. Usta były za­kne­blo­wa­ne gał­ga­nem zwi­nię­tym w ko­łek, nos obe­rznię­ty, uszy wy­rwa­ne ze łba, w ob­na­żo­nych pier­siach ze trzy­dzie­ści czar­nych ran. Kisz­ki wy­wle­czo­ne z brzu­cha le­ża­ły na zie­mi. Do pasa trup owi­nię­ty był czymś, co jesz­cze dy­mi­ło się czar­nym kop­ciem, choć ogni­sko pod sto­pa­mi roz­ło­żo­ne zga­sło już, przez deszcz za­la­ne. Ce­dro po­ma­cał wy­sta­ją­ce ra­mię. Było już chłod­ne.

Jęk­nął na wi­dok czar­nych, strasz­li­wie roz­pu­chłych od pa­le­nia ogniem gna­tów noż­nych, okrę­co­nych sło­mą ma­cza­ną w oli­wie. Zdjął tru­pa co tchu z owej żer­dzi, po­ło­żył na mu­ra­wie. Gdy tak sta­nął nad nim roz­kra­czo­ny i pa­trzał na le­żą­ce­go ja­ko­by z gru­bym cy­ga­rem w gę­bie, roz­dę­te­go w szyi, z oczy­ma wy­wa­lo­ny­mi na wierzch przez strasz­li­wy ból, że były jak dwie gały z czer­wo­ne­go ka­mie­nia, bez uszu i z brzu­chem roz­wa­lo­nym, a z kupą ki­szek, któ­re zwi­sa­ły jak ob­fi­ta de­wi­za z bre­lo­ka­mi, ogar­nął go szcze­gól­ny ro­dzaj we­wnętrz­ne­go śmie­chu. Nie my­śląc o tym czuł, że śmie­je się jak jego wier­ny koń, zdy­cha­ją­cy na pam­pe­luń­skiej dro­dze. Po­my­śle­nie błęd­ne, obce du­szy, ja­kieś niby to sfor­mu­ło­wa­nie tego wi­do­ku ni­kle i pręd­ko wy­psnę­ło się w mó­zgu wpo­śród wzdry­gnień nie­zdro­we­go śmie­chu: Do dia­bła! nie za­wsze cier­pie­nie jest pięk­ne, nic za­wsze, nie za­wsze…

Chwy­cił lan­cę upusz­czo­ną na zie­mię, sio­dło na bar­ki, oto­czył so­bie szy­ję rze­mie­nia­mi, żeby mu nie za­wa­dza­ły, i je­le­ni­mi sko­ki po­mknął w swo­ją dro­gę. Już się wa­lił na zie­mię mrok szyb­kiej nocy. Wy­tę­żał pie­chur ułom­ne oczy, żeby ob­jąć całą dro­gę i nie za­błą­dzić w ciem­no­ściach. Oto­czy­ły go po przej­ściu zmierz­chu w noc szep­ty, szme­ry, sze­le­sty drzew, sze­le­sty oliw i pla­ta­nów, obce uchu. Nig­dy ich w ży­ciu nie sły­szał… Da­le­ki plusk rze­ki Ebro… Po­lne ko­ni­ki sy­ka­ły w ota­cza­ją­cej na­wa­le ciem­no­ści. Dźwięk­nie, znie­nac­ka ude­rzyw­szy się o że­la­zo wę­dzi­dła, ro­ze­tka na­pier­śni­cy w kształ­cie ser­ca spa­ja­ją­ca rze­mie­nie… Za­dzwo­ni na­gle strze­mię o strze­mię, za­skrze­czą sprząż­ki po­prę­gów – i w mgnie­niu oka wło­sy sta­ją na gło­wie. Idą. Nad­bie­ga­ją… Ser­ce bije… Ban­da chło­pów bie­ży cza­jąc się po za­pło­ciu… War­gi ich za­gry­zio­ne, oczy od wście­kło­ści przy­mknię­te, w rę­kach – że­ga­dła. Gdy­by przy­najm­niej moż­na było wi­dzieć! Gdy­by tyt­ko moż­na było doj­rzeć miej­sce i tych lu­dzi! Zmie­rzyć oczy­ma ich licz­bę! Bro­nić się, do stu pio­ru­nów! Prze­cież po­tra­fi bro­nić się i umrzeć jak się na­le­ży! Ale gi­nąć pod­le, wśród pod­łej zgrai, wśród roz­żar­tych zwie­rząt tłu­mem na jed­ne­go na­pa­da­ją­cych, jak tam­ten… Mieć w cią­gu go­dzin wy­krę­ca­ne ręce, a nogi pa­lo­ne wol­nym ogniem!

Szedł w tym miej­scu ob­cym na pal­cach, bez wie­dzy, że to czy­ni, co­raz ci­szej, jak­by na no­gach już spa­lo­nych. Czuł kisz­ki wy­dar­te nie­ja­ko ze sie­bie i oczy wy­łu­pa­ne…

– Tchó­rzu, tchó­rzu! – mam­ro­tał z ci­cha, przy­śpie­sza­jąc kro­ku. Skut­ko­wał taki okrzyk przez chwi­lę, ale wnet od­prę­ża­ła się za­sło­na, uka­zy­wał spa­lo­ny trup wol­ty­że­ra, i zgię­ta ohy­da wa­li­ła się w ser­ce. Kro­ki Krzysz­to­fa sta­ły się ci­che, li­sie, hie­nie. Wle­pio­ne oczy prze­bi­ja­ły deszcz i mrok. Chwi­la­mi mi­ga­ły w nich ogni­ste wi­dzia­dła, jak gdy­by od na­głej bły­ska­wi­cy od­sło­nio­ne, to zno­wu kła­dły się kształ­ty pła­skie, kwa­dra­to­we, czar­ne. W pew­nych miej­scach sły­szał swe kro­ki z ło­sko­tem po­wtó­rzo­ne dzie­się­cio­kroć, jak gdy­by sta­do ludz­kie już go do­pę­dza­ło. Krzyk wy­dzie­rał się z pier­si, ale go wola du­si­ła w gar­dle. Sta­wał wte­dy i z od­wie­dzio­nym pi­sto­le­tem w ręce na­słu­chi­wał.

Ci­sza wo­kół nie­ugię­ta.

Dro­ży­na owa, któ­rą szedł, ka­mie­ni­sta i po­ry­ta przez desz­cze, była z obu­dwu stron wy­gro­dzo­na nie­wy­so­ki­mi pło­ta­mi z su­ro­wych gła­zów. Te wła­śnie ka­mion­ki chro­ni­ły wę­drow­ca od zbo­cze­nia. Kil­ka­kroć wlazł już to na pra­wą, to na lewą. Po­czuł, że idzie pod górę, w wo­dzie zla­tu­ją­cej po ka­mie­niach i stop­niach z sze­le­stem. Był już spo­co­ny, zdy­sza­ny od cię­ża­ru sio­dła. Sta­nął na pew­nej wy­ży­nie. Po ostro­ści prze­cią­gu wietrz­ne­go do­my­ślił się, że jest na sa­mym wierz­choł­ku wznie­sie­nia. Uczy­nił jesz­cze kil­ka kro­ków – i oto w nie­wiel­kiej od­le­gło­ści rzu­ci­ły mu się w oczy świa­tła. Wy­ma­caw­szy ręką przy­ko­pę ka­mien­ną przy­siadł na niej i po sto­kroć za­da­wał so­bie py­ta­nie: kto też to może pa­lić te ognie? Wróg czy swój? Sły­chać było na­szcze­ki­wa­nie psa… Fran­cu­zi ani Po­la­cy nie mają ze sobą psa… Da­le­ko za­rżał koń… Czyj też to koń? Zno­wu ci­sza. Prze­rwa­ło ją coś roz­kosz­ne­go, jak­by echo gry na or­ga­nach – i zno­wu mil­cze­nie.

Krzysz­tof wy­po­czął już i na­brał tchu. Ru­szył ku owe­mu świa­tłu ci­chy­mi kro­ka­mi zmo­ry noc­nej. Zstę­pu­jąc wol­no ku wzgó­rza usły­szał da­le­kie, w in­nej stro­nie wo­ła­nie pla­có­wek: Qui vive !

Ser­ce za­bi­ło jak młot. Dro­ga roz­cho­dzi­ła się tu­taj w roz­ma­ite stro­ny. Prze­ci­na­ły ją sze­ro­kie ka­mien­ne scho­dy. Na jed­nym z za­ła­mań zo­ba­czył na­gle z boku ogrom­ny ogień tak bli­sko, że sta­nął w osłu­pie­niu. Nie mógł się ru­szyć z miej­sca. Nie było to wca­le okno pło­ną­ce od świa­tła, nie drzwi otwar­te, lecz jak­by sze­ro­ka cze­luść kwa­dra­to­wa, pro­wa­dzą­ca do ogni­ste­go wnę­trza.

Sły­szał gwar ludz­ki.

Na­tę­żyw­szy ucho, ku naj­wyż­szej ra­do­ści swo­jej, po­sły­szał mowę fran­cu­ską, pio­sen­ki lek­ko­myśl­ne, obo­zo­we, krzy­ki, kłót­nie… Po­biegł tam ska­cząc przez mo­kre krza­ki win­ne, prze­ła­żąc przez mury ogro­dzeń i za­pa­da­jąc w rowy peł­ne wody. Wkrót­ce szyl­dwach przy­ło­żył mu ka­ra­bin do pier­si. Sam le­d­wie mógł wy­krztu­sić py­ta­nie, tak był prze­ra­żo­ny, gdy nań z mro­ku na­sko­czy­ło sio­dło kry­ją­ce gło­wę uła­na. Przy­bysz le­d­wie mógł wy­krztu­sić mot d'or­dre , tak był stru­dzo­ny. Obej­rza­no go ze wszech stron przy bla­sku la­tar­ni i pusz­czo­no ocie­ka­ją­ce­go wodą do ognia ra­zem z jego sio­dłem i dzi­dą. Tak do­bro­dusz­nie zde­cy­do­wał przy­wo­ła­ny ka­pral. Krzysz­tof zbiegł po kil­ku­na­stu stop­niach i sta­nął na pro­gu głę­bo­kiej nawy wiel­kie­go ko­ścio­ła. Kil­ka­na­ście ognisk bu­cha­ło pod jego środ­ko­wym skle­pie­niem i w bocz­nych ka­pli­cach, fi­la­ra­mi od­dzie­lo­nych od głów­ne­go wnę­trza. Na oł­ta­rzach pło­nę­ły za­pa­lo­ne świe­ce. Mnó­stwo ich rów­nież ja­rzy­ło się w roz­ma­itych ką­tach pod chó­rem i na chó­rze, na am­bo­nie i w kruch­tach. Ze dwa ty­sią­ce żoł­nie­rzy bi­wa­ko­wa­ło tam z wrza­skiem i śpie­wem. Jed­ni chra­pa­li już, le­żąc po­ko­tem na ko­ściel­nych dy­wa­nach, pod chó­rem, mię­dzy fi­la­ra­mi, do­ko­ła oł­ta­rzów, a na­wet na oł­ta­rzach. Inni pie­kli na ogniu po­łcie mię­sa, pro­się­ta, in­dy­ki, ko­gu­ty, inni za­rzy­na­li drób i odzie­ra­li go z pie­rza. Ce­dro do­świad­czał uczu­cia nie­wy­mow­nej ra­do­ści. Nie gro­zi mu już na­paść z tyłu i strasz­li­wa śmierć wol­ty­że­ra, nie ota­cza go sa­mot­ność w czar­nych po­lach, nie leje się po ple­cach za­ciek desz­czu. Ogień, świa­tło, su­che pły­ty! Krzyk ludz­ki!

Na­okół siła i we­se­le lu­dzi zdro­wych!

W pierw­szych mi­nu­tach nie mógł się zo­rien­to­wać, co się to tu­taj robi, czym się za­ba­wia­ją jo­wial­ni kam­ra­ci. Wy­szu­kał oczy­ma wol­ne miej­sce pod bocz­ną ścia­ną i za­jął je pra­wem ka­du­ka; z roz­ko­szą wy­cią­ga­jąc zdrę­twia­łe nogi. Za­raz utwo­rzy­ła się do­ko­ła jego fi­gu­ry ka­łu­ża z osię­ka­ją­ce­go płasz­cza i odzie­nia. Dym ognisk za­pchał głę­bie skle­pień i cią­gnął ku drzwiom. Deszcz pry­skał przez wy­bi­te wi­tra­że. Ze dwo­ru po zie­mi szedł mo­kry chłód.

W kłę­bach owe­go dymu, w bla­sku kil­ku­na­stu świec przy­twier­dzo­nych do gzym­su am­bo­ny, uka­zy­wał się co chwi­la gre­na­dier fran­cu­ski, któ­ry wdziaw­szy na mun­dur kom­żę i za­ło­żyw­szy na kark stu­łę gło­sił ka­za­nie o naj­spro­śniej­szych ob­ja­wach ży­cia, o naj­ohyd­niej­szych prze­stęp­stwach, ja­kie tyl­ko zgro­ma­dzić może w szczu­płe ramy aneg­do­ty ka­wa­ler­ska ima­gi­na­cja. Mowę swo­ją ilu­stro­wał naj­za­baw­niej w świe­cie, sku­biąc du­że­go ko­gu­ta i co chwi­la z ge­sta­mi kra­so­mów­czy­mi roz­sy­pu­jąc na słu­cha­czów ob­dar­te pie­rze. Umiał przy tym piać i uda­wać gda­ka­nie spło­szo­nych ko­ko­szek w spo­sób iście za­baw­ny. Ce­dro śmiał się do roz­pu­ku me­cha­nicz­nym, mar­twym śmie­chem, bo­ka­mi i gar­dłem, acz­kol­wiek do­świad­czał jed­no­cze­śnie uczu­cia przy­kro­ści. Wciąż do­ko­ła nie­go ła­ma­no kon­fe­sjo­na­ły, rą­ba­no rzeź­bio­ne stal­le i ław­ki, ka­ta­fal­ki, scho­dy, dra­bi­ny i lich­ta­rze, sprzę­ty kruch­cia­ne, sta­ro­daw­ne na­czy­nia z drew­na, bar­dziej już przez swą sta­rość sym­bo­le wiecz­no­ści niż przed­mio­ty rze­czy­wi­ste. Rzu­ca­no je wraz z cho­rą­gwia­mi, z msza­ła­mi w wie­lo­wiecz­nych opra­wach, wraz z po­czer­nia­ły­mi ob­ra­za­mi w gru­bych ra­mach na sto­sy, i ognie peł­ga­ły co­raz ży­wiej. Krzysz­tof ocię­ża­ły­mi oczy­ma pa­trzał na bia­łe pla­ce po ze­rwa­nych ze ścian ob­ra­zach, gdzie ni­kłe pa­ję­czy­ny chwia­ły się od prze­cią­gu… Zie­wał kur­cząc się w so­bie ża­ło­śnie. Na mar­mu­ro­wej po­sadz­ce sta­ły po­środ­ku roz­la­ne ka­łu­że ju­chy pro­siąt, cie­ląt, ko­gu­tów i in­dy­ków. Za no­ga­mi cho­dzą­cych włó­czy­ły się ist­ne ko­ro­wo­dy pu­chu i pie­rza. Sły­chać było gwar prze­waż­nie fran­cu­ski, ale prze­bi­ja­ły się dźwię­ki nie­miec­kie, pol­skie, hisz­pań­skie, a na­wet ho­len­der­skie.

Ho­len­drzy w Hisz­pa­nii jako zdo­byw­cy… – po­my­ślał le­ni­wie Krzysz­tof zie­wa­jąc z ca­łe­go ser­ca.

W tej sa­mej chwi­li roz­legł się dzwo­nek u drzwi pro­wa­dzą­cych do za­kry­stii, tak zna­ny uchu ka­to­lic­kie­mu, a zwia­stu­ją­cy wyj­ście sumy. Wszy­scy po­rzu­ci­li swe za­ję­cia i zwró­ci­li gło­wy w tam­tę stro­nę. Istot­nie wy­cho­dził z za­kry­stii tłum po­prze­bie­ra­nych żoł­nie­rzy. Na­przód szedł sze­reg ja­ko­by chłop­ców ma­ją­cych słu­żyć do mszy, w kom­żach i pą­so­wych pe­le­ryn­kach. Każ­dy z nich niósł dużą bu­tlę omsza­łą, z min­ką skrom­ną i po­kor­nie spusz­czo­ny­mi oczka­mi. Usta­wi­li bu­tle na wiel­kim oł­ta­rzu sze­re­giem i, zło­żyw­szy rącz­ki, po­śpiesz­nie zbie­gli ku stop­niom. Za nimi do­pie­ro wy­lazł z za­kry­stii pie­chur z wą­si­ska­mi jak dwa li­sie ogo­ny, w (Śnią­cej ka­pie i be­re­cie, dru­gi za nim w or­na­cie, trze­ci tyl­ko w al­bie, któ­rą pod­no­sił w spo­sób dam­ski, zwa­ny in­croy­able cza­su wiel­kiej re­wo­lu­cji. Każ­dy z nich dźwi­gał ol­brzy­mi gą­sior z wi­nem.

Tłum żoł­dac­ki ry­czał z za­chwy­tu i kla­skał w ręce. Tam­ci, bła­znu­ją­cy, po­usta­wia­li przy­nie­sio­ne gą­sio­ry na oł­ta­rzu. Przy­dźwi­ga­ną przez kil­ku be­czuł­kę z wi­nem wto­czy­li na oł­tarz i usta­wi­li na szczy­cie cy­bo­rium. Pie­chur w ka­pie wziął z rąk ko­le­gi ka­dziel­ni­cę i nie­spo­dzia­nie za­czął wy­ko­ny­wać nie­przy­zwo­ity ta­niec i od­pra­wiać ja­kieś po­twor­ne na­bo­żeń­stwo. Gdy wśród po­dry­gów wy­rzu­cał nogi, od­gię­ła się kapa i wy­ka­za­ła, że ce­le­brans jest wpraw­dzie w mun­du­rze, ale bez in­nych, nie­zbęd­nych czę­ści uni­for­mu, któ­re wła­śnie su­szy­ły się przy jed­nym z ognisk. W trak­cie tych pro­fa­na­cji po­ubie­ra­ni w ko­meż­ki wy­pchnę­li przed oł­tarz si­we­go człe­czy­nę w noc­nej ko­szu­li i krót­kich majt­kach. Ubra­ny w kapę wcią­gnął go na stop­nie oł­ta­rza i przed­sta­wił wi­dzom jako księ­dza pro­bosz­cza.

– Hisz­pan – wo­łał gło­sem bła­zeń­skim – ale ksiądz pro­boszcz! Zda­wa­ło­by się, że tak nie­wie­le, a prze­cież jest to wła­ści­ciel i twór­ca tej ca­łej piw­nicz­ki win­nej. Sza­nuj­cie, bar­ba­rzyń­cy, tego wła­ści­cie­la! Nic nie wy­pi­to po­ta­jem­nie. Nie chciał nam czci­god­ny oj­ciec do­bro­wol­nie po­ka­zać skar­bu, któ­ry przez tyle lat pie­lę­gno­wał, więc go co­kol­wiek za­zna­jo­mi­li­śmy z grzecz­no­ścią. Te­raz już jest grzecz­ny i sfran­cu­zia­ły do grun­tu. Pięć­dzie­się­cio­let­nia ma­la­ga w tym oto an­tał­ku…

Wrzask ra­do­ści roz­legł się w ca­łym ko­ście­le. Ce­dro cie­szył się na rów­ni ze wszyst­ki­mi prze­mo­kły­mi i zzię­bły­mi kam­ra­ta­mi, wbrew istot­nym swo­im uczu­ciom. Ce­re­mo­nia wno­sze­nia bu­te­lek i gą­sio­rów zaj­mo­wa­ła go praw­dzi­wie i szcze­rze. Gdy­by wia­ru­sy wy­pra­wia­ły sto­kroć be­zec­niej­sze or­gie, uznał­by jena prze­kór gło­so­wi du­szy za cie­ka­we, god­ne uwa­gi i w szcze­gól­ny spo­sób wła­ści­we. Pić mu się chcia­ło tak okrop­nie, że zda się kil­ka lat ży­cia od­dał­by za je­den z owych pę­ka­tych i omsza­łych gą­sio­rów wina. Po wiel­kim zmę­cze­niu, po tru­dzie droż­nym aż do siód­me­go potu, po wy­ko­na­niu pra­cy ostat­niej, któ­ra daje moż­ność po­zna­nia for­sy i tru­du jucz­ne­go ko­nia, jego zno­jów i nie­mal uczuć – było mu te­raz na ka­mie­niach od­wiecz­nej po­sadz­ki zim­no i ob­mierź­le. Woda wła­zi­ła w ko­ści.

Włó­czył spra­co­wa­ne oczy po pły­tach oko­licz­nych. Sam le­żał obok mar­mu­ro­wej ta­bli­cy, wiel­ko­ścią prze­wyż­sza­ją­cej wzrost czło­wie­ka. Wy­ku­te na niej było nie­zgrab­ne wy­obra­że­nie ry­ce­rza w zbroi, z mie­czem w dło­niach sple­cio­nych. Twarz z pła­skim no­sem, pan­cerz i sto­py – wszyst­ko to daw­no już było start po­de­szwa­mi i ob­ca­sa­mi wier­nych pa­ra­fian, wy­nie­sio­ne pro­chem przez nie­zli­czo­ne sze­re­gi nóg, któ­re w cią­gu wie­ków dep­ta­ły dum­ne­go ry­ce­rza. Te­raz był z nie­go tyl­ko ślad, ist­ne zwło­ki, znak świad­czą­cy o zni­ko­mo­ści pa­mię­ci ziem­skiej. Da­lej le­ża­ły ta­bli­ce, któ­rych li­te­ry, po­dob­nie jak wo­jow­nik, zstą­pi­ły w kraj ni­co­ści. Obok na­pi­sów były okrą­głe, że­la­zne an­ta­by do pod­no­sze­nia tych drzwi gro­bo­wych. Spod nich to wiał ów przej­mu­ją­cy, zwil­gły, tru­pi chłód. Krzysz­tof,nie mógł wy­trzy­mać. Zło­żył swe sio­dło, lan­cę, po­wie­sił przy oł­ta­rzu płaszcz i uzdę. Wszedł mię­dzy tłum. Trud­no było przejść koło ognisk, gdyż wszę­dzie tam lu­dzie le­że­li na roz­cią­gnię­tych płasz­czach, dy­wa­nach, or­na­tach, ka­pach ko­ściel­nych, na suk­nie do pa­rad­ne­go ka­ta­fal­ku… W stro­nie pre­zbi­te­rium utwo­rzy­ła się zbi­ta masa "przy­stę­pu­ją­cych" do an­tał­ka z wi­nem. Wia­rus w ka­pie roz­dzie­lał kie­li­chy mię­dzy pi­ją­cych. Krzysz­tof grzał się i su­szył, z dala sto­jąc przy jed­nym z ognisk, i roz­glą­dał się na­oko­ło. Draż­ni­ło go roz­kosz­nie skwier­cze­nie pro­sia­ka pie­czo­ne­go na ba­gne­cie. Wstyd go pa­lił na myśl, żeby po­pro­sić o ką­sek, ale głód kisz­ki skrę­cał. Kam­ra­ci przy­pa­try­wa­li mu się spode łba. Za­czę­li mię­dzy sobą mam­ro­tać z nie­chę­cią i zsu­nę­li się koło ognia w taki spo­sób, żeby mu za­gro­dzić do­stęp. Ce­dro spoj­rzał na nich wy­nio­śle i od­szedł z gło­wą za­dar­tą do góry, w to­wa­rzy­stwie co­raz do­nio­ślej­szej sym­fo­nii kisz­ko­wej. Za­hu­cza­ły or­ga­ny, na któ­rych wy­gry­wa­no skocz­ne­go szta­jer­ka. W jed­nej z ka­plic utwo­rzył się pe­wien ro­dzaj sali ba­lo­wej. Tań­czo­no tam z nad­zwy­czaj­nym oży­wie­niem i ru­cha­mi. Szcze­gól­nie od­zna­czał się w tym kie­run­ku je­den z gre­na­die­rów. Tań­czył trzy­ma­jąc w ob­ję­ciach z pie­czo­ło­wi­tą i sub­tel­ną ele­gan­cją spo­re­go pro­sia­ka. Uda­wał, że w za­pa­mię­ta­łym sza­le wi­ru­je w tań­cu sty­ryj­skim, uno­sząc w ob­ję­ciach na­dob­ną i wiot­ką dzie­wi­cę. Po­nie­waż pra­wą ręką krę­cił pro­się­ciu ogon i szczy­pał je pa­znok­cia­mi, gdyż kwi­cza­ło obrzy­dli­wie – więc uśmie­rzał jego bo­leść na­mięt­ny­mi szep­ty. Żoł­dac­two ry­cza­ło.

Prze­dzie­ra­jąc się ku oł­ta­rzo­wi przez zwar­ty tłum, spo­strzegł Krzysz­tof owe­go sta­re­go pro­bosz­cza. Księ­ży­na ły­pał oczy­ma sto­jąc w ciem­nym ką­ci­ku po­mię­dzy na­grob­ka­mi i wol­niu­teń­ko kwa­pił się w pew­nym kie­run­ku, wi­docz­nie z tym za­mia­rem, że się nie­po­strze­że­nie zdo­ła wy­mknąć, gdy mo­tłoch na do­bre pod­pi­je so­bie. Zgłod­nia­ły lan­sjer przy­stą­pił do księ­dza i za­gad­nął go ostro, w twar­dym to­nie, czy ro­zu­mie po fran­cu­sku. Pro­boszcz skrzy­wił się za­ra­zem bo­le­śnie i chy­trze; ki­wa­jąc gło­wą niby po­twier­dzał, a niby za­prze­czał. Po wy­ra­zie twa­rzy Krzysz­tof po­znał, że zo­stał zro­zu­mia­ny. Za­żą­dał wte­dy, do­bit­nie wy­ma­wia­jąc wy­ra­zy, żeby mu ksiądz przy­niósł co­kol­wiek do je­dze­nia, gdyż jest głod­ny naj­okrop­niej, po pro­stu jak pies. Ple­ban wy­trzesz­czył oczy i pra­wie z pła­czem jął bić się w pier­si, przy­się­gać na świę­to­ści i wska­zy­wać z ję­kiem, że już nic a nic nie ma, że jego oto pro­się­ta, cie­lę­ta, kro­wę, kury, in­dy­ki – i wino – do­dał, bo­kiem ze zgro­zą i okrop­nym uśmie­chem zwra­ca­jąc się ku oł­ta­rzo­wi – za­ja­da i za­pi­ja sław­ne po wsze cza­sy woj­sko ce­sar­skie. Ce­dro był tak zgłod­nia­ły, znu­żo­ny i bez­sil­ny z czczo­ści, że na­my­ślał się tyl­ko nad tym, jak by z tym kle­chą po­cząć so­bie naj­sku­tecz­niej.

Ujął go za koł­nierz od ko­szu­li i po­pchnął przed sie­bie, mię­dzy tłum. Ksiądz po­mknął żywo, schy­la­jąc gło­wę, jak­by się chro­nił od cio­su. Do­tar­li do za­kry­stii. Tam wszyst­ko było po­wy­wa­la­ne ra­zem z szu­fla­da­mi. Szaf­ka ze świę­tym na­czy­niem była roz­bi­ta, szu­fla­dy jej wy­rwa­ne, a sa­mych przed­mio­tów oczy­wi­ście nie było śla­du. Na­okół ta­rza­ły się po zie­mi or­na­ty, kapy i bie­li­zna ko­ściel­na. Uj­rzaw­szy dużą, ża­łob­ną kapę z czar­ne­go ak­sa­mi­tu Krzysz­tof na­rzu­cił ją co tchu na ra­mio­na z my­ślą, że bę­dzie mu słu­ży­ła za koł­drę. Za­mie­rzał te­ras na do­bre za­brać się do księ­dza. Obej­rzał się na nie­go… Zo­ba­czył pła­czą­ce­go pod ścia­ną, z twa­rzą ukry­tą w dło­niach. Śmiesz­nie wy­dat­ny a do­sko­na­le okrą­gły brzuch księ­dza mię­dzy na­iw­nie pier­wot­ny­mi szel­ka­mi wstrzą­sał się w krót­kich i ob­ci­słych majt­kach od głę­bo­kich szlo­chów. Całe cia­ło tar­ga­ło się kon­wul­syj­nym dresz­czem.

Krzysz­to­fa ogar­nę­ła prze­lot­na, krót­ka li­tość. Zbli­żył się do star­ca i do­tknął jego ra­mie­nia. Gdy tam­ten pod­niósł gło­wę, spoj­rzał mu w oczy z ser­ca. Po­ki­wał gło­wą, po­ki­wał gło­wą… Póź­niej po­ca­ło­wał go w ra­mię i rzekł mu do ucha:

– Wie­leb­ny oj­cze, da­waj mi, co masz jesz­cze do zje­dze­nia, bo zdy­cham z gło­du.

Ksiądz pod­niósł na nie­go za­pła­ka­ne oczy i z za­ła­ma­ny­mi rę­ko­ma wska­zy­wał owo znisz­cze­nie sprzę­tów, szat ko­ściel­nych, na­czyń… Byli ku so­bie wza­jem po­chy­le­ni, i wła­śnie Ce­dro miał za­miar wy­tłu­ma­czyć sta­re­mu ka­no­ni­ko­wi do­bro­tli­wie, z wy­ro­zu­mia­ło­ścią, że to sam Bóg ka­rze go za­pew­ne za ów kult wina oraz cie­ląt wi­do­kiem świę­te­go ka­dze­nia przed wy­pie­lę­gno­wa­ną be­czuł­ką ma­la­gi, kie­dy ksiądz schy­lił się; za­czął pod­no­sić alby, kom­że, skła­dać je se­kret­nie, po­śpiesz­nie, ze czcią, w szu­fla­dach. Krzysz­tof mu nie prze­szka­dzał. Sam roz­glą­dał się po ką­tach, czy nie znaj­dzie jesz­cze cze­goś spro­fa­no­wa­ne­go albo cze­goś do je­dze­nia… W trak­cie tych swo­ich za­bie­gów usły­szał szczęk klam­ki w naj­ciem­niej­szym ką­ci­ku za­kry­stii. Rzu­cił okiem i po­su­nął się w tam­tym kie­run­ku, ale uj­rzał już tyl­ko ple­cy i pię­ty pro­bosz­cza. Drzwi za­trza­snę­ły się i klucz w nich szyb­ko z tam­tej stro­ny zgrzyt­nął. Ce­dru wzbu­rzo­ny sko­czył, żeby ści­gać księ­ży­nę, ale za na­ci­śnię­ciem klam­ki prze­ko­nał się, że drzwi zo­sta­ły z tam­tej stro­ny istot­nie za­mknię­te.

Ka­no­nik nie­wąt­pli­wie czmych­nął.

Nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go, tyl­ko wró­cić do pre­zbi­te­rium i szu­kać tam po­ży­wie­nia. Sta­nął za in­ny­mi przed oł­ta­rzem. Tłum roz­grza­ny wciąż za ko­le­ją klę­kał na stop­niach i chłep­tał ma­la­gę i an­da­lu­zyj­skie wino Ali­kan­te, po­rząd­kiem otrzy­mu­jąc zło­ty kie­lich z rąk żoł­nie­rza w ka­pie. Już Krzysz­tof zbli­żył się do oł­ta­rza, żeby na stop­niu klęk­nąć i pić za in­ny­mi, gdy na nie­go ko­lej­ka przyj­dzie. Od­cho­dził od przy­tom­no­ści z gło­du, a głów­nie z pra­gnie­nia. Na­gle po­gar­da buch­nę­ła z nie­go jak wo­mi­ty. Wy­pchnę­ła go duma z tego sze­re­gu. Po­szedł precz wprost na swe miej­sce klnąc gło­śno i bar­dzo brzyd­ko. Za­wi­nął się szczel­nie w ak­sa­mit­ną kapę z taką wście­kło­ścią, jak­by za chwi­la miał gło­wę po­ło­żyć na nożu gi­lo­ty­ny, na­rzu­cił na su­chą kapę mo­kry, bia­ły płaszcz ułań­ski, sio­dło usta­wił jak wez­gło­wie. Miał pod ręką lan­cę i rze­mie­nie sio­dła, pi­sto­le­ty za pa­sem. Wy­do­był jesz­cze fu­ra­żer­kę, pod­ło­żył ją pod po­li­czek, żeby choć gło­wa le­ża­ła na su­chym. Głod­ny jak pies bez­pań­ski za­mknął oczy i wrze­pił gło­wę mię­dzy kule sio­dła, żeby spać i nie pa­trzeć na świat.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: