Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W dziewiczych lasach Ameryki - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W dziewiczych lasach Ameryki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 353 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Wstęp. – Zło­ty mo­tyl i kró­le­wi­czyk. – Ptak Dzi­wo. – Pro­jekt po­dró­ży. – Ta­sa­jo. – Hisz­pań­skie tor­til­le i na­sze baby. – Kon­fi­tu­ry Jó­zia.

W ma­łej mie­ści­nie, po­ło­żo­nej o kil­ka­na­ście mil od Gu­ate­ma­li (w pro­win­cyi tego na­zwi­ska), miesz­kał p. Wa­le­ry Ru­ciń­ski, wła­ści­ciel roz­le­głych ob­sza­rów dzie­wi­cze­go lasu, zło­żo­ne­go po więk­szej czę­ści z drzew ma­ho­nio­wych, któ­rych ści­na­niem i ob­ra­bia­niem zaj­mo­wał set­ki lud­no­ści miej­sco­wej. Przed laty kil­ku­na­stu przy­byw­szy z Eu­ro­py, p, Wa­le­ry oże­nił się z Hisz­pan­ką tu­tej­sze­go po­cho­dze­nia, utra­cił ją po kil­ku la­tach szczę­śli­we­go po­ży­cia, i po­wie­rzyw­szy dwie naj­młod­sze dziew­czyn­ki ro­dzi­com żony, któ­rzy po jej śmier­ci prze­nie­śli się do Guy­any fran­cu­skiej, za­trzy­mał w domu dwo­je star­szych dzie­ci.

W chwi­li, w któ­rej się opo­wia­da­nie na­sze roz­po­czy­na, Lu­cia mia­ła lat pięt­na­ście, młod­szy od niej Jó­zio za­czy­nał rok czter­na­sty. Cho­ciaż od lat kil­ku byli sie­ro­ta­mi, nie bra­kło im prze­cie tro­skli­wej opie­ki: na­tych­miast bo­wiem po śmier­ci żony wziął p. Wa­le­ry do domu na­uczy­ciel­kę, czu­wa­ją­cą tro­skli­wie nad wy­cho­wa­niem ślicz­nej Luci, któ­rej zło­te war­ko­cze i płeć ja­sna taki bu­dzi­ły po­dziw w miej­sco­wej lud­no­ści, że w ma­low­ni­czej mo­wie tam­tej­szej nada­no jej przy­do­mek "zło­te­go mo­ty­la."

Miss Oli­wia była An­giel­ką, po­sia­da­ła wy­so­kie wy­kształ­ce­nie i nie­po­rów­na­nej do­bro­ci ser­ce, przy­wią­za­ła się więc szcze­rze nie tyl­ko do Luci, ale na­wet i do Jó­zia, choć ją ten nie­raz z cier­pli­wo­ści wy­pro­wa­dzał fi­gla­mi, któ­re pła­tać lu­bił. Służ­ba, zło­żo­na wy­łącz­nie z kra­jow­ców, In­dy­an (1), ubó­stwia­ła "kró­le­wi­czy­ka, " a do naj­wier­niej­szych jego pod­da­nych na­le­żał Be­ni­to, ochrzczo­ny In­dy­anin, wy­cho­wa­ny w domu ro­dzi­ców pani Ru­ciń­skiej, bał­wo­chwal­czo przy­wią­za­ny do jej dzie­ci i peł­no­moc­nik ra­czej niż słu­ga pana Wa­le­re­go, któ­ry po­kła­dał w nim nie­ogra­ni­czo­ne za­ufa­nie. Żona Be­ni­ta, Ju­ana, wspa­nia­ła czer­wo­no­skó­ra nie­wia­sta, była nie­gdyś pia­stun­ką Luci i nic nad nią nie zna­ła do­sko­nal­sze­go; dziś za­rzą­dza­ła ca­lem go­spo­dar­stwem i nie mia­ła rów­nej so­bie w za­opa­try­wa­niu spi­żar­ni w róż­ne miej­sco­we przy­sma­ki.

Do ro­dzi­ny na­le­żał jesz­cze p. Ta­de­usz Mi­row­ski, mło­dy le­karz, ro­dem z War­sza­wy, któ­re­go losy za­gna­ły aż na dru­gą pół­ku­lę świa­ta, gdzie po wie­lu przy­go­dach oparł się w domu p. Wa­le­re­go jako na­uczy­ciel Jó­zia. O ile miss Oli­wia bie­głą była – (1) Cho­ciaż kra­jow­cy tak Mek­sy­ku i Gu­ate­ma­li, jak i wo­gó­le ca­łej Ame­ry­ki, nie są "In­dy­ana­mi, " tak ich jed­nak zo­wią osia­dli w Ame­ry­ce Eu­ro­pej­czy­cy.

w ję­zy­kach sta­ro­żyt­nych, hi­sto­ryi, li­te­ra­tu­rze, o tyle p. Ta­de­usz z za­pa­łem od­da­wał się stu­dy­om przy­rod­ni­czym, do któ­rych miej­sco­wa na­tu­ra do­star­cza­ła mu ob­fi­te­go ma­te­ry­ału. Obo­je z miss Oli­wią, gor­li­wie się zaj­mo­wa­li po­wie­rzo­ne­mi so­bie dzieć­mi, oboj­gu ra­zem udzie­la­jąc nauk i cie­sząc się ich po­stę­pa­mi.

Jó­zio uczył się mniej do­brze od Luci, i jak ona miss Oli­wię, tak on pana Ta­de­usza ko­chał i sza­no­wał, niby star­sze­go bra­ta; a cho­ciaż cza­sa­mi zda­rza­ło mu się wy­kro­ić z ta­sa­jo (mię­sa su­szo­ne­go na słoń­cu) fan­ta­stycz­ne ja­kieś stwo­rze­nie i ob­da­rzyć niem p. Ta­de­usza, utrzy­mu­jąc, że to owad, przed chwi­lą schwy­ta­ny w le­sie, – choć cza­sem na­pi­sał na ko­rze drzew­nej zda­nie, bar­ba­rzyń­ską ła­ci­ną uło­żo­ne, i wma­wiał w miss Oli­wię, że to pra­sta­ry za­by­tek, zna­le­zio­ny w jed­nem z licz­nych teo­kal­li (1), roz­rzu­co­nych w głę­bi pusz­czy – to jed­nak obo­je wy­ba­cza­li mu chło­pię­ce fi­gle, ze wzglę­du na zło­te jego ser­ce i wiel­kie za­le­ty cha­rak­te­ru, mię­dzy któ­re­mi od­wa­ga nie­po­śled­nie zaj­mo­wa­ła miej­sce.

Cała ro­dzi­na zgro­ma­dzi­ła się wła­śnie na śnia­da­nie. Cze­ka­no na pana Wa­le­re­go, któ­ry, wbrew swe­mu zwy­cza­jo­wi, spóź­niał się dzi­siaj, a tym­cza­sem Jó­zio, któ­ry za­wsze wie­dział wszyst­ko, co się dzia­ło w ob­rę­bie ob­szer­ne­go go­spo­dar­stwa, opo­wia­dał coś z wiel­kiem prze­ję­ciem.

–- (1) Sta­ro­żyt­ne za­byt­ki bu­dow­nic­twa pier­wo­byl­ców Mek­sy­ku, Gu­ate­ma­li, Yuka­ta­nu, za­wo­jo­wa­nych przez Hisz­pa­nów, przy­by­łych w XV w, z, Fer­dy­nan­dem Kor­te­zem.

– Pe­wien je­stem – wy­rzekł, – że oj­ciec zno­wu się wy­bie­ra na ob­jazd po­rę­bu. Miał wczo­raj z Be­ni­tem dłu­gą na­ra­dę, ra­zem oglą­da­li muły i sio­dła, Ju­ana krzą­ta się od rana na cze­le ca­łe­go szwa­dro­nu ko­biet, na­so­li­li dwa woły na ta­sa­jo…

– Ach! te cią­głe ob­jaz­dy! za­wsze tyl­ko wy­cią­ga­ją ojca z domu! – wes­tchnę­ła Lu­cia.

– Bo już też pora, aby oj­ciec mną się wy­rę­czał w po­dró­żach – za­wo­łał Jó­zio.

– Za­pew­ne! a lek­cye kto za cie­bie od­by­wać bę­dzie? – spy­ta­ła miss Oli­wią.

– W głę­bi naj­dzik­szej pusz­czy, za­ufać mi pani może i być pew­ną, że po­tra­fię po­zo­stać wier­nym bo­gi­niom mego ser­ca: Ilia­dzie i… i…

– I geo­gra­fii – pod­po­wie­dzia­ła Lu­cia zło­śli­wie.

– I geo­gra­fii z al­ge­brą – do­koń­czył chło­pak, z ko­micz­ną po­wa­gą kła­dąc rękę na pier­si.

– Pew­niej­szą je­stem twej wier­no­ści, gdy ob­cu­jesz z nie­mi w szkol­nym po­ko­ju. Praw­da, pa­nie Ta­de­uszu? – z uśmie­chem od­rzu­ci­ła miss Oli­wią.

– Pan Ta­de­usz był­by wła­śnie naj­lep­szym dla mnie stró­żem, to­wa­rzy­szył­by mi prze­cie w po­dró­ży! A jak­by to po­więk­szy­ły się zbio­ry pana!

– Szcze­gól­niej, gdy­byś je zbo­ga­cał oka­za­mi swo­jej fa­bry­ka­cyi, jak na przy­kład ten ptak wczo­raj­szy…

– Jaki ptak? – za­py­tał p. Wa­le­ry, któ­ry przed chwi­lą wszedł nie­po­strze­żo­ny do po­ko­ju i słu­chał we­so­łe­go prze­ko­ma­rza­nia się Jó­zia.

– Za­bił naj­zwy­czaj­niej­szą pa­pu­gę z ro­dza­ju ara, osku­bał ją jak naj­sta­ran­niej, po­tem ob­le­pił ją całą fu­ter­kiem mał­py, nogi jej okle­ił piór­ka­mi ko­li­brów, przy­pra­wił czub, bar­dzo mi­ster­nie uło­żo­ny ze skrzy­deł mo­ty­lich, ogon z piór dzi­kie­go in­dy­ka, dziób przy­pi­ło­wał i uczer­nił, po­sy­paw­szy go gdzie­nieg­dzie sprosz­ko­wa­ną czer­wo­ną far­bą, i przy­niósł mi ten dzi­wo­twór w do­wód pa­mię­ci swo­jej o mnie.

– Jak­to! mało jesz­cze da­łem jej do­wo­du? Przez trzy dni każ­dą wol­ną chwi­lę po­świę­ca­łem pra­cy nad tym wspa­nia­łym oka­zem. A pan mię za to po­ła­jał, mó­wiąc: "szka­ra… dny ch… lop. cze… " bo wiem prze­cież, co zna­czą te wy­ra­zy.

I ją­ka­jąc się, nie umie­jąc do­brze wy­mó­wić ł ani cze, Jó­zio po­wtó­rzył znów wy­ra­zy, któ­rych wy­uczył go p. Ta­de­usz, pro­sił go nie­raz bo­wiem, aby go uczył ję­zy­ka ojca, któ­ry mu się po­do­bał zresz­tą, zwłasz­cza gdy p. Ta­de­usz de­kla­mo­wał ustę­py z ulu­bio­nych so­bie po­ezyi.

Uśmiech­nął się te­raz mło­dy na­uczy­ciel i wzru­szył ra­mio­na­mi, na co za­wsze ze zgor­sze­niem pa­trzy­ła miss Oli­wią, uwa­ża­ją­ca wszel­ką ge­sty­ku­la­cyę za rzecz nie­przy­zwo­itą.

– Cóż pani na to, miss Oli­wio? – żar­to­bli­wie spy­tał oj­ciec. – Prze­cież Jó­zio to fa­wo­ryt pani, dziel­ny chło­piec. Praw­da, jak po­ży­tecz­nie czas spę­dza?

– I oj­ciec prze­ciw mnie wy­stę­pu­je – z uda­ną roz­pa­czą za­wo­łał Jó­zio, – tego już za­nad­to! Że­gnam pań­stwa… i ru­szam w świat, choć o gło­dzie…

I chciał wy­biedz z po­ko­ju, ale oj­ciec po­wstrzy­mał go, wo­ła­jąc:

– Po­cze­kaj, ru­szy­my wszy­scy ra­zem i to nie­dłu­go.

– Jak­to! wszy­scy? gdzie? czy oj­ciec nie żar­tu­je, na wy­ści­gi wo­ła­li brat i sio­stra, za­dzi­wie­ni nie­spo­dzie­wa­nem oznaj­mie­niem. Na­wet na spo­koj­nej twa­rzy miss Oli­wii od­ma­lo­wał się wy­raz ży­we­go za­cie­ka­wie­nia.

– Gdzie po­je­dzie­my, oj­cze, gdzie? – na­tar­czy­wie do­py­ty­wał tym­cza­sem Jó­zio.

– Od­bę­dzie­my ogrom­ną po­dróż. Mam na­dzie­ję, że bę­dzie ona zaj­mu­ją­cą i nie bar­dzo nie­wy­god­ną, że ob­fi­to­wać bę­dzie we wra­że­nia i zo­sta­wi nam wszyst­kim na całe ży­cie jak naj­mil­sze wspo­mnie­nia. Plan mój bo­wiem jest taki: ob­je­dzie­my jed­ne po dru­giej wszyst­kie par­tyę ro­bot­ni­ków, po­roz­rzu­ca­ne w pusz­czy na prze­strze­ni mil kil­ku­na­stu; a że w pusz­czy, oprócz drzew i drwa­li In­dy­an, znaj­du­ją się jesz­cze zwa­li­ska sta­ro­żyt­nych miast mek­sy­kań­skich, pa­ła­ce i świą­ty­nie pier­wot­nych miesz­kań­ców tego kra­ju, obej­rzy­my więc te dzi­wy po dro­dze do Me­xi­co, gdzie wy­pocz­nie­my po tru­dach po­dró­ży. Tam za­ba­wiw­szy czas ja­kiś, zno­wu ru­szy­my w dro­gę do Vera-Cruz, gdzie, jako w por­to­wem mie­ście, sprze­dam ko­rzyst­nie go­to­wy już w le­sie ma­te­ry­ał, po­czem wsią­dzie­my na okręt i mo­rzem uda­my się do Guy­any. Dzia­dek i bab­ka stę­sk­nie­ni już za wami, dzie­ci dro­gie, rów­nież jak ja za mo­je­mi dziew­czyn­ka­mi, któ­rych pięć lat nie wi­dzia­łem.

– Inez i Ma­ri­ta mu­szą być już spo­re dziew­czyn­ki – wtrą­cił Jó­zio. – Je­stem pe­wien, że nie po­znał­bym ich wca­le. Ta­kie były ma­leń­kie, gdy mama umar­ła…

– Tak, trze­ci rok za­czy­na­ły – wes­tchnął p. Wa­le­ry, wzru­szo­ny wspo­mnie­niem żony.

– O! ja wy­bor­nie pa­mię­tam na­sze bliź­niacz­ki! – za­wo­ła­ła Lu­cia, ale nie dał jej do­koń­czyć Jó­zio, wy­łącz­nie za­ję­ty my­ślą o po­dró­ży.

– Kie­dyż wy­jeż­dża­my, oj­cze? – za­py­tał, zry­wa­jąc się z krze­sła, jak­by w tej sa­mej chwi­li ru­szać miał w dro­gę. – Wi­dzia­łem, że Be­ni­to po­ka­zy­wał ci muły wierz­cho­we… Wszak praw­da, że zdat­ne do dro­gi, choć­by dzi­siaj? Mo­że­my je­chać? -

– Trze­ba pier­wej, aby­śmy mie­li co jeść w dro­dze – od­parł p. Wa­le­ry, uśmie­cha­jąc się z po­śpie­chu syna; – mam jed­nak na­dzie­ję, że tak muły, jak żyw­ność i lu­dzie, go­to­wi będą naj­da­lej za dwa ty­go­dnie.

Dłu­go jesz­cze roz­ma­wiał p. Wa­le­ry z miss Oli­wią i p. Ta­de­uszem o wszyst­kich szcze­gó­łach po­dró­ży, któ­ra mia­ła być for­mal­ną wy­pra­wą, po czę­ści dla in­te­re­su, a po czę­ści w na­uko­wym celu przed­się­wzię­tą, ale dzie­ci nie mo­gły usie­dzieć spo­koj­nie. Obo­je po­bie­gli po­dzie­lić się otrzy­ma­ną wia­do­mo­ścią z Be­ni­tem i Ju­aną, któ­rzy, ma się ro­zu­mieć, to­wa­rzy­szyć mie­li ro­dzi­nie wraz z licz­nym or­sza­kiem służ­by.

Po­ka­za­ło się jed­nak, że Be­ni­to i Ju­ana nie tyl­ko wie­dzą już o po­dró­ży, ale na­wet roz­po­czę­li przed­wstęp­ne do niej przy­go­to­wa­nia.

Jó­zio miał słusz­ność, mó­wiąc, że Ju­ana ko­men­de­ru­je ca­łym szwa­dro­nem ko­biet. O pa­rę­set kro­ków za roz­le­głe­mi za­bu­do­wa­nia­mi go­spo­dar­skie­mi roz­nie­co­no ogrom­ny ogień, przy któ­rym kil­ka In­dy­anek, bie­głych w pie­kar­skiej sztu­ce, pie­kło na gli­nia­nych bla­tach, zwa­nych co­ma­les, plac­ki z ku­ku­ry­zia­nej mąki: to­to­po­stle, bę­dą­ce tem dla po­dróż­ne – go, któ­ry prze­by­wa dzie­wi­cze lasy Ame­ry­ki, czem jest su­char dla ma­ry­na­rza na okrę­cie.

Bli­żej za­bu­do­wań, w szo­pach, na ten cel prze­zna­czo­nych, licz­na służ­ba ko­bie­ca krzą­ta­ła się koło ża­ren, mie­ląc ku­ku­ry­dzę na mąkę, lub zsy­pu­jąc w wory ryż, sól, fa­so­lę, so­cze­wi­cę, kawę, su­szo­ne ba­na­ny, oraz to­to­po­stle, po­kru­szo­ne na drob­ne ka­wał­ki, aby mniej miej­sca za­bie­ra­ły.

Na środ­ku zaś ogrom­ne­go dzie­dziń­ca, do któ­re­go przy­pie­ra­ły szo­py, Be­ni­to wbić ka­zał kil­ka rzę­dów pali i po­łą­czyć je z sobą sznu­ra­mi, na któ­rych schły dłu­gie, cien­ko kra­ja­ne pasy mię­sa z wo­łów, wczo­raj za­le­d­wie schwy­ta­nych na las­so. Mię­so tak przy­rzą­dzo­ne prze­cho­wy­wać się może przez czas nie­ogra­ni­czo­ny. Upie­czo­ne na wę­glach wię­cej jest po­sil­ne niż smacz­ne, od­go­to­wa­ne zaś w wo­dzie z su­szo­ne­mi ja­rzy­na­mi sta­no­wi ulu­bio­ną po­tra­wę miej­sco­wą, pu­che­ro, któ­rą w po­dró­ży szcze­gól­niej po­gar­dzać nie na­le­ży.

Ju­ana pysz­ni­ła się z umie­jęt­no­ści ob­su­sza­nia ta­sa­ja w samą mia­rę, to też te­raz przy­stą­piw­szy do roz­wie­szo­ne­go mię­sa, pil­nie oglą­da­ła każ­dy ka­wa­łek, prze­wra­ca­jąc jed­ne, zdej­mu­jąc dru­gie, inne zno­wu prze­su­wa­jąc na ni­żej roz­pię­te sznu­ry, gdzie do­sy­cha­ły już w cie­niu wy­żej wi­szą­cych ka­wał­ków.

– Nie­chno Nina ("Nina" – pa­nie­necz­ka) spoj­rzy, co to za pysz­ne ta­sa­jo! – z dumą mó­wi­ła In­dy­an­ka. – Bę­dzie sma­ko­wa­ło jak świe­że mię­so.

– Pew­no! – po­twier­dzi­ła Lu­cia. – Wia­do­mo, że od Mek­sy­ku po Pa­na­mę nig­dzie nie­ma lep­sze­go ta­sa­jo, jak u nas.

– A nie­ma! nie­ma! A moje tor­til­le? – (ciast­ka z ku­ku­ry­zia­nej mąki na mle­ku i ja­jach). – Czy te sław­ne "baby, " o któ­rych opo­wia­da Ta­dezm – In­dy­an­ka nie mo­gła wy­mó­wić sz, – mogą być pulch­niej­sze od nich?

– O, co to, to nie, Ju­ano; bo choć two­je tor­til­le do­sko­na­łe, ale te baby, któ­re miss Oli­wią upie­kła po­dług prze­pi­su, przy­sła­ne­go p. Ta­de­uszo­wi z jego kra­ju, były wy­bor­ne.

– Otóż to! miss Oli­wią le­piej zna się na kuch­ni ode mnie! – sark­nę­ła go­spo­dy­ni z nie­za­do­wo­le­niem. – No­wość za­wsze do­bra, a co sta­re, to w kąt!

– Nie gde­raj, Ju­ani­to; wiesz do­brze, że żad­ne ła­ko­cie nie sma­ku­ją mi tak, jak te, któ­re ty nam przy­rzą­dzasz.

Udo­bru­cha­na ko­bie­ta po­gła­dzi­ła zło­te wło­ski Luci, któ­ra, pod­ska­ku­jąc i śpie­wa­jąc, po­bie­gła po­dzie­lić się z miss Oli­wią wia­do­mo­ścią, że przy­go­to­wa­nia do po­dró­ży roz­po­czę­te na do­bre.

Ale nie dał jej przyjść do sło­wa ha­łas, spra­wio­ny wtar­gnie­niem Jó­zia, któ­ry wpadł do po­ko­ju jak bom­ba, otwie­ra­jąc drzwi łok­ciem i ko­la­nem, w obu bo­wiem rę­kach trzy­mał coś w li­ście za­wi­nię­te­go, i po­ło­żyw­szy to na sto­le, czem­prę­dzej przy­krył ka­pe­lu­szem.

– Miss Oli­wio, Lu­ciu! – try­um­fu­ją­co za­wo­łał – pro­szę zgad­nąć, com przy­niósł.

Ale miss Oli­wią rzu­ca­ła tyl­ko peł­ne po­gar­dy spoj­rze­nie na ta­jem­ni­czy przed­miot owi­nię­ty i dość su­cho od­par­ła:

– Nie po­tra­fię zgad­nąć.

– A ty,Lu­ciu

– Ja? skąd­że ja mogę wie­dzieć?

– A wi­dzi­cie, jaki ze mnie skrzęt­ny go­spo­darz! Kon­fi­tu­ry przy­no­szę! Kon­fi-tury…

– Przez cie­bie usma­rzo­ne? Do­bre być mu­szą! – zro­bi­ła uwa­gę miss Oli­wią.

– Otóż wła­śnie, że nie prze­ze mnie, ale… przez mrów­ki!

– A! już wiem… wiem, co to jest! – za­wo­ła­ła Lu­cia, i ostroż­nie wy­su­nąw­szy pa­kiet z pod ka­pe­lu­sza, wy­ję­ła z po­mię­dzy roz­chy­lo­nych li­ści prze­zro­czy­stą kul­kę, po­dob­ną do bo­ule de gom­me, i wło­ży­ła ją w usta z za­do­wo­le­niem.

– Do­sko­na­łe! Niech pani spró­bu­je, miss Oli­wio! – za­pra­szał Jó­zio, na­śla­du­jąc sio­strę; ale nie po­tra­fi­li ja­koś prze­ko­nać miss Oli­wii, spo­glą­da­ją­cej z pew­nem obrzy­dze­niem na ów przy­smak, wiel­ce przez kra­jow­ców ce­nio­ny.

Jó­zio opo­wia­dał tym­cza­sem, że po­szedł­szy z p. Ta­de­uszem do lasu, dla wy­ko­pa­nia rzad­kiej ja­kiejś ro­śli­ny, tra­fi­li na mro­wi­sko, któ­re tro­chę na­ru­szy­li mo­ty­ką. Roz­ją­trzo­ne mrów­ki opa­dły ich tak, że nie mo­gli się ich po­zbyć in­a­czej, jak roz­ko­pu­jąc mro­wi­sko i od­rzu­ca­jąc da­le­ko zie­mię wraz z bied­ne­mi ro­bot­ni­ca­mi. Na sa­mem dnie mro­wi­ska, w głę­bi ustron­nej ga­le­ryi, znaj­do­wa­ło się scho­wan­ko, coś w ro­dza­ju spi­żar­ki, gdzie le­ża­ły sto­sy tych prze­zro­czy­stych ku­lek, przy­le­ga­ją­cych do wy­schłe­go tu­ło­wia mrów­ki, na­kształt dość du­żych roz­mia­rów pę­che­rzy­ka, wy­peł­nio­ne­go won­nym i czy­ściu­sień­kim, na­pół płyn­nym mio­dem.

Pan Ta­de­usz, nad­szedł­szy w tej chwi­li, ob­ja­śnił, że mrów­ka mio­do­daj­na jest to Myr­me­co­ci­tus mek­sy­kań­ski, ga­tu­nek, któ­ry zwykł wy­bie­rać z po­mię­dzy sie­bie pew­ną ilość osob­ni­ków, ma­ją­cych, jak się zda­je, obo­wiąz­ki prze­ra­biać przy­ję­te po­ży­wie­nie na miód, a po ze­bra­niu pew­ne­go za­pa­su umie­rać i słu­żyć na po­ży­wie­nie po­zo­sta­łym przy ży­ciu. Każ­de mro­wi­sko po­świę­ca co roku pew­ną ilość to­wa­rzy­szek na oł­ta­rzu…

– Wła­sne­go ła­kom­stwa – pod­chwy­ci­ła miss Oli­wią…

– Wspól­ne­go do­bra – z po­wa­gą do­koń­czył p. Ta­de­usz. – Nie one jed­ne tak czy­nią i… do­brze czy­nią, bo tak, nie in­a­czej być po­win­no. I po­mię­dzy ludź­mi tak bywa…II.

Pierw­szy dzień po­dró­ży. – Mo­ril. – Jó­zio w opa­lach. – Wąż ko­ra­lo­wy. – Mo­ril w nie­bez­pie­czeń­stwie. – Nie­spo­dzie­wa­ni go­icie. – Na­pad. – Je­niec. – Po­li­ty­ka Luci.

Dwa ty­go­dnie wy­star­czy­ły na po­trzeb­ne do po­dró­ży przy­go­to­wa­nia. Dwa­dzie­ścia kil­ka mu­łów i dwa sil­ne, wy­trwa­łe kuce sta­nę­ły przed we­ren­dą domu, któ­ry na za­wsze opusz­cza­li wła­ści­cie­le. Pan Wa­le­ry i Ta­de­usz do­sie­dli ku­ców; miss Oli­wią, Lu­cia, Jó­zio i Ju­ana mie­li osio­dła­ne dla sie­bie muły, resz­ta zaś mu­łów dźwi­ga­ła juki, za­wie­ra­ją­ce żyw­ność po­dróż­nych, oraz In­dy­an słu­żą­cych, któ­rym przy­wo­dził Be­ni­to. Or­szak ro­dzi­ny i do­mow­ni­ków po­więk­szał Mo­ril, ogrom­ny pies, wy­cho­wa­niec i ulu­bie­niec Jó­zia, ro­zum­ny i od­waż­ny jak rzad­ko, za­ja­dły nie­przy­ja­ciel małp, z któ­re­mi za każ­dem spo­tka­niem to­czył wal­ki, nie za­wsze na ko­rzyść jego wy­pa­da­ją­ce.

Po ser­decz­nych po­że­gna­niach z in­ny­mi miesz­kań­ca­mi mie­ści­ny ru­szo­no na­resz­cie "gę­sie­go, " bo tak po­dró­żu­ją In­dy­anie, zmu­sze­ni nie­raz to­ro­wać so­bie dro­gę w gę­stwi­nie le­śnej. Mo­ril tyl­ko, nie trzy­ma­jąc się sze­re­gu, wy­su­wał się to na pra­wo, to na lewo, to na przód, ra­do­śnie oszcze­ku­jąc muły i ska­cząc im do noz­drzy.

Wąz­ką dro­ży­ną w cie­niu od­wiecz­nych drzew, osnu­tych gięt­kie­mi wi­cia­mi lian, je­cha­li po­dróż­ni przez kil­ka go­dzin, aż wresz­cie do­tar­li do po­lan­ki, gdzie da­wał się sły­szeć huk sie­kier, echem roz­le­ga­ją­cy się po bo­rze.

– Tu po­pa­sać bę­dzie­my – rzekł p. Wa­le­ry. – Pan­fil przy­rzą­dzi nam po­si­łek; a gdy od­pocz­nie­my tro­chę, po­ja­dę do rę­ba­czy i drwa­li, któ­rzy nie­da­le­ko stąd pra­cu­ją.

– I ja z oj­cem – do­rzu­cił Jó­zio.

– I owszem; ale nim po­je­dzie­my, do­pil­nuj, aby twój muł miał wy­go­dę, jaka mu się po zmę­cze­niu na­le­ży.

Chęt­nie wziął się do tego Jó­zio; obaj z p. Ta­de­uszem na­zbie­raw­szy dla wierz­chow­ców swo­ich li­ści ulu­bio­ne­go przez nich drze­wa, z ape­ty­tem spo­ży­li smacz­ny obiad, spo­rzą­dzo­ny przez Pan­fi­la, ku­cha­rza In­dy­ani­na, od wie­lu już lat słu­żą­ce­go u pana Wa­le­re­go.

– Dzi­siej­szy obiad nie gor­szy od tych, ja­kie­śmy ja­da­li w domu – za­uwa­żył Jó­zio, do­kła­da­jąc so­bie po raz trze­ci wy­bor­nej ka­pu­sty pal­mo­wej.

– Przy­go­tuj się jed­nak na ja­da­nie gor­szych – prze­strzegł p. Wa­le­ry. – Może się zda­rzyć, że nic nie bę­dzie, prócz ta­sa­jo i kawy.

– Ja­bym też bar­dzo chęt­nie i te­raz jesz­cze zjadł ta­sa­jo-oświad­czył Jó­zio.

Ro­ze­śmie­li się wszy­scy, bo za­ja­dał wła­śnie w tej chwi­li ogrom­ny ka­wał dzi­kie­go in­dy­ka, na któ­re­go ko­ści nie­cier­pli­wie ocze­ki­wał Mo­ril, wy­gło­dzo­ny cią­głą bie­ga­ni­ną po le­sie.

– Siedź­że spo­koj­nie, Jó­ziu – pół­gło­sem zro­bił mu uwa­gę oj­ciec; – krę­cisz się tak, jak­by cię mrów­ki ob­la­zły.

– Bo tak jest, oj­cze – od­parł chło­piec. – I nie mnie jed­ne­go. Pan Ta­de­usz tak­że le­d­wo sie­dzi.

– Nie spo­tka­li­śmy prze­cie nig­dzie mró­wek, a tu nie­ma ich tak­że.

– Bo też to nie mrów­ki do­ku­cza­ją kró­le­wi­czy­ko­wi i panu "Tado" – wtrą­cił się do roz­mo­wy Be­ni­to. – Pa­no­wie rwa­li dla mu­łów li­ście, a na drze­wach peł­no jest gar­ra­pa­te…

Ze­rwa­li się obaj jak opa­rze­ni, bo "gar­ra­pa­te" (owad z ga­tun­ku świerz­bów), choć nie nie­bez­piecz­ny, jest jed­nak nie­zmier­nie do­kucz­li­wym. Żyje on wpraw­dzie na krze­wach i drze­wi­nach, ale gdy mu się uda do­rwać czło­wie­ka lub zwie­rzę­cia, wpi­ja mu się w cia­ło głów­ką w ha­czy­ki uzbro­jo­ną i opi­ja się krwią, spra­wia­jąc swo­jej ofie­rze nie­zno­śne swę­dze­nie.

Trze­ba tedy było urzą­dzić po­lo­wa­nie na na­past­ni­ków, któ­rzy głów­nie cze­pi­li się Jó­zia; nie mógł więc bied­ny chło­piec to­wa­rzy­szyć ojcu do drwa­li, i za­nim łowy ukoń­czył, już p. Wa­le­ry dał znak wsia­da­nia. Słoń­ce wy­so­ko jesz­cze było, ale, choć naj­bliż­szy po­ręb, na któ­rym mia­no no­co­wać, le­żał za­le­d­wie o kil­ka­na­ście mil an­giel­skich, p. Wa­le­ry chciał jed­nak wcze­śnie przy­być na noc­leg i sam do­pil­no­wać roz­pi­na­nia na­mio­tów po raz pierw­szy.

Szczę­śli­wie od­by­to dro­gę i miss Oli­wia ani Lu­cia wca­le się nie czu­ły zmę­czo­ne­mi, gdy przy­szło zsia­dać z mu­łów po raz dru­gi. Be­ni­to i p. Wa­le­ry w mgnie­niu oka roz­pię­li dwa na­mio­ty: je­den dla miss Oli­wii i Luci, oraz Ju­any, któ­ra i pod skle­pie­niem le­śnem nie chcia­ła od­stą­pić "zło­te­go mo­ty­la, " – dru­gi dla p. Wa­le­re­go, Ta­de­usza i Jó­zia. – Sły­sza­łem, że mia­łeś sy­piać pod­czas po­dró­ży w sza­ła­sie z li­ści pal­mo­wych ra­zem z Be­ni­tem – żar­to­wał z nie­go Ta­de­usz.

– Dzię­ku­ję panu za tę przy­jem­ność! Nie mam by­najm­niej za­mia­ru da­ro­wy­wać swo­jej skó­ry gar­ra­pa­tom – mruk­nął ro­ze­spa­ny Jó­zio i w parę mi­nut po­tem spał już ka­mien­nym snem.

Na­za­jutrz, le­d­wie świ­tać za­czę­ło, wszy­scy już byli na no­gach, orzeź­wie­ni noc­nym spo­czyn­kiem i mi­łym chło­dem po­ran­ku. Pan Wa­le­ry się lę­kał, że miss Oli­wia i Lu­cia, nie­przy­wy­kłe do no­co­wa­nia pod skle­pie­niem ga­łę­zi, od któ­rych od­dzie­lał je tyl­ko dach na­mio­tu, będą nie­wy­wcza­so­wa­ne, – ale obie oświad­czy­ły, że nig­dy w ży­ciu nie spa­ły tak smacz­nie.

Już Lu­cia wsia­da­ła na muła, gdy uwi­ja­ją­cy się koło niej Mo­ril gniew­nie i bo­jaź­li­wie ra­zem uja­dać po­czął. Dziew­czyn­ka, jed­ną nogę wło­żyw­szy już w strze­mię, dru­gą sta­ła jesz­cze na pień­ku, do któ­re­go Mo­ril to się zbli­żał, to zno­wu od­ska­ki­wał, ro­biąc przy tem ta­kie ru­chy, jak­by chciał coś przy­du­sić łapą, a lę­kał się to uczy­nić.

– Co on tam zna­lazł? – spy­ta­ła Lu­cia Jó­zia; ale ten, za­ję­ty w tej chwi­li po­pra­wia­niem po­prę­gi swe­go muła, nie zwró­cił na jej py­ta­nie uwa­gi. Lu – cia, za­cie­ka­wio­na za­cho­wa­niem się Mo­ri­la, go­to­wa­ła się ze­sko­czyć z pień­ka, i już nóż­kę ze strze­mie­nia wy­jąw­szy, spusz­cza­ła ją ku zie­mi, gdy wtem Ju­ana, przy­sko­czyw­szy do niej, po­rwa­ła ją w pół i rzu­ci­ła ra­czej niż po­sa­dzi­ła na sio­dło; a po­tem nogą, obu­tą tyl­ko w skó­rza­ny san­dał, na­dep­taw­szy coś z ca­łej siły, krzyk­nę­ła na całe gar­dło:

– Co­ra­lil­lo! Co­ra­lil­lo! za­bi­łam go!

I w sa­mej rze­czy, od­waż­na In­dy­an­ka dla ura­to­wa­nia uko­cha­nej "Niny" na­ra­zi­ła się na nie­bez­pie­czeń­stwo uką­sze­nia przez jed­ne­go z naj­ja­do­wit­szych wę­żów, ja­ki­mi roją się pod­rów­ni­ko­we lasy. Mały, po­ły­sku­ją­cy, czer­wo­ne­mi ob­rącz­ka­mi na­kra­pia­ny wąż ko­ra­lo­wy po­sia­da jad tak za­bój­czy, że uką­sze­ni przez nie­go In­dy­anie nie pró­bu­ją na­wet żad­ne­go na ranę le­kar­stwa. Wie­dzą, że nic już nie po­mo­że.

Te­raz do­pie­ro zro­zu­mia­ła Lu­cia, dla­cze­go tak szcze­kał Mo­ril, i po­ję­ła całą wiel­kość nie­bez­pie­czeń­stwa, ja­kie jej gro­zi­ło.

– Ach, Ju­ano! – za­wo­ła­ła, pro­sto z muła sko­czyw­szy w ob­ję­cia pia­stun­ki – a gdy­by cię był uką­sił w bosą nogę?

– Co ja, to nie "Nina" moja! Nie dla co­ra­lil­la pia­sto­wa­ła cie­bie Ju­ana, Zło­ty mo­ty­lu!

I z bał­wo­chwal­czą pra­wie mi­ło­ścią po­nio­sła do ust zło­te war­ko­cze Luci, drżą­cej z prze­stra­chu i wzru­sze­nia.

P. Wa­le­ry, Jó­zio, miss Oli­wia i Ta­de­usz, zbie­gł­szy się na miej­sce wy­pad­ku, oto­czy­li Ju­anę, dzię­ku­jąc jej go­rą­co, ale ona wciąż swo­je po­wta­rza­ła: "Nie dla co­ra­lil­la pia­sto­wa­łam ja Zło­te­go mo­ty­la!"

i zda­wa­ła się na­wet nie ro­zu­mieć, że do­ko­na­ła czy­nu bo­ha­ter­skie­go po­świę­ce­nia.

– W dro­gę! w dro­gę! – na­glił Be­ni­to, któ­ry tak­że w po­stęp­ku żony nie wi­dział nic nad­zwy­czaj­ne­go.

– Sia­daj na muła, ko­bie­to! – szep­nął Ju­anie. – Wiesz, jako bia­łe twa­rze lu­bią dłu­gie ga­da­nie, a cza­su szko­da, bo do po­rę­bu da­le­ko…

Ru­szo­no więc na­resz­cie, ale "bia­łe twa­rze" dłu­go jesz­cze roz­ma­wia­ły po­mię­dzy sobą o do­zna­nem wzru­sze­niu, któ­re mu­sia­ło na­wet udzie­lić się Mo­ri­lo­wi, bo cią­gle coś wie­trzył i cią­gle się oglą­dał na ja­dą­cych, jak­by im chciał po­wie­dzieć: "Po­cze­kaj­cie, ja wam tu jesz­cze coś wy­pa­trzę! Nie dar­mo prze­cie je­ste­śmy w dzie­wi­czym le­sie. "

I w sa­mej rze­czy, nie upły­nę­ło i dwóch go­dzin, gdy Mo­ril, wciąż przo­dem bie­gną­cy, przy­sta­nął na­gle, i sil­nie się osa­dziw­szy na tyl­nych ła­pach, wy­tę­żył wzrok w stro­nę, gdzie na kop­cu jak­by świe­żo wzru­szo­nej zie­mi le­ża­ło nie­ru­cho­mo wiel­kie, sza­ra­we ja­kieś cia­ło.

– Pa­nie Ta­de­uszu! okaz! – krzyk­nął Jó­zio.

– Ci­cho! – szep­nął wy­raź­nie Be­ni­to, zła­paw­szy za ob­ro­żę wy­ry­wa­ją­ce­go się na przód Mo­ri­la. – Ci­cho! For­mi gu­ero! – do­dał, na­chy­liw­szy się Jó­zio­wi do ucha, a chło­piec, obznaj­mio­ny z miej­sco­we­mi na­zwa­mi, pod­niósł się na strze­mio­nach i rzu­cił Ta­de­uszo­wi w ucho: – Mrów­ko­jad!

Był to w isto­cie wspa­nia­ły i ogrom­ny "okaz" tego dziw­ne­go zwie­rzę­cia, któ­re za­miast zę­bów ma na swo­ją obro­nę strasz­ne pa­zu­ry. Le­żąc wśród mro­wi­ska, któ­re po­tęż­ny­mi szpo­na­mi roz­ko­pał, cien­kim, lep­kim, na dwie sto­py dłu­gim ję­zy­kiem zgar­niał raz po raz całe rze­sze mró­wek, któ­re z wi­docz­nem za­do­wo­le­niem po­ły­kał. Przy­glą­da­li się temu wszy­scy cie­ka­wie, gdy Mo­ril, nie mo­gąc już dłu­żej wy­trzy­mać, wy­rwał się z rąk Be­ni­ta i po­sko­czył ku mrów­ko­ja­do­wi.

Z nie­nac­ka na­pad­nię­ty, mrów­ko­jad przy­siadł na tyl­nych ła­pach, i za­nim Ta­de­usz zdą­żył strze­lić, wpił się pa­zu­ra­mi w szy­ję bied­ne­go Mo­ri­la, któ­ry, roz­pacz­li­wie sko­wy­cząc, nada­rem­nie usi­ło­wał się wy­rwać ze szpon strasz­ne­go prze­ciw­ni­ka.

– Mo­ril! mój Mo­ril! – wo­lał Jó­zio na­wpół z pła­czem. – Roz­szar­pie mi psa ten po­twór!

P. Ta­de­usz tym­cza­sem strze­lił tak traf­nie, że po­ło­żył zwie­rzę na miej­scu. Jó­zio ze­sko­czył z muła i we­spół z Ta­de­uszem opa­try­wał psa, któ­re­go rana, choć głę­bo­ka, nie była jed­nak śmier­tel­ną. Bied­ne psi­sko drża­ło całe ze stra­chu i ze sku­lo­nym ogo­nem wdzięcz­nie li­za­ło ręce swe­go wy­baw­cy.

Jó­zio chciał ko­niecz­nie wsa­dzić Mo­ri­la na swe­go muła, oba­wia­jąc się, aby mu ruch nie za­szko­dził, ale Be­ni­to opa­trzył ranę po swo­je­mu i za­rę­czył, że za parę dni zu­peł­nie się za­bliź­ni, – a że był dla Jó­zia naj­wyż­szą po­wa­gą we wszyst­kiem, co się ty­czy­ło obej­ścia ze zwie­rzę­ta­mi, zgo­dził się na pie­szą dal­szą po­dróż ulu­bień­ca swe­go.

Rana Mo­ri­la go­iła się szyb­ko, dzię­ki umie­jęt­nym sta­ra­niom Luci i miss Oli­wii, i czwar­ty dzień po­dró­ży miał się ku schył­ko­wi, gdy ja­dąc brze­giem rze­ki, las prze­rzy­na­ją­cej, po­sły­sza­no plusk, jak­by ude­rze­nia wio­seł o wodę. Pan Ru­ciń­ski ka­zał się mieć na bacz­no­ści, gdyż do naj­bliż­sze­go po­rę­bu było jesz­cze z pół­to­ra dnia dro­gi, na­le­ża­ło więc przy­pusz­czać, że zbli­ża­ją­ca się łódź nie­sie kra­jow­ców, a tym nie za­wsze ufać moż­na.

Po chwi­li z za gę­stwi­ny drzew uka­za­ło się le­ciut­kie, wąz­kie czó­łen­ko, nie­sio­ne prą­dem wody. Na przo­dzie stał z włócz­nią na ra­mie­niu In­dy­anin ol­brzy­mie­go wzro­stu, nie­zmier­nie chu­dy; za całą odzież miał prze­pa­skę z ciem­nej tka­ni­ny, na­szyj­nik z pur­pu­ro­wych na­sion okrę­cał mu po kil­ka­kroć szy­ję, a z gło­wy, owi­nię­tej ja­skra­wą ja­kąś ma­te­ryą, spły­wa­ły mu na ra­mio­na dwa dłu­gie tej­że ma­te­ryi strzę­py, uno­szą­ce się w po­wie­trzu za każ­dym po­wie­wem wia­tru.

W tej ci­szy le­śnej, na tle ciem­no­zie­lo­nej toni rzecz­nej, wy­glą­dał na mo­nar­chę ple­mie­nia dzi­kich, lub na ge­niu­sza, opie­ku­ją­ce­go się oko­li­cą swe­go kra­ju. Prócz włócz­ni nie zda­wał się mieć in­nej bro­ni przy so­bie; p. Wa­le­ry ka­zał więc or­sza­ko­wi wstrzy­mać się nie­co opo­dal, a sam z Be­ni­tem i kil­ku In­dy­ana­mi pod­je­chał do brze­gu, gdzie po chwi­li przy­bi­ła i łódź In­dy­ani­na.

Miej­sco­wem na­rze­czem, któ­re nie­źle ro­zu­miał p. Ru­ciń­ski, opo­wia­dać wte­dy za­czął In­dy­anin, że po­sły­szał w le­sie strza­ły, któ­rych jego po­ko­le­nie się prze­lę­kło, ale on sam, on – wódz ple­mie­nia La­kon­do­nów – sły­szał już o "wiel­kim wo­dzu Bla­dych­twa­rzy? wie za­tem, że nie po­trze­bu­je się go oba­wiać.

– Przy­by­łem tu je­dy­nie – mó­wił, – aby wo­dza Bla­dych-twa­rzy po­zdro­wić i uj­rzeć Zło­te­go-Mo­ty­la któ­ry ma prze­pla­ta­ne słoń­cem kosy, ja­kich oczy La­kon­do­nów nie wi­dzia­ły nig­dy na gło­wie ko­bie­ty,

Ale mó­wiąc to, rzu­cał chy­tre i po­żą­dli­we spoj­rze­nia na ob­cią­żo­ne ju­ka­mi muły, co nie uszło bacz­no­ści Be­ni­ta.

– Sam je­den tu je­steś? – py­tał p. Wa­le­ry.

– Po­ko­le­nie La­kon­do­nów roz­pa­li­ło ognie hen! nad rze­ką! – od­parł, wska­zu­jąc ręką w stro­nę, z któ­rej przy­był.

– Jak wie­lu was jest?

– Z żo­na­mi i dzieć­mi jest nas dwa­dzie­ścio­ro – i pod­niósł dwa razy do góry obie ręce, sze­ro­ko roz­sta­wia­jąc chu­de, żół­ty­mi pa­znog­cia­mi za­koń­czo­ne pal­ce.

– Jak się zo­wiesz?

– Dzi­ki-Kot.

W isto­cie, trud­no było wy­na­leźć wła­ściw­szą dla nie­go na­zwę, bo jak kot cza­ić się zda­wał i za każ­dym ru­chem zbie­rać do sko­ku; ale że był sam i pra­wie bez­bron­ny, p. Wa­le­ry nie wi­dział po­trze­by oba­wia­nia się go. Na wszel­ki jed­nak wy­pa­dek, chcąc go so­bie ująć, przy­jaź­nie ode­zwał się do nie­go:

– Wódz Bla­dych-twa­rzy cie­szy się z oglą­da­nia Dzi­kie­go-Kota, wiel­kie­go wo­dza La­kon­do­nów. Wy­bie­ra­jąc się w dro­gę, prze­wi­dy­wał spo­tka­nie z nim i ma z sobą coś, co wiel­kie­mu wo­dzo­wi i jego po­ko­le­niu przy­dać się może.

Oczy dzi­kie­go za­iskrzy­ły się chci­wo­ścią, prze­ni­kli­wie obej­rzał się wo­ko­ło, jak­by chcąc zo­ba­czyć, gdzie się znaj­du­je przed­miot, dla nie­go prze­zna­czo­ny. Na znak dany przez p. Wa­le­re­go, przy­nie­sio­no zdję­ty z muła wór, z któ­re­go wy­do­był p. Wa­le­ry ka­wał­ki tka­ni­ny, mo­gą­cej słu­żyć na prze­pa­ski lub za­wo­je, kil­ka no­żów i to­por­ków, któ­re z za­do­wo­le­niem oglą­dać po­czął Dzi­ki-Kot, oraz róż­ne inne dro­bia­zgi, prze­zna­czo­ne dla ko­biet i dzie­ci: pa­cior­ki, lu­ster­ka, ta­nie wstąż­ki i t… p.

Dzi­ki-Kot zda­wał się nie­zmier­nie ura­do­wa­nym z otrzy­ma­nych po­dar­ków; oczy jego prze­sta­ły strze­lać uko­śnem wej­rze­niem w stro­nę jucz­nych mu­łów, ale do odej­ścia nie za­bie­rał się wca­le, choć, jak wno­sił p. Wa­le­ry, roz­mo­wa była już ukoń­czo­ną.

– Wódz La­kon­do­nów pra­gnie uj­rzeć Zło­te­go Mo­ty­la, o któ­rym sły­szał, że w kosy wple­cio­ne ma słoń­ce ja­sne.

– Lu­ciu! – za­wo­łał oj­ciec po fran­cu­sku – chodź! In­dy­anin cie­ka­wy jest wi­dzieć two­je war­ko­cze.

Na głos ojca, ze­sko­czy­ła Lu­cia z muła i żywo pod­bie­gła ku miej­scu, gdzie oj­ciec i gro­mad­ka sie­dzą­cych na mu­łach do­mow­ni­ków roz­ma­wia­li z przy­by­łym.

– Nie po­trzeb­nie zsia­dłaś z muła, Lu­ciu – prze­strzegł ją oj­ciec, mi­mo­wol­nym in­stynk­tem wie­dzio­ny.

– Oj­czul­ku dro­gi, rada je­stem, że się tro­chę prze­bie­gnę i roz­ru­szam – od­par­ła dziew­czyn­ka, a tym­cza­sem Dzi­ki-Kot, jak­by nie wi­dząc jej zbli­ża­nia się, od­wró­cił się ku wo­dzie, i dłu­giem swo­jem wio­słem przy­cią­gnąw­szy czół­no do brze­gu, rzu­cił w nie otrzy­ma­ne po­da­run­ki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: