Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Asan, ustęp z dziejów „Słowian bałkańskich” - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Asan, ustęp z dziejów „Słowian bałkańskich” - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 286 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Ś. p. J. Niem­ce­wicz, za­czął jed­nę z tłó­ma­czo­nych ba­jek swo­ich wy­ra­za­mi: "W cza­sach o któ­rych nikt już nie pa­mię­ta". Temi sa­me­mi wy­ra­za­mi mu­szę roz­po­cząć po­wieść ni­niej­szą. Mu­szę: bo po­mi­mo żem my­ślał i my­ślał nad prze­ro­bie­niem Niem­ce­wi­czow­skie­go fra­ze­su, wciąż lazł mi on pod pió­ro, ile razy pió­ro do­tkną­łem do pa­pie­ru, w celu zla­nia nań my­śli mo­jej.

"W cza­sach – tedy – o któ­rych nikt już nie pa­mię­ta", o któ­rych za­le­d­wie wzmia­nek w grec­kich kro­ni­ka­rzach (1) do­szu­kać się moż­na, któ­re­mi w ca­łym ucy­wi­li­zo­wa­nym świe­cie je­że­li dzie­się­ciu lu­dzi się in­te­re­su­je to bar­dzo wie­le, któ­re od obec­nych od­da­lo­ne­mi są o sześć­set siedm­dzie­siąt pięć lat, w cza­sach owych, prze­ślicz­ne­mi oko­li­ca­mi, szło zwol­na dwóch wę­drow­ców. Szli i roz­glą­da­li się. Odzież ich była ubo­ga, po­dróż­ne tor­by wi­sia­ły na bio­drach, obu­wie gru­bo py­łem – (1) Ni­ce­tas Cho­nia­tes, de Isa­acio Au­ge­lo; G. Co­di­nus, de Ori­gni­bus Con­stan­ti­no­pli­ta­ni cir­ca fi­nem; G. Acro­po­li­ta, Chro­ni­co Com­pen­dia­rio.

się okry­ło, zu­ży­te la­ski oka­zy­wa­ły, że po­dróż ich nie dziś się za­czę­ła, a po­mi­mo to pięk­ność na­tu­ry nie była dla nich obo­jęt­ną. Czę­sto się za­trzy­my­wa­li, a w oczach ich ma­lo­wa­ły się: za­chwy­ce­nie i roz­czu­le­nie, i ja­kiś mo­dli­two­wy wy­raz, jak­by dzię­ko­wa­li Bogu, że ta­kim pięk­nym stwo­rzył świat.

O, bo też pięk­ne­mi były oko­li­ce, któ­re­mi prze­cho­dzi­li! Za każ­dem nie­mal po­stą­pie­niem kil­ku­na­stu albo kil­ku­dzie­się­ciu kro­ków nowy od­kry­wał się wi­dok, dla któ­re­go po­przed­ni był niby kur­ty­ną, pod­no­szą­cą się przez pro­ste po­su­wa­nie wę­drow­ców na­przód. Pod­no­si­ły się ko­lej­no kur­ty­ny jed­na po dru­giej: od­sła­nia­ły się ko­lej­no wi­do­ki je­den za dru­gim. Była to cią­gła prze­su­wa­ją­ca się pa­no­ra­ma: gór na­je­żo­nych ska­ła­mi, po­szra­mo­wa­nych wą­wo­za­mi i roz­pa­dło­ścia­mi i uwień­czo­nych la­sa­mi, i roz­kosz­nych do­lin, wy­ście­lo­nych ko­bier­ca­mi kwie­ci­stych łąk, po któ­rych jak węże, sre­brzy­stą po­ły­sku­ją­ce łu­ską, wiły się po­to­ki, stru­mie­nie i na­wet spo­re rze­czuł­ki. Tu gór­ska ścia­na wy­ra­sta­ła rap­tem, po­pie­la­ta, spa­lo­na niby od ognia, któ­ry go­rzał nie­gdyś pod nią i li­zał ją pło­mie­niem, naga, ol­brzy­mia. Tam wy­ska­ki­wa­ła ko­lo­sal­na pi­ra­mi­da w zie­lo­nym u spodu wian­ku, w si­wo­ły­skli­wym u wierz­chu koł­pa­ku, uda­ją­cym z da­le­ka szy­szak, na któ­rym chmu­ry wy­glą­da­ły jak ol­brzy­mi pió­ro­pusz. Owdzie po­ła­ma­ny grzbiet roz­chy­lał się, i za nim wy­my­ka­ło się oko, to na zwa­li­ska skał, to na ob­ra­zy gro­dów, to na sze­ro­kie rów­ni­ny, to na mgli­sto-siną dal, ustro­jo­ną kształ­ta­mi ob­ło­czy­stych cie­niów. Bez koń­ca było tych ob­ra­zów i wi­do­ków.

Oko­li­ca ta na­zy­wa­ła się: Ho­emus. Dziś na­zy­wa­my ją: Bał­ka­na­mi, Śmia­ło pi­sząc o niej, na­zy­wam ją pięk­ną, dla tego że jest pięk­ną dziś. Taką była ona za­pew­ne w pierw­szym dniu wyj­ścia swe­go z rąk Boga, a tem bar­dziej przed sze­ściu z górą wie­ka­mi. Wi­dzia­łem ją i po­dzi­wia­łem. Po­dzi­wia­łem, jak cie­ka­wy wę­dro­wiec, i po­ko­cha­łem, jak ama­tor. I po­mnę, taka mi kie­dyś przy­szła myśl do gło­wy:

– Ko­cham was, pięk­ne góry… Je­ste­ście za­chwy­ca­ją­ce… Gdy­bym był ma­la­rzem, od­two­rzył­bym was na płót­nie… Gdy­bym był po­etą, wsła­wił­bym was pie­śnią… Gdy­bym był śpie­wa­kiem, uło­żył­bym w chór wa­sze echa…

Nie przy­szło mi na myśl nig­dy, co bym uczy­nił, gdy­bym był ich sy­nem, gdy­by po­mię­dzy mną a tą oko­li­cą taki za­cho­dził sto­su­nek, jak po­mię­dzy dziec­kiem a mat­ką. O Pol­sce, o Ukra­nie czę­sto wspo­mi­na­łem; ale wów­czas pięk­ność Bał­ka­nów wy­da­wa­ła mi się mniej pięk­ną, mniej je ko­cha­łem, bo mi dzwo­ni­ło w ser­cu:

– "U nas in­a­czej, in­a­czej, in­a­czej"…

Sło­wa te i nuta – mó­wiąc mię­dzy nami – prze­śla­du­ją mnie nie­ustan­nie, i nie ma na nie rady.

Nie prze­śla­do­wa­ły one wę­drow­ców na­szych. Dla cze­go? A oto dla tej pro­stej przy­czy­ny, że Bał­ka­ny były ich oj­czy­zną.

– Oj­czy­zno moja!… – mó­wił je­den z nich

– jaka ty pięk­na!…

– Pięk­na oj­czy­zno moja!… – mó­wił dru­gi

– Ty w nie­wo­li!…

W tych dwóch wy­krzy­ni­kach wy­ra­zi­ły się dwa cha­rak­te­ry ludz­kie. Pierw­szy ko­chał pięk­no, dru­gi oj­czy­znę. Dla pierw­sze­go pięk­ność wy­star­cza­ła; a że na­le­ża­ła ona do jego oj­czy­zny to­tem le­piej, to­tem bar­dziej ko­chał on oj­czy­znę dla niej. Dru­gi pięk­ność uzna­wał, bo nie mógł nie uznać tego, co oczy wi­dzia­ły; lecz łą­czył ją w jed­no z bo­le­snem jęk­nię­ciem ser­ca: "ty w nie­wo­li!… " Moż­na więc przy­pusz­czać, że ten dru­gi ko­chał­by oj­czy­znę, na­wet gdy­by nie była pięk­ną: ko­chał­by ją jak Nie­der­land­czyk swo­je wy­dar­te mo­rzu ni­zi­ny, jak Piń­czuk bło­ta, Ru­sin ste­py, Ma­zur pia­ski, jak Mo­skal śnie­gi.

W wy­krzyk­ni­kach tych – po­wia­dam wy­ra­zi­ły się cha­rak­te­ry tych dwóch lu­dzi, dla tego że wy­krzyk­ni­ki te były swe­bod­nem wy­nu­rze­niem ser­ca, ob­ra­zem – że tak rzek­nę – uczu­cia.

A cha­rak­ter opie­ra się na uczu­ciu.

A uczu­cie naj­le­piej po­zna­je się wo­bec idei: oj­czy­zna.

Bo niech kto jak naj­wię­cej mie­ści w ser­cu mi­ło­ści; niech ko­cha jak naj­po­tęż­niej świat, bliź­nich, sie­bie, swo­je dzie­ci, swój ho­nor, swo­je do­bre imie, wszyst­ko; je­że­li po nad to wszyst­ko nie wzno­si się oj­czy­zna; je­że­li on dla niej nie go­tów; tego "wszyst­kie­go" po­świę­cić, to jego ko­cha­nia… nic nie war­te; to jego cha­rak­ter nie jest cha­rak­te­rem, ale tyl­ko in­stynk­tem.

Cha­rak­ter więc wy­stę­pu­je do­pie­ro i pró­bu­je się w obec oj­czy­zny.

– Jaka ty pięk­na!… – mó­wił pierw­szy – Ty w nie­wo­li!… – mó­wił dru­gi.

Pierw­sze­mu na imię było Piotr, dru­gie­mu Asan.

Po­wi­nien bym był dru­gie­go na pierw­szem po­sta­wić miej­scu, i pi­sać, pier­wiej o Asa­nie, a po­tem o Pio­trze, dla tego że w Asa­nie le­piej ob­ja­wił się cha­rak­ter od pierw­sze­go nie­ja­ko wy­ra­zu, da­jąc mu już pra­wo do pierw­szeń­stwa w opo­wia­da­niu. Ale, cóż z kro­ni­ka­rza­mi po­ra­dzić!… Wszy­scy pi­szą: Piotr i Asan, nie zaś Asan i Piotr. Więc i ja mu­sia­łem pójść za wszyst­kie­mi. A może też mają oni jaką kro­ni­kar­ską ra­cję: może Piotr był star­szym co do lat. To nie jest do­sta­tecz­nie roz­ja­śnio­nem; wszak­że, zda­je się, że nie wiel­ka po­mię­dzy nimi za­cho­dzi­ła róż­ni­ca wie­ku.

Piotr i Asan byli ro­dzo­ny­mi brać­mi.

We­dług kro­ni­ka­rzy po­cho­dzi­li oni ze sta­ro­żyt­ne­go kró­lów ból­gar­skich rodu. We­dług mnie – nie: a to dla tego, że wzmian­ki o po­cho­dze­niu ich są tyl­ko do­my­sła­mi, żad­ne­mi nie wspar­te do­wo­da­mi. Ba­zy­li II. ce­sarz grec­ki (976 – 1025), zwa­ny przez jed­nych Mło­dym, przez in­nych Ból­ga­roch­to­nem (ból­ga­ro­żer­cą), ze skwa­pli­wo­ścią i za­po­bie­gli­wo­ścią god­ną lep­szej spra­wy, wy­tę­pił co do nogi ród Ko­mi­to­pu­lów, z któ­re­go czte­rej bra­cia, Da­wid, Moj­żesz, Aron i Sa­mu­el, pa­no­wa­li nie­gdyś nad Ból­gar­ją. Któ­rych zaś nie wy­tę­pił, tych po­ro­bił ma­gi­stra­mi i pa­try­cy­usza­mi (1), co na jed­no wy­cho­dzi­ło jak­by im gło­wy po­od­ci­nał, bo oni prze­sta­li być Sło­wia­na­mi: przy­ję­li rzym­skie urzę­da, przy­wdzie­li togi, i sta­li się Gre­ka­mi. Wy­na­ro­do­wie­ni stra­ci­li na­wet ów in­stynkt, któ­ry każe dziec­ku biedz, gdy mat­ka o ra­tu­nek za­wo­ła. Po pod­bi­ciu przez Ból­ga­ro­żer­cę (1019), Ból­gar­ją dwu­krot­nie po­wsta­wa­ła – w 1040 i 1074 – i ża­den z Ko­mi­to­pu­lów nie wsparł oso­bą swo­ją usi­ło­wań na­ro­do­wych. Co go­rzej – oni we­spół z ogrom­ną licz­bą zna­ko­mit­szych ro­dzin, po­sia­da­ją­cych w kra­ju imio­na, wpływ i zna­cze­nie, szko­dzi­li za­miast po­ma­gać, bo przy­kła­dem wła­snym – (1)Gre­go­rius Ce­dre­nus, Com­pend. Hi­stor. ad regn. Imp. Ba­si­lii Se­cun­di Bul­ga­roc­to­ni.

do­wo­dzi­li ogó­ło­wi: że na­le­ży uledz pod cię­ża­rem oko­licz­no­ści, że trze­ba przy­jąć grec­kie jarz­mo i już my­śleć tyl­ko o ulże­niu go so­bie, że nie ma ra­tun­ku. Nie: Piotr i Asan nie byli z rodu Ko­mi­to­pu­lów. Gdy­by do nie­go bo­wiem na­le­że­li, to w tej chwi­li, nie na stron­nych ścież­kach Bał­ka­nów, lecz w sto­li­cy ce­sar­stwa, przy boku Im­pe­ra­to­ra by ba­wi­li, i nie dzi­kim wi­do­kom na­tu­ry, lecz igrzy­skom w cyr­ku by się przy­pa­try­wa­li. Gdy­by byli Ko­mi­to­pu­la­mi, to świę­ty wy­raz "oj­czy­zna" nie znał­by ich ust, a je­że­li­by kie­dy i prze­mknął się przez usta, to jak obcy dźwięk, obo­jęt­ny wy­raz.

Wę­drow­cy nasi prze­szli szczyt góry. Przed nimi, u stóp, ro­ze­sła­ła się ob­szer­na, zie­lo­na, uśmie­cha­ją­ca się do słoń­ca peł­nią ro­dzin­ne­go ży­cia do­li­na. Wy­glą­da­ła ona jak ogród, oto­czo­ny za­miast muru gó­ra­mi. Tu i ów­dzie ro­sły po niej bu­kie­ty drzew, tu i ów­dzie bar­wi­ły się kwiet­ne łąk ko­bier­ce, tu i ów­dzie czer­nia­ły grząd­ki upraw­nych ról, tu i ów­dzie bie­la­ły gru­py chat wie­śnia­czych, a nie­opo­dal od dro­gi zło­ci­stą ko­pu­łą po­ły­ski­wa­ła cer­kiew. Wi­dok był taki, że war­to było przy­pa­trzeć się mu dłu­żej, na­cie­szyć się, na­lu­bo­wać nim. Wę­drow­cy więc usie­dli obok dro­gi, zsu­nę­li tor­by z ra­mion, zło­ży­li la­ski i po­grą­ży­li się w kon­tem­pla­cję.

– Jak ją ra­to­wać!… – ode­zwał się Asan.

Piotr wzru­szył ra­mio­na­mi, i rzekł po chwi­li mil­cze­nia:

– Czyż już w to­bie nig­dy myśl inna nie za­go­ści!… Nie po­tę­piam jej… Lecz słu­chaj, bra­cie: przy­ku­cie władz ro­zu­mu do jed­nej wy­łącz­nej my­śli wtrą­cić czło­wie­ka może w taki stan, że na­tę­żo­ny ro­zum pęk­nie, jak stru­ny na cy­trze, i zo­sta­wi po so­bie obłą­ka­nie.,.. Dla cze­goż nie mamy in­te­re­so­wać się wszyst­kiem za­rów­no!…. Ko­chaj­my oj­czy­znę, bo­lej­my nad jej po­ło­że­niem i szu­kaj­my środ­ków ra­tun­ku… Ko­chaj­my oj­czy­znę, ciesz­my się jej pięk­no­ścią i uży­waj­my ży­cia… Mę­drzec umie do wszyst­kie­go się za­sto­so­wać… sie­bie na­gnie do oko­licz­no­ści i oko­licz­no­ści do sie­bie… Pa­mię­taj, że po­mię­dzy oko­licz­no­ścia­mi są ta­kie, z któ­re­mi wal­ka jest nie­po­dob­ną… Wi­dzia­łeś spa­da­ją­ce z gór po­to­ki, roz­bi­ja­ją­ce się z szu­mem po ska­łach… Czy czło­wiek ro­zum­ny po­my­śli o pły­nię­ciu od uję­cia ku źró­dłom tych po­to­ków?… A gdy­by po­my­ślał, gdy­by na­tę­żył siły swo­je na wy­ko­na­nie ta­kiej po­dró­ży, to mu­siał­by w koń­cu uledz, star­gaw­szy wszyst­kie siły… Asan wzru­szył ra­mio­na­mi, i po chwi­li mil­cze­cze­nia od­rzekł:

– Nie ro­zu­mie­my się, bra­cie… Czło­wiek sza­le­je, gdy do sza­lo­nej przy­wią­zu­je się my­śli… Prze­cież przy­wró­ce­nie Oj­czy­znie na­szej nie­pod­le­gło­ści nie jest sza­leń­stwem… Ona była już nie­pod­le­głą;

więc może nią być jesz­cze… To nie po­tok, nie­mo­gą­cy w górę po­pły­nąć…

– Kto wie… – od­parł Piotr – Po­licz­my jej upad­ki: Świę­to­sław za­dał jej cios śmier­tel­ny; upa­dła pod jego że­la­zem; upa­dła na­stęp­nie pod ra­mie­niem Jana Zi­mi­sce­sa, któ­ry po­gro­mem Dzi­strań­skim (971) uwol­nił ją od Swię­to­sła­wa; upa­dła jesz­cze gdy los naj­bar­dziej zda­wał się jej sprzy­jać, gdy po śmier­ci wo­jow­ni­cze­go Zi­mi­sce­sa na tro­nie ce­sar­skim za­siadł mło­dy, nie­do­świad­czo­ny Ba­zy­li, a sta­rzy wo­jow­ni­cy, Bar­das Sklir i Bar­das Pho­kas, woj­ną do­mo­wą szar­pa­li wnę­trze ce­sar­stwa… Nie było sto­sow­niej­szej do po wsta­nia chwi­li. Sko­rzy­sta­li z niej przod­ko­wie nasi Po­wsta­li. I coż!… Sły­sza­łeś opo­wia­da­nia. Oj­co­wie sta­rych lu­dzi byli świad­ka­mi tej strasz­nej woj­ny. Dziś jesz­cze z prze­ra­że­niem wspo­mi­na­ją o boju Ba­la­ty­sty, po któ­rym Ba­zy­li piet­na­stu ty­się­com jeń­ców wy­łu­pił oczy, zo­sta­wia­jąc jed­ne­mu na stu po jed­nem oku, i ode­słał ich Sa­mu­elo­wi, ostat­nie­mu któ­ry ko­ro­nę ból­gar­ską no­sił (29. lip­ca 1013) (1). Po­wsta­wa­li jesz­cze po­tem dwa razy pra­oj­ce nasi, i za­wsze upa­dli. I oto od ostat­nie­go po­wsta­nia już sto dzie­sięć lat upły­nę­ło. Lud – (1) Georg. Cre­de­nus im Comp. Hi­stor. ad an. 38 Imp. Ba­si­lii II. Bul­ga­roc­to­ni; Jo­an­nes Zo­na­ras T. 2. p. 225. 226.; Gly­cas p. 310.

zrósł się z jarz­mem grec­kiem; wy­cho­wał się w niem kil­ku po­ko­le­nia­mi; przy­zwy­cza­ił się do dźwi­ga­nia go. Przedaw­nie­nie upraw­ni­ło wła­dzę grec­ką. Opo­wia­da­ją o mi­nio­nej nie­pod­le­gło­ści Ból­gar­ji, jak baj­kę, ład­ną ale nie praw­dzi­wą. Była ona nie­gdyś praw­dą, jak wszel­ka baj­ka, o któ­rej opo­wia­da­cze za­rę­cza­ją, że była praw­dą. W rze­czy­wi­stość jej i moż­li­wość nikt jed­nak­że nie wie­rzy. Tak nikt nie wie­rzy w rze­czy­wi­stość i moż­li­wość nie­pod­le­gło­ści Ból­gar­ji. A nie wie­rząc w nie­pod­le­głość, nie może wie­rzyć w środ­ki pro­wa­dzą­ce do niej… To smut­no; ale tak jest…

Asan słu­chał bra­ta z po­chy­lo­ną gło­wą. Twarz jego była smut­ną. Nie mógł mu za­prze­czyć.

– A in­ne­go środ­ka nie ma, tyl­ko po­wsta­nie… – ode­zwał się. – Nie wy­mo­dli­my oj­czy­zny u Boga, sie­dząc z za­ło­żo­ne­mi rę­ko­ma, nie wy­pro­si­my jej u za­bor­cy, nie do­cze­ka­my się, aby ktoś wy­wal­czył ją i wspa­nia­ło­myśl­nie nam po­da­ro­wał…

– Nie… – prze­rwał Piotr – Ani Bóg się zli­tu­je, ani za­bor­ca wbrew wła­sne­mu in­te­re­so­wi po­czu­je się do spra­wie­dli­wo­ści, ani są­sie­dzi zdo­bę­dą się na wspa­nia­ło­myśl­ność. Po są­sia­dach i spo­dzie­wać się mo­że­my tyl­ko tego, co uczy­nił Zi­mi­sces: wy­drą z rak za­bor­cy, aby za­brać dla sie­bie. Jed­no tyl­ko po­wsta­nie może nas zba­wić.

Lecz po­wsta­nie ty­lo­krot­nie było już pró­bo­wa­nem i ty­le­krot­nie za­wio­dło… Któż się na nie po upły­wie tylu lat w nie­wo­li, po przy­wyk­nię­ciu do jarz­ma, ze­chce jesz­cze od­wa­żyć!… Mó­wi­łeś: lud… Oto cho­dzi­my po­mię­dzy lu­dem, przy­kła­da­my ucha do jego ser­ca, kład­nie­my ręce na jego pul­sach… i cóż?… Oto prze­ko­ny­wa­my się, że krew w nim wy­chłó­dła, a w ser­cach tęt­ni bo­jaźń… Gdy­byś go we­zwał do po­wsta­nia, to on by cię zwią­zał i od­sta­wił grec­kie­mu pre­fek­to­wi, a je­że­li nie jako swe­go wro­ga, to jako sza­leń­ca.

Asan wes­tchnął głu­chem jęk­nię­ciem. Nie mógł bra­tu za­prze­czyć.

– Patrz… – cią­gnął Piotr – Oto przed nami prze­ślicz­na do­li­na, oto­czo­na stro­me­mi gó­ra­mi, przez któ­re do niej urwi­ste tyl­ko pro­wa­dzą ścież­ki. Wi­dzisz tam wsie. Tam miesz­ka nasz lud. Góry od­gro­dzi­ły go od wpły­wów grec­kich. Tam on musi być naj­lep­szy, naj­bar­dziej ból­gar­ski. Naj­póź­niej do­stał się on do nie­wo­li, bo pre­fek­ci nie pręd­ko od­szu­kać zdo­ła­li ustron­ną do­li­nę; naj­żyw­szą więc musi w nim być pa­mięć nie­pod­le­gło­ści, i naj­żyw­szą chęć po­wro­tu do niej. Tam prze­ko­na­my się osta­tecz­nie, co moż­na na lud li­czyć. Ale po prze­ko­na­niu się po­wró­ci­my do Tyr­na­wy i spo­koj­nie uzna­my wy­ro­ki Opatrz­no­ści, i w spo­ko­ju su­mie­nia uży­wać bę­dzie­my tych da­rów, któ­re ona na nas zla­ła…

Na te sło­wa ze­rwał się Asan. Oko jego za­pa­ła­ło.

– Nie!… o, nie!… – za­wo­łał – Na­tem nie po­prze­sta­nę!… Ty wróć do Tyr­na­wy; ja pój­dę da­lej. Pój­dę, aż do gniaz­da tej wła­dzy, co cię­ży nad na­szą oj­czy­zną. Pój­dę, przy­pa­trzę się jej…

– Ja będę to­bie to­wa­rzy­szył… – od­rzekł Piotr spo­koj­nie.

– Wróć, bra­cie.… – prze­rwał mu Asan pro­szą­cym to­nem. Mnie przy­kro, że ty się włó­czysz ze­mną, ty, przy­wy­kły do wy­gód i do­stat­ków.. Wróć. Do­glą­daj bo­gactw na­szych. Niech one wzra­sta­ją w two­jem ręku. Niech, kie­dy ja moją część od­dam całą na dźwi­gnie­nie oj­czy­zny z upad­ku, two­ja część bę­dzie jesz­cze do­sta­tecz­ną na czy­nie­nie do­brze…

– Two­ja część, i moja, i Jo­ani­cy – od­po­wie­dział Piotr – złą­czo­ne ra­zem, nie wy­star­czą na cel, na jaki samą tyl­ko swo­ją prze­zna­czasz. Po­mno­że­nie ich pod okiem mo­jem bę­dzie ni­czem, drob­nost­ką, kro­plą w mo­rzu. Byle się nie umniej­szy­ły. A nie umniej­szą się pod tro­skli­wem Jo­ani­cy okiem. Niech on je do­glą­da. Ja ślu­bo­wa­łem so­bie nie od­stę­py­wać cie­bie. Będę los twój dzie­lił do koń­ca.

Asan chciał coś mó­wić, może dzię­ko­wać bra­tu, lecz ten mu prze­rwał:

– Nie myśl, że ro­bię dla cie­bie wiel­kie po­świę­ce­nie. Nie taję ci, że cię ko­cham. Ko­cha­my się wza­jem­nie. O tem wie­dzą lu­dzie i po­wia­da­ją, że Piotr, Asan i Jo­ani­ca, to trzy cia­ła ale jed­na du­sza. Był­bym więc nie­spo­koj­ny o cie­bie, gdy­bym cię opu­ścił. Ale włó­cząc się z tobą, i ja ko­rzy­stam. Uczę się; a ty wiesz, że lu­bię uczyć się…

Na to nie było co od­po­wie­dzieć. Asan usiadł.

Z po­wyż­szej roz­mo­wy wy­cią­gnąć się da wy­obra­że­nie o to­wa­rzy­skiem po­ło­że­niu wę­drow­ców na­szych. Byli oni bo­ga­ty­mi. Wy­raz: "bo­ga­ty" wie­le mówi. Po wszyst­kie cza­sy i na każ­dem miej­scu czło­wiek bo­ga­ty był i jest uprzy­wi­le­jo­wa­nym człon­kiem spo­łecz­no­ści ludz­kiej. Bo­gac­two uwal­nia go od pra­cy, od tego każ­do­chwi­lo­we­go schy­la­nia się cia­łem lub my­ślą z wy­cią­gnię­tą o chleb po­wsze­dni albo o okra­sę ży­cia dło­nią, czy­nią­ce­go pra­cow­ni­ka nie­wol­ni­kiem w naj­wol­niej­szej świa­ta stro­nic. Bo­gacz jest wol­nym pod naj­sroż­szym de­spo­ty­zmem. Dla bo­ga­cza wszel­ki rząd jest do­brym; dla nie­go wszel­ka wła­dza po­cho­dzi od Boga. Wy­zwo­lo­ne­mu od pra­cy, o uży­wa­nie mu tyl­ko ale nie o wy­zwo­le­nie pra­cy cho­dzi. To wiel­ka ko­rzyść, któ­rej ubo­dzy nie zna­ją, więk­sza jak do­bre uro­dze­nie. Uro­dze­nie bez pie­nię­dzy jest iro­nią losu: uro­dze­nie z pie­niędz­mi na­da­je ary­sto­kra­cji do­dat­nią po­wa­gę; bo­gac­two więc jest tre­ścią, głów­ną pod­sta­wą wy­łącz­no­ści spo­łecz­nej, wzię­tej z po za sfe­ry cno­ty i za­sług oso­bi­stych.

Z roz­mo­wy po­wyż­szej po­ka­zu­je się tak­że, że Piotr i Asan mie­li trze­cie­go bra­ta. Rze­czy­wi­ście: mie­li. Był nim Jan, zwa­ny z grec­ka Ka­lo­jo­an, albo Jo­ani­ka, albo jesz­cze Jo­ani­ca, zna­ny w dzie­jach ze sto­sun­ków swo­ich ze sto­li­cą apo­stol­ską.

Z roz­mo­wy tej wy­wnio­sko­wać jesz­cze moż­na i cel wę­drów­ki na­szych bra­ci. Je­den po­zo­stał w domu, a dwaj po­szli, i po­szli dla po­zna­nia ludu. Dla tego to wzię­li oni na sie­bie odzież ubo­gą wie­śnia­czą. Chcie­li snadź, aby przed nimi otwie­ra­ły sio z uf­no­ścią ser­ca wie­śnia­ków; więc nie mo­gli chcieć zra­żać ich osten­ta­cją po­dróż­ną, nie mo­gli ota­czać się słu­ga­mi ani pro­wa­dzić za sobą jucz­ne ko­nie i muły, ani wy­stę­po­wać w mięk­kiem, pań­skiem odzie­niu. Pod sier­mię­gą uwa­żał ich lud za lu­dzi jed­ne­go z nim – że tak po­wiem – za­ko­nu, za ta­kich któ­rzy go zro­zu­mie­ją i zro­zu­mia­ny­mi prze­zeń będą. Pod cien­ką tka­ni­ną, pa­trzał­by na nich z nie­do­wie­rza­niem i w ich szcze­rych, ser­decz­nych za­py­ta­niach po­dej­rzy­wał­by z góry pod­stęp. I to bar­dzo na­tu­ral­ne; – po­mię­dzy ta­ki­mi bo­wiem, któ­rzy tyl­ko uży­wa­ją a ta­ki­mi, któ­rzy tyl­ko pra­cu­ją, nig­dy przyjść nie może do zu­peł­ne­go wza­jem­ne­go po­ro­zu­mie­nia. Po­ro­zu­mie­nie to na­stą­pić­by mo­gło w ta­kim tyl­ko ra­zie, gdy­by, albo uży­wa­ją­cy mie­li ro­zum i ser­ce, albo też, gdy­by moż­na było ta­kie dla spo­łe­czeń­stwa wy­my­ślić urzą­dze­nie, aby wszy­scy rów­ny­mi się sta­li w obec za­da­nia ży­cia ludz­kie­go.

Ce­lem więc wę­drow­ców na­szych było: po­zna­nie ludu. Lecz w tym celu za­wie­rał się jesz­cze inny, od­mien­ny dla każ­de­go z nich. Piotr po­zna­wał lud dla na­uki; Asan – dla wy­szu­ka­nia w nim skar­bu-siły, po­trzeb­ne­go do wy­ku­pie­nia oj­czy­zny.

Zkąd się oni wzię­li, tacy pa­try­otycz­ni, w spodlo­nym wie­ko­wą nie­wo­lą na­ro­dzie? Czy ich mat­ka ta­kiem na­po­iła mle­kiem, czy ich oj­ciec ta­kie­mi na­kar­mił na­uka­mi? Oj­ciec ich był bar­dzo bo­ga­ty: o tem wiem, a przy­najm­niej, mogę się tego do­my­ślać. Ale: kto on był, kto była ich mat­ka, jaką im ro­dzi­ce edu­ka­cję dali – o wszyt­kich tych szcze­gó­łach mil­czą kro­ni­ka­rze; więc i ja prze­mil­czę.II.

W Bał­ka­nach peł­no jest roz­kosz­nych do­lin. Nie­raz, uj­rzaw­szy któ­rą z nie­nac­ka, za­trzy­mu­jesz się mi­mo­wol­nie i zdu­mie­wasz się. Taki tam ład i sy­me­tria, jak w ogro­dzie. Tak tam cień i świa­tło, ta­jem­ni­czość kasz­ta­no­wych i orze­cho­wych bo­rów i otwar­tość łąk i pól upraw­nych, łą­czą się w jed­ną har­mo­nij­ną ca­łość, nad któ­rą stro­mią się ska­li­ste, po­ła­ma­ne boki gór. Do­li­ny ta­kie by­wa­ją bar­dzo ob­szer­ne. Nie­któ­re miesz­czą w so­bie mia­sta i kil­ka­na­ście wsi.

Ta, do któ­rej wą­drow­cy nasi zmie­rza­li, nie była zbyt ob­szer­ną. Nie było na niej miast, tyl­ko kil­ka­na­ście wsi przy­tu­lo­nych do pod­gó­rza. Kil­ka stru­mie­ni zle­wa­ło się na nią z gór i wle­wa­ło w jed­no spól­ne ło­ży­sko, któ­re kry­ło się po za ska­ła­mi stro­me­go, nie­przy­stęp­ne­go wą­wo­zu. Na stru­mie­niach tar­ko­cia­ły mły­ny; na łą­kach pa­sły się trzo­dy; pod­gó­rza­mi pię­ły się win­ni­ce; ni­żej cią­gnę­ły się ob­szer­ne ogro­dy, peł­ne drzew owo­co­wych i ró­ża­nych krze­wów, wy­da­ją­cych ten kwiat ma­ją­cy tyle wdzię­ku i woni, któ­rym i dziś sły­ną bał­kań­skie oko­li­cy. Ja­kiś cią­gły, ła­god­ny, głasz­czą­cy mile ucho szmer i ja­kaś de­li­kat­na woń uno­si­ły się nad tą do­li­ną, wi­sia­ły nad nią w po­wie­trzu. Pa­trząc na nią, zda­wa­ło się, że miesz­kań­cy jej wska­za­ny­mi byli szcze­gól­ną ła­ską opatrz­no­ści, na wiecz­ny, ni­czem nie za­mą­co­ny spo­kój, na raj ziem­ski.

Wę­drow­cy nasi nie mo­gli na nią zejść tego sa­me­go dnia, któ­re­go ją uj­rze­li. Wi­ją­ca się śli­ma­kiem dro­ga a ra­czej ścież­ka wy­ma­ga­ła ca­ło­dzien­ne­go krą­że­nia. W nocy zaś nie moż­na było po niej iść, bo była stro­mą. Każ­dy krok, szcze­gól­nie na za­wro­tach, za­gra­żał upad­kiem w prze­paść i roz­bi­ciem się w drob­ne ka­wał­ki o ostre ska­ły. A po­mi­mo stro­mo­ści ścież­ki, zna­la­zła się inna jesz­cze prze­szko­da, któ­ra nie do­zwo­li­ła im prze­wle­kać w noc po­dró­ży. Prze­szko­dą tą była war­ta grec­ka. Na za­krę­cie dro­gi dał się nie­spo­dzia­nie sły­szeć okrzyk:

– Stój!… kto idzie!…

Przed ocza­mi wę­drow­ców na­szych bły­snę­ły ha­la­bar­dy pre­to­ry­jań­skie. Kil­ku żoł­nie­rzy za­stą­pi­ło im dro­gę.

– Co wy za jed­ni?… – za­py­tał naj­star­szy z po­mię­dzy nich.

– Wę­drow­ni wie­śnia­cy… – od­po­wie­dział Piotr – zwie­dza­my miej­sca świę­te…

– Zkąd wy?…

– Z Tyr­na­wy.

– Ma­cie pie­częć ce­sar­ską?

– Mamy.

To mó­wiąc, wy­do­był Piotr z za­na­drza sta­ran­nie w płót­no ob­wi­nię­ty par­ga­min, i po­dał go py­ta­ją­ce­mu żoł­nie­rzo­wi. Ten nie roz­wi­jał go, lecz we­zwał za sobą wę­drow­ców i po­pro­wa­dził ich na straż­ni­cę, któ­rą, o ile w ciem­no­ści noc­nej roz­po­znać się dało, był za­me­czek, ro­dzaj dzi­siej­sze­go blok­hau­zu, ob­wie­dzio­ny ząb­cza­stym ze strzel­ni­ca­mi mu­rem. Wpro­wa­dził ich do miesz­ka­nia set­ni­ka i ka­zał za­trzy­mać się w ob­szer­nej przed­sie­ni, oświe­tlo­nej zwi­sa­ją­cą od su­fi­tu lam­pą. W przed­sie­ni było kil­ka sług i żoł­nie­rzy.

Na­cze­ka­li się nasi po­dróż­ni, za­nim za­wo­ła­no ich do set­ni­ka. We­szli. Set­nik le­żał na nie­bo­ga­tem lecz mięk­kiem wez­gło­wiu. Izba jego ubra­ną była woj­sko­wo. Na ścia­nach wi­sia­ły łuki, koł­cza­ny, krót­kie i dłu­gie dzi­dy, krót­kie i dłu­gie mie­cze, to­po­ry, bu­ła­wy, heł­my, tar­cze, pan­ce­rze i dru­cia­ne tu­ni­ki. Przy­jął po­dróż­nych nie ru­sza­jąc się z miej­sca, a od­da­jąc im par­ga­min, prze­mó­wił do­bro­tli­wie:

– Do­brze… Idź­cie po­dróż­ni lu­dzie w po­ko­ju. Niech Naj­wyż­szy czu­wa nad was­se­mi kro­ka­mi… Ce­zar po­boż­nych lubi. Ce­zar sam jest bar­dzo po­boż­nym…

Piotr się skło­nił. Asan zgrzyt­nął zę­ba­mi.

Żoł­nie­rze wy­pro­wa­dzi­li ich ze straż­ni­cy, i pu­ści­li wol­no na dro­dze.

Było już ciem­no. Piotr pro­sił żoł­nie­rzy o go­ścin­ność pod da­chem, lecz oni mu wy­tłó­ma­czy­li, że prze­pi­sy nie po­zwa­la­ją im lu­dzi, nie na­le­żą­cych do woj­ska lub urzę­du ce­sar­skie­go, przyj­my­wać w ob­rę­bie mu­rów zam­ko­wych. Je­den z nich jed­nak­że prze­pro­wa­dził ich o pa­rę­set kro­ków ni­żej i uka­zał roz­ło­ży­sty ja­wor, pod któ­re­go li­ścia­stem skle­pie­niem ko­na­rów, na mięk­kim mchu, wy­god­ną była dla po­dróż­nych go­spo­da. Ten sam żoł­nierz oznaj­mił im, że na­za­jutrz za­ło­ga zam­ko­wa znij­dzie na do­li­nę, aby asy­sto­wać w pa­ra­dzie uro­czy­ste­mu na­bo­żeń­stwu, ja­kie od­być się ma w cer­kwi, z po­wo­du dnia św. Dy­mi­tra.

– Jacy Gre­cy grzecz­ni!… – rzekł Piotr po od­da­le­niu się żoł­nie­rza.

– To źle… – od­parł Asan – To zna­czy, że mają już nas za nic, bo trak­tu­ją naj­tań­szą rze­czą…

Nie miał Piotr cza­su za­wią­zy­wać z bra­tem dłuż­szą roz­mo­wę, bo mu­siał za­jąć się przy­go­to­wa­niem noc­le­gu, przy­go­to­wa­niem nie wy­bred­nem a jed­nak­że za­bie­ra­ją­cem czas. Trze­ba im było wy szu­kać su­chych ga­łę­zi, wy­krze­sać do pruch­na ognia, roz­nie­cić i roz­pa­lić ogni­sko, a na­stęp­nie, znieść grub­sze­go drze­wa dla utrzy­ma­nia ognia do rana. To ostat­nie było bar­dzo po­trzeb­nem, dla tego że pora je­sien­na, jak­kol­wiek w tych oko­li­cach ła­god­na, spro­wa­dza­ła jed­nak­że noce, w któ­rych zim­no na wskróś przej­mo­wa­ło. Krzą­ta­li się więc bra­cia koło ogni­ska, i na­nie­ci­li je. Pło­mień strze­lił do góry. Cie­pło roz­la­ło się do koła. "Wę­drow­cy usie­dli, po­si­li­li się z torb po­dróż­nych, po­mo­dli­li się w ci­cho­ści panu Bogu, pod­ło­ży­li tor­by pod gło­wy, za­le­gli z dwóch stron ogni­sko i smacz­nie za­snę­li.

O świ­cie roz­bu­dzi­ło ich gra­nie trą­by, roz­bi­ja­ją­ce się echem po gó­rach. Była to sta­ro­żyt­nych po­bud­ka woj­sko­wa, któ­ra co rano od­zy­wa­ła się dla za­ło­gi zam­ko­wej i kłó­ci­ła z echem Bał­ka­nów. Ze­rwa­li się bra­cia rów­ne­mi no­ga­mi, i prze­tar­li oczy. Do­li­ny nie było wi­dać. Osło­nił ją po­ran­ny tu­man. Ale za to za­me­czek świe­cił mu­ra­mi i je­żył się zę­ba­mi, z za któ­rych po­ły­ski­wa­ły gro­ty dzid i ostrza ha­la­bard prze­cha­dza­ją­cych się zwol­na straż­ni­ków. Po­ło­że­nie tego obron­ne­go gniazd­ka było pra­wie nie­przy­stęp­ne. Za­gra­dza­ło ono dro­gę i wi­sia­ło nad do­li­ną, pa­nu­jąc tej ostat­niej za­ra­zem i jak czuj­ne oko i jak że­la­zna ręka.

Zam­ków tego ro­dza­ju więk­szych i mniej­szych peł­no było we wszyst­kich zie­miach, pod­le­głych ber­łu ce­sar­stwa wschod­nie­go. Ce­sa­rze za­kła­da­li je od naj­daw­niej­szych cza­sów; lecz sys­te­ma­tycz­nie za­czę­li je za­pro­wa­dzać od cza­sów Ju­sty­nia­na I., któ­ry pierw­szy na­uczył za ich po­mo­cą w kar­bach ule­gło­ści trzy­mać pod­bi­te ludy. W nich mie­ści­ły się za­ło­gi i urzę­da. Były one ocza­mi, usza­mi i ra­mio­na­mi ce­sar­skie­mi, za po­mo­cą któ­rych im­pe­ra­tor z Kon­stan­ty­no­po­la wi­dział i sły­szał wszyst­ko, i mógł wszę­dzie i po wszyst­ko się­gnąć. Do tej więc ich wła­sno­ści czy­niąc za­pew­ne al­lu­zję, ode­zwał się Piotr do Asa­na:

– Wi­dzisz: i nad tą ustron­ną, ci­chą do­li­ną sęp za­wisł z otwar­te­mi szpo­na­mi…

I wes­tchnął.

Asan tak­że wes­tchnął, ale nic bra­tu nie od­rzekł.

Ode­zwa­ły się dzwo­ny cer­kiew­ne, zwia­stu­ją­ce dzień. Wę­drow­cy ze­bra­li się i po­czę­li spusz­czać na do­li­nę.

Za­nim ze­szli na pod­nó­że góry, słoń­ce pod­nio­sło się na wscho­dzie i tu­man po­ran­ny zwiał się.

Na do­li­nie wi­dzieć się dał ruch ludu. Wy­cho­dzi­li wie­śnia­cy z chat i cią­gnę­li do cer­kwi, zbu­do­wa­nej z pew­ną wy­twor­no­ścią, na wzór i po­do­bień­stwo kon­stan­ty­no­pol­skie­go so­bo­ru śtej Zo­fii. Ko­pu­ła jej głów­na i po­bocz­ne ko­puł­ki po­ły­ski­wa­ły zło­ce­niem i krzy­ża­mi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: