Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tiara i korona. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tiara i korona. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 424 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Słoń­ce dzie­wią­te­go czerw­ca ty­siąc sie­dem­dzie­sią­te­go pią­te­go roku za­szło krwa­wo nad „czer­wo­ną” zie­mią Sa­sów.

Gdy wscho­dzi­ło, wi­ta­ła je na­dzie­ja wa­lecz­ne­go na­ro­du, któ­ry wy­szedł w pole, by bro­nić swo­jej od­ręb­no­ści prze­ciw gnie­wo­wi ko­ro­ny nie­miec­kiej; gdy ga­sło, że­gna­ła je roz­pacz zwy­cię­żo­nych.

Sześć­dzie­siąt ty­się­cy Sa­sów roz­ło­ży­ło się dziś z rana ży­wym wa­łem w po­bli­żu miej­sco­wo­ści Lan­gen­sal­za i Ho­hen­burg, wzdłuż rze­ki Unstrut. Sta­wi­li się ze swo­imi dru­ży­na­mi pra­wie wszy­scy wo­je­wo­do­wie, hra­bio­wie, mar­gra­bio­wie, bi­sku­pi i opa­ci; przy­wdzia­li na sie­bie zbro­je i wol­ni kmie­cie.

Każ­dy ry­cerz przy­pa­sał do boku dwa mie­cze, wziął z sobą czte­ry ko­pie, za­opa­trzył tar­cze no­wy­mi brze­ga­mi i roz­nie­cił w ser­cu sta­rą nie­na­wiść do dum­ne­go ple­mie­nia Fran­ków, co usi­ło­wa­ło za­rzu­cić na nie­sfor­ną du­szę ger­mań­ską wę­dzi­dło kar­no­ści.

Wy­cho­wa­ni w szko­le Rzy­mu, któ­re­mu słu­ży­li na­sam­przód przez dwa wie­ki jako na­jem­ni­cy, za­nim po­sta­wi­li mło­dą sto­pę na jego zwię­dłym kar­ku, ocie­ra­jąc się od wie­lu po­ko­leń o reszt­ki cy­wi­li­za­cji do­go­ry­wa­ją­ce­go świa­ta po­gań­skie­go, zro­zu­mie­li Fran­ko­wie pierw­si spo­mię­dzy lu­dów nie­miec­kich zna­cze­nie jed­no­li­to­ści pań­stwa. Odzie­dzi­czyw­szy po swo­ich mi­strzach ge­niusz po­li­tycz­ny, bu­do­wa­li z ich cier­pli­wo­ścią na gru­zach sta­re­go im­pe­rium ce­sar­stwo nowe, opro­mie­nio­ne bla­skiem krzy­ża. Ogniem i mie­czem na­gi­na­li współ­ple­mień­ców do po­słu­szeń­stwa i na­wra­ca­li na wia­rę Chry­stu­so­wą. Przed woj­ska­mi ich szli mi­sjo­na­rze, a z krwa­wych pól ich zwy­cięstw wy­ra­sta­ły ko­ścio­ły, klasz­to­ry, bi­skup­stwa i opac­twa, strze­żo­ne przez zam­ki wa­row­ne.

Przę­dzą tej ro­bo­ty dzie­jo­wej Fran­ków psu­ła bez­u­stan­nie swa­wo­la bar­ba­rzyń­ska pół­noc­nych szcze­pów ger­mań­skich, nie zno­szą­ca nad sobą pana, okrom w boju. Głów­nie Sasi opie­ra­li się ich ge­niu­szo­wi po­li­tycz­ne­mu. Da­rem­nie zdep­tał ich Ka­rol Wiel­ki, da­rem­nie na­kła­da­li im ob­ro­żę pra­wie wszy­scy zna­ko­mit­si ce­sa­rze.

Po­wa­le­ni ko­rzy­li się, przy­się­ga­li wier­ność; wy­li­zaw­szy się z ran pod­no­si­li cho­rą­giew ro­ko­szu i za­kłó­ca­li spo­kój ce­sar­stwa.

I te­raz, w po­cząt­kach dru­giej po­ło­wy je­de­na­ste­go stu­le­cia, ko­rzy­sta­jąc z ma­ło­let­no­ści kró­la po­sta­no­wi­li Sasi ode­rwać się od rze­szy nie­miec­kiej i rzą­dzić się po swo­je­mu, sta­ro­daw­nym oby­cza­jem. Ale Hen­ryk, czwar­ty tego imie­nia, był Fran­kiem i sy­nem, i wnu­kiem wiel­kich mo­nar­chów, prze­to gdy mu przy­pa­sa­no miecz do boku, gdy po­czuł się wład­cą mno­gich lu­dów, pod­jął dzie­ło swo­je­go ple­mie­nia i swo­ich przod­ków i pro­wa­dził je da­lej, rów­nie nie­ubła­ga­ny jak oni.

Przez kil­ka lat wal­czył z Sa­sa­mi na wła­sną rękę; nie mo­gąc jed­nak po­do­łać licz­ne­mu a bit­ne­mu na­ro­do­wi, ro­ze­słał wici po zie­miach ger­mań­skich z we­zwa­niem do wy­pra­wy po­wszech­nej.

Dziś, gdy słoń­ce sta­ło już wy­so­ko na nie­bie, pod­niósł się na­gle w oko­li­cy Eise­nach ol­brzy­mi słup ku­rzu i zbli­żał się szyb­ko do rze­ki Unstrut.

Słup za­trzy­mał się, kurz opadł, i przed zdu­mio­ny­mi ocza­mi Sa­sów roz­la­ła się bez­brzeż­na, błysz­czą­ca fala.

To szedł król Hen­ryk z mie­czem ka­rzą­cym.

Przy­był z nim Ru­dolf Szwab­ski z tymi, co „miesz­ka­li we­dle Chur”, i z tymi, co „pili z rze­ki Ara­ris i Ro­da­nu”; cią­gnął Welf z wa­lecz­nym lu­dem Ba­wa­rów, słyn­nym z bo­jów z Wę­gra­mi; pro­wa­dził swo­ich zna­ko­mi­tych jeźdź­ców gar­ba­ty Got­fryd Lo­ta­ryń­ski, Spra­wie­dli­wym zwa­ny. I sta­ry Di­trych, wo­je­wo­da Lo­ta­ryn­gii Wyż­szej, i cze­ski Wra­ci­sław, i wszy­scy ar­cy­bi­sku­pi, bi­sku­pi i opa­ci sta­wi­li się na roz­kaz kró­la.

Sę­dzi­wy, ku­la­wy, cho­ry Wi­de­rad, opat Ful­dy, nie mo­gąc się utrzy­mać na ko­niu, ka­zał się wieźć za woj­skiem do­pó­ty, do­pó­ki trud po­cho­du nie po­ra­ził jego wą­tłe­go cia­ła.

Sasi nie spo­dzie­wa­li się ta­kie­go po­śpie­chu. Ro­ze­braw­szy się z cięż­kich zbroi, od­po­czy­wa­li po dłuż­szym mar­szu.

Za­le­d­wie zdą­ży­li spra­wić szyk bo­jo­wy, kie­dy po dru­giej stro­nie za­brzmia­ły trą­by i Szwa­bo­wie wpa­dli na nich tak gwał­tow­nie, że star­ga­li od razu po­rzą­dek pierw­szych sze­re­gów.

Bro­nił się zroz­pa­czo­ny na­ród, jak bro­ni się osa­czo­ny znie­nac­ka prze­stęp­ca, któ­ry wie, że nie znaj­dzie li­to­ści u sę­dziów. Ale za Szwa­ba­mi szli Ba­wa­ro­wie, za Ba­wa­ra­mi len­ni­cy bi­sku­pów i opa­tów, szedł w koń­cu król Hen­ryk na cze­le Fran­ków.

Wi­dać go było z da­le­ka.

Za­ku­ty cały w zło­tą zbro­ję, świe­cił na tle srebr­nych i że­la­znych na­pier­śni­ków ry­cer­stwa jak mie­siąc po­śród gwiazd. Nie za­chę­cał do boju, nie roz­ka­zy­wał, lecz bił sam. Duży miecz nie­miec­ki mi­go­tał w jego ręku z szyb­ko­ścią bły­ska­wi­cy. Krew lała się ob­fi­cie jego śla­da­mi.

Wal­ka trwa­ła tyl­ko kil­ka go­dzin. Za­cho­dzą­ce słoń­ce oświe­tla­ło tyły zgro­mio­ne­go okrut­nie na­ro­du.

Na kar­ki ucie­ka­ją­cych w po­pło­chu Sa­sów wsiadł gar­ba­ty Got­fryd Lo­ta­ryń­ski i do­ko­nał dnia rze­zią strasz­li­wą.

Dro­gą wio­dą­cą do Me­ers­bur­ga pę­dzi­ła gro­mad­ka jeźdź­ców.

Pę­dzi­ła bez po­rząd­ku, jak sta­do spło­szo­nych dzi­ków na oślep, nie oglą­da­jąc się ani w pra­wo, ani w lewo.

Czyj koń się po­tknął, kto za­chwiał się w sio­dle, temu nie po­dał nikt ręki życz­li­wej. Zo­sta­wia­no go w pro­chu uli­cy i spie­szo­no da­lej i da­lej bez wy­tchnie­nia. Niech każ­dy pa­mię­ta o so­bie…

Trwo­ga ode­bra­ła lu­dziom roz­wa­gę, a zwie­rzę­tom przy­pię­ła skrzy­dła do pier­si.

Bo z tyłu, od stro­ny rze­ki Unstrut, nad­pły­wa­ły jesz­cze ostat­nie echa stłu­mio­nej wrza­wy, jak­by brzęk nie­zli­czo­ne­go mnó­stwa psz­czół i mu­szek le­śnych.

Got­fryd Lo­ta­ryń­ski nie ustał do­tąd w krwa­wej ro­bo­cie.

Na wscho­dzie, ku Me­ers­bur­go­wi, od­ci­na­ła się od sza­re­go nie­ba ciem­na wstę­ga, któ­ra wy­stę­po­wa­ła co­raz wy­raź­niej w mia­rę, jak się do niej ucie­ka­ją­cy zbli­ża­li.

Ko­nie do­by­wa­ły bez ostro­gi ostat­nich sił. Ro­biąc bo­ka­mi szły wy­cią­gnię­tym kłu­sem. Byle do­trzeć do owej ciem­nej wstę­gi, pod dach od­wiecz­nych dę­bów, bu­ków i świer­ków, a po­goń prze­sta­nie być groź­na. Ci­sza lasu obej­mie roz­bit­ków przy­ja­znym, mięk­kim uści­skiem, sę­dzi­we drze­wa za­sło­nią ich przed wście­kło­ścią zwy­cięz­ców.

Przo­dem gro­mad­ki, od­sa­dziw­szy się od niej o kil­ka­na­ście kro­ków, le­cia­ło dwóch mę­żów. W cie­niach wie­czo­ru ry­so­wa­ły się syl­wet­ki nie­zwy­kle ro­słych koni i nie­zwy­kle du­żych lu­dzi. Po­chy­le­ni w sio­dłach, je­cha­li w mil­cze­niu.

Już było czuć woń lasu. Wtem stęk­nął pod jed­nym z owych mę­żów koń, jak czło­wiek śmier­tel­nie ra­żo­ny, wy­rzu­cił przed­ni­mi no­ga­mi, za­char­czał i ru­nął łbem w pia­sek.

– Świę­ty Pio­trze, ocal mnie! – jęk­nął ry­cerz, spa­da­jąc na zie­mię.

Jego to­wa­rzysz zdarł swo­je­go ogie­ra w miej­scu, pod­niósł pra­wi­cę do góry i za­wo­łał gło­sem tak po­tęż­nym, iż za­pa­no­wał nad ło­sko­tem pę­dzą­cej gro­mad­ki.

– Zwol­nić kro­ku!

Rze­kł­szy to, zsiadł z ko­nia i, po­chy­liw­szy się nad le­żą­cym, za­py­tał tro­skli­wie:

– Czu­je­cie swo­je ko­ści, bi­sku­pie?

– Wię­cej niż po­trze­ba – od­parł mąż na­zwa­ny bi­sku­pem. – Ro­ze­pnij­cie mi na­pier­śnik, wo­je­wo­do, du­szę się.

Kil­ku z gro­mad­ki, któ­rzy przy­pa­dli pierw­si, roz­wią­za­li szyb­ko rze­my­ki na ra­mio­nach i pod szy­ją bi­sku­pa i, ująw­szy go pod ręce, po­sta­wi­li na no­gach.

– Czy mo­że­cie się swo­bod­nie po­ru­szać? – spy­tał jesz­cze wo­je­wo­da.

Bi­skup po­stą­pił kil­ka kro­ków.

– Wszyst­ko we mnie całe – mó­wił – zda­wa­ło mi się, że roz­sy­pu­ję się w sko­ru­py jak gar­nek roz­bi­ty.

Wró­ciw­szy do miej­sca, w któ­rym koń jego padł, przy­pa­try­wał się przez pe­wien czas sty­gną­ce­mu zwie­rzę­ciu, po­tem rzekł pół­gło­sem:

– Nie mogą cię na­wet zie­mią przy­kryć, aby się nad tobą wil­ki nie pa­stwi­ły.

Wy­cią­gnął pięść w stro­nę Unstru­tu i za­wo­łał:

– Od­da­my ci to, py­szał­ku fran­koń­ski!

– Od­da­my! – wtó­ro­wa­li mu ry­ce­rze. Je­den tyl­ko wo­je­wo­da nie gro­ził zwy­cięz­cy.

Spoj­rzał w stro­nę pola bi­twy. Tam, na za­chod­nim skra­ju nie­ba, za­ró­żo­wi­ły się ob­ło­ki, jak­by słoń­ce do­pie­ro co za­szło.

– Lo­ta­ryń­ski gar­bu­sek świe­ci so­bie przy ro­bo­cie na­szy­mi sio­ła­mi – mó­wił.

Wziął ko­nia za uzdę i wy­rzekł gło­sem roz­ka­zu­ją­cym:

– Wszy­scy z sio­dła! Do lasu!

Ci­cho stal bór spo­wi­ty w mgły wie­czo­ru. Jego skrzy­dla­ci miesz­kań­cy za­mil­kli już daw­no. Na­wet ja­strząb, wra­ca­ją­cy ostat­ni z pól i łąk pod strze­chę zie­lo­ną, przy­siadł na ga­łę­zi i spo­czy­wał.

Gro­mad­ka ucie­ka­ją­cych Sa­sów ode­tchnę­ła swo­bod­nie, gdy uj­rza­ła za sobą pierw­sze drze­wa.

Pro­wa­dził ją wo­je­wo­da. Po­su­wał się na­przód pew­ną sto­pą, nie szu­ka­jąc dro­gi. Znał wi­docz­nie do­brze miej­sco­wość. Brzęk mie­czów i chrzęst zbroi pło­szył ptac­two i stra­szył zwie­rzę czwo­ro­noż­ne. Od cza­su do cza­su zry­wa­ła się z gniaz­da prze­bu­dzo­na sro­ka z wrza­skiem prze­raź­li­wym, chrap­nę­ła zdu­mio­na kra­ska, za­świsz­czał go­łąb skrzy­dła­mi. Je­leń, sar­na i dzik pierz­cha­ły z da­le­ka

W mil­cze­niu prze­dzie­ra­li się Sasi przez gąszcz za­ro­śli i pa­pro­ci. Ża­ło­ba dnia ode­bra­ła na­wet mło­dym ocho­tę do ga­wę­dy.

Szli już prze­szło go­dzi­nę, kie­dy wy­do­sta­li się na ob­szer­ną po­lan­kę, prze­cię­tą stru­my­kiem.

– Tu nie znaj­dzie nas po­goń Got­fry­da – ode­zwał się wo­je­wo­da. – Roz­pa­lić ognie.

Wkrót­ce ze sto­sów, uło­żo­nych z su­chych li­ści i ga­łę­zi, buch­nę­ły czte­ry pło­mie­nie, two­rzą­ce czwo­ro­bok. Ko­nie wpro­wa­dzo­no do środ­ka i, spę­taw­szy im przed­nie nogi, pusz­czo­no na pa­stwi­sko.

Czer­wo­ny blask ognia oświe­tlił te­raz ol­brzy­mią po­stać wo­je­wo­dy, któ­ry prze­wyż­szał in­nych ry­ce­rzy o całą gło­wę. Jego dłu­gie, ja­sne na ra­mio­na spa­da­ją­ce wło­sy, gę­stą bro­dę i srebr­ną zbro­ję po­kry­wał kurz zmie­sza­ny z krwią. Po je­dwab­nym płasz­czu, ob­ra­mo­wa­nym gro­no­sta­jem, zo­sta­ły tyl­ko brud­ne strzę­py.

Był to Ot­ton z Nor­dhe­imu, na­czel­ny wódz Sa­sów, pan zna­ny z mę­stwa i szyb­kiej rady. Jesz­cze nie­daw­no wo­je­wo­da Ba­wa­rów, na­le­żał on do naj­moż­niej­szych dy­gni­ta­rzy rze­szy nie­miec­kiej. Wy­padł­szy z ła­ski mło­de­go mo­nar­chy, po­zba­wio­ny urzę­dów pań­stwo­wych i dwor­skich, prze­szedł na stro­nę ro­ko­szan, do któ­rych na­le­żał po­cho­dze­niem.

Ro­ze­bra­ny przez gierm­ków ze zbroi, pod któ­rą miał mięk­ki ka­ftan ze skó­ry ło­sio­wej, spo­czął obok ogni­ska na sio­dle i, oparł­szy gło­wę na dło­ni, za­pa­trzył się w pło­mień.

Jego to­wa­rzysz, niż­szy od nie­go wzro­stem, lecz od­zna­cza­ją­cy się tak samo jak on mu­sku­lar­ną bu­do­wą cia­ła, rzu­cił się na tra­wę. Gdy­by nie ogo­lo­na twarz, krót­ko ucię­te wło­sy i ton­su­ra, nie po­znał­by w nim nikt du­chow­ne­go. Tyle było w jego ru­chach fan­ta­zji żoł­nier­skiej, a w gru­bych ry­sach za­cię­tej sta­now­czo­ści. Ten czło­wiek umiał śmier­tel­nie nie­na­wi­dzić i mścić się bez mi­ło­sier­dzia. Mó­wi­ły to czar­ne, po­nu­ro pa­trzą­ce oczy i po­gar­dli­wie wy­dę­te, w ką­tach ob­wi­słe usta.

I on, Buko, bi­skup hal­bersz­tadz­ki, za­sia­dał w ra­dzie kró­la, do­pó­ki jego wuj, ar­cy­bi­skup ko­loń­ski, Anno, trzy­mał w krzep­kiej dło­ni ster pań­stwa. Lecz kie­dy Hen­ryk, wy­zwo­liw­szy się spod nad­zo­ru opie­ki, od­da­lił od swo­je­go boku wszyst­kich tych, któ­rzy tłu­mi­li jego mło­de po­ry­wy, wów­czas stra­cił bi­skup wpływ i zna­cze­nie. Nie chcąc się po­go­dzić z no­wym sta­nem rze­czy, przy­łą­czył się do ro­ko­szu, cho­ciaż nie uro­dził się na zie­mi sa­skiej. Jego ko­ły­ska sta­ła w Szwa­bii.

– Tak szyb­kie­go koń­ca nie spo­dzie­wa­łem się nig­dy – ode­zwał się gło­sem ochry­płym z ku­rzu i zmę­cze­nia.

– To do­pie­ro po­czą­tek – od­po­wie­dział wo­je­wo­da.

Buko, któ­ry le­żał wy­cią­gnię­ty na zie­mi z rę­ko­ma sple­cio­ny­mi pod gło­wę, zwró­cił zdzi­wio­ne oczy na wo­je­wo­dę.

– Jak mó­wi­cie? – za­py­tał.

– Mó­wię, że wal­ka kró­la Hen­ry­ka z nami do­pie­ro się za­czę­ła.

– Cóż by nas jesz­cze gor­sze­go mo­gło spo­tkać? Ry­cer­stwo po­bi­te, gmin prze­ra­żo­ny, cały kraj pad­nie do stóp tego mło­ko­sa.

– Ry­cer­stwo po­bi­te, gmin prze­ra­żo­ny, kraj uko­rzy się przed zwy­cięz­cą, ale my, twór­cy ro­ko­szu, uszli­śmy po­go­ni. Po­nie­waż scho­dzi­łem ostat­ni z pola, prze­to wiem, że ani je­den z na­szych wo­dzów nie wpadł w ręce Hen­ry­ka. Wi­dzia­łem przed sobą wo­je­wo­dę Ma­gnu­sa, pa­la­ty­na Fry­de­ry­ka, hra­bie­go Her­ma­na, ar­cy­bi­sku­pa Wer­ne­ra. Schro­ni­li się wszy­scy przed nami w la­sach.

– Są­dzi­cie, że…

Bi­skup uniósł się na rę­kach i wpa­trzył się uważ­nie w twarz wo­je­wo­dy.

– Są­dzę, że Hen­ryk nie spo­cznie do­pó­ty, do­pó­ki nas nie obez­wład­ni. Wie on bar­dzo do­brze, że bez nas nie by­ło­by opo­ru Sa­sów. Nie ry­cer­stwo i gmin nie­po­ko­ją jego dumę, lecz my, pa­no­wie świec­cy i du­chow­ni, po­bu­dza­my go do czy­nów gwał­tow­nych. Na­szą siłę sta­ra się zmiaż­dżyć, aże­by mógł rzą­dzić sam bez udzia­łu ksią­żąt.

– Te zu­chwa­łe ma­rze­nia nie speł­nią się nig­dy – wtrą­cił bi­skup.

– Dla­cze­go? – mó­wił wo­je­wo­da. – Gdy zdru­zgo­cze Sa­sów, któż ośmie­li się sta­wić czo­ło jego po­tę­dze? Dziś uto­czył nam dużo krwi. Po żni­wach na­je­dzie po raz dru­gi zie­mię sa­ską i do­ko­na resz­ty.

– Niech nas św. Piotr ma w swo­jej opie­ce.

– Świę­ty Piotr nie sprzy­ja na­szej spra­wie. Wszak­że po­ści­li­śmy przed woj­ną, jak mni­chy klu­niac­kie, le­że­li­śmy krzy­żem w ko­ścio­łach, ta­rza­li­śmy się w pro­chu i po­pie­le, włó­czy­li­śmy się na ko­la­nach przed re­li­kwia­rza­mi, bła­ga­jąc św. Pio­tra i wszyst­kich świę­tych o po­moc. Świę­ci byli dziś po stro­nie

Hen­ry­ka. Po wi­no­bra­niu wró­ci ten zu­chwa­ły mło­kos, oku­je was, mnie, Ma­gnu­sa, Her­ma­na, Fry­de­ry­ka i wszyst­kich pa­nów Sak­so­nii w kaj­da­ny i za­mknie nas tam, skąd nie wy­szła jesz­cze żywa noga ludz­ka. Czy zna­cie za­mek Tri­fels, bi­sku­pie?

Buko obej­rzał się z trwo­gą do­ko­ła, jak gdy­by się groź­ba wo­je­wo­dy już zbli­ża­ła.

Ale bór spał bez ru­chu, bez sze­le­stu. Naj­lżej­szy wie­trzyk nie ko­ły­sał wierz­choł­ka­mi drzew. Cza­sem tyl­ko roz­legł się w od­da­li su­chy trzask ga­łę­zi, zdru­zgo­ta­nych ra­ci­cą grub­sze­go zwie­rza.

– Warn kru­kiem być, wo­je­wo­do – od­parł bi­skup, za­wi­ja­jąc się w płaszcz fio­le­to­wy. – Kra­ka­li­by­ście z przy­jem­no­ścią nad ścier­wem. Ża­den z ksią­żąt rze­szy nie gnił do­tąd w pod­zie­miach zam­ku Tri­fels.

– Co się do­tąd nie sta­ło, może ju­tro, po­ju­trze na­stą­pić – mó­wił wo­je­wo­da. – Sza­no­wa­liż przod­ko­wie Hen­ry­ka god­ność ksią­żę­cą? Czy­ście już za­po­mnie­li, jak jego oj­ciec spo­nie­wie­rał star­sze­go Got­fry­da? A Hen­ryk IV jest nie­odrod­nym sy­nem swo­je­go pysz­ne­go szcze­pu. Kipi w nim krew Wa­iblin­gów, wiel­kich wo­jow­ni­ków i gwał­tow­nych wład­ców. Dziec­kiem jesz­cze był, a już rwał się do mie­cza na świą­to­bli­we­go Anna. Za­le­d­wie usa­mo­wol­ni­ła go rada ksią­żąt, kie­dy nas roz­pę­dził na wszyst­kie wia­try i oto­czył się swo­imi ulu­bień­ca­mi. Jak on dziś szedł w naj­go­ręt­szy bój! Oczu od nie­go ode­rwać nie mo­głem. Świe­cił i bił jak ar­cha­nioł Mi­chał. A mó­wi­li, że wą­tły, że znie­wie­ścia­łe wy­cho­wa­nie i roz­pu­sta wy­ssa­ły z nie­go siły mę­skie.

Po twa­rzy bi­sku­pa prze­su­nął się cień za­du­my.

– Oka­zał się dziś w isto­cie god­ny wiel­kie­go imie­nia Wa­iblin­gów – ode­zwał się po krót­kim mil­cze­niu. – Któż by się był spo­dzie­wał, że z tego roz­pust­ni­ka wy­ro­śnie tak nie­ustra­szo­ny ry­cerz?… Ale wła­śnie dla­te­go nie mo­że­my słu­żyć jego… za­mia­rom. Uczy­nił­by nas bez­wol­ny­mi fi­la­ra­mi ko­ro­ny, któ­rej blask po­wi­nien przy­ga­snąć, je­że­li na­sze mi­try mają za­ja­śnieć nad zie­mia­mi świę­te­go pań­stwa rzym­skie­go. Im słab­szy bę­dzie tron, tym moc­niej sta­ną na­sze sto­li­ce ksią­żę­ce. Nam nie po­trze­ba kró­la po­tęż­ne­go. Radź­cie, wo­je­wo­do, w jaki spo­sób pod­ko­pać mło­dą siłę Hen­ry­ka.

Dłu­go na­my­ślał się Ot­ton z Nor­dhe­imu, za­nim od­po­wie­dział. Jego gę­ste brwi zsu­nę­ły się nad or­lim no­sem, sze­ro­kie czo­ło marsz­czy­ło się, po­wie­ki przy­sło­ni­ły do po­ło­wy błę­kit­ne, by­stro pa­trzą­ce oczy.

– Zwy­kły­mi środ­ka­mi nie wy­trą­ci­my już z rąk Hen­ry­ka mie­cza ze­msty – mó­wił wol­no. – Jesz­cze przed mie­sią­cem mo­gli­by­śmy się byli po­ro­zu­mieć z pa­na­mi in­nych dziel­nic rze­szy, nie­je­den bo­wiem z ksią­żąt spo­glą­da ko­sym okiem na ro­sną­cą po­tę­gę ko­ro­ny. Sam Ru­dolf Szwab­ski ko­rzy się tyl­ko nie­chęt­nie przed jej bla­skiem. Wo­lał­by, aże­by ona jego mą­drą gło­wę opro­mie­nia­ła. Ale dzi­siej­sze zwy­cię­stwo prze­cię­ło nam dro­gę do nie­za­do­wo­le­nia ksią­żąt. Więk­szość idzie za­wsze za po­wo­dze­niem chwi­li, a szczę­ście od­wró­ci­ło się od nas. Na pa­nów Szwa­bii, Ba­wa­rii, Ka­ryn­tii i Lo­ta­ryn­gii nie mo­że­my li­czyć.

Za­milkł, utkwiw­szy wzrok w zie­mi.

– Mie­li­ście ra­dzić, wo­je­wo­do – wtrą­cił Buko z wy­rzu­tem. Jak gdy­by uwa­gi bi­sku­pa nie sły­szał, cią­gnął Ot­ton da­lej, nie pod­no­sząc gło­wy:

– Jest na ca­łym świe­cie tyl­ko jed­na po­tę­ga, któ­ra może zdru­zgo­tać dumę Hen­ry­ka. Tę po­tę­gę trze­ba dla na­szej spra­wy po­zy­skać.

Znów ustał.

– Mów­cie, nie dręcz­cie mo­jej nie­cier­pli­wo­ści – za­wo­łał bi­skup żywo. – Wie­cie prze­cież, jak tego py­szał­ka fran­koń­skie­go nie­na­wi­dzę.

– Wiem – rzekł wo­je­wo­da. – Król ode­rwał od wa­sze­go bi­skup­stwa ja­kieś len­no. I wy, bi­sku­pie, nie do­my­śla­cie się owej po­tę­gi?

Buko wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Szu­kam jej da­rem­nie w zie­miach nie­miec­kich – mó­wił.

– Bo nie w zie­miach rze­szy szu­kać jej trze­ba, lecz w Rzy­mie, w pa­ła­cu La­te­ra­nów.

– Hil­de­brand?! Żar­tu­je­cie, wo­je­wo­do. Uboż­szy on od każ­de­go z nas i słab­szy od ostat­nie­go z bi­sku­pów nie­miec­kich. Gdy­by nie po­moc Ma­tyl­dy To­skań­skiej, nie utrzy­mał­by się na­wet w Rzy­mie. Wia­do­mo wam, że go więk­sza część bi­sku­pów lom­bardz­kich nie chce uznać.

– A jed­nak jest ten sła­by, ubo­gi, przez bi­sku­pów Lom­bar­dii nie uzna­ny Hil­de­brand je­dy­nym mę­żem w ce­sar­stwie rzym­skim, któ­re­go po­tę­ga Hen­ry­ka nie prze­ra­zi – od­parł Ot­ton. – Znam go z cza­sów, kie­dy prze­by­wał na dwo­rze Hen­ry­ka III jako ka­pe­lan Grze­go­rza VI, strą­co­ne­go ze Sto­li­cy Apo­stol­skiej. Małe to było, szczu­płe, chu­der­la­we, śnia­de na gę­bie i szpet­ne z wy­glą­du mni­sząt­ko, ale w du­żych, czar­nych oczach go­rza­ły pło­mie­nie i cza­iły się pio­ru­ny. Kie­dy mó­wił o po­słan­nic­twie świę­te­go Ko­ścio­ła, zda­wał się ro­snąć. Ja­kieś dziw­ne ognie biły od nie­go. Już nie­bosz­czyk ce­sarz prze­po­wia­dał, że z tego wy­schłe­go księ­ży­ny wy­ro­śnie kie­dyś wiel­ki ry­cerz na­sze­go Pana Je­zu­sa Chry­stu­sa. I zda­je się, że się oj­ciec obec­ne­go kró­la nie my­lił, bp z chwi­lą, gdy Hil­de­brand za­siadł na Sto­li­cy Pio­tro­wej, padł strach na wszyst­kich si­mo­ni­stów i na całe świec­kie du­cho­wień­stwo. Już daw­no nie miał świę­ty Ko­ściół po­wszech­ny tak su­ro­we­go rząd­cy.

Po­chleb­ny ry­so­pis pa­pie­ża Grze­go­rza VII nie spra­wiał snadź bi­sku­po­wi przy­jem­no­ści, bo słu­chał chwal­by wo­je­wo­dy z czo­łem za­chmu­rzo­nym.

– Nowy pan pa­pież chciał­by na­rzu­cić ca­łe­mu du­cho­wień­stwu re­gu­łę św. Be­ne­dyk­ta – ode­zwał się z nie­chę­cią. – Cza­sy inne, lu­dzie inni… Su­ro­wy on rząd­ca świę­te­go Ko­ścio­ła po­wszech­ne­go, nie prze­czę, ale nie wi­dzę w jego od­waż­nej dło­ni mie­cza, któ­ry by nam, pa­nom nie­miec­kim, mógł przyjść z po­mo­cą.

Wo­je­wo­da pod­niósł się z sio­dła i przy­kuc­nął – na zie­mi obok bi­sku­pa. Schy­liw­szy się nad nim, mó­wił gło­sem zni­żo­nym:

– W od­waż­nej dło­ni Hil­de­bran­da spo­czy­wa miecz św. Pio­tra, któ­ry jest moc­niej­szy od moc­niej­szych po­tęg świa­ta. Gdy­by pa­pież bły­snął tym mie­czem nad gło­wą Hen­ry­ka, strze­lił­by w tron nie­miec­ki pio­run dru­zgo­cą­cy.

Sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi wpa­try­wał się Buko w twarz Ot­to­na, jak gdy­by nie ro­zu­miał ukry­tej tre­ści jego rady. "W jego spoj­rze­niu ma­lo­wa­ło się na­sam­przód zdzi­wie­nie, po­tem prze­strach.

– Mó­wi­cie o… klą… twie… – szep­nął – o klą­twie na kró­la rzym­skie­go?… Zu­chwa­łą da­je­cie radę, wo­je­wo­do… Ta­kie­go wy­pad­ku nie było jesz­cze w dzie­jach chrze­ści­jań­stwa. Ża­den bi­skup rzym­ski nie ośmie­lił się jesz­cze rzu­cić klą­twy na kró­la rzym­skie­go.

– Ale Hil­de­brand nie cof­nie się przed czy­nem naj­śmiel­szym, gdy bę­dzie uwa­żał, że wy­klę­cie kró­la rzym­skie­go po­mno­ży siłę Ko­ścio­ła i przy­czy­ni bla­sku Sto­li­cy Pio­tro­wej.

– Czy was żal do Hen­ry­ka nie łu­dzi, wo­je­wo­do?

– Je­stem pew­ny tego, co mó­wię, bi­sku­pie. Tacy jak Hil­de­brand uro­dzi­li się na wład­ców wiel­kich państw. Du­sza sta­re­go Rzy­mu wstą­pi­ła w nędz­ne cia­ło tego zwię­dłe­go mni­cha. On je­den nie schy­li czo­ła przed Hen­ry­kiem.

Za­mil­kli.

Wo­je­wo­da pa­trzył znów w pło­mień, pod­sy­ca­ny od cza­su do cza­su przez gierm­ka, bi­skup po­słał za­my­ślo­ny wzrok po­nad sie­bie, wy­so­ko w górę, gdzie na ciem­no­błę­kit­nym nie­bie iskrzy­ły się gwiazd mi­liar­dy i po­su­wał się wol­no bla­dy sierp księ­ży­ca. Opo­dal, przy in­nych ogni­skach, gwa­rzy­li pół­gło­sem ry­ce­rze sa­scy.

Nikt nie prze­czu­wał, że w tej chwi­li za­dzierz­gi­wał się wę­zeł strasz­li­wej tra­ge­dii, któ­ra mia­ła wstrzą­snąć ca­łym świa­tem chrze­ści­jań­skim aż do naj­głęb­szych głę­bi; że zbie­ra­ła się bu­rza, co mia­ła sza­leć nad Eu­ro­pą przez trzy wie­ki, za­le­wa­jąc zie­mie nie­miec­kie, fran­cu­skie, wło­skie i an­giel­skie nie za­sy­cha­ją­cym nig­dy po­to­kiem krwi, aż za­hu­cza­ła or­ka­nem nie­na­wi­ści po­wszech­nej, zna­nym w dzie­jach pod na­zwą re­for­ma­cji.

Gdy­by Ot­ton z Nor­dhe­imu i bi­skup Buko mo­gli byli uchy­lić rąb­ka za­kry­tej przy­szło­ści i spoj­rzeć w jej ob­li­cze, star­ga­ne bo­le­ścią, cof­nę­li­by się nie­wąt­pli­wie ze zgro­zą przed od­po­wie­dzial­no­ścią za skut­ki swo­ich kno­wań, byli bo­wiem obaj szcze­ry­mi ka­to­li­ka­mi. Ale oni wi­dzie­li przed sobą tyl­ko naj­bliż­sze dziś, swo­je krzyw­dy oso­bi­ste, ob­ra­żo­ną dumą, utra­tą wpły­wu na rzą­dy pań­stwa, zmniej­szo­ne do­cho­dy, ode­bra­ne przez ko­ro­nę do­bra len­ne.

Je­den tyl­ko ci­chy wy­rzut wgry­zał się w ich su­mie­nie.

Cho­ciaż nie­na­wi­dzi­li Hen­ry­ka, był ten nie­na­wist­ny im Hen­ryk mimo to ich kró­lem pra­wo­wi­tym, któ­re­mu zło­ży­li przy­się­gę wier­no­ści. U swo­je­go mo­nar­chy mo­gli się oni, pa­no­wie nie­miec­cy, upo­mi­nać zwy­cza­jem cza­su o rze­ko­me lub istot­ne krzyw­dy na­wet z bro­nią w ręku. Tak czy­ni­li wszy­scy wo­je­wo­do­wie, mar­gra­bio­wie i hra­bio­wie je­de­na­ste­go stu­le­cia, gdy im siła po­zwo­li­ła od­wa­żyć się na krok zu­chwa­ły. Ale tyl­ko naj­gor­si z naj­gor­szych od­wo­ły­wa­li się do po­mo­cy ob­cej prze­ciw ko­ro­nie.

Jak­by od­po­wia­dał przy­krym my­ślom, któ­re go nie­po­ko­iły, ode­zwał się Ot­ton z Nor­dhe­imu po dłuż­szej prze­rwie:

– Nie moja wina. Dla­cze­go ob­ra­ził mnie Hen­ryk tak śmier­tel­nie, dla­cze­go wy­pę­dził mnie z rady, jak nie­po­słusz­ne­go nie­wol­ni­ka… Był­bym mu wier­nie słu­żył…

– I ja nie był­bym pro­wa­dził len­ni­ków bi­skup­stwa hal­bersz­tadz­kie­go do boju prze­ciw po­ma­zań­co­wi, gdy­by się ko­ro­na nie wtrą­ci­ła do spraw mo­jej die­ce­zji – mó­wił Buko. – Ale nie wi­dzę jesz­cze, w jaki spo­sób moż­na by się po­słu­żyć mie­czem św. Pio­tra? Pan pa­pież nie wy­kli­na bez po­wo­du.

Po­wtór­nie na­chy­lił się do nie­go Ot­ton i od­rzekł gło­sem przy­ci­szo­nym, cho­ciaż nie było ni­ko­go w po­bli­żu. Jego sa­me­go prze­ra­żał po­mysł, wy­lę­gły w jego nie­na­wi­ści.

– Po­wo­dy gro­ma­dzą się od dwóch lat i mno­żą się cią­gle. Wia­do­mo wam, że Hen­ryk we­zwał znów na dwór do­rad­ców, wy­klę­tych przez pa­pie­ża, acz­kol­wiek Hil­de­brand żą­dał wy­raź­nie, aże­by ich nie do­pu­ścił do swo­je­go boku przed speł­nie­niem po­ku­ty. Ten wście­kły pies, Ulryk z Go­de­she­imu, nie tyl­ko, że nie pod­dał się po­ku­cie, lecz drwi na­wet gło­śno z mie­cza św. Pio­tra. Tak samo hra­bio­wie z Nel­len­bur­ga, Ber­told z Me­ers­bur­ga, ry­cerz Hart­mann i bi­sku­pi dwor­scy. By­ło­by do­brze, aże­by Hil­de­brand o tym wie­dział, a jesz­cze le­piej, gdy­by wie­dział wię­cej, ani­że­li jest w isto­cie. Po­ślij­cie na­tych­miast do

Rzy­mu ja­kie­go zręcz­ne­go i wy­mow­ne­go mni­cha. Niech wasz za­ufa­ny nie oszczę­dza Hen­ry­ka i jego dwo­ru, niech mówi dużo o jego mi­łost­kach, roz­pu­ście i nie­spra­wie­dli­wo­ści. Resz­tę zro­bi gwał­tow­ność kró­la. Gdy ta­kie dwie twar­de wole, jak jego i Hil­de­bran­da, ude­rzą o sie­bie, try­sną iskry, iskry zaś wznie­ca­ją po­ża­ry… Ja ze swej stro­ny ro­ze­ślę goń­ców do pa­nów szwab­skich. Może mi się uda prze­cią­gnąć któ­re­go z nich na na­szą stro­nę. Hra­bia z Kal­wu był kie­dyś moim przy­ja­cie­lem, a on ma wiel­kie po­wa­ża­nie u Ru­dol­fa. Ale nie zwle­kaj­cie. Szyb­kość wy­gry­wa czę­sto bi­twy. Z Hen­ry­kiem trze­ba się spie­szyć. Nie na­my­śla się on nig­dy dłu­go.

Gdzieś w głę­bi lasu pod­niósł się w tej chwi­li wiatr i prze­su­wał się wol­no nad wierz­choł­ka­mi bu­ków, dę­bów i świer­ków.. Za­ko­ły­sa­ły się lek­ko ga­łę­zie, za­drża­ły li­ście i dziw­nie smut­ny szum prze­pły­nął nad po­lan­ką. Zda­wa­ło się, że ktoś skar­ży się pod nie­bem łka­niem stłu­mio­nym.

Bi­skup i wo­je­wo­da spoj­rze­li na sie­bie i prze­że­gna­li się z trwo­gą za­bo­bon­ną.

– Nie moja wina… – mó­wił Ot­ton z Nor­dhe­imu, ukry­wa­jąc twarz w dło­niach. – Dla­cze­go ob­ra­ził mnie Hen­ryk tak śmier­tel­nie…III

Słoń­ce wy­chy­la­ło się do­pie­ro spo­za Alp, kie­dy się Ber­told na­za­jutrz prze­bu­dził. Spał w ni­skiej, po­nu­rej izbie, oświe­tlo­nej ską­po ma­łym okien­kiem. Oprócz łóż­ka i zy­dla nie było tu żad­ne­go in­ne­go sprzę­tu.

Wy­kwint­ny dy­gni­tarz dwor­ski, przy­wy­kły w pa­ła­cach Hen­ry­ka IV do ob­szer­nych kom­nat, ob­wie­szo­nych dy­wa­na­mi, za­sła­nych skó­ra­mi zwie­rząt, skrzy­wił się na wi­dok na­gich ścian, nie­od­świe­żo­nych od lat wie­lu.

Ziew­nął, prze­cią­gnął się na po­sła­niu i kla­snął lek­ko w dło­nie.

Na znak ten wpadł przez uchy­lo­ne drzwi wy­ro­stek w czar­nym płó­cien­nym ku­bra­ku i, sta­nąw­szy tuż przy łóż­ku, za­krzy­czał gło­sem pi­skli­wym:

– Wa­szej Szla­chet­no­ści po­do­ba się?

– Przede wszyst­kim po­do­ba mi się – zgro­mił Ber­told chłop­ca – abyś nie wla­ty­wał do mnie jak roz­hu­ka­ne źre­bię, a po­tem na­ucz się prze­ma­wiać do pana bez wrza­sku, je­śli twój grzbiet nie chce się za­po­znać z ró­zgą.

Chło­pak za­dy­go­tał i wy­trzesz­czył na swe­go pana oczy wy­stra­szo­ne.

– Przy­wo­łaj moją służ­bę! Wy­ro­stek znikł.

Po chwi­li uka­za­ło się trzech lu­dzi, z któ­rych je­den niósł przy­bo­ry do go­le­nia, dwaj inni drew­nia­ną wan­nę.

Za­pach róży roz­szedł się po izbie.

Ber­told, któ­ry le­żał w łóż­ku zu­peł­nie nagi, za­nu­rzył się w wo­dzie pach­ną­cej. Gdy orzeź­wio­ny ką­pie­lą sta­nął bosą sto­pą na ka­mien­nej po­sadz­ce, otu­li­ła go służ­ba dłu­gim, bia­łym płasz­czem i pod­su­nę­ła mu zy­del.

Szyb­ko, zręcz­nie oczy­ścił go­larz twarz pana z nie­po­trzeb­ne­go za­ro­stu, za­krę­cił mu wąs i na­tarł go olej­kiem ró­ża­nym. Z wiel­ką sta­ran­no­ścią cze­sał i ukła­dał wło­sy, przy­pa­la­jąc je go­rą­cym że­laz­kiem.

Kie­dy Ber­told brał z rąk szat­ne­go je­dwab­ną ko­szu­lę, uka­zał się na pro­gu pod­ko­mo­rzy i oznaj­mił:

– Bur­gra­bia We­cel za­py­tu­je, czy się Wa­szej Szla­chet­no­ści po­do­ba przy­jąć jego po­zdro­wie­nie.

– Po­do­ba się – od­po­wie­dział Ber­told.

Do izby wszedł krę­py, bar­czy­sty sta­rzec, pod­pie­ra­jąc się mie­czem jak la­ską. Z ram si­wych wło­sów i si­wej bro­dy wy­glą­da­ła twarz czer­stwa, roz­ja­śnio­na parą nie­bie­skich, jesz­cze świe­żych oczu.

– Wi­taj­cie, bur­gra­bio – ode­zwał się Ber­told, wy­cią­ga­jąc rękę do sę­dzi­we­go ry­ce­rza. Dla­cze­go nie wi­dzia­łem was wczo­raj w przy­sta­ni, kie­dy do­bi­ja­łem do brze­gu?

Ser­decz­nie uści­snął sta­rzec pra­wi­cę mło­dzień­ca.

– Wy­bacz­cie pa­nie – rzekł gło­sem gru­bym, przy­po­mi­na­ją­cym mru­cze­nie niedź­wie­dzia – ale obo­wiąz­ki służ­by idą przed obo­wiąz­ka­mi ser­ca. Pil­no­wa­łem wczo­raj aż do póź­nej nocy sprzę­tu żyta w Egol­she­imie, bo mło­dy pan Ru­dolf z Grim­min­gen od­gra­ża się, że nam plo­ny spa­li.

– Bez po­wo­du nie ośmie­lił­by się pan Ru­dolf na­jeż­dżać są­sia­da – za­uwa­żył Ber­told.

– Przy­dy­ba­łem zimą jed­ne­go z pa­choł­ków grim­miń­skich w na­szych la­sach. Po­lo­wał so­bie nie­cno­ta na sa­ren­ki, za co ka­za­łem mu uciąć pra­wą rącz­kę, jak prze­wi­du­je sta­ry oby­czaj sa­lic­ki.

– I za tę słusz­ną karę mści się pan Ru­dolf?

– Wy­krzy­ku­je w Kon­stan­cji w wi­niar­ni, że nie spo­cznie do­pó­ty, do­pó­ki nie weź­mie za ową ucię­tą rękę grim­miń­ską na­szych dwu­dzie­stu. Trzy razy już na­jeż­dżał za­mek egol­she­im­ski, spę­dzał nam by­dło z pa­stwi­ska, a obec­nie gro­zi spa­le­niem plo­nów.

– Cóż na to hra­bia okrę­gu?

– Wa­sza Szla­chet­ność mówi, jak gdy­by nie zna­ła na­szych są­dów. Każ­dy so­bie sę­dzią, kto ma do­brą pięść, wa­row­ne gniaz­do i hu­fiec dra­pi­chru­stów, go­to­wych na wszyst­ko. Hra­bia okrę­gu taki sam zbój jak inni. Ze­szłe­go mie­sią­ca złu­pił kup­ców, co cią­gnę­li z wło­skiej kra­iny, a jed­ne­go z nich, któ­ry się tęgo bro­nił, ka­zał po­wie­sić na jego wła­snym wo­zie. Trze­ba czu­wać dzień i noc, gdy się chce jeść zimą chleb i łyk­nąć so­bie od cza­su do cza­su haust wina.

Skar­gi bur­gra­bie­go nie zdzi­wi­ły by­najm­niej Ber­tol­da, w ca­łej bo­wiem rze­szy nie­miec­kiej za­czę­ła w je­de­na­stym stu­le­ciu słab­nąć po­wa­ga wła­dzy. Wpraw­dzie ist­niał jesz­cze bez zmia­ny do­sko­na­ły ustrój pań­stwo­wy, stwo­rzo­ny przez Ka­ro­la Wiel­kie­go, ale za­bra­kło lu­dzi, któ­rzy by chcie­li być gor­li­wy­mi stró­ża­mi po­rząd­ku pu­blicz­ne­go. Wo­je­wo­do­wie, pa­la­ty­no­wie i mar­gra­bio­wie przy­wy­kli w swo­ich dziel­ni­cach do sa­mo­dziel­nej go­spo­dar­ki za­po­mnie­li, iż byli tyl­ko urzęd­ni­ka­mi ko­ro­ny. Wzbo­ga­ciw­szy się na len­nach, trzy­ma­nych z ła­ski kró­la, ule­ga­li nie­chęt­nie pra­wu. Za przy­kła­dem moż­nych szli mniej­si. Naj­drob­niej­sze­mu ry­ce­rzo­wi, sie­dzą­ce­mu na wła­snym zam­ku, cią­żył nad­zór rzą­du. Każ­dy, kto po­sia­dał do­bry miecz i sil­ne ra­mię, chciał być na swo­ich śmie­ciach pa­nem sa­mo­wład­nym.

Ber­told, jako do­rad­ca ko­ro­ny, znał sto­sun­ki pań­stwa. Prze­to nie zdzi­wi­ło go opo­wia­da­nie bur­gra­bie­go.

Służ­ba wło­ży­ła na nie­go tym­cza­sem krót­kie spodnie z zie­lo­ne­go je­dwa­biu i dłu­gie poń­czo­chy, któ­re przy­mo­co­wa­ła do pa­ska zło­ty­mi sznu­ra­mi.

Z cie­ka­wo­ścią i lek­ce­wa­że­niem sta­re­go wil­ka zam­ko­we­go, ubie­ra­ją­ce­go się przez całe ży­cie w gru­be sa­mo­dzia­ły, przy­pa­try­wał się bur­gra­bia mięk­kim suk­niom pana. Kie­dy szat­ny wniósł do izby ka­ftan je­dwab­ny, do­tknął go ry­cerz ostroż­nie pal­ca­mi, jak­by się lę­kał, żeby się lśnią­ca tka­ni­na nie roz­le­cia­ła w jego ręku, i za­śmiał się z ci­cha śmie­chem roz­ba­wio­ne­go dziec­ka.

– Buty i ko­szul­kę srebr­ną! – roz­ka­zał Ber­told służ­bie.

Zaś do bur­gra­bie­go rzekł:

– Po­ja­dę dziś z wami do Egol­she­imu. Gdy­by lu­dziom pana Ru­dol­fa przy­szło na myśl nie­po­ko­ić na­szych żeń­ców, spra­wi­my im taką łaź­nię, że im się ode­chce na­jeż­dżać zie­mie me­ers­bur­skie.

Wdziaw­szy na poń­czo­chy dłu­gie buty z żół­tej skó­ry, wy­jął ze szka­tuł­ki małą ksią­żecz­kę, ukląkł przed łóż­kiem, prze­że­gnał się na­boż­nie i za­czął od­ma­wiać po ła­ci­nie psalm po­ran­ny, co bur­gra­bie­go tak zdzi­wi­ło, że wpa­try­wał się w pana ż roz­dzia­wio­ny­mi usta­mi, jak­by uj­rzał po­two­ra.

Zna­jo­mość ję­zy­ka ła­ciń­skie­go i ta­jem­nic pi­sma była w je­de­na­stym stu­le­ciu na zie­miach ger­mań­skich czymś tak nie­zwy­kłym, iż bu­dzi­ła z jed­nej stro­ny trwo­gę za­bo­bon­ną, z dru­giej wzgar­dę. Trwo­gę, bo tyl­ko du­chow­ni mo­dli­li się z ksią­żek, a oni po­śred­ni­czy­li mię­dzy nie­bem i zie­mią – wzgar­dę, bo ry­cerz uwiel­bia­ją­cy głów­nie siłę cie­le­sną lek­ce­wa­żył wszel­kie dzie­ła po­ko­ju.

Je­dy­nie pa­nu­ją­cy i naj­wyż­si do­stoj­ni­cy ko­ro­ny przy­swa­ja­li so­bie ubo­gą wie­dzę swo­je­go cza­su, by mo­gli prze­wod­ni­czyć na są­dach i ukła­dać do­ku­men­ty urzę­do­we.

Ber­told, wy­cho­wa­ny na dwo­rze ce­sar­skim, uczył się ra­zem z Hen­ry­kiem ję­zy­ków, pra­wa kra­jo­we­go, sztu­ki pi­sa­nia i czy­ta­nia.

Skoń­czyw­szy psalm po­ran­ny prze­że­gnał się znów i do­tknął trzy­krot­nie czo­łem po­sadz­ki.

Te­raz po­dał mu je­den ze słu­żą­cych lamp­kę wina, za­pra­wio­ne­go kro­pla­mi ra­bar­ba­ro­wy­mi. Po­krze­piw­szy, się roz­grze­wa­ją­cym na­po­jem, wy­płu­kał usta mię­tą j wło­żył na sie­bie ko­szul­kę, kutą ze srebr­nych ogni­wek. Szat­ny przy­piął mu do bu­tów zło­te ostro­gi i za­rzu­cił na jego ra­mio­na ob­szer­ny bia­ły płaszcz bez rę­ka­wów, zwa­ny kapą, pod­bi­ty zie­lo­nym je­dwa­biem.

Przy­pa­saw­szy miecz rzekł Ber­told do bur­gra­bie­go:

– Chciał­bym, że­by­śmy dziś pana Ru­dol­fa z Grim­min­gen spo­tka­li w gra­ni­cach pań­stwa me­ers­bur­skie­go. Mo­że­my je­chać!

Spod czo­ła bur­gra­bie­go pa­dło na jego wy­twor­ną po­stać szyb­kie spoj­rze­nie. Była w nim jak­by li­tość, zmie­sza­na z oba­wą. Mó­wi­ło ono: ty chciał­byś się zmie­rzyć z Ru­dol­fem z Grim­min­gen, ty, de­li­kat­ny pa­ni­czu?

Na dzie­dziń­cu zam­ko­wym cze­ka­ło na ko­niach pięć­dzie­się­ciu wo­jow­ni­ków. Mie­li oni wszy­scy na pier­siach i na go­le­niach że­la­zne bla­chy, a na gło­wach szy­sza­ki za­kry­wa­ją­ce z tyłu cały kark, lecz z przo­du otwar­te. Tyl­ko nos chro­ni­ła gru­ba li­stwa, przy­mo­co­wa­na po­wy­żej czo­ła. Spod na­pier­śni­ków wy­su­wa­ły się fał­dzi­ste poły żół­tych ka­fta­nów.

Była to sta­ła za­ło­ga zam­ku me­ers­bur­skie­go, skła­da­ją­ca się z ubo­gich ry­ce­rzy, wol­nych kmie­ciów i pod­da­nych Ber­tol­da. Człon­ko­wie sta­nu szla­chec­kie­go wy­róż­nia­li się bia­łym pa­sem.

Grom­kim okrzy­kiem przy­ję­ła służ­ba pana. On skło­nił się uprzej­mie wą­sa­tym rę­ba­czom i do­siadł ko­nia.

Ostroż­nie scho­dził hu­fiec z góry zam­ko­wej. Do­pie­ro kie­dy sta­nął na rów­ni­nie, ru­szył z ko­py­ta.

Ber­told pę­dził przo­dem ma­jąc po jed­nym boku bur­gra­bie­go, po dru­gim gierm­ka, któ­ry niósł za nim szy­szak, pu­klerz i ko­pię.

Mgły po­ran­ne opa­dły już, skro­pliw­szy się rosą na tra­wach i kwia­tach. Słoń­ce po­su­wa­ło się wol­no ku środ­ko­wi bez­chmur­ne­go nie­ba.

Dzień za­po­wia­dał się cie­pły, po­god­ny.

Ber­told roz­glą­dał się wzro­kiem pro­mien­nym po oko­li­cy. Wszak­że były to jego stro­ny ro­dzin­ne, któ­rych nie wi­dział od lat pię­ciu.

W cza­sach ostat­nich zbie­ra­ły się cią­gle bu­rze nad tro­nem Hen­ry­ka. Moż­ni len­ni­cy bun­to­wa­li się, Rzym gro­ził „mie­czem św. Pio­tra”. Do­rad­ca ko­ro­ny nie mógł opu­ścić w chwi­lach cięż­kich pana i przy­ja­cie­la. Do­pie­ro zwy­cię­stwo nad Unstru­tem po­zwo­li­ło mu wy­tchnąć w zam­ku oj­czy­stym bez tro­ski o nie­pew­ne ju­tro, lecz tyl­ko na krót­ko, bo już w paź­dzier­ni­ku mia­ła wy­ru­szyć prze­ciw Sa­som nowa wy­pra­wa.

Dro­ga wiła się zra­zu wśród pól sre­brzą­cych się doj­rza­łym zbo­żem, po­tem za­czę­ła się piąć pod górę, nie­rów­na, za­sła­na ka­mie­nia­mi. Kraj ro­bił wra­że­nie jed­nej wiel­kiej wa­row­ni. Wszę­dzie, gdzie się gro­mad­ka chat przy­tu­li­ła do ścia­ny wzgó­rza, bro­ni­ły ich wały, ostro­ko­ły i za­mknię­te bra­my. A wy­so­ko nad nimi, na ska­łach i urwi­skach, przy­sia­dły sza­re basz­ty, wie­że i zam­ki, niby sępy po­waż­ne, czu­wa­ją­ce z na­stro­szo­ny­mi pió­ra­mi, aby się ich pi­sklę­tom nie sta­ła krzyw­da.

Na­wet ko­sia­rzy w polu strze­gli zbroj­ni mę­żo­wie.

Po go­dzi­nie szyb­kiej jaz­dy zbli­żał się hu­fiec Ber­tol­da do wsi Egol­she­im, któ­ra sta­no­wi­ła gra­ni­cę pań­stwa me­ers­bur­skie­go. Po jed­nej stro­nie dro­gi był tu las, po dru­giej cią­gnę­ły się dłu­gie, wy­so­kie za­go­ny, prze­dzie­lo­ne ro­wa­mi. Z łanu do­la­ty­wał brzęk sier­pów.

– Dzię­się­ciu pa­choł­ków bę­dzie pil­no­wa­ło ro­bot­ni­ków, resz­ta zaś ukry­je się w le­sie – roz­ka­zał Ber­told.

Wło­żył na gło­wę szy­szak, wziął z rąk gierm­ka pu­klerz i ko­pię i sta­nął za gru­bym dę­bem, spo­za któ­re­go mógł wi­dzieć wszyst­ko, co się dzia­ło na polu.

Da­rem­nie jed­nak wy­tę­żał wzrok w stro­nę zam­ku Grim­min­gen, któ­ry ucze­pił się ska­li­ste­go wierz­choł­ka pro­sto­pa­dle ścię­tej góry. Gniaz­do ry­cer­skie spo­glą­da­ło tak spo­koj­nie w do­li­nę, jak gdy­by było za­po­mnia­nym przez lu­dzi ży­wych gro­bow­cem.

Już za­czął się Ber­told nie­cier­pli­wić, kie­dy się roz­legł tę­tent ga­lo­pu­ją­ce­go ko­nia.

Wsu­nąw­szy pu­klerz na lewe ra­mię wyj­rzał ostroż­nie na dro­gę.

Tę­tent ucichł po ja­kimś cza­sie. Ktoś zbli­żał się wol­no brze­giem lasu.

Ber­told wy­chy­lił się spo­za drze­wa i pod­niósł szyb­ko rękę do oczu, za­sła­nia­jąc je przed słoń­cem. My­lił­by go wzrok? Ale nie… Na zie­lo­nym tle boru za­ry­so­wa­ła się ta sama po­stać nie­wie­ścia, któ­ra po­wi­ta­ła go wczo­raj na je­zio­rze. Sie­dzia­ła z nie­dba­łym wdzię­kiem na ro­słym mie­rzy­nie, wpa­trzo­na w dro­gę pro­wa­dzą­cą do Me­ers­bur­ga. Mia­ła na so­bie żół­tą, je­dwab­ną suk­nię, pod­pię­tą z boku, na niej pur­pu­ro­wą kapę, ob­ra­mo­wa­ną gro­no­sta­jem, a na gło­wie wy­so­ki ka­pe­lusz z pa­wich piór, przy­wią­za­ny zło­tym sznu­rem do ra­mie­nia.

Na ustach Ber­tol­da za­igrał uśmiech swa­wol­ny.

Wy­padł­szy z kry­jów­ki sta­nął tak na­gle przed nie­zna­jo­mą, iż koń jej rzu­cił się gwał­tow­nie w tył. Ale ona nie stra­ci­ła przy­tom­no­ści. Ścią­gnę­ła wo­dze sil­ną ręką i spoj­rza­ła bez oba­wy na ry­ce­rza.

Ber­told, uchy­la­jąc przed nią mie­cza, rzekł:

– Nie­zna­jo­mą przy­ja­ciół­kę wita na swo­jej zie­mi Ber­told z Me­ers­bur­ga.

– Są­siad­ka prze­pra­sza wol­ne­go pana na Me­ers­bur­gu, że wtar­gnę­ła bez­wied­nie w gra­ni­ce jego pań­stwa – od­po­wie­dzia­ła nie­zna­jo­ma.

Jej duże, czar­ne, błysz­czą­ce oczy ob­rzu­ci­ły Ber­tol­da cie­ka­wym spoj­rze­niem.

– Prze­pro­sze­nia przy­jąć nie mogę – mó­wił Ber­told – nie­zna­jo­mość bo­wiem prze­stęp­stwa nie uwal­nia od kary. Kto sta­je na mo­jej zie­mi, pła­ci myto. Ser­decz­ny po­ca­łu­nek z wa­szych ust zma­że winę.

Chciał się do niej zbli­żyć, ale ona po­wstrzy­ma­ła go ru­chem ręki.

– Opo­wia­da­ją w kra­ju, że na dwo­rze kró­la Hen­ry­ka nie sza­nu­je nikt wsty­dli­wo­ści nie­wie­ściej – od­rze­kła – pro­stu­jąc się na sio­dle – ale ja nie wie­rzę, iżby Ber­told z Me­ers­bur­ga chciał znie­wa­żyć Ju­dy­tę z Ho­he­nau.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: