Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pamiętniki starającego się - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pamiętniki starającego się - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 486 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Ha! mo­ści do­bro­dzie­ju, speł­ni­ło się. Wy­chy­li­łem cza­rę do dna. Odej­mu­ję ją od ust, sta­wiam przed sobą i przy­pa­tru­ję się jej; dziś się jej nie do­tknę. Będę się jej przy­pa­try­wał, będę – pi­sał moje pa­mięt­ni­ki.

Za­czą­łem od "ha!" – bo mi żal ser­ce ści­snął i by­łem w ja­kimś niby po­etycz­nym uspo­so­bie­niu. Zda­wa­ło mi się, że po tym "ha!" uszy­ku­je się wiersz je­den, po nim dru­gi, po dru­gim trze­ci, po trze­cim czwar­ty, pią­ty, szó­sty, dzie­sią­ty, dwu­dzie­sty itd. – i po­pły­nie pieśń rzew­na, czu­ła, za­chwy­ca­ją­ca, ele­gia żalu, któ­rą echa po­chwy­cą i roz­nio­są da­le­ko, sze­ro­ko po świe­cie. Było mi smut­no, bar­dzo smut­no!

Gdy­bym był w tej chwi­li zdo­był się na po­ezją, by­ła­by to po­ezja do łez po­ru­sza­ją­ca. Pła­ka­li­by­ście, czy­tel­ni­cy wszel­kie­go ro­dza­ju, pła­ka­ły­by­ście, czy­tel­nicz­ki wszel­kie­go wie­ku i sta­nu. Prze­ję­li­by­ście się tym, co pierś moję na­peł­nia, prze­peł­nia.

Nie­ste­ty! – "ha" po­zo­sta­ło sa­mot­ne na bia­łej ćwiart­ce pa­pie­ru, po­zo­sta­ło całą moją pie­śnią. Dziw­na rzecz! tyle wier­szy na­pi­sa­łem do sztam­bu­chów, na imie­ni­ny i uro­dzi­ny, a pie­śni na­pi­sać nie mo­głem.

Od­su­ną­łem pa­pier, spar­łem się łok­ciem na sto­le, po­chy­li­łem gło­wę i kil­ka łez gorz­kich kap­nę­ło na ka­len­darz ber­dy­czow­ski, je­dy­ny z ko­lek­cji ka­len­da­rzów po nie­bosz­czy­ku ojcu po­zo­sta­łych. Jest to ka­len­darz z roku pań­skie­go 1802. Na nim, na kar­cie wkle­jo­nej po­mię­dzy ma­jem i czerw­cem, ręką mego ojca na­pi­sa­ne są na­stę­pu­ją­ce wy­ra­zy:

12 czerw­ca. – O go­dzi­nie pierw­szej, mi­nu­cie dwu­dzie­stej pią­tej po pół­no­cy, w dzień Onu­fre­go pu­stel­ni­ka, uro­dził mi się syn. Pa­nie, niech bę­dzie imię Two­je po­chwa­lo­ne! Niech ten no­wo­na­ro­dzo­ny ro­śnie To­bie, Boże, na chwa­lę, lu­dziom na po­ży­tek. Amen!

A nie­co ni­żej:

19 czerw­ca. – Ochrzci­li­śmy dziec­ko. Ła­ska­wi są­sie­dzi licz­nie zje­cha­li się do mo­jej cha­łu­py. Trzy­dzie­ści par trzy­ma­ło do chrztu mego syna, któ­re­mu da­łem imio­na: Onu­fry, Ger­wa­zy, Pro­ta­zy; pierw­sze dla­te­go, że sam je so­bie przy­niósł, a dwa dru­gie na pa­miąt­kę dnia chrzcin. Po­ku­ma­li­śmy się z imci pa­nem sę­dzią Za­ręb­skim i imci pa­nią cho­rą­ży­ną We­ry­ży­ną, któ­rzy trzy­ma­li w pierw­szej pa­rze, z imci pa­nem cho­rą­żym We­ry­hą i imci pa­nią sę­dzi­ną Za­ręb­ską, któ­rzy trzy­ma­li w dru­giej pa­rze, z imci pa­nem pod­ko­mo­rzy­cem Za­le­skim i imci pa­nią szam­be­la­ni­co­wą Za­kra­si­ną, któ­rzy trzy­ma­li w trze­ciej pa­rze, z imci pa­nem szam­be­la­ni­cem Za­kra­są i imci pan­ną cze­śni­ków­ną Strze­miń­ską… itd.

Wszyst­kie pary wy­li­czo­ne i wy­mie­nio­ne były po­rząd­kiem. Na koń­cu sta­ło na­zwi­sko księ­dza pro­bosz­cza, z do­dat­kiem czte­rech "K" ozna­cza­ją­cych: "ka­no­nik ka­te­dral­ny ka­pi­tu­ły ka­mie­niec­kiej." Po na­zwi­sku księ­dza pro­bosz­cza na­stę­po­wa­ła uwa­ga:

Ba­wio­no się we­so­ło. Wy­pi­li­śmy an­ta­łek sta­re­go wę­grzy­na i becz­kę mio­du, któ­ry pięt­na­ście lat temu sy­cił kwe­starz z Win­ni­cy.

Prze­nió­sł­szy się my­ślą w owe cza­sy, ła­two so­bie wy­obra­zić, jak wi­ta­nym było moje przyj­ście na świat. Sta­ry wę­grzyn i pięt­na­sto­let­ni miód roz­we­se­li­ły umy­sły. Były to­a­sty i wi­wa­ty. Pod­no­szo­no mnie na rę­kach do góry i krzy­cza­no:

– Niech żyje! niech ro­śnie! niech bę­dzie szczę­śli­wy!

Nie­ste­ty! z tych trzech ży­czeń spraw­dzi­ły się tyl­ko dwa pierw­sze. Żyję: dziś wła­śnie, o go­dzi­nie pierw­szej, mi­nu­cie dwu­dzie­stej pią­tej po pół­no­cy, skoń­czy­łem lat pięć­dzie­siąt – za­czą­łem, ach! szó­sty krzy­żyk – i czu­ję w so­bie tyle ży­cia, że jesz­cze na pięć­dzie­siąt lat wy­star­czy. Pięć­dzie­siąt lat! Prze­ży­łem je sam z sobą. Cze­muż chrzest­ni moi ro­dzi­ce wy­ma­wia­jąc pierw­sze ży­cze­nie nie do­da­li: nie sam?

Dru­gie ży­cze­nie rów­nież świet­nie do­pi­sa­ło. Wy­ro­słem na po­cie­chę oka ludz­kie­go. Je­stem do­brze zbu­do­wa­ny, zdrów, sil­ny i przy­stoj­ny. Nie po­chle­biam so­bie w roz­mo­wie z wła­snym su­mie­niem. Cze­góż mi brak­nie? Co mi kto może za­rzu­cić? – Szpa­ko­wa­ci­znę, któ­ra mi wło­sy, fa­wo­ry­ty i bro­dę przy­pró­szy­ła? Ależ przed dzie­się­ciu laty ani jed­ne­go bia­łe­go nie mia­łem wło­ska, a przed dwu­dzie­stu by­łem mło­dy i hoży, bia­ły i ru­mia­ny, a przed dwu­dzie­stu pię­ciu… Ach!

Stry­jen­ka za­rę­cza­ła, że je­stem "ślicz­ny chło­piec".

Cho­rą­ży­na We­ry­ży­na twier­dzi­ła, że je­stem "bar­dzo przy­stoj­ny męż­czy­zna".

Sę­dzi­na Za­ręb­ska utrzy­my­wa­ła, że mam "po­wierz­chow­ność dys­tyn­go­wa­ną".

Oto au­to­ry­te­ty ko­bie­ce, świa­dec­twa znaw­czyń, po­twier­dza­ją­ce to, co mi mó­wi­ło zwier­cia­dło. W dwu­dzie­stym pią­tym roku mego ży­cia by­łem ślicz­nym chłop­cem, w trzy­dzie­stym przy­stoj­nym męż­czy­zną, w czter­dzie­stym po­wierz­chow­ność moja była jesz­cze dys­tyn­go­wa­ną. Po­mi­mo to ja­kieś fa­tum nad moim lo­sem cię­ży­ło. Nie by­łem szczę­śli­wy.

Go­ście mego ojca! nie­szcze­rze wy­mó­wio­nym było ostat­nie wa­sze ży­cze­nie: "niech bę­dzie szczę­śli­wy!"

A po­sia­da­łem wszyst­kie pod­sta­wy szczę­ścia: i ma­ją­tek, i…

Chcia­łem po­wie­dzieć: ro­zum, ale uką­si­łem się w ję­zyk. Cho­ciaż, czy nie mam pra­wa po­wie­dzieć o so­bie, że mam ro­zum? Prze­cież głu­pi nie je­stem. Jest tylu głup­szych ode mnie.

Ro­zum? – Mu­szę się nad tym wy­ra­zem grun­tow­nie za­sta­no­wić. Co to jest ro­zum? albo ra­czej – co to jest ro­zum­ny czło­wiek? Ro­zum­ny­mi na­zy­wa­ją lu­dzie Na­ru­sze­wi­cza, Czac­kie­go, Snia­dec­kie­go, a tak­że mar­szał­ka Grab­skie­go i cho­rą­że­go We­ry­hę. Pierw­si, niby mole, wgryź­li się w książ­ki i na­peł­ni­li so­bie gło­wy mnó­stwem wia­do­mo­ści; dru­dzy, wy­jąw­szy ka­len­da­rza, inne książ­ki tyl­ko z wi­dze­nia zna­ją. Ro­zum prze­to jest dwo­ja­ki: książ­ko­wy i nie­książ­ko­wy, uczo­ny i na­tu­ral­ny.

Ja do tego ostat­nie­go mam pre­ten­sją. Do ksią­żek mia­łem wstręt wro­dzo­ny i nie­prze­zwy­cię­żo­ny, któ­ry się od naj­pierw­sze­go we mnie ob­ja­wiał dzie­ciń­stwa, a ob­ja­wiał w spo­sób bar­dzo sta­now­czy i wy­raź­ny. Nie pa­mię­tam tego, ale nie­boszcz­ka mat­ka opo­wia­da­ła, że kie­dy oj­ciec przy­wiózł mi pierw­szy z Ki­jo­wa ele­men­tarz, ozdo­bio­ny pięk­ny­mi ob­raz­ka­mi, je­dy­ny uży­tek, jaki z tego ele­men­ta­rza zro­bi­łem, był ten, żem go rzu­cił w pa­lą­cy się na ko­min­ku ogień i ucie­szył się ży­wym pło­mie­niem, jaki z pa­pie­ru strze­lił.

– Pali się, pali! – krzy­cza­łem, w ręce klasz­cząc i oko­ło ko­min­ka pod­ska­ku­jąc.

– Nie bę­dzie z nie­go li­te­rat – rzekł oj­ciec.

Od tego cza­su, zro­biw­szy do­świad­cze­nie na ele­men­ta­rzu, po­wta­rza­łem je na każ­dej książ­ce, jaka mi w ręce wpa­dła. Jar­nic­ki, pierw­szy mój na­uczy­ciel, na­zy­wał mnie ma­łym Oma­rem i świet­ną wró­żył mi przy­szłość, do zisz­cze­nia któ­rej bra­ko­wa­ło tyl­ko bi­blio­te­ki alek­san­dryj­skiej, bo co się ty­czy miej­sco­wej, to ta nie mo­gła mnie wsła­wić. Po ele­men­ta­rzu spa­li­łem mat­ce Zło­ty Oł­ta­rzyk, ojcu parę ka­len­da­rzy ber­dy­czow­skich i… było już po bi­blio­te­ce. Jar­nic­ki swo­je książ­ki, z któ­rych mnie uczył, cho­wał przede mną.

Jar­nic­ki mnie uczył. Co dziś umiem, umiem od nie­go i przez nie­go. Pra­co­wał nade mną gor­li­wie i na­uczył mnie czy­tać, pi­sać, ra­cho­wać i wie­le in­nych rze­czy, nad któ­ry­mi pra­co­wał przez lat czte­ry, a pra­co­wał cięż­ko jak wół.

Cie­ka­wa to była po­stać ten Jar­nic­ki. Ta­kich po­sta­ci już nie ma w na­szym spo­łe­czeń­stwie – gdzieś zni­kły wraz z woź­ny­mi, lir­ni­ka­mi, kup­ca­mi za­ję­czych skó­rek i wróż­bi­ta­mi. Pa­mię­tam go, jak pierw­szy raz zja­wił się w Kieł­ba­skach (ta­kim jest na­zwi­sko dzie­dzicz­nej mo­jej wsi).

Przy­szedł pie­cho­tą, z tor­bą na kiju, któ­ry na ra­mie­niu dźwi­gał, i za­pre­zen­to­wał się:

– Jan Jar­nic­ki, pro­fe­sor do dzie­ci.

– Co asan umiesz? – za­py­tał go nie­bosz­czyk oj­ciec.

– Wszyst­ko, mo­spa­nie do­bro­dzie­ju.

– Czy­tać?

– Po pol­sku i po ła­ci­nie, z ksią­żek i z pi­sma.

– Pi­sać?

– Po pol­sku i po ła­ci­nie, pi­smem zwy­kłym i goc­kim.

– Umiesz ro­bić atra­ment?

– Umiem: z ga­la­su i bzo­wych ja­gód.

– A umiesz wać­pan pió­ra tem­pe­ro­wać? – za­py­ta­ła nie­boszcz­ka mat­ka.

– Umiem, jej­mość do­bro­dziej­ko, na cien­ko, na gru­bo i na śred­nio.

– I wzor­ki do ha­ftów wy­ka­lać?

– I to po­tra­fię.

– I for­my na baby kle­ić?

– Per­fect, jej­mość do­bro­dziej­ko.Mat­ka po­pa­trzy­ła na ojca, oj­ciec spoj­rzał na mat­kę i w ich oczach snadź wza­jem­ne bły­snę­ło po­ro­zu­mie­nie, bo po wstęp­nych py­ta­niach na­stą­pił bliż­szy eg­za­min. Oj­ciec we­zwał Jar­nic­kie­go do tak zwa­ne­go "pierw­sze­go po­ko­ju", ka­zał usiąść za sto­łem i dał mu do prze­czy­ta­nia i prze­pi­sa­nia list od są­sia­da. Jar­nic­ki prze­czy­tał dość do­brze, cho­ciaż, o ile so­bie przy­po­mnieć mogę, bą­ka­jąc i nie bez ją­ka­nia się. Po od­czy­ta­niu za­brał się z wiel­ką uro­czy­sto­ścią do pi­sa­nia. Kra­cia­stą chust­ką do nosa strzep­nął pył ze sto­łu, opa­trzył pa­pier, po­sta­wił przed sobą ka­ła­marz, opa­trzył i po­pra­wił pió­ro i na­pi­sał rów­no, gład­ko i wy­raź­nie. Kie­dy skoń­czył, oj­ciec obej­rzał jego pi­sa­nie i zna­la­zł­szy je bar­dzo do­brym, za­py­tał:

– Cóż asan chce rocz­nie?

– Sto pięć­dzie­siąt zło­tych.

– Po­dej­mu­jesz się na­uczyć mego syna czy­tać, pi­sać i ra­cho­wać?

– Po pol­sku i po ła­ci­nie, mo­spa­nie do­bro­dzie­ju.

– Przy tym pió­ra tem­pe­ro­wać, de­se­nie wy­ka­lać i for­my na baby kle­ić? – do­da­ła mat­ka.

– Ale pod pew­nym wa­run­kiem – od­rzekł Jar­nic­ki. – Nie chcę acań­stwa do­bro­dziej­stwa oszu­ki­wać. Po­trze­bu­ję raz na rok, w mie­sią­cu kwiet­niu, krew pu­ścić i czte­ry razy do roku: raz na pri­ma apri­lis, dru­gi raz na Pio­tra i Paw­ła, trze­ci raz na Mi­cha­ła Ar­cha­nio­ła, a czwar­ty raz na św. Szcze­pa­na, upić się.

Oj­ciec na to się uśmiech­nął.

– I uprze­dzam acań­stwa do­bro­dziej­stwa, że w tych czte­rech epo­kach mieć mu­szę ty­go­dnio­wą re­kre­acją.

– Ko­niecz­nie? – za­py­tał oj­ciec.

– Ko­niecz­nie. Po­trzeb­nym mi to jest do zdro­wia: raz na rok krew pu­ścić i raz na kwar­tał upić się.

– No, niech i tak bę­dzie – od­rzekł oj­ciec i Jan Jar­nic­ki zo­stał moim na­uczy­cie­lem.

Mia­łem pod­ów­czas lat dzie­więć skoń­czo­nych i nie umia­łem jesz­cze ani jed­nej li­te­ry al­fa­be­tu. Na­uczy­ciel li­czyć mu­siał tyle lat, ile ja dzi­siaj; był bo­wiem już szpa­ko­wa­ty, ale zdrów i krzep­ki, i w po­sta­ci swo­jej miał coś księ­że­go. Zda­wa­ło się, że kształ­cił się na księ­dza, lecz ja­kiś wy­pa­dek prze­rwał mu na­uki i rzu­cił go na dro­gę błęd­ne­go na­uczy­ciel­stwa. No­sił się za­wsze jed­na­ko­wo: w sur­du­cie ta­bacz­ko­wym, pod szy­ję za­pię­tym, ni­żej ko­lan się­ga­ją­cym, i w let­nich, ciem­nych spodniach. Ten ubiór słu­żył mu zimą i la­tem, na świę­to i dzień po­wsze­dni, i mu­siał, zda­je się, być z cze­goś nie­zno­szo­ne­go spo­rzą­dzo­ny, bo nie pa­mię­tam, aże­by go kie­dy od­na­wiał lub po­pra­wiał; za­wsze był jed­na­ko­wy, za­wsze czy­sty i za­wsze cały. Gar­de­ro­ba jego skła­da­ła się z tego, co miał na so­bie, z trzech ko­szul, dwóch par onu­czek i sze­ściu chu­s­tek do nosa, do cze­go do­daw­szy: pu­gi­la­res, parę ksią­żek, piór­nik z kil­ku pió­ra­mi i ołów­kiem, li­nię z dziur­ką i sznu­recz­kiem, ka­ła­marz, scy­zo­ryk i łub­ko­wą ta­ba­kier­kę, bę­dzie­my mie­li cały in­wen­tarz ru­cho­mo­ści sta­no­wią­cych ma­ją­tek mego na­uczy­cie­la. Nie go­dzi się nie po­wie­dzieć, że był to czło­wiek szcze­gól­nej po­czci­wo­ści i za­cno­ści; skrom­ny, ci­chy, nie­wy­ma­ga­ją­cy i peł­nią­cy swój obo­wią­zek su­mien­nie. Tego po ja­kimś obie­ży­świe­cie, jak go w na­pa­dach złe­go hu­mo­ru nie­boszcz­ka mat­ka na­zy­wa­ła, spo­dzie­wać się nie było moż­na. Jed­nak­że tak było. Dość po­wie­dzieć, że na­uczył mnie tego, co umiem, i - przy­znam się – nie­ma­łej do­ka­zał sztu­ki.

Oj­ciec nie­bosz­czyk nie był z ro­dza­ju tych oj­ców, co to na­uczy­cie­lo­wi na wstę­pie do na­uki jako go­dło wła­dzy wrę­cza­li kań­czug z tymi sło­wy:

– Bij! bo ci pła­cę, bij! bo je­że­li do­bry, to się nie ze­psu­je, je­że­li zły, to się po­pra­wi.

Mój oj­ciec po­dob­nym był w tej mie­rze do ojca "Pa­nie Ko­chan­ku". Może dla­te­go, że by­łem je­dy­na­kiem, może dla­te­go, że owia­ła go at­mos­fe­ra dwo­ru Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta, na któ­rym by­wał w mło­do­ści i na­wet ty­tu­ło­wał się szam­be­la­nem, nie po­dzie­lał zda­nia, że "za jed­ne­go bi­te­go dają dzie­się­ciu nie­bi­tych", i ża­ło­wał mo­jej skó­ry. Nie wol­no było Jar­nic­kie­mu mnie bić. Po­mi­mo to jed­nak­że dał so­bie ze mną radę. Jak za­czął pró­bo­wać róż­nych spo­so­bów, tra­fił na ko­niec na taki, któ­ry mi dał po­znać całe abe­ca­dło. Spo­sób ten był wca­le dow­cip­ny, bo opar­ty na mo­jej na­mięt­no­ści do pa­le­nia pa­pie­rów. Wy­strzy­gał z pa­pie­ru li­te­ry i da­wał mi je do pa­le­nia. Pa­li­łem na­przód A, po­tem B, po­tem C i tak da­lej – aż do koń­ca al­fa­be­tu. Na­stęp­nie wy­strzy­gał cały al­fa­bet i ka­zał mi wy­bie­rać.

– Wy­bierz K.

Szu­ka­łem K, a gdy zna­la­złem, wo­łał z gnie­wem:

– Spal szel­mę!

Ja z pew­ną za­wzię­to­ścią ci­ska­łem K w pło­mień i szu­ka­łem na­stęp­nej, któ­rą on mi na­zwał, li­te­ry.

Tym spo­so­bem na­uczy­łem się abe­ca­dła, sy­la­bi­zo­wa­nia i sta­wia­nia li­ter na wo­sko­wa­nym pa­pie­rze, a za­wsze przez to, że Jar­nic­ki moje wła­sną na­mięt­ność wy­zy­skać umiał na moje ko­rzyść.

Na­mięt­ność pa­le­nia ksią­żek z cza­sem się uspo­ko­iła, a po­zo­stał tyl­ko wstręt do nich i do­tych­czas po­jąć nie po­tra­fię, jak lu­dzie przy­wią­zy­wać mogą war­tość do tych sprzę­tów, któ­re po od­czy­ta­niu są już do ni­cze­go. Książ­ki uwa­żam jak cy­try­ny: poty coś war­te, póki się soku z nich nie wy­ci­śnie.

Wstrę­tu tego Jar­nic­ki we mnie nie po­skra­miał, lecz tyl­ko cho­wał przede mną swo­je książ­ki, któ­re czy­tał i od­czy­ty­wał bez koń­ca. Co to były za dzie­ła? Nie wiem. Wy­glą­da­ły bar­dzo sta­ro i ob­szar­pa­nie.

Przy­po­mi­nam so­bie pierw­sze na­pi­sa­ne prze­ze mnie wy­ra­zy, a przy­po­mi­nam so­bie dla­te­go, żem je parę ty­się­cy razy prze­pi­sał. Był to ple­no ti­tu­lo mój pod­pis: "Onu­fry Ger­wa­zy Pro­ta­zy Praż­nic­ki her­bu Pół­ko­zic, szam­be­la­nic, dzie­dzic wsi Kieł­ba­ski, ja­śnie wiel­moż­nych Jana Kan­te­go, szam­be­la­na, i Ka­ta­rzy­ny z Ło­pu­chow­skich Praż­nic­kich syn i spad­ko­bier­ca". Pod­pi­sy­wa­łem się na wo­sko­wa­nym pa­pie­rze bia­łym atra­men­tem z tar­tej kre­dy, zmie­sza­nej z wodą; pod­pi­sy­wa­łem się w dwóch li­niach, w jed­nej li­nii, bez li­nii; pod­pi­sy­wa­łem się tak dłu­go, aż na ko­niec roz­mi­ło­wa­łem się we wła­snym pod­pi­sie i pi­sać się na­uczy­łem. Było to wy­zy­ska­nie na moje ko­rzyść mo­jej próż­no­ści. Bar­dzo mi się po­do­bał mój herb, mój ty­tuł, moje dzie­dzic­two i ja­śnie­wiel­moż­ność mego ojca. Do­py­ty­wa­łem się Jar­nic­kie­go, czy i ja je­stem ja­śnie wiel­moż­nym.

– Je­steś waść, jako szam­be­la­nic.

Do­wie­dziaw­szy się o tym, ex pro­pria di­li­gen­tia do­pi­sy­wa­łem "ja­śnie wiel­moż­ny" przed moim na­zwi­skiem.

Do na­ucze­nia mnie ra­chun­ków wiel­ce przy­czy­nił się syn na­sze­go aren­da­rza, Ży­dek w moim wie­ku, któ­ry ze szcze­gól­ną ła­two­ścią z pa­mię­ci do­da­wał, odej­mo­wał, mno­żył i dzie­lił.

– Wi­dzisz waść – ma­wiał Jar­nic­ki – bę­dziesz się wsty­dził Sru­la, kie­dy ci przyj­dzie z nim się o aren­dę po­ra­cho­wać.

Na­uczy­łem się tedy ra­cho­wać, ale licz­ba­mi ca­ły­mi. Ułam­ki pro­ste, dzie­sięt­ne i re­gu­ła trzech, któ­re znam z na­zwi­ska, nie cze­pi­ły się mo­jej gło­wy i, do­praw­dy, do dziś zro­zu­mieć nie mogę, na co by one przy­dać się mia­ły szlach­ci­co­wi trud­nią­ce­mu się rol­nym go­spo­dar­stwem. Tyle ro­bi­łem ukła­dów i trans­ak­cyj, sprze­da­ży i kup­na, a nig­dy nie mia­łem po­trze­by wda­wać się z ułam­ka­mi, nig­dy na­wet, o ile so­bie przy­po­mi­nam, nie by­łem oszu­ka­ny, wy­jąw­szy jed­ne­go razu. Sprze­da­łem drze­wo, są­żeń po ru­blu, i zro­bi­łem z kup­cem kon­trakt, mocą któ­re­go mia­łem mu ka­zać wy­rą­bać i uło­żyć trzy­sta ku­bicz­nych sąż­nio­wych sto­sów. Gdy się drze­wo za­czę­ło rą­bać, ku­piec pro­po­nu­je mi, aże­bym mu, za­miast sąż­nio­wych, dwu­sąż­nio­we, to jest sze­ścio­łok­cio­we w sze­ścian ka­zał skła­dać sto­sy. Przy­ją­łem tę pro­po­zy­cją i sto­sow­nie do niej zmie­ni­łem kon­trakt po­dwa­ja­jąc cenę sto­sów. Wzią­łem po dwa ru­ble za dwu­sąż­nio­wy ku­bicz­ny stos, a po­wi­nie­nem był wziąć po ośm, czy­li in­ny­mi sło­wy, za­miast po ru­blu, sprze­da­łem są­żeń drze­wa po pięć­dzie­siąt gro­szy. No, ale któż by się na moim miej­scu w ten spo­sób nie oszu­kał? Już dru­gi raz po­dob­na sztu­ka się nie uda.

Tego wy­pad­ku nie prze­wi­dział Jar­nic­ki. Nie mam mu tego za złe; bo gdzież jest czło­wiek wszyst­ko­wie­dzą­cy?! A może i on – gdy­by był, jak ja, za­sko­czo­ny znie­nac­ka – był­by się dał na sąż­niach okpić. Zresz­tą, może i nie miał cza­su obzna­jo­mić mnie z tymi szcze­gó­ła­mi ma­te­ma­ty­ki. Uczył mnie przez lat czte­ry bar­dzo pil­nie, bar­dzo re­gu­lar­nie i su­mien­nie peł­nił obo­wiąz­ki, ja­kie wziął na sie­bie, roz­ło­żyw­szy czas na kwar­ta­ły, od­dzie­lo­ne je­den od dru­gie­go ty­go­dnia­mi, w któ­rych zni­kał.

Ża­den ze­ga­rek nie może iść re­gu­lar­niej, jak szło ży­cie Jar­nic­kie­go. Wsta­wał zimą i la­tem o czwar­tej, szedł spać o dzie­wią­tej, wstaw­szy i idąc spać od­ma­wiał pa­cierz na klęcz­kach, pi­jał mle­ko i wodę, ja­dał mało i co mu dali, co­dzien­nie się go­lił i jed­nej chwi­li nie po­próż­no­wał: je­że­li mnie nie uczył, to coś stru­gał, kle­ił albo też w ogro­dzie ko­pał, sa­dził, pod­le­wał, szcze­pił. Nie przy­po­mi­nam so­bie, aże­bym kie­dy wi­dział uśmiech na jego ustach. Usta miał za­wsze ścię­te, mil­czą­ce, na za­py­ta­nia od­po­wia­dał krót­ko.

W dzie­wię­ciu le­ciech mego ży­cia roz­po­czę­ła się moja do­mo­wa edu­ka­cja, w trzy­na­stu się skoń­czy­ła, a roz­po­czę­ła szkol­na. Za­nim jed­nak­że o tej ostat­niej na­pi­szę, opo­wie­dzieć pier­wej mu­szę nie­któ­re szcze­gó­ły o Jar­nic­kim, któ­ry dłu­go był w Kieł­ba­skach po­sta­cią za­gad­ko­wą. Nikt nie wie­dział, co on za je­den, skąd się wziął, jaka była jego prze­szłość. W oko­li­cy nikt go nie znał i on nie znał ni­ko­go, a taka była po­wa­ga w jego za­cho­wa­niu się, że trze­ba było pew­nej śmia­ło­ści, aże­by go się o prze­szłość za­py­tać.

Na tę śmia­łość zdo­by­ła się kil­ka­krot­nie moja mat­ka, lecz nic nie wskó­ra­ła. Jar­nic­ki albo nie od­po­wia­dał, albo je­że­li od­po­wie­dział, to w taki spo­sób, że od­pa­da­ła ocho­ta po­wtó­rze­nia za­py­ta­nia.

– Czy jej­mość do­bro­dziej­ka lęka się, aże­bym jej nie okradł?

– O, nie, pa­nie Jar­nic­ki.

– Je­że­li nie – pod­chwy­ty­wał – to nie ma o czym ga­dać. Raz wy­rwa­ła się mu taka od­po­wiedź:

– Moje ży­cie jest pro­ce­sem po­mię­dzy mną a Bo­giem. Od­po­wiedź ta za­cie­ka­wi­ła i mat­kę moję, i ojca, i całe są­siedz­two, wy­wo­łu­jąc mnó­stwo do­my­słów, któ­re skoń­czy­ły się na tym, że po­ga­da­no i ga­dać prze­sta­no.

Z po­wo­du czte­ro­let­nie­go po­by­tu Jar­nic­ki stał się już w Kieł­ba­skach po­trzeb­nym. Zda­wa­ło się, że i dla nie­go Kieł­ba­ski sta­ły się po­trzeb­ny­mi, że się zżył z ich ży­ciem, że wrósł w na­szą ro­dzi­nę, że świat dla nie­go za­czy­nał się i koń­czył w Kieł­ba­skach, któ­re opusz­czał wpraw­dzie czte­ry razy do roku, ale nie na dłu­go i nie od­cho­dził da­le­ko. Wy­pra­wy jego mia­ły za cel karcz­mę na Szpa­ko­wym Trak­cie, na­le­żą­cą do mego ojca. Tam się uda­wał, ba­wił ty­dzień i wra­cał taki, jaki wy­szedł: ci­chy, skrom­ny, mil­czą­cy, pi­ją­cy mle­ko i wodę, i znów za­sia­dał ze mną do na­uki, do któ­rej umiał mnie wcią­gnąć i przy­zwy­cza­ić. Ja­kież tedy było zdu­mie­nie nas wszyst­kich, gdy razu pew­ne­go po­szedł i nie wró­cił. Upły­nę­ło ty­go­dni dwa, trzy, czte­ry, Jar­nic­kie­go nie było. Oj­ciec ka­zał o nie­go roz­py­ty­wać się po jar­mar­kach i karcz­mach, po­sy­łał na­wet umyśl­nych w róż­ne stro­ny: wszyst­ko było da­rem­nie. W kil­ka lat do­pie­ro po śmier­ci mo­ich ro­dzi­ców zja­wił się w Kieł­ba­skach nie­spo­dzia­nie, ale na krót­ko.II

Przy­bie­ga razu pew­ne­go aren­darz z karcz­my na Szpa­ko­wym Trak­cie, za­dy­sza­ny, prze­stra­szo­ny, i woła:

– Jest!… uf!… jest!… – i sa­pał.

– Kto jest? – za­py­ta­łem zdzi­wio­ny. Żyd sa­pał, ocie­rał pot z czo­ła, gła­dził bro­dę.

– Nu… ten… ten…

– Któż taki?

– Al­boż ja wiem, kto wun taki? Ach! ten, co to jego ja­śnie wiel­moż­ny szam­be­lan ka­zał szu­kać na wszyst­kie stro­ny.

Nie mo­głem się do­my­ślić. Kil­ka lat upły­nę­ło od śmier­ci mego ojca, a kil­ka­na­ście od wyj­ścia Jar­nic­kie­go z Kieł­ba­sek.

– Ten, co upi­jał się w mo­jej karcz­mie.

– Mój ko­cha­ny – rze­kłem – czy to je­den w two­jej karcz­mie się upi­ja?

– Taże tak – od­parł Żyd – upi­ja się, Bogu dzię­ki, nie­je­den, ale za tego (za­miast "o tym") ja­śnie wiel­moż­ny pan wie le­piej jak za kogo in­ne­go, bo wun był u ja­śnie wiel­moż­ne­go pana dy­rek­to­rem.

Ten ostat­ni wy­raz roz­wią­zał za­gad­kę, któ­ra po­czę­ła już mnie in­try­go­wać.

– Jar­nic­ki? – za­py­ta­łem.

– Ny, może wun i Jar­nic­ki. Ja nig­dy tego na­zwi­ska nie sły­szał. Wiem tyl­ko, że dy­rek­tor, co był przy ja­śnie wiel­moż­nym panu, kie­dy ja­śnie wiel­moż­ny pan był jesz­cze pa­ni­czem, przy­cho­dził do mnie raz na trzy mie­sią­ce i pił przez cały ty­dzień.

– To on! – za­wo­ła­łem ura­do­wa­ny. – Skąd­że się on wziął?

– Ja tego nie wiem. Ja się prze­stra­szył, jak go zo­ba­czył. Ja się jego nie spo­dzie­wał. Ni­ko­go nie było w szyn­ko­wej izbie, ja so­bie cho­dzę i my­ślę, aż tu, jak­by się uro­dził, sie­dzi ktoś za sto­łem i rę­ka­mi się pod­parł. Pa­trzę, a to wun. Ja się bar­dzo zdzi­wił, kła­niam się, a wun nic, py­tam, a wun nic, aż jak nie stuk­nie ku­ła­kiem o stół i jak nie krzyk­nie; "Ży­dzie, wód­ki!" i jak nie zgrzyt­nie zę­ba­mi, to mi aż w pię­tach po­sty­gło, uf!

– No, cóż da­lej? – za­py­ta­łem wi­dząc, że Żyd za­jąk­nął się.

– Co da­lej? a, ot co da­lej. Po­sta­wi­łem przed nim kwar­tę wód­ki, a wun ją dusz­kiem wy­pił.

– Całą kwar­tę? od razu?

– Af me­ine mu­nes! Całą kwar­tę, od razu. Wy­pił i jak nie krzyk­nie: "Ży­dzie, wód­ki!" I po­pa­trzył się na mnie, a w oczach jego wi­dzia­łem same biał­ki. Jesz­cze na mnie ża­den czło­wiek tak nie pa­trzał.

– No i cóż?

– Ano, po­sta­wi­łem przed nim dru­gą kwar­tę, a wun ją dusz­kiem wy­pił i krzyk­nął; "Ży­dzie, wód­ki!"

– Da­łeś mu trze­cią kwar­tę?

– Ale gdzie tam, za­mkną­łem szynk­was i ucie­kłem do ja­śnie wiel­moż­ne­go pana, ucie­kła i moja żona, ucie­kły i moje ba­chu­ry.

– Zo­sta­wi­łeś karcz­mę pust­ką?

– Zo­stał tam stróż, a i moja Ru­chla za­glą­da z da­le­ka.

– Tak cię prze­stra­szył czło­wiek, co dwie kwar­ty wód­ki wy­pił?

– Nie to mnie prze­stra­szy­ło, ale to, że ja­koś nie po ludz­ku pa­trzał. Ja tyle lu­dzi wi­dział, i ja­kich lu­dzi! Moja karcz­ma na trak­cie, na Szpa­ko­wym. Prze­cho­dzi tam­tę­dy wsi­la­ka wsi­la­czy­na i pije, i śpie­wa, i po­su­dę tłu­cze, i łaje się, i bije, ale nie wi­dzia­łem, aże­by żywy czło­wiek tak pa­trzał jak ten Jar­nic­ki.

– Cze­góż więc chcesz?

– Ny – od­parł Żyd z ni­skim ukło­nem – ja przy­szedł do ja­śnie wiel­moż­ne­go pana, aże­by ja­śnie wiel­moż­ne­go pana pro­sić, aże­by ja­śnie wiel­moż­ny pan ka­za­li go za­brać z karcz­my… Ja nie wiem, co to jest, ale ja się go strasz­nie boję… wun ja­kiś nie­sa­mo­wi­ty.

– Jak się wy­trzeź­wi, to bę­dzie spo­koj­ny.

– I mnie się tak zda­wa­ło, kie­dy przed nim pierw­szą kwar­tę sta­wia­łem; bo ja go znam bar­dzo do­brze. Daw­niej, by­wa­ło, pił kie­lisz­kiem, po­wo­li, a jak się upił, to kładł się na ław­ce, wy­spał się, wy­trzeź­wił i znów pił. Pił, ale był spo­koj­ny… i dzie­ci lu­bił… Moje ba­chu­ry li­cho wie co z nim wy­ra­bia­ły, a wun się do nich uśmie­chał. Tyl­ko się cza­sem roz­gnie­wał, cza­sem, kie­dy wy­piw­szy kil­ka kie­lisz­ków oparł się łok­cia­mi na sto­le i gło­wę w dło­nie scho­wał, i je­że­li go wten­czas dzie­ci ob­sia­dły, wun stuk­nął nogą, krzyk­nął: "Precz! pa­trzę na nią!" – i dzie­ci ucie­ka­ły. Ale jak to mi­nę­ło, znów szły do nie­go i py­ta­ły: "A na kogo to wać­pan pa­trzysz?" – a on im od­po­wia­dał: "Na nią, na anio­ła, co ma srebr­ne pió­ra." A dzie­ci jesz­cze na to: "Głu­piś wać­pan, wać­pan pi­ja­ny." A wun się nie gnie­wał, nu, a te­raz, uf!

I kła­nia­jąc się ni­sko, do­dał:

– Niech go ja­śnie wiel­moż­ny pan każą za­brać z karcz­my.

To, co mi aren­darz opo­wie­dział, trą­ci­ło ja­kąś awan­tu­rą ro­man­so­wą, któ­rej ofia­rą padł mój na­uczy­ciel. Po­sła­łem więc brycz­kę i dwóch lu­dzi i ka­za­łem przy­wieźć Jar­nic­kie­go, przy­pusz­cza­jąc, że po wy­pi­ciu dwóch kwart wód­ki musi jak drew­nia­ny kloc pod szyn­ko­wym spo­czy­wać sto­łem. Ja­kież było zdzi­wie­nie moje, kie­dy po upły­wie nie­speł­na go­dzi­ny brycz­ka po­wró­ci­ła bez Jar­nic­kie­go, a je­den ze słu­żą­cych miał twarz krwią ob­la­ną.

– Co to się sta­ło? – za­py­ta­łem zdzi­wio­ny.

– A nic, ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie – od­po­wie­dział mi je­den z wy­sła­nych – to dia­beł nie czło­wiek.

– Mo­że­ście mu przy­krość jaką zro­bi­li?

– Któż by mu tam chciał przy­krość ro­bić? Po­wie­dzia­łem mu: "Ja­śnie wiel­moż­ny pan szam­be­la­nic pro­si do dwo­ru." A on na to: "Je­że­li szam­be­la­nic ma do mnie in­te­res, to niech tu przyj­dzie; ja do nie­go żad­ne­go nie mam in­te­re­su." "Ależ – po­wtó­rzy­łem – ja­śnie wiel­moż­ny pan bar­dzo pro­si." On na to krzyk­nął: "Precz! nie prze­szka­dzaj­cie mi!" Tu ze­rwał się zza sto­łu i jak mnie trza­snął ku­ła­kiem mię­dzy oczy, aż mnie za­mro­czy­ło, i oto krew się po­la­ła. A rękę taką ma cięż­ką, jak że­la­zna. Zda­wa­ło mi się, że mnie bez­mia­nem mię­dzy oczy za­ma­lo­wał.

– No?

– Nie było co z nim ro­bić. Za­bra­li­śmy się, taj przy­je­cha­li na po­wrót.

Rze­czy­wi­ście, po ta­kim trak­ta­men­cie słu­żą­cy moi nie mie­li co lep­sze­go do ro­bo­ty, jak po­wró­cić; nie mo­głem się prze­to na nich gnie­wać. Po­my­ślaw­szy przez chwil­kę, wzią­łem z sobą czte­rech lu­dzi i sam do karcz­my na trak­cie po­je­cha­łem; przez wspo­mnie­nie bo­wiem na to, że ten czło­wiek był nie­gdyś moim na­uczy­cie­lem, przez wzgląd na to, że li­czyć już mu­siał bli­sko siedm­dzie­siąt lat wie­ku, nie chcia­łem po­zwo­lić, aże­by po­nie­wie­rał się po świe­cie, umarł gdzieś pod pło­tem i zo­stał po­cho­wa­ny na roz­staj­nej dro­dze.

Koło karcz­my za­sta­łem kil­ku lu­dzi, któ­rzy przez okna i drzwi do szyn­ko­wej izby za­glą­da­li nie śmiać wejść do środ­ka. Aren­darz, aren­da­rzo­wa i cała ich, skła­da­ją­ca się z kil­ku­na­stu osób, ro­dzi­na sta­li opo­dal, ma­jąc po­bli­ski las w od­wo­dzie jako miej­sce bez­piecz­ne­go schro­nie­nia. Po­wiem praw­dę, że ta­kie sta­wie­nie się lu­dzi wzglę­dem po­je­dyn­cze­go, bez­bron­ne­go i wie­kiem ob­cią­żo­ne­go czło­wie­ka prze­ję­ło mnie pew­ną trwo­gą i ża­ło­wa­łem już, żem przy­je­chał. Lecz am­bi­cja do­da­ła mi od­wa­gi.

– A co tam? – za­py­ta­łem za­glą­da­ją­cych.

Po­kło­ni­li mi się z usza­no­wa­niem, a je­den od­po­wie­dział:

– N i c z o h o: s y d y t' z a s t o ł o m, r e w e, t a s t o h n e. (Nic: sie­dzi za sto­łem, ry­czy i stę­ka.)

Z wnę­trza karcz­my wy­do­by­wa­ło się głu­che stę­ka­nie.

Wsze­dłem.

Jar­nic­ki sie­dział opar­ty o stół łok­cia­mi, a twarz miał rę­ka­mi za­kry­tą. Gło­wa jego była moc­no siwa, ale gę­stym, cho­ciaż krót­ko przy­strzy­żo­nym po­kry­ta wło­sem. Gdym wszedł, ani się ru­szył.

– Pa­nie Jar­nic­ki – rze­kłem.

– Ha! – była od­po­wiedź, któ­rej to­wa­rzy­szy­ło kon­wul­syj­ne ja­kieś ca­łym cia­łem wstrzą­śnie­nie, jak­by się z głę­bo­kie­go obu­dził snu.

– Kto mnie woła? Cze­go ode mnie chcesz?

– Czy mnie pan nie po­zna­jesz? – za­py­ta­łem naj­ła­god­niej­szym, na jaki zdo­być się mo­głem, gło­sem.

Na to za­py­ta­nie pod­niósł gło­wę, spoj­rzał mi groź­nie w oczy i od­rzekł:

– Nie.

– Prze­cież je­stem two­im uczniem. By­łeś moim na­uczy­cie­lem.

– Uczniem? Na­uczy­cie­lem? Ty uczniem, a ja na­uczy­cie­lem? Hm.

I wzniósł oczy do góry, jak­by dla ze­bra­nia wspo­mnień.

– Na­zy­wam się Onu­fry Praż­nic­ki.

– Praż­nic­ki? Być może. Cze­góż ja wa­sa­na uczył?

– Czy­tać, pi­sać, ra­cho­wać.

– Wię­cej ni­cze­go?

– A ni­cze­go.

Na tę od­po­wiedź Jar­nic­ki ode­tchnął z głę­bi pier­si i gło­wę zwie­sił.

Z oczu jego prze­glą­da­ła go­rącz­ka, spo­tę­go­wa­na wy­zie­wa­mi wód­ki, któ­re mu już mózg ob­wia­ły. Pa­trzał na mnie nie cięż­kim wzro­kiem pi­ja­ków, ale ja­kimś błęd­nym i niby po­mie­sza­nym. Pa­trzał przez chwi­lę i głu­cho rzekł:

– Je­stem sła­by. Go­dzi­na moja się zbli­ża. Pro­ces się koń­czy. Po­trze­bu­ję spo­ko­ju.

– Je­że­li po­trze­bu­jesz, pan spo­ko­ju – po­wie­dzia­łem – to nie znaj­dziesz go w karcz­mie.

– A nie – pod­chwy­cił żywo i do­dał: – Po­trze­bu­ję gro­bu.

– Po­trze­bu­jesz przy­ja­znej dło­ni, któ­ra by cię pie­lę­gno­wa­ła i… grób od­da­li­ła.

– Grób od­da­li­ła? – za­py­tał z pew­nym ro­dza­jem zdzi­wie­nia.

– Jedź pan do mnie, do swe­go daw­ne­go ucznia.

Usły­szaw­szy te wy­ra­zy Jar­nic­ki się uśmiech­nął i usi­ło­wał wstać. Lecz wi­docz­nie siły go opu­ści­ły. Spró­bo­wał raz i dru­gi i ręką mach­nął na znak, że z tego nic nie bę­dzie. Za­wo­ła­łem na słu­żą­cych. Ci mu po­mo­gli, wy­wle­kli go zza sto­łu i za­nie­śli na brycz­kę. Dzi­wi­łem się, jak czło­wiek do tego stop­nia nie­moc­ny mógł tak sil­nie ude­rzyć słu­żą­ce­go, któ­re­go po­przed­nio po nie­go po­sła­łem. Ta siła była snadź bla­skiem do­go­ry­wa­ją­cej lam­py, przed sko­na­niem naj­żyw­sze roz­ta­cza­ją­cej świa­tło.

Brycz­ka po­su­wa­ła się noga za nogą. Jar­nic­ki był spo­koj­ny, tyl­ko kie­dy nie­kie­dy z pier­si jego wy­do­by­wa­ło się głu­che stęk­nię­cie. Kie­dy­śmy przy­je­cha­li, trze­ba go było znieść na rę­kach. Ka­za­łem przy­go­to­wać wy­god­ne po­sła­nie i ro­ze­brać cho­re­go czy pi­ja­ne­go, bo do­kład­nie po­znać nie mo­głem, co mu bar­dziej cię­ży: go­rącz­ka czy wód­ka. Kie­dy z nie­go ścią­ga­no ten sam ta­bacz­ko­wy sur­dut, w któ­rym po­stać jego żyła w mo­ich dzie­cin­nych wspo­mnie­niach, na­gle niby ozdro­wiał i krzyk­nął:

– Pu­gi­la­res!

Wy­do­stał zwią­za­ny na krzyż czar­ną wstą­żecz­ką, ten sam, co przed kil­ku­na­stu laty wi­dzia­łem u nie­go, pu­gi­la­res i wsu­nął go głę­bo­ko pod po­dusz­kę. Po­zwo­lił się ro­ze­brać, po­ło­żył się i za­snął.

Cała ta awan­tu­ra moc­no mnie za­in­try­go­wa­ła. W sa­mej so­bie była ona po pro­stu awan­tu­rą kar­czem­ną, ale poza nią ukry­wa­ła się ja­kaś ta­jem­ni­ca, może śmiesz­na, może strasz­na, a w każ­dym ra­zie cie­ka­wa. Cie­ka­wość mnie opa­no­wa­ła i na wskroś całe moje je­ste­stwo prze­nik­nę­ła. Przy­zna­ję się do tego. Lu­dzie po­tę­pia­ją cie­ka­wość – po­tę­pia­ją ją do tego stop­nia, że po­wia­da­ją, iż ona jest pierw­szym gra­du­sem do pie­kła; wy­strze­ga­ją się jej i wsty­dzą, choć bar­dziej się wsty­dzą, niż wy­strze­ga­ją, bo wła­sne moje po­strze­że­nia do tego przy­pro­wa­dza­ją mnie wnio­sku, że każ­dy śmier­tel­nik stoi na tym pierw­szym gra­du­sie obie­ma no­ga­mi; każ­dy grze­szy cie­ka­wo­ścią, je­że­li nie czyn­nie, to w my­ślach, w in­ten­cjach; każ­dy, wi­dząc przed sobą ta­jem­ni­cę, mimo woli pra­gnie uchy­lić za­sło­nę i zaj­rzeć za nią. I ja, grzesz­ny czło­wiek, nie mam pre­ten­sji być lep­szym od dru­gich. Je­że­li z tego pierw­sze­go gra­du­sa mam się do­stać do pie­kła, to po­cie­szam się tym, że mi na to­wa­rzy­stwie nie za­brak­nie. Pój­dę tam ra­zem ze wszyst­ki­mi. Cie­ka­wość, we­dług mego prze­ko­na­nia, jest grze­chem, któ­ry (je­że­li na są­dzie osta­tecz­nym bez­względ­na pa­no­wać bę­dzie su­ro­wość) wy­lud­ni nie­bo ze szczę­tem. Cie­ka­wość moja co do Jar­nic­kie­go ze­środ­ko­wa­ła się na pu­gi­la­re­sie. Pu­gi­la­res wy­dał mi się klu­czem do roz­wią­za­nia za­gad­ki, któ­rej roz­wią­za­nie in­nym spo­so­bem – przez wzgląd na mil­cze­nie, ja­kim się ota­czał Jar­nic­ki – uwa­ża­łem za trud­ne, ba, nie­po­dob­ne. "Jak się wy­trzeź­wi i wy­przy­tom­nie­je – my­śla­łem so­bie w du­chu – bę­dzie mi da­wał od­po­wie­dzi ta­kie, ja­kie nie­gdyś da­wał memu ojcu i mo­jej mat­ce. Na próż­no będę się go roz­py­ty­wał." I go­rą­ce pra­gnie­nie szep­ta­ło mi do ucha:

"Ten pu­gi­la­res musi za­wie­rać w so­bie coś nad­zwy­czaj­nie cie­ka­we­go: ja­kieś do­ku­men­ta, ja­kieś li­sty."

Wy­raz "li­sty" wy­wo­łał w moim or­ga­ni­zmie wstrzą­śnie­nie, po­dob­ne do tego, ja­kie wy­wo­łu­je rap­tow­ny a nie­spo­dzia­ny huk.

"Li­sty? cu­dze li­sty czy­tać?"

Ogar­nął mnie i strach, i wstyd, i po­mię­dzy stra­chem i wsty­dem z jed­nej a cie­ka­wo­ścią z dru­giej stro­ny za­wią­za­ła się wal­ka, za­pal­czy­wa sprzecz­ka, któ­rej po­lem były moje wła­sne my­śli. Cie­ka­wość pcha­ła gwał­tem rękę pod po­dusz­kę – pcha­ła i, nie­ste­ty! prze­mo­gła. Wsu­ną­łem rękę i wy­cią­gną­łem pu­gi­la­res.

Jar­nic­ki spał twar­do, głę­bo­ko.

Spo­glą­da­łem na nie­go i na pu­gi­la­res. On był bla­dy, miał usta wpó­ło­twar­te i oczy moc­no ści­śnię­te, od­dy­chał spo­koj­nie. Pu­gi­la­res był za­tłusz­czo­ny, sta­ry i sta­ran­nie czar­ną wstą­żecz­ką zwią­za­ny w taki spo­sób, że do roz­wią­za­nia po­trze­ba było użyć nie tyl­ko pa­znok­ci, ale i zę­bów. My­śląc o roz­wią­za­niu, zda­wa­ło mi się, jak­bym po­peł­nić miał zbrod­nię mor­der­stwa na bez­bron­nym i nie przy­go­to­wa­nym na to czło­wie­ku albo przy­najm­niej jak­bym miał Jar­nic­kie­go okraść. I opa­no­wał mnie na­raz taki wstyd i strach, że cie­ka­wość ustą­pi­ła. Za­bra­kło mi od­wa­gi. Wsu­ną­łem pu­gi­la­res pod po­dusz­kę, wy­sze­dłem, ka­za­łem so­bie osio­dłać ko­nia i po­je­cha­łem w pole za­le­ciw­szy, aże­by nie prze­szka­dza­no śpią­ce­mu. W polu strach i wstyd ści­ga­ły mnie w po­sta­ci har­pij su­mie­nia. Błą­dzi­łem dłu­go bez celu, kłu­so­wa­łem, pusz­cza­łem się w prze­go­ny ze ste­po­wy­mi na­szy­mi wia­tra­mi, kro­czy­łem stę­pem, i kil­ku po­trze­bo­wa­łem go­dzin na uspo­ko­je­nie gło­su we­wnętrz­ne­go, któ­ry mi szep­tał w du­szy: "Cie­kaw­cze! zło­dzie­ju! roz­bój­ni­ku!"

W koń­cu jed­nak­że wy­jeź­dzi­łem so­bie spo­kój, po­wró­ci­łem i uda­łem się do łóż­ka mego go­ścia. Jar­nic­ki już nie spał. Oczy miał wle­pio­ne w su­fit i ani spoj­rzał na mnie. Pod­sze­dłem po ci­chu do łóż­ka.

– Pa­nie Jar­nic­ki – prze­mó­wi­łem – jak się pan czu­jesz?

Zwró­cił na mnie oczy i po­ki­wał gło­wą.

– Jak się pan czu­jesz?- po­wtó­rzy­łem za­py­ta­nie.

– Ot – od­po­wie­dział – ni źle, ni do­brze.

– Prze­cie…

Za­miast od­po­wie­dzi, wes­tchnął głę­bo­ko.

– Nie po­trze­bu­jesz pan cze­go? może dok­to­ra?

– Cóż mi dok­tor po­mo­że? Du­szy nie ule­czy ani cia­ła, któ­re prze­cie raz musi się w proch roz­sy­pać.

– Może uła­go­dzić cier­pie­nia.

– O cier­pie­niach też mó­wię mó­wiąc o le­cze­niu. I znów wes­tchnął, a tak głę­bo­ko, że mi się go ser­decz­nie żal zro­bi­ło, bo prze­czu­łem, że wes­tchnie­nie to po­cho­dzi­ło z bo­le­ją­cej du­szy.

Chcia­łem mu wy­ra­zić spół­czu­cie, ja­kim by­łem na wskroś prze­ję­ty, i prze­my­śli­wa­łem, w jaki by to się dało naj­de­li­kat­niej­szy uczy­nić spo­sób, lecz Jar­nic­ki mnie uprze­dził.

– Gdzie je­stem? – za­py­tał.

– W Kieł­ba­skach – od­rze­kłem.

– A, w Kieł­ba­skach – wy­mó­wił po­wo­li i po­czął ręką trzeć czo­ło, któ­re się sfał­do­wa­ło w zmarszcz­ki i na któ­rym do­strze­głem ślad sta­rej bli­zny, nie zna­nej mi ze wspo­mnień o Jar­nic­kim.

– W Kieł­ba­skach? – po­wtó­rzył przy­po­mi­na­jąc so­bie; i mó­wiąc sam do sie­bie, do­dał:

– Zda­je mi się, że kie­dyś, bar­dzo daw­no, by­łem w Kieł­ba­skach, bar­dzo daw­no, w cza­sach mo­jej mło­do­ści.

– O - pod­chwy­ci­łem – nie by­łeś pan już mło­dym, mia­łeś już siwe wło­sy.

– To nic – od­parł z uśmie­chem. – Sta­rość nie od wło­sów za­le­ży. By­łem dwa razy mło­dy.

Po­sta­rza­łem się i znów od­młod­nia­łem.

I po chwi­li mil­cze­nia za­py­tał:

– Je­stem więc w Kieł­ba­skach?

– W domu przy­ja­cie­la.

Na ten wy­raz ob­rzu­cił mnie wzro­kiem od stóp do gło­wy i dłu­go trzy­mał na mnie oczy, jak­by chciał nimi w głąb mo­jej du­szy prze­nik­nąć i tam o praw­dzie wy­mó­wio­ne­go prze­ze mnie wy­ra­zu się prze­ko­nać. Po­tem iro­nicz­nie się uśmiech­nął i gło­wą z wy­ra­zem po­wąt­pie­wa­nia po­ki­wał. W koń­cu ręką mach­nął i rzekł:

– Et…

Bacz­nie śle­dzi­łem wy­mo­wę jego oczu i twa­rzy. Daw­niej, o ile wspo­mnie­nia­mi mo­imi się­gnąć mo­głem, oczy jego i twarz były nie­me, nie wy­ra­ża­ły żad­nych wzru­szeń. Za­szła więc z tym czło­wie­kiem wiel­ka zmia­na. Fi­zjo­no­mia jego sta­ła się ru­chli­wa jak po­wierzch­nia wody: kie­dy spo­koj­na, ale za naj­mniej­szym dmuch­nię­ciem wie­trzy­ka marsz­czą­ca się i we­wnętrz­nym gra­ją­ca wzru­sze­niem. Za wy­mó­wie­niem na przy­kład prze­ze mnie wy­ra­zu "przy­ja­ciel" nie rzekł ani jed­ne­go słów­ka, a po­mi­mo to wy­po­wie­dział wszyst­ko, co o tym słów­ku my­ślał. Nie wie­rzył w przy­jaźń. Sta­ra­łem się tę jego nie­wia­rę je­że­li nie roz­pę­dzić, to przy­najm­niej zmniej­szyć. I tak mó­wi­łem:

– Nie wie­rzysz pan w przy­jaźń, to uwie­rzyć po­wi­nie­neś w życz­li­wość i spół­czu­cie.

Wzglę­dem pana nie po­wo­du­je mną ża­den in­te­res i je­że­li chcę być panu w czym po­moc­nym, to je­dy­nie dla­te­go, że czu­ję do pana ja­kiś sym­pa­tycz­ny po­ciąg, po­cho­dzą­cy za­pew­ne stąd, że zaj­mu­jesz sze­ro­kie w dzie­cin­nych mo­ich wspo­mnie­niach miej­sce. Ten po­ciąg nie idzie tak da­le­ko, aże­bym za pana po­świę­cić się miał na śmierć, ale… Nie mo­głem da­lej mó­wić. Przy wy­ra­zie "śmierć" Jar­nic­ki się ze­rwał, usiadł na łóż­ku, za­ło­żył nogę na nogę, splótł dło­nie na ko­la­nie i wle­pił zra­zu we mnie wzrok dziw­nie su­ro­wy, a po­tem spa­zma­tycz­nym wy­buch­nął śmie­chem.

Zmie­sza­łem się.

Śmiech ten jed­nak­że nie po­trwał dłu­go. Po kil­ku gwał­tow­nych wy­bu­chach ustał na­gle. Jar­nic­ki zwa­lił się na łóż­ko, przez chwi­lę cięż­ko, niby po wiel­kim od­dy­chał zmę­cze­niu, aż po­wo­li się uspo­ko­ił. Jesz­cze chwi­la i za­czął mó­wić:

– Nie masz dla mnie przy­jaź­ni, tyl­ko sym­pa­tycz­ny po­ciąg. Jaki ja głu­pi, choć sta­ry. Go­ni­łem po świe­cie za róż­ny­mi rze­cza­mi, a mię­dzy in­ny­mi i za przy­jaź­nią. Za przy­jaź­nią, bo po­trze­bo­wa­łem, po­trze­bo­wa­łem…

Tu się za­jąk­nął i z przy­ci­skiem skoń­czył:

– Po­trze­bo­wa­łem wy­ga­dać się! Mil­cza­łem tak dłu­go przed wszyst­ki­mi, och! mil­cza­łem i było mi cięż­ko tu i tu. Przy­ło­żył rękę ko­lej­no do pier­si i do czo­ła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: