Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rok 93 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rok 93 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 499 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KSIĘ­GA PIERW­SZA LAS W LA SAU­DRA­IE

W ostat­nich dniach maja 1793 roku je­den z pa­ry­skich ba­ta­lio­nów, ścią­gnię­tych do Bre­ta­nii przez San­ter­re a, prze­trzą­sał groź­ny las la Sau­dra­ie w re­jo­nie Astil­lé. Ba­ta­lion ten li­czył naj­wy­żej trzy­stu lu­dzi, gdyż zo­stał zdzie­siąt­ko­wa­ny w tej sro­giej woj­nie. Były to cza­sy, gdy po Ar­gon­ne, Jem­ma­pes i Val­my z pierw­sze­go pa­ry­skie­go ba­ta­lio­nu li­czą­ce­go sze­ściu­set ochot­ni­ków po­zo­sta­ło dwu­dzie­stu sied­miu lu­dzi, z dru­gie­go – trzy­dzie­stu trzech, a z trze­cie­go – pięć­dzie­się­ciu sied­miu. Cza­sy epic­kich bo­jów.

Ba­ta­lio­ny wy­sła­ne z Pa­ry­ża do Wan­dei li­czy­ły dzie­wię­ciu­set dwu­na­stu lu­dzi. Każ­dy ba­ta­lion miał trzy ar­ma­ty. Ba­ta­lio­ny zo­sta­ły wy­sta­wio­ne w za­wrot­nym tem­pie. 25 kwiet­nia – Go­hier był wów­czas mi­ni­strem spra­wie­dli­wo­ści, a Bo­uchot­te mi­ni­strem woj­ny – sek­cja Do­brej Rady za­pro­po­no­wa­ła, aby wy­słać od­dzia­ły ochot­ni­ków do Wan­dei; czło­nek Ko­mu­ny, Lu­bin, spo­rzą­dził spra­woz­da­nie; l maja San­ter­re był go­tów do wy­eks­pe­dio­wa­nia dwu­na­stu ty­się­cy żoł­nie­rzy, trzy­dzie­stu dział po­lo­wych i jed­ne­go ba­ta­lio­nu ka­no­nie­rów. Ba­ta­lio­ny, wy­sta­wio­ne tak pręd­ko, były ufor­mo­wa­ne tak do­brze, że jesz­cze dziś słu­żą za wzór; to na ich mo­dłę for­mu­je się kom­pa­nie li­nio­we, to one zmie­ni­ły daw­ny sto­su­nek li­czeb­ny mię­dzy żoł­nie­rza­mi i pod­ofi­ce­ra­mi.

28 kwiet­nia Ko­mu­na Pa­ry­ska wy­da­ła ochot­ni­kom San­ter­re a roz­kaz: „Nie ma ła­ski. Nie ma par­do­nu.” Pod ko­niec maja z dwu­na­stu ty­się­cy lu­dzi, któ­rzy opu­ści­li Pa­ryż, po­le­gło osiem ty­się­cy.

Ba­ta­lion, któ­ry za­pu­ścił się w las la Sau­dra­ie, miał się na bacz­no­ści. Po­su­wa­no się bez po­śpie­chu. Żoł­nie­rze roz­glą­da­li się na lewo, na pra­wo, przed sie­bie i za sie­bie. Kléber po­wie­dział: „Żoł­nierz ma jed­no oko na ple­cach.” Marsz trwał już dłu­go. Któ­ra to mo­gła być go­dzi­na? Jaka pora dnia? Trud­no po­wie­dzieć, gdyż w tak dzi­kiej gę­stwi­nie pa­nu­je za­wsze swe­go ro­dza­ju zmierzch i w la­sach tego typu nig­dy nie jest ja­sno.

Tra­gicz­ny był las la Sau­dra­ie. W tych to wła­śnie za­ro­ślach od li­sto­pa­da 1792 roku roz­po­czę­ły się zbrod­nie woj­ny do­mo­wej; z tych to zło­wiesz­czych gąsz­czy wy­szedł ku­la­wy okrut­nik Mo­usqu­eton; wło­sy pod­no­si­ły się na gło­wie na myśl o po­peł­nio­nych tam zbrod­niach. Trud­no o strasz­liw­sze miej­sce. Żoł­nie­rze za­nu­rza­li się w las ostroż­nie. Wszę­dzie peł­no kwia­tów; wo­kół przy­by­sza wzno­si­ła się drżą­ca ścia­na ga­łę­zi ka­pią­cych uro­czą zie­le­nią li­ści; pro­mie­nie słoń­ca prze­szy­wa­ły tu i ów­dzie zie­lo­ne mro­ki; u stóp drzew ro­sły mie­czy­ki, ba­gien­ne iry­sy, po­lne nar­cy­zy, i ów mały kwia­tu­szek za­po­wia­da­ją­cy po­go­dę; wio­sen­ne kro­ku­sy two­rzy­ły ha­fty i de­se­nie na pu­szy­stym ko­bier­cu ro­ślin­no­ści, gdzie kłę­bi­ły się wszel­kie ga­tun­ki mchów, po­cząw­szy od tych, któ­re przy­po­mi­na­ją gą­sie­ni­cę, a koń­cząc na tych, co są po­dob­ne do gwiazd. Żoł­nie­rze po­su­wa­li się krok za kro­kiem w mil­cze­niu, ostroż­nie roz­gar­nia­jąc chasz­cze: Pta­ki ćwier­ka­ły nad ba­gne­ta­mi.

La Sau­dra­ie to je­den z tych ostę­pów, gdzie on­giś, w cza­sach po­ko­ju, urzą­dza­no la Ho­uiche­ba, to zna­czy noc­ne po­lo­wa­nia na pta­ki; te­raz po­lo­wa­no na lu­dzi.

Ro­sły tam tyl­ko brzo­zy, buki i dęby; grunt był rów­ny; gę­ste mchy i tra­wy tłu­mi­ły od­głos kro­ków ma­sze­ru­ją­cych lu­dzi; żad­nej ście­ży­ny, ra­czej ścież­ki gi­ną­ce co chwi­la, ostro­krze­wy, tar­ni­ny, pa­pro­cie, ży­wo­pło­ty wil­żyn i wy­so­kie krze­wy je­żyn; nie­spo­sób na dzie­sięć kro­ków wy­pa­trzyć czło­wie­ka. Cza­sem po­mię­dzy ga­łę­zia­mi prze­la­ty­wa­ła cza­pla lub kur­ka wod­na, co wska­zy­wa­ło na bli­skość ba­gien.

Od­dział po­su­wał się. Szedł w nie­zna­ne z nie­po­ko­jem, oba­wia­jąc się zna­leźć to, cze­go szu­kał.

Od cza­su do cza­su na­po­ty­kał śla­dy obo­zo­wisk, wy­pa­lo­ne miej­sca, zdep­ta­ne tra­wy, tak­że krzy­że z pa­ty­ków i skrwa­wio­ne ga­łę­zie. Tu go­to­wa­no zupę, tam od­pra­wia­no mszę, ów­dzie opa­try­wa­no ran­nych. Lecz ci, co tędy prze­szli, znik­nę­li. Gdzie znaj­do­wa­li się te­raz? Może gdzieś da­le­ko? Może tu, cał­kiem bli­sko, ukry­ci, z musz­kie­tem w ręku? Las wy­da­wał się bez­lud­ny. Ba­ta­lion po­dwo­ił ostroż­ność. Sa­mot­ność, a za­tem nie­uf­ność. Me wi­dać było ni­ko­go: po­wód wię­cej do oba­wy przed kimś. Ma się prze­cież do czy­nie­nia z la­sem o złej sła­wie.

Za­sadz­ka była praw­do­po­dob­na.

Trzy­dzie­stu gre­na­die­rów wy­sła­nych na zwia­dy pod do­wódz­twem sier­żan­ta szło na prze­dzie, w dość znacz­nej od­le­gło­ści od resz­ty od­dzia­łu. To­wa­rzy­szy­ła im mar­kie­tan­ka ba­ta­lio­nu. Mar­kie­tan­ki chęt­nie przy­łą­cza­ją się do stra­ży przed­niej. Czło­wiek na­ra­ża się na nie­bez­pie­czeń­stwo, ale może coś zo­ba­czyć. Cie­ka­wość jest jed­ną z po­sta­ci ko­bie­ce­go, mę­stwa..

Na­gle żoł­nie­rze ma­łe­go od­dzia­łu stra­ży przed­niej do­zna­li owe­go dresz­czu zna­ne­go my­śli­wym, któ­ry wska­zu­je na bli­skość le­go­wi­ska zwie­rzy­ny. Usły­sze­li jak­by od­dech wśród gąsz­czu i mie­li wra­że­nie, że coś się po­ru­szy­ło wśród li­ści. Żoł­nie­rze dali so­bie znak. Do za­dań zle­co­nych zwia­dow­com – tro­pie­nie i prze­szu­ki­wa­nie – ofi­ce­ro­wie nie mają po­trze­by się wtrą­cać; co ma być wy­ko­na­ne, wy­ko­na się samo.

W nie­speł­na mi­nu­tę miej­sce, w któ­rym się coś po­ru­szy­ło, zo­sta­ło okrą­żo­ne, oto­czył je pier­ścień wy­ce­lo­wa­nych ka­ra­bi­nów: mrocz­ny śro­dek gę­stwi­ny wzię­to na cel ze wszyst­kich stron jed­no­cze­śnie, a żoł­nie­rze z pal­ca­mi na cyn­glach, nie spusz­cza­jąc oczu z po­dej­rza­ne­go miej­sca, cze­ka­li już tyl­ko na ko­men­dę sier­żan­ta, by dać ognia.

Tym­cza­sem mar­kie­tan­ka zdo­by­ła się na od­wa­gę, by spoj­rzeć po­przez za­ro­śla i, w chwi­li gdy sier­żant miał krzyk­nąć: „Ognia!”, za­wo­ła­ła:

– Stój!

A zwra­ca­jąc się do żoł­nie­rzy:

– Nie strze­laj­cie, to­wa­rzy­sze!

I za­pu­ści­ła się w gąszcz. Żoł­nie­rze po­szli za nią.

Istot­nie był tam ktoś.

W naj­gęst­szych za­ro­ślach, na skra­ju jed­nej z tych nia­łych, okrą­głych po­la­nek, któ­re po­wsta­ją wsku­tek wy­pa­la­nia ko­rze­ni drzew w mie­le­rzu, wśród ga­łę­zi two­rzą­cych ro­dzaj izby z li­sto­wia, otwar­tej jak al­ko­wa, sie­dzia­ła na mchu ko­bie­ta z dziec­kiem przy pier­si, trzy­ma­jąc na ko­la­nach dwie ja­sne głów­ki dwoj­ga śpią­cych dzie­ci.

Tak wy­glą­da­ła za­sadz­ka.

– Co wy tu ro­bi­cie? – wy­krzyk­nę­ła mar­kie­tan­ka. Ko­bie­ta unio­sła gło­wę.

Mar­kie­tan­ka do­rzu­ci­ła z fu­rią:

– Osza­la­łaś, babo, żeby tu sie­dzieć! I do­da­ła:

– Mało bra­ko­wa­ło, a by­ło­by po was!

Po czym zwra­ca­jąc się do żoł­nie­rzy rze­kła:

– To ko­bie­ta.

– Da­li­bóg, prze­cie sami wi­dzi­my! – ode­zwał się któ­ryś z gre­na­die­rów.

Mar­kie­tan­ka cią­gnę­ła da­lej:

– Ła­zić do lasu na pew­ną śmierć! Czy moż­na so­bie wy­obra­zić po­dob­ną głu­po­tę!

Zdu­mio­na, wy­lęk­nio­na, osłu­pia­ła ko­bie­ta pa­trzy­ła jak przez sen na strzel­by, pa­ła­sze, ba­gne­ty, na dzi­kie twa­rze wo­ko­ło niej.

Śpią­ce dzie­ci obu­dzi­ły się i za­czę­ły krzy­czeć.

– Jeść – wo­ła­ło jed­no.

– Boję się – wo­ła­ło dru­gie. Małe ssa­ło da­lej.

Do nie­go zwró­ci­ła się mar­kie­tan­ka:

– To ty masz ra­cję – po­wie­dzia­ła.

Mat­ka za­nie­mó­wi­ła z prze­ra­że­nia. Sier­żant krzyk­nął do niej:

– Nie bój­cie się, je­ste­śmy ba­ta­lio­nem Czer­wo­nej Czap­ki.

Ko­bie­ta za­drża­ła od stóp do głów. Spoj­rza­ła na sier­żan­ta, na jego su­ro­wą twarz, w któ­rej wi­dać było tyl­ko brwi, wąsy i dwa wę­giel­ki bę­dą­ce dwoj­giem oczu.

– Daw­ny ba­ta­lion Czer­wo­ne­go Krzy­ża – do­da­ła mar­kie­tan­ka.

Sier­żant cią­gnął da­lej:

– Kto pani je­steś?

Ko­bie­ta pa­trzy­ła na nie­go z prze­stra­chem. Była chu­da, mło­da, bla­da, w łach­ma­nach; mia­ła na so­bie wiel­ki cze­piec bre­toń­skich wie­śnia­czek i weł­nia­ną der­kę za­wią­za­ną sznur­kiem na szyi. Z obo­jęt­no­ścią sa­mi­cy nie za­sła­nia­ła przed ludz­ki­mi ocza­mi na­giej pier­si. Jej sto­py, bez poń­czoch i bu­tów, krwa­wi­ły.

– To ja­kaś bied­na – rzekł sier­żant.

A mar­kie­tan­ka pod­ję­ła zno­wu swym gło­sem żoł­nier­skim i ko­bie­cym za­ra­zem, w któ­rym prze­bi­jał mięk­ki ton: – Jak się pani na­zy­wa?

Ko­bie­ta wy­ją­ka­ła pra­wie nie­do­sły­szal­nym szep­tem:

– Mi­cha­li­na Fléchard.

Tym­cza­sem mar­kie­tan­ka gła­dzi­ła zgru­bia­łą dło­nią małą głów­ką nie­mow­lę­cia.

– W ja­kim wie­ku jest ten ber­beć? – spy­ta­ła. Mat­ka nie zro­zu­mia­ła py­ta­nia. Mar­kie­tan­ka po­no­wi­ła je.

– Py­tam się, ile toto ma lat.

– Aha! – rze­kła mat­ka. – Pół­to­ra roku.

– To dużo – po­wie­dzia­ła mar­kie­tan­ka. – Nie po­win­no już ssać. Trze­ba bę­dzie od­sta­wić je od pier­si. Damy mu zupy.

Mat­ka za­czę­ła się uspo­ka­jać. Dwaj prze­bu­dze­ni mal­cy byli bar­dziej za­cie­ka­wie­ni niż prze­stra­sze­ni. Za­pa­trzy­li się na pió­ro­pu­sze.

– Ach! – rze­kła mat­ka. – Są bar­dzo głod­ni. I do­da­ła:

– Nie mam już mle­ka.

– Do­sta­ną jeść – za­wo­łał sier­żant – i ty tak­że. Ale to nie wszyst­ko. Ja­kie są two­je za­pa­try­wa­nia po­li­tycz­ne?

Ko­bie­ta po­pa­trzy­ła na sier­żan­ta i nic nie od­po­wie­dzia­ła.

– Czy sły­szysz moje py­ta­nie? Wy­ją­ka­ła:

– Od­da­no mnie do klasz­to­ru, jak by­łam bar­dzo mło­da, ale wy­szłam za mąż, nie je­stem za­kon­ni­cą. Sio­stry na­uczy­ły mnie po fran­cu­sku. Pod­pa­lo­no wio­skę. Ucie­ka­li­śmy tak pręd­ko, że nie mia­łam cza­su wło­żyć bu­tów.

– Py­tam, ja­kie są two­je za­pa­try­wa­nia po­li­tycz­ne.

– Tego nie wiem. Sier­żant cią­gnął da­lej:

– Bo by­wa­ją szpie­gi mię­dzy ko­bie­ta­mi. Szpie­gów się roz­strze­li­wu­je. Ro­zu­miesz? Mów. Nie je­steś Cy­gan­ką? Jak się na­zy­wa two­ja oj­czy­zna?

Pa­trzy­ła nań wciąż, jak­by nie ro­zu­mie­jąc. Sier­żant po­wtó­rzył:

– Jak się na­zy­wa two­ja oj­czy­zna?

– Nie wiem – od­par­ła.

– Jak to, nie wiesz, skąd je­steś?

– A, skąd je­stem. Wiem.

– No więc, jak się na­zy­wa twój kraj? Ko­bie­ta od­po­wie­dzia­ła:

– Fol­wark Si­sco­ignard, w pa­ra­fii Azé.

Te­raz z ko­lei zdu­miał się sier­żant. Za­my­ślił się przez chwi­lę. Po czym zno­wu za­gad­nął:

– Jak mó­wisz?

– Si­sco­ignard.

– To nie jest ża­den kraj.

– Ja stam­tąd je­stem.

I po chwi­li na­my­słu ko­bie­ta do­da­ła:

– Już ro­zu­miem. Pan jest z Fran­cji, ja je­stem z Bre­ta­nii.

– No więc?

– To nie jest ten sam kraj.

– Ale ta sama oj­czy­zna! – za­wo­łał sier­żant. Ko­bie­ta ogra­ni­czy­ła się do od­po­wie­dzi:

– Je­stem z Si­sco­ignard.

– Niech bę­dzie Si­sco­ignard! – pod­chwy­cił sier­żant. – To stam­tąd jest two­ja ro­dzi­na?

– Tak.

– Co oni ro­bią?

– Wszy­scy po­mar­li. Nie mam ni­ko­go. Sier­żant, któ­ry był czło­wie­kiem wy­mow­nym, in­da­go­wał da­lej:

– Czło­wiek ma ro­dzi­ców, do dia­bła! Albo ich miał. Kto ty je­steś? Mów!

Ko­bie­ta słu­cha­ła z prze­ra­że­niem tych wy­krzyk­ni­ków, któ­re przy­po­mi­na­ły ra­czej po­ry­ki­wa­nie dzi­kiej be­stii niż ludz­ką mowę.

Mar­kie­tan­ka po­czu­ła, że musi w to się wdać. Za­czę­ła zno­wu gła­dzić ssą­ce dziec­ko i po­kle­pa­ła po­licz­ki dwoj­ga po­zo­sta­łych.

– Jak się na­zy­wa to małe, co ssie? – spy­ta­ła. – Bo to prze­cie dziew­czyn­ka.

Mat­ka od­par­ła:

– Żor­że­ta.

– A naj­star­szy? Bo to męż­czy­zna, ten ło­buz.

– Jan-René.

– A młod­szy? Bo to tak­że męż­czy­zna i do tego py­za­ty!

– Gru­by Ala­in – rze­kła mat­ka.

– Mili są ci mal­cy – po­wie­dzia­ła mar­kie­tan­ka. – I toto je­den z dru­gi­mi za­cho­wu­je się jak sta­ry.

Tym­cza­sem sier­żant na­le­gał:

– Mów więc, moja pani. Czy masz dom?

– Mia­łam.

– Gdzie?

– W Azé.

– Dla­cze­go nie po­zo­sta­łaś w domu?

– Bo go spa­lo­no.

– Kto taki?

– Nie wiem. Bi­twa.

– Skąd przy­by­wasz?

– Stam­tąd.

– Do­kąd idziesz?

– Nie wiem.

– Do rze­czy. Kim je­steś?

– Nie wiem.

– Nie wiesz, kim je­steś?

– Je­ste­śmy ludź­mi, co ucie­ka­ją.

– Z ja­kiej je­steś par­tii?

– Nie wiem.

– Z błę­kit­nych? Z bia­łych? Z kim je­steś?

– Je­stem z mo­imi dzieć­mi.

Na­stą­pi­ła chwi­la mil­cze­nia. Mar­kie­tan­ka po­wie­dzia­ła:

– Ja nie mia­łam dzie­ci. Nie mia­łam na to cza­su. Sier­żant za­czął zno­wu:

– Ale twoi ro­dzi­ce! Mu­sisz nas, pani, po­in­for­mo­wać o swo­jej ro­dzi­nie. Ja na­zy­wam się Ra­do­ub, je­stem sier­żan­tem, po­cho­dzę z uli­cy Cher­che-Midi, mój oj­ciec i moja mat­ka tam miesz­ka­li, mogę opo­wie­dzieć o ro­dzi­cach. Po­wiesz nam coś o swo­ich. Mów, kim byli twoi ro­dzi­ce.

– Na­zy­wa­li się Fléchard. To wszyst­ko.

– No tak, Fléchar­do­wie są Fléchar­da­mi, tak jak Ra­do­ubo­wie Ra­do­uba­mi. Ale każ­dy ma swój za­wód. Jaki był za­wód two­ich ro­dzi­ców? Co ro­bi­li? Co ro­bią? Co maj­stro­wa­li twoi Fléchar­do­wie?

– Byli rol­ni­ka­mi. Oj­ciec był ka­le­ką i nie mógł pra­co­wać, bo do­stał kije, któ­re pan, jego pan, nasz pan, ka­zał mu dać, a i to było wiel­ką ła­ską, bo oj­ciec za­brał kró­li­ka, a za taką rzecz ska­zy­wa­no na śmierć; ale pan się zli­to­wał i po­wie­dział: „Daj­cie mu tyl­ko sto ki­jów”, i mój oj­ciec zo­stał ka­le­ką.

– Co jesz­cze?

– Mój dzia­dek był hu­go­no­tem. Ksiądz pro­boszcz ka­zał go po­słać na ga­le­ry. By­łam wte­dy bar­dzo mała.

– Co jesz­cze?

– Oj­ciec mego męża prze­my­cał­sól. Król ka­zał go po­wie­sić.

– A co robi twój mąż?

– Bil się w ostat­nich cza­sach.

– Za kogo?

– Za kró­la.

– A jesz­cze za kogo?

– Za swe­go pana, jak­że­by in­a­czej.

– A jesz­cze?

– Jak­że­by, za księ­dza pro­bosz­cza.

– A niech to naj­ja­śniej­sze pio­ru­ny za­trza­sną! – za­wo­łał je­den z gre­na­die­rów. Ko­bie­ta aż pod­sko­czy­ła z prze­ra­że­nia.

– Wi­dzi pani, my je­ste­śmy pa­ry­ża­nie – ode­zwa­ła się z wdzię­kiem mar­kie­tan­ka.

Ko­bie­ta za­ło­ży­ła ręce i za­wo­ła­ła: – O Pa­nie Jezu!

– Tyl­ko bez za­bo­bo­nów! – rzu­cił sier­żant. Mar­kie­tan­ka usia­dła obok ko­bie­ci­ny i przy­cią­gnę­ła mię­dzy ko­la­na naj­star­sze dziec­ko, któ­re pod­da­ło się temu bier­nie. Dzie­ci uspo­ka­ja­ją się, tak jak i pła­czą, nig­dy nie wia­do­mo cze­mu. Kie­ru­ją się ja­ki­miś we­wnętrz­ny­mi prze­czu­cia­mi.

– Moja bied­na, do­bra ko­bie­to, ma­cie ład­ne dzie­cia­ki, to za­wsze coś. Do­my­ślam się ich wie­ku. Star­szy ma czte­ry lata, jego brat ma trzy. No a ta mała, któ­ra ssie, to strasz­li­wy żar­łok. Ach, brzy­da­lu! Może prze­sta­niesz tak zja­dać two­ją mat­kę! Niech się pani ni­cze­go nie boi. Po­win­na pani wstą­pić do ba­ta­lio­nu. Bę­dzie pani ro­bi­ła to, co ja. Na­zy­wam się Hu­zar­ka. To prze­zwi­sko. Ale wolę na­zy­wać się Hu­zar­ką niż pan­ną Bi­cor­ne­au jak moja mat­ka. Je­stem mar­kie­tan­ka, to zna­czy taką, co daje pić lu­dziom, któ­rzy do sie­bie strze­la­ją i za­bi­ja­ją się na­wza­jem.Dia­bel­skie we­se­le! Mamy mniej wię­cej taką samą sto­pę, dam pani swo­je buty. By­łam w Pa­ry­żu 10 sierp­nia. Da­wa­łam pić We­ster­man­no­wi. Ja­koś to szło. Wi­dzia­łam jak gi­lo­ty­no­wa­li Lu­dwi­ka XVI, Lu­dwi­ka Ca­pe­ta, jak go na­zy­wa­ją. On nie chciał. Jak­że, niech pani słu­cha. Po­wie­dzieć, że 13 stycz­nia ka­zał piec kasz­ta­ny i śmiał się ze swo­ją ro­dzi­ną! Kie­dy go siłą po­ło­ży­li na huś­taw­ce, jak na­zy­wa­ją ten przy­rząd, nie miał już ani fra­ka, ani pan­to­fli; miał tyl­ko ko­szu­lę, pi­ko­wa­ny­ka­ftan, spodnie z sza­re­go suk­na i sza­re je­dwab­ne poń­czo­chy. Sama to wi­dzia­łam. Po­jazd, któ­rym go wieź­li, był po­ma­lo­wa­ny na zie­lo­no. Wi­dzi pani, niech pani idzie z nami. W ba­ta­lio­nie są do­brzy chłop­cy, pani bę­dzie mar­kie­tan­ką nu­mer dwa, ja pa­nią na­uczę, co trze­ba ro­bić. Och, to ta­kie pro­ste! Czło­wiek ma swo­ją bań­kę i dzwo­nek, idzie w naj­więk­szy zgiełk, mię­dzy strze­la­ją­ce plu­to­ny, pod ogień ar­mat­ni, wśród wrza­wy, wo­ła­jąc: „Dzie­ci, kto chce coś łyk­nąć?” Tyl­ko tyle, nic trud­ne­go. Ja poję wszyst­kich. Sło­wo daję. Za­rów­no bia­łych, jak i błę­kit­nych, choć sama je­stem błę­kit­na. I to jaka. Ale daję pić wszyst­kim. Ran­nym za­wsze chce się pić. Umie­ra się nie­za­leż­nie od po­glą­dów. Ko­na­ją­cy po­win­ni by so­bie po­dać ręce. Jaka to głu­pia rzecz – wy­rzy­nać się na­wza­jem! Chodź­cie z nami. Je­śli mnie za­bi­ją, pani zo­sta­nie na moje miej­sce. Wi­dzi pani, ja so­bie wy­glą­dam tak nie bar­dzo, ale je­stem do­brą ko­bie­tą i dziel­nym czło­wie­kiem. Nic się nie bój­cie. Kie­dy mar­kie­tan­ka za­mil­kła, ko­bie­ta wy­ją­ka­ła:

– Na­sza są­siad­ka na­zy­wa­ła się Ma­ria Jo­an­na, a dziew­ka do po­sług Ma­ria Klau­dia.

Tym­cza­sem sier­żant Ra­do­ulb kar­cił gre­na­die­ra:

– Ci­cho bądź. Prze­stra­szy­łeś­pa­nią. Nie wol­no kląć w obec­no­ści dam.

– Bo to prze­cie prze­cho­dzi ludz­kie po­ję­cie – od­parł gre­na­dier – wi­dzieć, jak te chiń­skie cu­da­ki, któ­rym pan z te­ścia zro­bił ka­le­kę, któ­rym pro­boszcz wy­słał dzia­da na ga­le­ry, któ­rym król po­wie­sił ojca, jak te cu­da­ki biją się, u ka­du­ka! I nie my­ślą się bun­to­wać, i dają się roz­dep­tać za pana, pro­bosz­cza i kró­la!

Sier­żant skrzyk­nął:

– Ci­cho tam w sze­re­gach!

– Już mil­czę, sier­żan­cie – pod­jął gre­na­dier – ale to nie prze­szka­dza, że przy­kro pa­trzeć, jak taka ład­na ko­bie­ta na­ra­ża się na roz­pła­ta­nie py­ska dla pięk­nych oczu ja­kie­goś kle­chy.

– Gre­na­die­rze – rzekł sier­żant – nie je­ste­śmy tu w klu­bie sek­cji Pik. Do­syć ga­da­nia.

Po­tem od­wró­cił się do ko­bie­ty.

– A pani mąż? Co on robi? Co się z nim dzie­je?

– Nic się z nim nie dzie­je, bo go za­bi­li.

– Gdzie?

– W krza­kach.

– Kie­dy?

– Trzy dni temu.

– Kto?

– Nie wiem.

– Jak to? Nie wiesz, kto za­bił two­je­go męża?

– Nie wiem.

– Ja­kiś błę­kit­ny? Czy bia­ły?

– Kula z ka­ra­bi­nu.

– Trzy dni temu?

– Tak.

– W ja­kiej stro­nie?

– Koło Er­née. Mój mąż padł. To wszyst­ko.

– A co ro­bisz od śmier­ci twe­go męża?

– Ucie­kam z dzieć­mi.

– Do­kąd ucie­kasz?

– Przed sie­bie.

– Gdzie no­cu­jesz?

– Na zie­mi.

– Co ja­dasz?

– Nic.

Sier­żant zro­bił żoł­nier­ski gry­mas, któ­ry po­le­ga na tym, że wąsy do­ty­ka­ją nosa.

– Nic?

– To zna­czy tar­ki, je­ży­ny, je­że­li się znaj­dą ze­szło­rocz­ne bo­rów­ki, pędy pa­pro­ci.

– No tak. Moż­na po­wie­dzieć: nic.

Naj­star­szy dzie­ciak, któ­ry zda­wał się ro­zu­mieć, ode­zwał się:

– Jeść.

Sier­żant wy­cią­gnął z kie­sze­ni ka­wa­łek żoł­nier­skie­go chle­ba i po­dał go mat­ce. Mat­ka prze­ła­ma­ła go na dwo­je i dała dzie­ciom. Mal­cy rzu­ci­li się nań żar­łocz­nie.

– So­bie nic nie zo­sta­wi­ła – mruk­nął sier­żant.

– Bo nie jest głod­na – po­wie­dział ja­kiś żoł­nierz.

– Bo jest mat­ką – rzekł sier­żant. Dzie­ci prze­rwa­ły je­dze­nie.

– Pić – po­wie­dział je­den.

– Pić – po­wtó­rzył dru­gi.

– Nie ma stru­mie­nia w tym dia­bel­skim le­sie – rzekł sier­żant.

Mar­kie­tan­ka wzię­ła mie­dzia­ny ku­bek, któ­ry wi­siał u jej pasa obok dzwon­ka, od­krę­ci­ła ku­rek bań­ki prze­wie­szo­nej na rze­mie­niu przez ra­mię, na­la­ła do kub­ka parę kro­pel i przy­tknę­ła go do warg chłop­ców.

Pierw­szy łyk­nął i skrzy­wił się.

Dru­gi po­cią­gnął łyk i wy­pluł.

– To prze­cież do­bre – rze­kła mar­kie­tan­ka.

– Czy to to, co wy­krzy­wia gęby? – spy­tał sier­żant.

– Tak, naj­lep­sze. Ale to prze­cie wie­śnia­cy. I wy­tar­ła ku­bek.

Sier­żant za­czął zno­wu:

– Więc pani ucie­ka?

– Mu­szę.

– Na prze­łaj przez pola, gdzie oczy po­nio­są?

– Bie­gnę co sił, po­tem idę, po­tem upa­dam.

– Bied­na wie­śniacz­ka – rze­kła mar­kie­tan­ka.

– Lu­dzie się biją – wy­beł­ko­ta­ła ko­bie­ta. – Je­stem oto­czo­na gra­dem kul. Nie wiem, cze­go lu­dzie od sie­bie chcą. Za­bi­to mi męża. Tyle tyl­ko zro­zu­mia­łam.

Sier­żant stuk­nął o zie­mię kol­bą strzel­by i wy­krzyk­nął:

– Co za głu­pia woj­na! Niech to li­cho po­rwie! Ko­bie­ta cią­gnę­ła da­lej:

– Ze­szłej nocy spa­li­śmy w próch­nia­ku.

– Wszy­scy czwo­ro?

– Wszy­scy czwo­ro.

– Wy­cią­gnię­ci?

– Wy­cią­gnię­ci.

– A więc – rzekł sier­żant – wy­cią­gnię­ci na sto­ją­co.

Ob­ró­cił się do koł­nie­rzy.

– To­wa­rzy­sze, duże sta­re drze­wo, wy­próch­nia­łe i mar­twe, gdzie czło­wiek może się za­szyć jak w fu­te­ra­le, te dzi­ku­sy na­zy­wa­ją to próch­nia­kiem. Cóż chce­cie? Nie mają obo­wiąz­ku po­cho­dzić z Pa­ry­ża.

– Spać w dziu­pli drze­wa! – rze­kła mar­kie­tan­ka. – I to z troj­giem dzie­ci!

– A kie­dy dzie­ci wrzesz­cza­ły – pod­jął sier­żant – lu­dzie, któ­rzy prze­cho­dzi­li tam­tę­dy i nic nie wi­dzie­li, mu­sie­li czuć się dziw­nie, sły­sząc, jak drze­wo woła: „Ta­tu­siu! Ma­mu­siu!”

– Na szczę­ście to lato – wes­tchnę­ła ko­bie­ta. Spo­glą­da­ła w zie­mię z re­zy­gna­cją, a w oczach jej było zdu­mie­nie, od­blask zło­wro­gich wy­da­rzeń.

Żoł­nie­rze w mil­cze­niu oto­czy­li ko­łem tę nę­dzę.

Wdo­wa, tro­je sie­rot, uciecz­ka, opusz­cze­nie, sa­mot­ność, woj­na.hu­czą­ca ze wszyst­kich stron, głód, pra­gnie­nie, tra­wa jako je­dy­ne po­ży­wie­nie i nie­bo jako je­dy­ny dach.

Sier­żant zbli­żył się do ko­bie­ty i wle­pił wzrok w ssą­ce dziec­ko. Mała pu­ści­ła pierś, ła­god­nie od­wró­ci­ła głów­kę, po­pa­trzy­ła swy­mi pięk­ny­mi nie­bie­ski­mi źre­ni­ca­mi na prze­ra­ża­ją­cą, ob­ro­śnię­tą, szcze­ci­nia­stą i dzi­ką twarz, któ­ra się nad nią po­chy­la­ła, i za­czę­ła się uśmie­chać.

Sier­żant wy­pro­sto­wał się i uj­rza­no wiel­ką łzę… któ­ra sto­czy­ła mu się po po­licz­ku i za­trzy­ma­ła się, jak per­ła, na koń­cu wą­sów.

Pod­no­sząc głos zwró­cił się do żoł­nie­rzy:

– To­wa­rzy­sze, z tego wszyst­kie­go wy­ni­ka, że ba­ta­lion zo­sta­nie oj­cem. Zgo­da? Ad­op­tu­je­my tę trój­kę.

– Niech żyje Re­pu­bli­ka! – za­wo­ła­li gre­na­die­rzy.

– Za­ła­twio­ne – rzekł sier­żant.

I wy­cią­gnął dbie ręce nad mat­ką i dzieć­mi.

– Oto – po­wie­dział – dzie­ci ba­ta­lio­nu Czer­wo­nej Czap­ki.

Mar­kie­tan­ka pod­sko­czy­ła z ra­do­ści.

– Trzy głów­ki w jed­nej czap­ce! – za­wo­ła­ła. Po­tem wy­buch­nę­ła łka­niem, uści­ska­ła z unie­sie­niem bied­ną wdo­wę i rze­kła:

– Mała ma już minę ło­bu­za!

– Niech żyje Re­pu­bli­ka! – po­wtó­rzy­li żoł­nie­rze. A sier­żant zwró­cił się do mat­ki:

– Chodź­cie, oby­wa­tel­ko.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: