Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W roztokach - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W roztokach - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 445 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Hej!… Idzie woda, idzie, po ka­mie­niach spa­da,

O sta­rym Su­ha­ju cuda opo­wia­da…

Kto hań to na gro­niu smiecz­ki za­ko­po­wał?

Pra­dziad­ko­wie nasi – Su­haj im wój­to­wał…

Idzie woda, idzie, po ka­mie­niach szem­rze:

Kie­dyś się, aj kie­dy, Su­ha­jo­wi ze­mrze…

Zmar­ło się już wie­lu jego bra­tom, a Su­haj żyw. Ró­wie­śni­ków jego już daw­no zie­mia nie wi­dzia­ła, a on ją dep­ce wciąż i nie usta­je. Trzy­dzie­ści lat prze­szło, kie­dy Po­ręb­ski padł w ło­mach pod Tur­ba­czem. Wte­dy to na jego miej­sce wy­bra­ła gmi­na przy­słop­ska wój­tem Su­ha­ja z rodu Soł­ty­sów, jako naj­star­sze­go: niech rzą­dzi. I on rzą­dzi po dziś dzień mą­drze i roz­trop­nie. A za­sa­dą jego rzą­dów było: Le­piej za­wdy pod­leźć, niż prze­sko­czyć… Nie uzna­wał on po­li­ty­ki prze­cze­nia swo­ich po­przed­ni­ków i po­go­dził się ze sta­nem rze­czy, jaki za­stał – „niech się ta pcha, jak może”. I pcha się już od trzy­dzie­stu lat, i kto wie jesz­cze, jak dłu­go bę­dzie, bo Su­haj nie my­śli umie­rać. Prze­ży­je on jesz­cze, jak mówi, ze dwa po­ko­le­nia, niech się dar­mo nie cie­szą. Choć, praw­dę rze­kł­szy, nikt by się jego śmier­cią nie ra­do­wał. Mie­li już czas przy­wyk­nąć do nie­go i oswo­ić się z tym, że Su­haj dla Przy­sło­pia od po­cząt­ku świa­ta już był prze­zna­czo­ny i rzą­dzi, aby się wy­peł­ni­ło, co na­pi­sa­ne jest w Pro­roc­twach kró­lo­wej Saby. Co zaś na­pi­sa­ne, to naj­le­piej sam sta­ry Su­haj wie, bo tę książ­kę przy­wiózł z mia­sta, jako rzecz wiel­ce cie­ka­wą a spra­wie­dli­wą, i roz­ka­zał cór­ce, by czy­ty­wa­ła gło­śno nie­któ­re z niej ustę­py. Do­bre od­no­sił do sie­bie, a złe do in­nych lu­dzi, co czy­nił po na­my­śle i po dłu­giej roz­wa­dze. Ta roz­wa­ga, z jaką wszyst­ko wa­żył, nim wy­ko­nał, ota­cza­ła go chmu­rą nie­zwy­kłej po­wa­gi, co spra­wia­ło, że świę­tość sło­wa jego była nie­ty­kal­ną i nikt się nad tym nie za­sta­na­wiał, co ono ozna­cza.

Tak po­wie­dział i ba­sta. I spra­wa skoń­czo­na.

– Bo choć on ta nie­pi­śmien­ny – mó­wi­li – ale swój ro­zum ma i ni­ko­go się o radę nie pyta. A jak po­trze­ba sta­nąć ostro, to sta­nie. Jak przyj­dzie – mó­wią – w sta­ro­stwie abo i na se­sji, to wszy­scy na nie­go pa­trzą, co on po­wie.

– A on sie ta z gwa­rą nie spie­szy… Ho! Trza by to nie wie­dzieć kogo, żeby mu od­po­wie­dział wart­ko, co se my­śli. On ta, wie­cie, let­ko­myśl­nie nie da sie upro­sić.

– A jak po­wie, to już tak, jak­że­by przy­ła­tał.

– Bo ma swój ro­zum!

– Wój­tow­ski łeb! Nie na wszy…

– On, wi­cie – po­wia­da­li – z pa­na­mi se żyje jak pan brat. Sta­nie se, bywa, przed sta­ro­stwem, pa­no­wie nad­ska­ku­ją, a on nic. Czę­stu­ją go, czym zdo­lą, i strasz­nie ra­dzi by go wi­dzieć, co raty prze­ra­ty! A on ino łbem kiwa i nos rę­ka­wem ocie­ra.

– Ze sta­ro­stą to wam tak bę­dzie ga­dał, jak ja z wami.

– Bo ma swój ho­nor.

– Wój­tow­ski ho­nor! Nie na kpy…

Su­haj ten ho­nor swój wy­so­ko no­sił, jak wy­masz­czo­ny ole­jem ka­pe­lusz, któ­re­go nig­dy nie zdej­mo­wał z gło­wy, bo łysy był już od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Przy­po­mi­nał so­bie, jak przez mgłę, że kie­dyś miał peł­ną gło­wę kę­dzie­rza­wych wło­sów. Ale jak daw­no to było, trud­no do­ciec. Praw­do­po­dob­nie wów­czas, gdy się że­nił. Ale i to nie­pew­ne, bo wnet po ślu­bie nie­bo­życz­ka zwa­ła go „ły­so­po­lem”. Może to ino była bab­ska złość, nic wię­cej…

Od tego cza­su mi­nę­ło spo­ro lat. Roz­to­ki się zmie­ni­ły – Su­haj ten sam. Roz­rósł się jesz­cze bar­dziej, roz­po­tęż­nił i stał się po­dob­nym bu­ko­wi, któ­ry tę­że­je z la­ta­mi, a w sta­ro­ści na­bie­ra sta­lo­we­go har­tu. Zda się, że nie ma siły, któ­ra by go zwa­li­ła; pio­ru­nom się oprze i wi­chrom, aż przyj­dzie czas bu­twie­nia sam z sie­bie.

Gdy­by miał syna, może by mu ustą­pił wój­to­wa­nia; bo zżył się z tym przez lata, że wój­to­stwo na­le­ży do jego rodu; może by się usu­nął w kąt i pa­trzał z boku, jak to mło­dzi gaz­do­wać po­tra­fią… Lecz syna nie miał, ino cór­kę jed­ną je­dy­ną. Nie­raz po­ża­ło­wał gorz­ko, za­bia­dał w ser­cu swo­im, ale już po­nie­wcza­sie… Dar­mo! Niech się dzie­je wola Bo­ska. Trze­ba zię­cia wy­szu­kać…

– O to nie trud­no, bo chłop­ców we wsi nie brak, le­cie­li­by na za­bój. Ino ro­do­wych mało, a sta­tecz­nych, a usłu­chli­wych, co by umie­li sza­no­wać wolę star­szych. Te­raz każ­dy, le­d­wo od zie­mi od­ro­śnie, już jest mą­dry, już mu się zda­je, że jest ca­lut­kim czło­wie­kiem. Taki by ci wnet po­czął mę­dr­ko­wać i…

Tego się naj­bar­dziej sta­ry Su­haj oba­wiał.

– Zresz­tą – mó­wił – to dziew­czę. Niech jesz­cze po­cze­ka. To „dziew­czę” mia­ło już dwa­dzie­ścia lat z okła­dem paru i samo roz­glą­da­ło się za ludź­mi nie cze­ka­jąc przy­zwo­le­nia oj­cow­skie­go. Zwa­li je wszy­scy Han­ką, a w domu Ha­nu­sią. Mo­gła zaś ro­bić za ple­ca­mi ojca, co jej się żyw­nie po­do­ba­ło, bo sta­ry był za­ję­ty spra­wa­mi gmin­ny­mi nie na żar­ty.

Czy to bit­ka o mie­dzę, czy kłót­nia o drze­wa, czy ja­kie in­sze są­siedz­kie za­tar­gi – za­wdy i wszę­dy trza było Su­ha­ja, coby na miej­scu osą­dził. W ta­kich spra­wach Su­haj trzy­mał się sta­le środ­ka. Nie sta­wał po stro­nie szko­dę czy­nią­cej ani po­szko­do­wa­nej, ale obie ka­rał jed­na­ką kwo­tą. I w ser­cu prze­ko­na­ny był, że do­brze czy­ni, a przede wszyst­kim roz­sąd­nie. Na roz­sąd­ku bo­wiem stał ko­ściół jego pra­sta­rych wie­rzeń.

Po­wa­ża­li go też wszy­scy za sta­łość za­sad wy­gła­sza­nych, sza­no­wa­li za spra­wie­dli­wość, z jaką ścią­gał kary, bali się, jako wła­dzy wi­do­mej w Przy­sło­piu.

Bali się wszy­scy, prócz jed­ne­go Fran­ka Ra­ko­cze­go.

– Ten by sie – po­wia­da­li – i dia­bła sa­me­go nie uląkł, a nie to-boże Su­ha­ja. Wy­glą­da jak sam świę­ty Mi­chał na ob­ra­zie . Kie­by ino zbro­ję na się przy­wdział: ry­cerz i ry­cerz…

– Skąd sie też ta taki wziął na świe­cie! Po­wiedz­cie…

– Abo­ście to nie zna­li Ra­ko­czych? Dyć wszy­scy byli tacy. Je­den w dru­gie­go chłop jak wy­cie­sa­ny!

– Opo­wia­da­li oj­co­wie nasi – mó­wią sta­rzy – jacy to byli przod­ko­wie jego moż­ni i skąd sie tu do­sta­li. Ale to, wie­cie, pa­mięć ludz­ka sła­ba, wy­wie­trza­ło. Kie­byś ta był za­pi­so­wał rze­tel­nie każ­de sło­wo… Hale cóż? Pi­sać (nie umiał nik­to, nie dzi­wo­ta. Pono z po­łu­dnia przy­szli, z ob­cych kra­jów. I gwa­rę mie­li od­mien­ną, aże sie tu na­uczy­li ga­dać po na­skie­mu. Har­dzi byli wsze i nie­do­stęp­ni, ale że spra­wie­dli­wi, to po­świad­czy każ­dy. Ino czy kara Bo­ska wi­sia­ła nad nimi, czy co, że tak wcze­śnie do gro­bu scho­dzi­li. Haw żył, już umarł, już go ni ma. A to wszyst­ko na­głą śmier­cią…

– Po­wiedz­cie lu­dzie…

– Mu­sia­ło ich cosi gryźć na wnę­trzu abo i dła­wić. Bo prze­cie bez przy­czy­ny nik­to nie umie­ra.

Co praw­dy było w tym ga­da­niu, trud­no wy­miar­ko­wać. Fak­tem jest, że oj­ciec Fran­ka od­umarł go wcze­śnie. Mat­ka, z rodu Po­ręb­skich, dała go do szko­ły i cie­szy­ła się nim strasz­nie, bo chło­piec był zmyśl­ny i do na­uki parł się jak do raju. Kto wie, co se ta my­śla­ła po ci­chu, ja­kie do­sto­jeń­stwa wiel­kie śni­ła mu na przy­szłość. Naj­pew­niej: księ­dzem żeby ostał albo wiel­kim pa­nem od razu…

Tym­cza­sem zię­cia przy­ję­ła do domu, bo cór­kę mia­ła już dziew­czy­nę let­nią. Wię­cej dzie­ci, prócz Fra­nu­sia, Bóg jej nie na­go­dził. Niech i za to bę­dzie chwa­ła Opatrz­no­ści bo­skiej.

Nie­szczę­ście chcia­ło, że sny jej nie spraw­dzi­ły się, bo umar­ła. Ze­rwa­ła się ro­bo­tą i duch ją od­le­ciał. A zię­cio­wi nie­ko­niecz­nie było na­kła­dać na Fran­ka, choć go mat­ka przed śmier­cią na to za­przy­się­gła.

– Niby po co? – tłu­ma­czył Zo­ś­ce, swo­jej żo­nie. – Ma po­łów­kę swo­ją, to niech przyj­dzie, niech robi na niej. Ja sie będę utrą­cał, a kto mi to odda? W domu chło­piec po­trzeb­ny, choć­by wo­łów za­paść… Co ja mam dar­mo na­kła­dać? Niech wró­ci.

I wró­cił Fra­nek do cha­łu­py z wiel­kim upo­rem. Chli­pał czę­sto łzy, nim przy­wyk­nął, ale przy­wyk­nął. Ro­bo­ta pa­li­ła mu się w rę­kach i wszy­scy byli ra­dzi, bo sta­nął za chło­pa, nie za jed­ne­go. A rósł wart­ko i w oczach pra­wie. Kie­dy go do woj­ska ode­bra­li, to był jak smrek w ubo­czy: gib­ki, śmi­gły i ro­sły.

Po trzech la­tach znów wró­cił, ale jak­by nie ten. Opa­lił się i zmęż­niał, i spo­chmur­niał bar­dzo. Wszy­scy mó­wi­li, że jest do ojca po­dob­ny jak noc do nocy. – Te same iskry w oczach, ta sama twarz jak z brą­zu abo z cy­gań­skiej mie­dzi – ist­ny Ra­ko­czy. Ino smu­tek, to ma z mat­ki, bo ona taka była wiecz­nie stur­bo­wa­na.

Pra­co­wał przy sio­strze wciąż i nie odłą­czał się od nich. Że­nić się ja­koś nie my­ślał, choć go wszę­dy ra­dzi wi­dzie­li, a dziew­czę­ta ula­ty­wa­ły za nim. Był so­bie sam. Czy­ty­wał chęt­nie, co mu w rękę wpa­dło, ga­ze­ty na­wet za­pi­sy­wał z da­le­kie­go świa­tu, co mu bar­dzo za złe mie­li gaz­do­wie sta­rzy. Karcz­mę omi­jał z da­le­ka i nie­rad pi­jał. Ale miał mir u mło­dych, bo był człek ho­nor­ny. Pa­rob­ki Po­tacz­ko­we i bit­ne Smre­cza­ki wszę­dy się ra­dzi chwa­li­li przy­jaź­nią Fran­ka. A zdu­mie­wał on ich siłą, ogro­mem, po­sta­wą.

– Z nim i do pie­kła let­ko iść – ma­wia­li – bo je smok moc­ny jak straż Lu­cy­pe­ra. Nie żar­ty!

Dłu­go Fra­nek Ra­ko­czy trzy­mał się na osob­no­ści, z dala od gwa­ru. Za­du­my­wał się czę­sto w so­bie jak nie­mło­dy, coś wa­żył w ser­cu. Po­tem gor­li­wie chwy­tał się ro­bo­ty i pio­ru­nem czy­nił wszyst­ko, jak­by się cza­su lę­kał, że uciek­nie. Zna­li go już z tego do­brze, nikt się nie dzi­wił. Bo i z ludź­mi był jak pio­run, taki na­rem­ny. Ale dzi­wo­wać się po­czę­li, i to nie na żar­ty, kie­dy Fra­nek jął wglą­dać w róż­ne spra­wy gmin­ne, roz­py­ty­wać się do­ko­ła…

– Co mu do tego? Jest wójt, jest pi­sarz, są i rad­ni, ma kto do­zie­rać. Kto go po­sta­no­wił kon­wi­sa­rzem? Co on se my­śli?

Cie­ka­wość ro­sła, rady były dłu­gie, nie­ustan­ne, a rad­ni już po­czę­li go­rzeć w ser­cach swo­ich z oba­wy przed nim.

Wójt Su­haj wie­dział wszyst­ko. Od cze­góż był wój­tem? Wie­dział i to, że Fra­nek, o Han­ce my­ślą­cy, rad by mu zaj­rzeć w ser­ce, ozkro­ić na poły, prze­ko­nać się, co tam u nie­go na dnie, ja­kie my­śli… I złość go po­ry­wa­ła wiel­ka, a nie mała, że taki mło­kos śmie być jego sę­dzią, jego, co żyje od nie­pa­mięt­nych cza­sów, co Soł­ty­som był gło­wą rodu już od daw­na, a gmi­nie Przy­sło­po­wi od trzy­dzie­stu lat!

Wrzał gnie­wem, ki­piał zło­ścią, ale się ha­mo­wał. Nie rzekł mu jesz­cze przy­kre­go sło­wa.

– Kto wie – po­my­ślał – co może i wy­paść. Le­piej wszyst­ko zwa­żyć spo­koj­nie. Bo Ra­ko­czo­wie same dia­bły, go­rącz­ki wście­kłe. Do­bry ród, sta­ro­daw­ny, ale… bez­piecz­niej za­wdy, że ich ni ma wię­cej, że ten już ostat­ni z rodu… Bez­piecz­niej.2

Cóż to za wiel­kie świę­to u Su­ha­ja? Czy sądy gmin­ne wró­ci­ły do wój­ta? Od daw­na nie wi­dzia­ła już jego cha­łu­pa tylu na raz sę­dzi­wych gaz­dów. A to wszyst­ko sta­rzy, ro­do­wi. Są Ci­chań­scy, Soł­ty­si – bra­cia i bra­tan­ko­wie sta­re­go Su­ha­ja, jest Gniec­ki, hru­by gaz­da, pi­szą­cy się Niec­kim, jest z rodu Mi­chal­czew­skich sta­ry Do­ma­ga­ła, jest jesz­cze wie­lu in­nych, rów­nie nie­po­śled­nich…

Po­scho­dzi­li się wszy­scy na we­zwa­nie wój­ta i za­sie­dli rzę­dem dłu­gie ławy du­ma­jąc, co im to ma sta­ry Su­haj oznaj­mić. Każ­dy w skry­to­ści ser­ca swe­go my­śli, że je­śli o po­dat­kach mowa bę­dzie jak łoń­skie­go roku, to się milcz­kiem wy­nie­sie.

– Dość już tych do­dat­ków – mruk­nął Gniec­ki. – Dia­bli wie­dzą, kie im sie to prze­wa­li…

– Hej! A tu nowe cię­ża­ry idą. Jak i z tą szko­łą… po­trzeb­ne to było?

– Dyć po­wiedz­cie! Lu­bo­mierz ni ma szko­ły, a żyje. Ino na ten bied­ny Przy­słop zwa­łu­ją wszyst­ko, jak­by się tu samo śre­bło ro­dzi­ło.

– A tu ska­le, ska­łecz­ki, same drob­niut­kie skał­ki.

– Za na­szych cza­sów nie było szko­ły, a prze­cie chwa­ła Bogu człek na brak ro­zu­mu ni ma co na­rze­kać.

– Ho! ho! ho! Ro­zu­mu jest dość, ino człek nie wie, co z nim zro­bić.

– Ja­keś ta już głu­pi na ten świat przy­szedł, to ci nikt ro­zu­mu ło­pa­tą nie wło­ży… dar­mo!

– To nic in­ne­go – ozwał się Do­ma­ga­ła – ino lu­dzi, rze­kę, ni mają kany po­dzieć i kła­dą chło­pu na kark… a ty ich żyw!

– Dyć nie­jak! Oni ino bu­dże­ty ukła­da­ją, a ty płać! Za­pa­la­li się wza­jem­nie, by na­wrzeć obu­rze­niem, za­har­to­wać du­cha na opór.

Czu­li za­wdy, że wisi nad nimi ko­niecz­ność ja­kaś nie­ubła­ga­na, by znie­nac­ka ude­rzyć pał­ką w łeb. Nie wie­dzie­li jeno, skąd przyj­dzie, z ja­kiej stro­ny i jak się jej oprzeć sku­tecz­nie. Na świe­cie wi­dzie­li w dole swój chłop­ski stan na wiecz­ność oże­nio­ny z bie­dą, a w gó­rze nad nimi wszyst­ko, co cie­mię­ży, gnie­cie i cię­ża­rem przy­wa­la. Jak się wy­do­być? Jak oswo­bo­dzić ple­cy od uci­sku? Próż­ne wy­sił­ki! – po­wia­da­li i każ­dy klął po ci­chu prze­zna­cze­nie Boże cze­ka­jąc śmier­ci. Ale po­mruk szedł głu­chy, nie­chęć stu­dzi­ła ser­ca i wciąż bul­ko­tał we­wnątrz war gnie­wu i zło­ści, wzbie­ra­ło mo­rze łez.

Każ­dy dzień przy­no­sił chmu­ry obaw, klęsk i nie­po­ko­ju. Od­kąd za­pa­mię­ta­li sta­rzy, nie wze­szło słoń­ce we­se­lem nad roz­to­ka­mi, nie za­bie­li­ła twa­rzy ra­dość, bo i czym? Na­dzie­je daw­no po­gi­nę­ły; wia­ter za­ba­czył już, skąd je przy wie­wał. Nie­bo chmu­ra­mi oczy za­sło­ni­ło, nie wi­dzi nic…

Cała ta bez­na­dziej­ność smut­ne­go po­ło­że­nia sta­ła każ­de­mu przed oczy­ma ugo­rem pu­stym. Ki­wa­li więc gło­wa­mi nad sobą ża­łu­jąc się wza­jem­nie. A nie­je­den po­my­ślał, że jemu go­rzej niż dru­gie­mu, choć wszyst­kim jed­na­ko, bez wy­jąt­ku. Los nie prze­bie­ra i wie­je na śle­po jak wia­ter, co się o drze­wa roz­bi­ja.

– Tak ci, mój ku­mie. Nie­je­den po­wie: Dyć-eś gaz­da! O co sie tur­bu­jesz? Ho! Dyć-eś gaz­da! Bo sie tak na­zy­wasz. Ale two­je gaz­do­wa­nie nie war­te su­chej siecz­ki…

– Ono nie­ja­ki… Prze­szły te cza­sy, kie­dy w roz­to­kach wy­pa­sa­ły sie set­ki owiec, kie­dy woły cho­dzi­ły same po le­sie, ka je oczy nie­sły, a na po­la­nach wa­la­ły się tra­wy szu­mia­ste.

– Hej! na po­la­nach! Dziś nie usie­cze, nie uskub­nie, traw­ka jak szy­dło, a i to dzi­ki zry­ją, prze­wró­cą.

– Las wiecz­ny stał… Bu­ko­we li­ście le­cia­ły pod nogi, ce­ty­na sie ście­li­ła w po­sła­nia hru­be.. Ka­nyś okiem do­się­gną! – czer­nia­wa i bory, po ca­łym Gor­cu wspi­na­ły się smre­ki pod same wier­chy. A nad wier­cha­mi to­czył koła sze­ro­kie oreł kró­lew­ski.

– Dziś góry sto­ją go­lut­kie na wie­trze, nic ich nie odzie­wa, chy­ba śnieg. Nad wy­rę­ba­mi wro­ny prze­la­tu­ją – Tur­bacz wy­ły­siał, idzie mróz i śmierzć…

– I co­raz go­rzej lu­dziom w roz­to­kach, i co­raz cia­śniej z roku na rok… Nie­uro­dzaj na polu, do cha­łu­py bie­da sie ci­śnie naj­mniej­szą szpar­ką. Trud­no to żyć i trud­no gaz­do­wać, jak ni masz czym.

Tak bia­da­li nad swą bie­dą ro­do­wi. Na­rze­ka­li­by jesz­cze dłu­go, może do wie­czo­ra, gdy­by im nie prze­rwał sam na­czel­nik Przy­sło­pia, sta­ry Su­haj. Ten wa­żył w ser­cu my­śli i prze­bie­rał sło­wa, nim pod­niósł gło­wę i wy­rzekł:

– Słu­chaj­cie!

Uci­szy­li się wszy­scy, a on zwol­na po­wsta­wał i chy­lił się nad sto­łem; pię­ści wy­cią­gnął przed sie­bie, oparł się na nich ca­łym cia­łem i stał jak po­chy­lo­na kło­da, na dwóch jeno gość­co­wa­tych ko­na­rach wspar­ta. Chwi­lę prze­żu­wał coś usta­mi, jak czy­nią lu­dzie bez­zęb­ni, aż wresz­cie przy­tłu­mio­nym gło­sem roz­po­czął:

– Bra­cia i bra­tan­ko­wie moi mili i wy dal­si są­sie­dzi! We­zwa­łech was tu na po­ra­dę, na opie­kuń­stwo gmi­nie, co­by­ście ro­zu­mem swo­im do­spo­mo­gli i ura­dzi­li zgod­nie, jako ma być, jako sie na­ród ma w oko­licz­no­ści za­cho­wać.

Wy­po­wie­dziaw­szy to ode­tchnął; a gaz­do­wie nie ro­zu­mie­jąc zgo­ła, na co ich rady Su­haj po­trze­bu­je, str­wo­ży­li się ogrom­nie i w chmur­nym za­sę­pie­niu sie­dzie­li na ła­wach mil­czą­cy.

Po chwi­li Su­haj chlip­nął po­wie­trza jak sta­ry, dy­cha­wicz­ny pstrąg i pra­wił da­lej:

– Wia­do­mo wam, bo­ście prze­cie nie dzi­siej­si, że każ­dy po­wiat wy­sy­ła co parę lat swo­ich ele­gan­tów na sej­my. To jest tak, jak­że­by­ście wy mnie wy­bra­li, daj­my na to, a ja sie tam przed­sta­wił rzą­do­wi z całą per­so­ną, to jest… tak… z całą per­so­ną. Tych niby, rze­kę, po­słów wy­bie­ra­ją do­pie­ro ci, któ­rych gmi­ny na to po­sta­no­wią. Dyć wie­cie…

Wie­dzie­li o tym do­brze, że Su­haj sie­bie za­wdy sam po­sta­na­wiał i do­bie­rał, kogo chciał, nie py­ta­jąc się o radę gmi­ny. Zresz­tą co ich to mo­gło ob­cho­dzić? Dzi­wi­li się jeno moc­no, na co im to wszyst­ko wy­kła­da.

– Oto rze­kę – cią­gnął Su­haj – nad­cho­dzi czas wy­bo­ru. I od sta­ro­stwa przy­szedł na­kaz…

Tu obej­rzał się na pi­sa­rza.

Mały czło­wie­czek, sie­dzą­cy za nim na ła­wie, po­czął grze­bać w pa­pie­rach roz­ło­żo­nych na sto­le, opa­tru­jąc każ­dy z uwa­gą. Su­haj, po­chy­lo­ny nad nim, po­ma­gał mu prze­wra­cać zgra­bia­łą dło­nią, czy­niąc nie­ma­łe za­mie­sza­nie w ak­tach.

– Nie ten – mru­czał – ani ten… E, kiż to dia­bli! A może tam­ten, co w rę­kach trzy­ma­cie? Nie… Roz­stąp sie, zie­mio!

– Pew­nie zno­wu dzie­ci­ska wy­wle­kły… – za­ję­czał pi­sarz.

– No, to już nie szu­kaj­cie. A spraw­cie im pa­mięt­ne, żeby raz na za­wsze wie­dzia­ły, co to urzę­do­wy ka­wa­łek…

– Ja im spra­wię!

– Tak, moi mili – cią­gnął Su­haj – na­kaz jest z urzę­du, jako że gmi­na Przy­słop ma od­sta­wić lu­dzi, co by sie przed in­szy­mi nie po­wsty­dzi­li, a mie­li na uwa­dze swój ho­nor. Bo swój ho­nor mieć, to dużo zna­czy. Może człek ro­bić, co mu sie żyw­nie spodo­ba: jak ino swój ho­nor ma, to jest god­ny i wszę­dy go uj­rzą… Nie praw­dę ga­dam?

– Spra­wie­dli­wie! – po­tak­nę­li wszy­scy.

– Ja was też po to zwo­łał, co­by­ście ra­dzi­li, jako ma być. Gaz­do­wie je­ste­ście, każ­dy na swo­im grun­cie, sta­tecz­ni i ro­do­wi. Wasi oj­co­wie tę zie­mię ora­li i wy ją orze­cie na chwa­łę Bożą i na po­ży­tek bliź­nich swo­ich. Zna­ją was wszę­dy z imie­nia i rodu i z po­czci­wo­ści do­brej, nie­okpi­śnej. I u dal­szych lu­dzi je­ste­ście w po­wa­ża­niu, bo wam sza­cu­nek mia­ły czas wy­ro­bić lata nie­ma­łe. Pa­trze­li­ście wy dłu­go na tę zie­mię, nie­jed­na klę­ska już prze­szła nad wami, nie­jed­na zmia­na za­szła już od cza­su, kie­ście uj­rze­li to słon­ko, te góry…

– E dyć! mój Boże! – za­du­ma­li się sta­rzy.

– A od­ką­de­ście za­pa­mię­ta­li tę ko­tli­nę nie­szczę­sną, za­wdy rody sta­ły na wier­chu i pa­no­wa­ły roz­to­kom, za­wdy gaz­do­wie sta­rzy mie­li pierw­sze i ostat­nie sło­wo i na­leż­ny po­słuch w na­ro­dzie. Bacz­cież, by sie wa­szym pra­wom nie dzia­ła krzyw­da. Bo dzie­ciń­ska rzecz słu­chać, a oj­cow­ska rzą­dzić. Zwo­ła­łech was na­przo­dy, żeby to po­wie­dzieć, a po­tem od was usły­szeć sło­wa mą­dre i peł­ne opar­cia. Wy­bo­ry idą, o tym wie­cie. Trza sie za­sta­no­wić, jak ma Przy­słop wy­stą­pić, coby ho­nor swój po­ka­zał świa­tu ca­łe­mu. Bo weź­cie se to na uwa­gę, że na was opie­ra­ją się spra­wy na­ro­du i wła­dza naj­prze­wie­leb­niej­sze­go mu­nar­chy. Jak wy co po­sta­no­wi­cie, to na­wet wła­dza musi sie dłu­go na­my­ślać; za­nim to zmie­ni. Tak, mo­iście­wy! A te­raz nad­cho­dzi czas uwa­gi… Trza sie ozgląd­nąć za kim i po­sta­no­wić dwóch lu­dzi naj­god­niej­szych we­dle ho­no­ru swe­go. Radź­cie, a uwa­zuj­cie do­brze.

Wy­po­wie­dziaw­szy to gło­sem wiel­kim, któ­ry dud­niał w tej izbie jak w dzie­ży za­mknię­tej szczel­nie, sta­ry Su­haj zwa­lił się na ławę i dy­szał cięż­ko, ocie­ra­jąc rę­ka­wem zgrzeb­nej ko­szu­li spo­co­ne czo­ło. A gaz­do­wie po­chy­li­li gło­wy ku zie­mi za­sta­na­wia­jąc się głę­bo­ko nad sło­wa­mi oj­czasz­ka swe­go.

Dłu­gi czas nie było sły­chać nic, jeno sa­pa­nie Su­ha­ja co­raz cich­sze, brzę­cze­nie sen­ne much na okop­co­nych szy­bach i jed­no­staj­ne, drob­ne py­ka­nie z krót­kich fa­jek. Dym roz­snu­wał się po izbie sza­ry­mi smu­ga­mi. Pro­mie­nie, spa­da­ją­ce z okna na pod­ło­gę, drża­ły jak wy­cią­gnię­te na wie­trze pa­sma sino-bia­łych wło­sień. Gaz­do­wie, sie­dzą­cy na dłu­gich ła­wach i py­ka­ją­cy drob­ne dymy z mo­sięż­nych fa­je­czek, zda­li się być rzę­da­mi osę­dzia­łych ja­łow­ców, z któ­rych każ­dy pod­pa­lo­ny, zgasł i dymi jesz­cze.

Wresz­cie naj­mniej­szy z rodu Soł­ty­sów, Szy­mek, wy­jął faj­czy­nę z ust i splu­nął przez zęby na pod­ło­gę. Po czym spoj­rzał do­ko­ła po ze­bra­nych i ode­zwał się nie­dba­le:

– Dyć rada taka: niech ociec Su­haj do­bie­re spo­śród gaz­dów jed­ne­go i bę­dzie. A jak nie, to my se uważ­my, kogo do­brać…

– Słusz­na rada! – przy­świad­czy­ło paru.

– Spra­wie­dli­wa! – do­da­li insi.

– Hej! – przy­kiw­nę­li ostat­ni. – Niech już bę­dzie, jak by­wa­ło daw­niej.

I uwa­ża­jąc radę za skoń­czo­ną, pa­trze­li na Su­cha­ja, co po­wie. On zaś, nie da­jąc dłu­go na się cze­kać, rzekł:

– No, dyć do­brze. Sam naj­le­piej wiem, jak by­wa­ło. I mo­gło­by tak na wie­ki zo­stać, po wsze cza­sy. Jak oj­co­wie ro­bi­li i nie­źle było, to po co nam to zmie­niać? Ja ino chciał sły­szeć od was sło­wo: jako że sie nie da­cie uwieść na­mo­wom tych, co by chcie­li świat prze­ina­czyć i głu­pim ro­zu­mem swo­im za­stą­pić ro­zum oj­ców, jako że­ście są lu­dzie opar­ci i ku ochro­nie swo­ich oby­cza­jów sta­ro­świec­kich spo­sob­ni. Bo wam po­wiem za­wcza­su, że sie bez woj­ny nie obej­dzie. Nad­cho­dzą już te cza­sy, o któ­rych jest na­pi­sa­ne w Pro­roc­twach kró­lo­wej Saby… Ha­nuś! – za­wo­łał do pie­kar­ni. – Han­ka! – huk­nął po chwi­li, aż echo od­po­wie­dzia­ło w osie­dlu.

Ale o Ha­ri­ce sły­chu dy­chu.

– Ka­ny­si bez­skur­cy­ja lata… Ona by wam wszy­ściu­teń­ko wy­ło­ży­ła tak do­ku­ment­nie, że i księ­dza nie po­trze­ba. Ka­ny­si lata. Na­dej­dą, po­wia­da, cza­sy, że syn bę­dzie stał prze­ciw­ko ojcu, cór­ka prze­ciw­ko mat­ce, a cze­lad­nik prze­ciw­ko swo­je­mu chle­bo­daw­cy…

– Czy nie tak jest? – szep­nę­ło paru.

– Na­dej­dą, po­wia­da zno­wu, ta­kie roki, że sie słoń­ce bę­dzie ćmić jak ta szy­ba za­kop­co­na dy­mem, że sie desz­cze będą lały z nie­ba bez ustan­ku jak te po­to­ki z ubo­czy, a zie­mia po­cznie ro­dzić same, sa­miut­kie osty…

– Dyć nie­jak!

– I na­dej­dą, po­wia­da w koń­cu, ta­kie dni okrop­ne­go zgieł­ku, że lu­dzie od ro­zu­mu od­cho­dzić będą. Już sie to po czę­ści spraw­dza, choć­by i w Przy­sło­piu. Po­wsta­ną, mówi, ja­kie­si po­two­ry spo­mię­dzy lu­dzi, co będą ino czy­hać na zgu­bę in­nych, aby sie­bie wy­wyż­szyć do chwa­ły. La ta­kich ni ma praw ani Boga, ani po­sza­no­wa­nia si­wej gło­wy. Uda­ją oni mą­drość, ale ta mą­drość od czar­ta po­cho­dzi. Bo to są słu­dzy Jan­ty­chry­sta! Oni mu pa­no­wa­nie go­tu­ją na zie­mi… I dużo jesz­cze jest w tych pro­roc­twach god­ne­go, ale sie to nie spa­mię­ta wszyst­kie­go, bo pa­mięć, jak i na sta­rość, ma­le­je. Trza by to gło­wy!

– Dyć nie trza lep­szej nad wa­szą – po­chle­bił Gniec­ki.

– Zmie­ści ono sie w niej nie­ma­ło – po­par­ło kil­ku.

– Ho! mo­iście­wy! – od­parł Su­haj. – Był czas, że mi nie trza było ni­cze­go dwa razy po­wta­rzać, a sie­dzia­ło tak, jak­by na sko­bel za­mknął. Ale to już temu kieł­ka ro­ków! Dziś człek roz­ko­ła­ta­ny jak sta­ra siecz­kar­nia: kręć nią jak chcesz – nie urżnie, bo już ni ma rza­zu. Ale… na czym ja to sta­nął? Aha, na tych pro­roc­twach… To jest słusz­ne! Czy sie nie tak dzie­je?

– O jej!

– Ze­wsząd sie już na ten bied­ny na­ród zwie­ra­ją. A i dia­bli nie za­sy­pia­ją gru­szek w po­pie­le. O, nie! Oni ta mają swo­ich usłuż­ni­ków, co im szep­cą do ucha dzień i noc bez prze­rwy… Oni ta mają!

I opo­wia­dał, jacy to są mło­dzi mą­drau­sze, co się Boga ani żad­nej wła­dzy nie boją, a za­ufa­ni w ro­zu­mie swo­im nie py­ta­ją sie o rady oj­ców, ale do­wo­dzi­li­by sami, kie­by jeno mie­li kim.

A gaz­do­wie słu­cha­li go uważ­nie i pil­nie, bo też nig­dy sta­ry Su­haj tyle słów na raz nie po­wie­dział, nig­dy swe­go umy­słu nie otwarł tak przed nimi na oścież.

– Mało mó­wią­cy jest – my­śle­li – a wi­dać, że jak sie roz­ga­da, to ma co po­wie­dzieć. Już ta nad nie­go Przy­słop ni miał wój­ta ani miał nie bę­dzie. Dar­mo. Kie­by tak po­żył jesz­cze choć ze sto lat! Mia­ła­by gmi­na nie­ma­łe skrze­pie­nie. Co my­śli­cie!

Ta­kim sie wszę­dy za­sta­wi, bo jest chłop osa­dzi­sty i ma swój ho­nor.

– Nic, ino trza tak zro­bić, ja­kom ja po­wie­dział – ozwał się Szy­mek, gdy wójt za­prze­stał swo­ich wy­wo­dów. – Abo niech ociec Su­haj do­bie­ra do sie­bie, kogo chce, abo my…

– Nie, niech ociec Su­haj do­bie­ra! – prze­rwa­ło paru.

– My nie upa­trzy­my tak… Trza to mieć ro­zum i na róż­ne spra­wy. A wójt prze­cie są już obe­zna­ni z tym…

– Hej, bo mie­li czas wszyst­kie­mu sie na­pa­trzyć.

– Niech tacy idą – cią­gnął Szy­mek – co ta już by­wa­li nie­raz, co im to nie cud­ne, co sie umie­ją na­leźć i na ra­dzie i na zwa­dzie i za sto­łem i pod sto­łem… wszę­dy! bez wy­jąt­ku!

– To jest słusz­nie i spra­wie­dli­wie po­wie­dzia­ne.

– Co my­śli­cie! – do­koń­czył Szy­mek. – Tam prze­cie są i księ­ża i wiel­dzy pa­no­wie, i sam sta­ro­sta na­wet sie­dzi! Nie każ­de­mu to jest dano umieć sie na­leźć.

– A i wsty­du nie przy­nieść swo­jej gmi­nie…

– To jest rzecz ho­nor­na!

– Ba! To jest ho­nor!

– Usta­nów­my se… – po­czął Su­haj, ale za­raz prze­stał, bo cień mi­gnął po szy­bach i szmer sie w izbie uczy­nił.

– Kto idzie? – spy­tał.

– Ra­ko­czy! – szep­nę­li.

W te razy drzwi prze­raź­li­wie za­skrzy­pia­ły i ze sie­ni wle­cia­ły grom­kie sło­wa:

– Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny!

– Na wie­ki wie­ków. – or­ga­nem hru­bym ode­zwa­ła się izba. I pod­nio­sły się wszyst­kie ka­pe­lu­sze, i wszyst­kie twa­rze zwró­ci­ły się ku drzwiom, któ­re zwol­na przy­wie­rał za sobą śmi­gły pa­rob­czak, jak­by ża­ło­wać po­czął wej­ścia swe­go. Ale już wart­ko po­stą­pił na­przód i kła­nia­jąc się ka­pe­lu­szem wko­ło, rzekł:

– Wi­taj­cie wszy­scy.

Od­po­wie­dzie­li ski­nie­niem głów; Su­haj tyl­ko nie za­uwa­żył po­wi­ta­nia i zda­wał się cze­goś pil­nie wy­pa­try­wać za oknem.

– Tu wi­dzę – rzekł przy­by­ły – ja­kaś wiel­ka rada. Sami oj­co­wie za­cnych ro­dów. Może ja­kie ro­do­we spra­wy ma­cie na uwa­dze, o któ­rych nie trza wie­dzieć każ­de­mu… Co? To sie usu­nę.

– Eh, nie – od­parł Ci­chań­ski. – To ino wy­bo­ry.

– A, to do­brze. W sam raz sie zda­rzy­ło. Bo ja wła­śnie my­śla­łem o tym… Trza by sie na­ra­dzić. Ale cóż was tak mało? Któż was to zwo­ły­wał?

– Ta ociec Su­haj – szep­nął Gniec­ki.

– Hm… prze­cie to nie ino wam leży na ser­cu…

– Ra­ko­czy! – wark­nął Su­haj, ale wnet się po­ha­mo­wał i po­czął mó­wić spo­koj­nie, za­pa­trzo­ny w okno: – By­wa­ją ta­kie spra­wy, choć i nie ro­do­we, o któ­rych nie każ­dy musi wie­dzieć…

– Wój­cie! – prze­rwał Ra­ko­czy. – Ja was nie ro­zu­miem.

– Nie dzi­wo­ta. Jesz­cze nie­ma­ło wody w roz­to­kach upły­nie…

– Czy wy my­śli­cie, że do spraw kra­ju mają ino pra­wo rody mie­szać się, nikt wię­cej?

Spoj­rzał wko­ło po gaz­dach, ale oni mil­cze­li upar­cie.

– To wy sie chwa­li­cie ro­zu­mem, a nie wie­cie do zna­ku, ja­kie czy­je pra­wo?

– Patrz swo­je­go, mo­jeś­ty, o in­sze sie nie trap – od­rzekł z uśmie­chem Do­ma­ga­ła.

Ale Ra­ko­czym szar­pa­ło roz­draż­nie­nie i go­rącz­ka ude­rza­ła mu falą do mó­zgu.

– Słu­chaj­cie! – po­czął gło­śno. – Ja sie do wa­szych spraw nie mie­szam. Pro­wa­dzi­cie gaz­do­wa­nie gmin­ne do stu dia­błów.

– Co? – pod­niósł się wójt zza sto­łu.

– To, że lud sie skar­ży. Las wy­nisz­czo­ny, dro­gi za­nie­dba­ne…

– A kto temu wi­nien?

– Nie twier­dzę, że­by­ście to złą wolą czy­ni­li. Nie­umie­jęt­ność wa­sza wię­cej złe­go robi…

– To nas na­ucz, mą­drau­szu!

– Ba, kie­dy wy ino z rad sie wy­śmie­wa­cie i za­wdy trzy­ma­cie sie swo­ich sta­rych prak­tyk.

– Słu­chaj­cie, co on jesz­cze no­we­go nie po­wie!

– O, po­wiem wam: przyj­dzie czas, kie­dy mu­si­cie zdać ra­chu­nek…

– Przed tobą?

– I przede mną, i przed stu in­szy­mi!

Gwał­tem się si­lił, by gniew po­ha­mo­wać. Dużo ci­szej roz­po­czął:

– Te­raz pro­szę pięk­nie, po­wiedz­cie mi, co­ście tu wspól­nie ura­dzi­li. Bo jak o wy­bo­ry idzie…

– Słu­chaj, Ra­ko­czy! – pro­sił Su­haj dy­go­cąc ta­jo­ną zło­ścią. – Nie na­pa­daj ty nas wy­wo­da­mi swo­imi, ale siedź w cha­łu­pie, kie­dy ci do­brze, i czy­taj se tam te wsze­le­nie­ja­kie pi­sma. A jak ro­zu­mu lep­sze­go na­bę­dziesz, to nam po­wiedz.

– Jak o wy­bo­ry idzie, to wam po­wiem. Prze­szły te cza­sy, kie­dy­ście tam cho­dzi­li po to, żeby ki­wać gło­wa­mi na wszyst­ko. Dziś już na­ród zdjął ku­rzą śle­po­tę z oczu swo­ich i przej­rzał, i zro­zu­miał na­resz­cie, że o pra­wa swo­je sam sie do­po­mi­nać musi. Obie­can­kom ni ma co do­wie­rzać; bo pa­no­wie mili są i ład­ni i ga­dać po­tra­fią tak pięk­nie, że sie ser­ce kra­je, ale oni mają swo­je in­te­re­sa, nie na­sze. Ich cel, a nasz – to jako dwa koń­ce na jed­nej mie­dzy. Oba sie roz­la­tu­ją w prze­ciw­ną stro­nę; i jak­że sie mają zejść ra­zem? Po­wiedz­cie!… Oni idą kier­de­la­mi, a my jak owce zbłą­ka­ne, roz­sy­pa­ne po ubo­czy da­le­ko..: Desz­cze nas biją, wia­try zię­bią, a my ino wciąż be­czy­my ża­ło­śnie. Gro­ma­da­mi iść na hale, na te po­la­ny wol­no­ścio­we! Czy­by po­tok do­le­ciał do mo­rza, jak­by ino kro­pla­mi spły­wał? Po­wiedz­cie! Wsiąk­ną i zgi­ną, i śla­du nie bę­dzie. Nie bądź­myż głu­pio­myśl­ni ani sa­mo­jed­ni. Sił mamy dość, za wie­le, ino woli brak­nie. Ja sie nie dzi­wię, że bo­jaź­li­wi je­ste­ście, bo sta­rzy. Ale i mło­dzi sta­ną za wa­szym po­wo­dem, a jak nie, to ich na przód prze­puść­cie, niech idą. A kto za gmi­nę sta­je, nie­chaj ba­czy, że od­po­wie­dzial­ność gro­madz­ka na nim cię­ży. Tu zwo­łać trze­ba wszyst­kich! I mło­dych, i sta­rych, i ro­do­wych, i nie­ro­do­wych, bo to wszyst­ko jed­no! Każ­dy ro­dzo­ny prze­cie i umie­rać musi.

Wy­po­wie­dziaw­szy to jed­nym tchem pra­wie, siadł na koń­cu ławy i parę razy prze­su­nął dłoń po czar­nych strącz­kach spa – da­ją­cych na czo­ło. Gaz­do­wie słu­cha­li jesz­cze, jak­by im coś gra­ło te sło­wa po­wtór­nie, ale Su­haj wnet prze­rwał mó­wiąc:

– Sły­sze­li­ście? Jak on to ład­nie umie opo­wia­dać…

– Wój­cie! – ze­rwał się Fra­nek – tu z kpi­na­mi wara! Bo tu idzie o ludz­ką bie­dę, nie o mnie. Na to nie pa­trz­cie, jak ja opo­wia­dam, ale co opo­wia­dam, weź­cie pod uwa­gę. Ja sie nie uczył słów na pa­mięć, żeby je umieć płyn­nie ga­dać, alech sie pa­trzał na tę bie­dę, na ten nie­szczę­sny kraj – stąd moja mowa pły­nie wart­ko jak te po­to­ki ludz­kich łez…

– Sły­sza­ne to rze­czy – pod­jął Szy­mek – sły­sza­ne to rze­czy, mo­iście­wy, żeby sie tacy lu­dzie naj­do­wa­li na świe­cie, sko­ro czło­wiek…

– Wi­dzi­cie! Pa­trz­cie! – prze­rwał Su­haj. – Przy­szedł nas uczyć ro­zu­mu i Bóg wie, co nie bę­dzie nam tu opo­wia­dał… A to­bie skąd za­chcia­ło sie ludz­ki­mi rze­cza­mi zaj­mo­wać – hę? Kto cie do tego upo­waż­nił? pies? My sie bez ta­kich do­rad­ców pięk­nie ład­nie obej­dzie­my. Jesz­cze ta chwa­ła Bogu dość lu­dzi mą­drych na tej zie­mi. Da­dzą se radę.

– Co by se nie mie­li dać rady? – po­parł Szy­mek.

– Wi­dzi­cie! Jaki go­to­wiu­sień­ki! – mru­czał Su­haj. – Rzą­dów mu sie za­chcia­ło. A tu człek już łbem krę­ci od trzy­dzie­stu lat i przyj­dzie ci psia­pa­ra z wy­mów­ka­mi przed oczy… Niech jajo kury nie prze­mą­drza! – za­wo­łał gło­śniej.

Ra­ko­cze­go już po ci­chu dia­bli bra­li, ale się gwał­tem opie­rał sie­dząc na ła­wie. W oczach tyl­ko iskry mu się za­tli­ły i po­czął świe­cić. Do­pie­ro gdy Su­haj po­wtó­rzył pa­ro­krot­nie:

– Tak, tak… niech jajo kury nie prze­mą­drza! Wte­dy ze­rwał się po­wtór­nie z ławy i po­bladł.

– I niech płot nie my­śli – od­parł szyb­ko – niech se nie my­śli, że jest drze­wem jak in­sze sto­ją­ce, cho­ciaż…

Su­haj owi krew za­la­ła oczy.

– Sły­sze­li­ście? – za­wo­łał. – Już nas do pło­tów przy­rów­nu­je… A tyś co za je­den?

– Ra­ko­czy! – mruk­nął Fra­nek.

– Cy­gań­skie na­sie­nie… Zna­my was, Ra­ko­czo­wie, od­mień­ce dia­bel­ni! Już ociec, już i dzia­dek twój łeb tak wy­so­ko dźwi­gał.

Wo­jo­wa­li­by­ście z wia­trem, jak nie ma­cie z kim. Tak wam dusz­no wśród lu­dzi, jak pstrą­gom za­mu­lo­nym w pia­sku…

– To jest praw­da, bo dusz­no psia­krew jak pod zie­mią…

– To idź! Leć na ko­niec świa­ta! Kto ci bro­ni? Po­wie­trza jest wszę­dy peł­no i tu go nie brak…

– Ale to po­wie­trze za­tru­te! za­tru­te! po­wia­dam…

– Kto je za­truł?

– Ci, co nim let­ko od­dy­cha­ją… co ich nie dła­wi… – Każ sie człe­ku po­kro­pić świę­co­ną wodą…

– A wy sie dej­cie za ży­cia ka­no­ni­zo­wać, bę­dzie wam do­brze…

– Fra­nek! czy ty nie za­prze­sta­niesz tych do­wo­dzeń? – Nie, do­po­kąd mi sił sta­nie…

– Prze­wodź! Prze­wodź! Pnij sie do góry, ale wiedz, że ten, co naj­wy­żej wy­lazł…

– Wiem, to na łeb zle­ci. Ale to musi być sta­ry, że sie nie zdo­le utrzy­mać.

– On za­wdy swo­je musi mieć na wier­chu! – za­wo­łał Su­haj. – Ty tak, on tak, a nie opu­ści, nie, bo on mą­drzej­szy nad in­szych, choć­by to był nie wiem kto…

– Choć­by i sam na­czel­nik Przy­sło­pia… – do­dał Ra­ko­czy.

– Że­byś se wie­dział – trząsł się Su­haj – że ja nie z ta­ki­mi ga­do­wał nie­raz. I nie tacy mnie słu­cha­li.

– Wie­rzę! Wie­rzę! – za­śmiał się Fra­nek. – I ce­sarz z lo­ka­ja­mi na migi nie gada, ba…

– Ra­ko­czy! – wrza­snął Su­haj. – Dużo jesz­cze po­wiesz? – Ino ty sie miar­kuj, Fra­nuś – po­gro­ził Szy­mek.

– My­śli­cie, że sie was boję, choć-ech je­den? Ale ja tu nie przy­szedł z wami bit­ki stro­ić… Zwo­ła­cie tu całą gmi­nę, wszyst­kich, albo nie? Od­po­wia­daj­cie pro­sto.

– Kto nam każe? ty?! – sko­czył Su­haj i za­chwiał się cały. – Ty nam bę­dziesz prze­pi­so­wa!, co mamy ro­bić? To już ni ma oj­ców ani wła­dzy, ani star­szych lu­dzi! Inoś ty jest je­den mą­dry, ty… – za­dy­szał się i nie mógł ni­jak skoń­czyć.

Gaz­do­wie po­ru­szy­li się, po­wsta­li z ław, krew po­czę­ła na­pły­wać zwol­na w ich za­su­szo­ne, sza­re twa­rze. Fra­nek spo­kój – nie stał na środ­ku izby, choć gniew już ki­piał w nim, ha­mo­wał sło­wa; pię­ści jeno za­ci­skał i pa­znok­cie wbi­jał w dło­nie, gdy mó­wił:

– Ro­zu­mu wam nie prze­czę. Ma­cie go aże nad­to na tu­tej­szą bie­dę. Ino ten ro­zum cho­dzi po ja­łow­cach, ten ro­zum, wie­cie, głu­pi jest sam w so­bie.

– Co on gada? – py­ta­li się ci­cho mię­dzy sobą.

– Wy ino ma­cie przed oczy­ma sie­bie! – za­wo­łał gło­śniej. – Tak, abo swój ród! Niech resz­ta ską­pie mar­nie, co was to ob­cho­dzi! A wy nie wie­cie, że wspól­ne do­bro jest do­brem każ­de­go, że wspól­ne pra­wo daje wię­cej praw! Wy­ście w ha­ren­dę wzię­li spra­wy gmin­ne i… tak z dnia na dzień… z roku na rok… że… dia­bli czło­wie­ka bio­rą!

– Ga­daj se z wia­trem! – mruk­nął Su­haj i od­wró­cił się do okna.

Gaz­do­wie po­sie­dli.

– Szko­da i słów, bo wi­dzę, że to wszyst­ko na nic. Ale wiedz­cie se o tym, że ja nie dam za wy­gra­ną. I o tym wiedz­cie, oj­czasz­ko­wie mili, że sie już zbli­ża ko­niec wa­szej go­spo­dar­ki. Czas nie śpi, a i lu­dzie ro­dzą sie in­ak­si.

– Może tacy, jak i ty!

– Po­zna­cie wy ich sami. Ale wte­dy… bia­da wam! Le­piej za­wcza­su zrób­cie po­ra­chu­nek ze su­mie­niem i za­wróć­cie, póki czas, po­kie­la insi nie przyj­dą. Bo po­de­rwą z na­gła stoł­ki, ani sie spo­dzie­je­cie. Tak, tak… – zwró­cił się ku drzwiom, a od pro­gu do­dał: – To wam pra­wi Ra­ko­czy. Za­pa­mię­taj­cie se do­brze…

Wy­szedł i trza­snął drzwia­mi za­wie­ra­jąc je moc­no za sobą.

– Cze­go ten czło­wiek chce? – szep­nął Szy­mek. – Ja bo nic a nic nie ro­zu­miem.

– Sły­sze­li­ście! – po­wstał Su­haj – gro­zi, że wię­cej za nim idzie… Nie mó­wi­łech wam? On czas już nad­cho­dzi i bacz­ność trze­ba da­wać na wszyst­ko do­ko­ła. Bo dia­beł nie śpi, ale swo­je robi. Nie po próż­ni­cy wy­sy­ła ta­kich Ra­ko­czych na ten mi­zer­ny świat… O, moc­ny Boże! Dej oświe­ce­nie ja­kie tym lu­dziom, bo do zna­ku są głu­pi… do zna­ku są głu­pi…

– Dyć nie­jak, mo­iście­wy, dyć nie­jak! – szep­nę­li.

I za­du­mał się każ­dy, za­du­ma­li się wszy­scy o tym świe­cie. Co to nie na­sta­je no­we­go, jacy lu­dzie…

– Ano – ozwał się Szy­mek po chwi­li – radź­my da­lej…

– Radź­my!3

Fra­nek wy­padł­szy z izby prze­chyb­nął wart­ko próg, a złość nim trzę­sła, gdy szedł po osie­dlu ku dro­dze.

– To są lu­dzie, to są urzęd­ni­cy spo­łecz­ni! Niech ich wszy­scy dia­bli… – my­ślał po ci­chu.

Do­pie­ro za oko­łem przy­sta­nął i zba­czył so­bie, że wła­ści­wie to miał się jeno z Han­ką wi­dzieć, a zo­ba­czył się z całą radą przy­słop­ską. My­ślał więc, czy­by nie wró­cić do izby, może ona w pie­kar­ni… Ale się wnet prze­ko­nał, że le­piej nie. Bo zno­wu mógł­by wpaść i do świe­tli­cy i kto wie, co by jesz­cze mo­gło z tego wy­paść. Złość nie pyta, nie waży, ba na oślep idzie. A czuł ją w so­bie aż za­nad­to. Gar­dłem się prze­le­wa. Le­piej nie.

– Zo­ba­czę ją nie­za­dłu­go. Po­ju­trze świę­to…

Po­pra­wił ka­pe­lusz na gło­wie i ru­szył na dół ka­mie­ni­stą dro­gą, wzdłuż któ­rej rów­no­le­gle le­ciał płot wój­to­we­go sadu. Ale już Fra­nek i nie spoj­rzał weń ze zło­ści na Su­ha­ja.

– To jest na­czel­nik! – my­ślał. – Bied­nyś ty na­ro­dzie!… Głu­piś ty na­ro­dzie – po­pra­wił – że ta­kim lu­dziom da­jesz wła­dzę.

Dziś pierw­szy raz na­ocz­nie prze­ko­nał się i po­strzegł, że w naj­lep­szą radę wiatr gwiz­da, a lu­dzie czy­nią za­wdy, jak im le­piej. Choć­byś im ser­ce po­ło­żył na sto­le, to nie uwie­rzą, ale go­to­wi twier­dzić, że to wą­tro­ba… nie in­a­czej! Zba­czył so­bie w tej chwi­li, że w cha­łu­pie u mat­ki mie­li raz owcę, któ­ra wo­dzi­ła in­sze po ugo­rach, a za­wdy jeno cią­gła na czy­jąś szko­dę. Ale że weł­nę mia­ła dłu­gą i mle­ko dość gę­ste, to żal ją było sprze­dać. Niech się pa­sie. I pa­sa­ła się krzyw­dą ludz­ką, aże raz wzię­ła i zde­chła bez żad­nej przy­czy­ny. Czy się jej urok do – stał? – du­ma­li… Ale już póź­no było od­czy­niać. Z cie­ka­wo­ści bo­le­snej roz­pru­li jej wnę­trze i zna­leź­li w nim ser­ce ob­la­ne ło­jem do zna­ku…

Skąd mu to wszyst­ko sta­nę­ło te­raz przed oczy­ma?

– Może i lu­dzie mie­wa­ją ser­ca ob­la­ne ło­jem… – po­my­ślał. – Bo cho­ro­by nie uznać, a prze­cie…

Za­du­mał się tak idąc koło krza­seł, że nie wie­dział, ile już razy schy­lił się po ka­pe­lusz, któ­ry mu strą­ca­ły co chwi­la roz­ło­ży­ste ko­na­ry ja­bło­ni. Aż obu­dził go cien­ki i ser­decz­ny śmiech tuż koło nie­go w sa­dzie.

– Fra­nek!… Cha! cha! cha!… komu sie ty tak ni­sko kła­niasz?

Sta­nął i spoj­rzał po­nad krza­sła, i roz­śmiał się ra­zem.

– To ty, Ha­nuś?

– Ju­ści ja! Pa­trzę i pa­trzę na cie­bie, a śmiech mnie po­ry­wa. Co dwa kro­ki, to już: pac!… ka­pe­lusz na zie­mi. Strasz­nie cię te ko­na­ry nie­ra­de wi­dzą.

– Nic se z tego nie ro­bię, kie mnie ty rada wi­dzisz…

– Kto ci to po­wie­dział?

– Hań­te ocki śmie­ją­ce…

– Nie wierz im, nie wierz, bo one cy­ga­nią…

Śmia­ła się cien­ko i dzie­cin­nie pra­wie, a tak szcze­gól­nie, że Ra­ko­cze­mu grał ten śmiech w nim sa­mym, a ser­ce po­czy­na­ło tań­czyć na we­se­lu du­szy pra­wie bez­wied­nie. Dziw­nie, że to on, co śmie­chu nie zno­sił, tak się wlu­bił w te drga­nia ja­kichś dziw­nych to­nów; tak mu się roz­pły­wa­ły ner­wa­mi po cie­le, jak te nit­ki pa­lą­ce, z pło­my­ków sa­mych wy­przę­dzio­ne.

Sta­ła na­prze­ciw nie­go, tuż przy krza­śle sple­cio­nym z ty­lin. Ręce obie wy­cią­gnę­ła nad gło­wą i za­plo­tła je pal­ca­mi na cien­kim ko­na­rze. Chust­ka jej z gło­wy spa­dła na zie­mię – niech leży… War­ko­cze się roz­pla­ta­ły, lnia­ne i dłu­gie.

Prze­wie­sza­ła się na wszyst­kie stro­ny zgrab­nie i zwin­nie jak ła­ska na słoń­cu, umie­jąc w se­kun­dzie jed­nej tak uło­żyć twarz i oczy i barw­ne spód­ni­ce, że pa­trzą­ce­mu zda­wa­ła się tę­czą mie­nią­cą się bez prze­rwy, a za­wsze wab­ną i cie­ka­wą.

Ra­ko­czy ra­mio­na oba sparł na koń­cach ty­lin i przy­chy­lo­ny, zda­wał się wię­cej bar­czy­stym, niż był. Ka­pe­lusz mały zsu­nął na za­gło­wie i strącz­ki wło­sów czar­nych spa­dły mu na czo­ło. Bia­łe, sło­necz­ne kół­ka la­ta­ły po twa­rzy wy­go­lo­nej czy­sto i jak z brą­zu wy­ku­tej. W oczach sia­da­ły iskry, kie­dy mó­wił – ga­sły zaś, gdy się za­du­my­wał.

Słu­chał i pa­trzał w nią rad, że ją wi­dzi przed sobą w po­go­dzie, w słon­ku, w śmie­chu. Chwi­la­mi zda­ło mu się, że świat, w któ­rym on stoi, to cień, to wiecz­ny cień, a z tego świa­ta, jak z gro­ty za­mknię­tej, wy­zie­ra on przez otwór i wi­dzi w pro­mie­niach słon­ka ją, tę plisz­kę małą… I ra­du­je się ser­ce jego tym wi­do­kiem, ale mu ja­kiś cią­gły żal, że te dwa świa­ty ta­kie bli­skie, a ta­kie da­le­kie…

Tak mu się to chwi­la­mi zda­ło, choć ich płot jeno dzie­lił, nic wię­cej. Stał po­chy­lo­ny i pa­trzał w nią, a śmiech jej dzwo­nił po ja­bło­ni.

– Nie patrz, bo cię urzek­nę!

– Tyś mnie już urze­kła… Te­raz od­czyń! Nowe dzwon­ki śmie­chu.

– Ja nie umiem od­czy­niać – ża­li­ła się. – Nikt mnie nie na­uczył. Ale po­wiedz sta­rej Ja­dze, może co po­mo­że…

– Ha­nuś! Ha­nuś!

– Fra­nuś! Fra­nuś! – prze­drzeź­nia­ła dzie­cin­nie. Śmia­li się jak psot­ni­ki dwa po­śród ja­bło­ni.

– Co ja mam z tobą bie­dy! – szep­nął.

– Przedaj! Kto in­szy nie bę­dzie na­rze­kał…

– Za nic w świe­cie!

– Ha! To mu­sisz cier­pieć…

I po­chy­li­ła gło­wę z taką re­zy­gna­cją świę­tą jak małe ja­gnię, któ­re­mu bra­ta wzię­li na ofia­rę, a ono wi­dzi i po­móc nie może. Uści­skał­by ją za to…

– Przy­bliż sie – po­szep­nął – a jak nie, to ja te krza­sła zwa­lę i prze­sko­czę…

– Aha! Do cu­dze­go sadu… wol­no ci! Jaki pręd­ki! Za­sta­no­wił się i po­smut­niał od razu.

– Dyć to praw­da, że sad two­je­go ojca… – szep­nął.

– I mój i mój! – ko­ły­sa­ła się na ga­łę­zi. – Ka­nyś ty był, Fra­nek? – spy­ta­ła.

– By­łech u was.

– Co oni tam ra­dzą? Po­wiedz mi… Bo sie tylu gaz­dów na­szło, jak na jaki od­pust.

– Do wój­ta.

– Czy ci ociec pe­dzie­li co, żeś taki? No, ga­daj­że, nie patrz tak… Prze­cie ja ci nic nie wi­no­wa­ta. Nie po­wiesz? – zbli­ży­ła się i spoj­rza­ła mu w oczy.

– Co ci z tego, choć­bych i po­wie­dział?

– Nic, ale ja mu­szę wie­dzieć. Może ci o mnie co na­ga­da­li? Nie wierz im, bo oni za­wdy cy­ga­nią. Lu­dzie my­ślą, że jak wójt, to już musi praw­dę ga­dać. A ja prze­cie le­piej wiem…

– Nie o to po­szło.

– Ino o co?

Fra­nek się za­sta­no­wił… Jak­by to po­wie­dzieć? Do­praw­dy, że sam te­raz nie wie już, o co im po­szło. Za­ja­dłość była, to i po­wód mu­siał być, ale jaki?

Wy­bo­ry… To był niby po­wód oczy­wi­sty, ale poza wy­bo­ra­mi set­ki roz­ma­itych przy­czyn. Za­du­mał się i znów mu się prze­zda­ło, że wi­dzi dwa świa­ty, ale in­sze… Na jed­nym stoi on, a ten świat: same de­brze, po­to­ki, urwi­ska, przez któ­re musi iść ku ha­lom, wid­nym oku poza wid­no­krę­giem… Na dru­gim cała rada: gro­ma­dy lu­dzi po­tra­co­ne idą pa­sę­cy się jak owce siwe po ugo­rach i krę­cą się ko­łem, wciąż po­wra­ca­jąc na to samo miej­sce, skąd wy­szły; a cza­sem drze­mią usiadł­szy na tło­ku, jak te ja­łow­ce, gdy je mgła ob­się­dzie i sę­dzie­li­ną opró­szy.

To mu się zda­ło jak­by we śnie, kie­dy otwar­tym okiem pa­trzał na nią, wy­cze­ku­ją­cą nie­cier­pli­wie.

– I nie po­wiesz do koń­ca? – spy­ta­ła. – Za­raz, za­raz…

– Cóż ty tam wi­dzisz? Co tak pa­trzysz…

– Wi­dzę te przy­czy­ny, dziec­ko, o ja­kich trud­no pe­dzieć. – Mat­ko Bo­ska! Ja­kiś ty cza­sem dziw­ny… Ja cię sie py­tam, o co wam z oj­cem po­szło?

– O to – za­wo­łał gniew­nie – że ociec twój chciał­by wszyst­kim na­kła­dać swo­ją wolę…

– A ty swo­ją. No, tra­fi­ła kosa…

– Tu nie ino o mnie idzie… Zro­zum­że, Ha­nuś!

– O, ja se ta sama z nimi dam radę… Nie bój sie!

– Ale tu idzie o całą wieś…

– A cie­bie co wieś ob­cho­dzi? Wi­dzi­cie wy? Prze­cieś ty nie wójt…

Fra­nek wy­pro­sto­wał się, chciał coś po­wie­dzieć pręd­ko, ale się po­ko­nał. Szep­nął tyl­ko pa­trząc w nią z wy­rzu­tem:

– To samo po­wie­dział mi twój ociec…

Wi­dzia­ła, że mu spra­wi­ła przy­krość. Ale czym? Na próż­no ła­ma­ła so­bie nad tym gło­wę. Nie­raz, by­wa­ło, roz­gnie­wa się w se­kun­dzie o jed­no sło­wo, nie wie­dzieć skąd i za co… Już taką chy­ba musi mieć na­tu­rę.

– Bo ja nie ro­zu­miem cie­bie, mój Fra­nuś…

– Daj­my po­kój. Po­tem ci to wszyst­ko wy­ło­żę. A te­raz i cza­su nie mam i…

– Ty la mnie nig­dy nie masz cza­su!

– Ha­nuś! – po­czął ser­decz­nie. – Wiesz prze­cie, co ja la cie­bie…

– Nic nie wiem, nic! – za­ty­ka­ła dłoń­mi uszy z pu­sto­tą dziec­ka.

Jak się to na ta­kie gnie­wać? Pa­trzał w nią, a ser­ce mu ta­ja­ło i opły­wa­ło mo­rzem pra­gnień go­rą­cych, roz­cho­dząc się po ca­łym 'cie­le pro­mie­ni­sto.

– Moje! – po­my­ślał pra­wie. Do­sły­sza­ła.

– Nie two­je! – od­rze­kła prze­kor­nie.

– No, to czy­je? – A swo­je!

Cof­nę­ła się szyb­ko ku ja­bło­ni, gdy on rękę po nią wy­cią­gał.

– Nie do­sta­niesz! Cha! cha! cha! Nie do­sta­niesz…

– Mu­szę!

– Fra­nek! – śmia­ła się gło­śno. – Nie roz­wa­laj pło­tu…

Za­trwo­żył się i spoj­rzał, jak­by rze­czy­wi­ście pło­to­wi dzia­ła się krzyw­da, co ją ucie­szy­ło nie­zmier­nie. I on roz­śmiał się z tego, że jej taką ucie­chę wiel­ką spra­wił, choć nie­chcą­cy. Ale wnet spo­waż­niał i gło­wę oparł na dło­ni, ło­kieć po­ło­żył na krza­słach, du­ma­jąc nad czymś dłu­gą chwi­lę. To ją draż­ni­ło. Lu­bia­ła gwar, a cmen­tarz omi­ja­ła z da­le­ka.

– Co tak du­masz? – spy­ta­ła. – Abo mów co prze­cie, abo jak…

– My­ślę – od­rzekł – że nie wiem, jako to bę­dzie z nami… – Jako ma być?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: