Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Marzyciel - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Marzyciel - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 335 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Więc jak­że to zro­bić?

– Po­je­chać fu­ni­cu­la­irem na Vo­me­ro. Nie­da­le­ko sta­cji, na sa­mej kra­wę­dzi góry stoi klasz­tor Świę­te­go Mar­ci­na i przy­tu­lo­na do nie­go mała te­ra­sa ka­wiar­ni. Stam­tąd roz­ta­cza się naj­pięk­niej­szy wi­dok na świe­cie! Za­lśni się panu w słoń­cu cała za­to­ka aż po ho­ry­zont za­mknię­ty wy­spa­mi. Ne­apol bę­dzie pan miał pod no­ga­mi. We­zu­wiusz na­prze­ciw. A od Ca­pri aż po Mi­ce­ny ol­brzy­mi, gra­na­to­wy zwał gór po­szar­pa­nych za­my­ka prze­cud­ny kraj win­nic, pi­nij, oli­wek, za­to­pio­nych w słoń­cu i la­zu­rze!

– Dzię­ku­ję bar­dzo. Nie wie­dzia­łem, że pan po­dró­żo­wał – rzekł ktoś z po­dzi­wem i ja­kieś ręce wzię­ły bi­let i zgar­nia­ły resz­tę.

Jó­zio uśmiech­nął się me­lan­cho­lij­nie, za­pi­sał kre­dą na czar­nym sto­le nu­mer sprze­da­ne­go bi­le­tu, pod­niósł gło­wę i szep­nął po fran­cu­sku:

– Nie za­wsze sprze­da­wa­łem bi­le­ty!

Ktoś na­chy­lił się gwał­tow­nie, ja­kieś oczy bły­snę­ły w okien­ku i wy­cią­gnę­ła się bia­ła, cie­pła ręka.

– Jak­że mi pana żal!

Jó­zio uści­snął dłoń i wy­trzy­mał dłu­gą pau­zę, za­pa­trzyw­szy się gdzieś da­le­ko, jak­by zbłą­ka­ny w za­chwy­ce­niu ha la­zu­rach za­to­ki, o któ­rej wspo­mi­nał; wzdy­chał ża­ło­śnie, prze­gar­nia­jąc ja­sne, kę­dzie­rza­we wło­sy.

Za okien­kiem pod­nio­sły się gniew­ne gło­sy; przez za­ku­rzo­ne, a miej­sca­mi po­za­kle­ja­ne szy­by bły­ska­ły ja­kieś nie­spo­koj­ne oczy, twa­rze roz­go­rącz­ko­wa­ne i ner­wo­we ru­chy, cały tłum parł się do kasy, stu­ka­jąc co­raz nie­cier­pli­wiej. Jó­zio jak­by się wresz­cie prze­bu­dził, wes­tchnął ża­ło­śnie i z me­lan­cho­lij­nym uśmie­chem wziął się do ro­bo­ty; słu­chał żą­dań, się­gał po bi­le­ty do wą­skich prze­gró­dek, stem­plo­wał je, rzu­cał przed wy­cią­gnię­te dło­nie, brał pie­nią­dze, wy­da­wał resz­tę, a wszyst­ko ro­bił szyb­ko, spo­koj­nie i z taką oszczęd­no­ścią ru­chów, jak­by do­sko­na­le funk­cjo­nu­ją­cy au­to­mat.

A co chwi­la nowy głos rzu­cał mu ja­kąś na­zwę sta­cji, co chwi­la nowe ręce wy­cią­ga­ły się z żą­da­niem, ale Jó­zio tak je znał we wszyst­kich od­mia­nach, że nie­któ­rym już z góry wie­dział, jaką dać kla­sę i do­kąd; do wie­lu rąk uśmie­chał się przy­jaź­nie, nie­któ­re ści­skał z uni­żo­no­ścią, od wie­lu trzy­mał się jak­by z da­le­ka i z god­no­ścią, wie­lu uda­wał, że nie spo­strze­ga, zaś od pew­nych co­fał się z obrzy­dze­niem, ale więk­szość trak­to­wał obo­jęt­nie, jak sza­ry, nic nie zna­czą­cy tłum, a tyl­ko nie­kie­dy, bar­dzo zresz­tą rzad­ko, gdy mi­gnę­ły w okien­ku ja­kieś bia­łe, pach­ną­ce rącz­ki, przy­wie­rał do nich ca­łu­ją­cy­mi spoj­rze­nia­mi.

I całą go­dzi­nę przez otwar­te okien­ko wciąż się wy­cią­ga­ły ręce prze­róż­ne mi­ga­jąc mu nie­ustan­nie przed ocza­mi; były pięk­ne i brzyd­kie, sta­re i mło­de, nie­szczę­sne i trium­fu­ją­ce, ręce-szpo­ny i ręce-kwia­ty, ręce do piesz­czot i po­ca­łun­ków i ręce do kaj­dan…

Ostry świst roz­darł po­wie­trze, za­dy­go­ta­ły ścia­ny i po­ciąg już do­cho­dził, gdy skoń­czył się ko­ro­wód rąk, a Jó­zio wyj­rzał na sta­cję.

Śnieg pa­dał wiel­ki­mi pła­ta­mi, gę­sty i mo­kry, pe­ron aż się mro­wił roz­sz­war­go­ta­nym tłu­mem, na­czel­nik w czer­wo­nej czap­ce i w bia­łych rę­ka­wicz­kach spa­ce­ro­wał uro­czy­ście, żan­dar­mi tkwi­li nie­ru­cho­mo, wy­pro­sto­wa­ni niby ko­lum­ny pod­pie­ra­ją­ce ten dzień po­si­nia­ły i drżą­cy od zim­na.

Po­ciąg przy­sta­nął, zro­bił się rwe­tes, trza­ska­ły drzwi, lu­dzie rzu­ci­li się do wa­go­nów, kon­duk­to­rzy bie­ga­li, chło­pak z ga­ze­ta­mi wy­dzie­rał się wnie­bo­gło­sy, a gar­son we fra­ku, z ser­wet­ką bia­łą na go­łej gło­wie, le­ciał wzdłuż wa­go­nów z tacą peł­ną szkla­nek i wo­łał mo­no­ton­nie:

– Her­ba­ta! Kawa i her­ba­ta! Her­ba­ta!

Jó­zio przy­glą­dał się wszyst­kie­mu spo­koj­nie, ale na­raz, jak­by ugry­zio­ny w samo ser­ce, szep­nął ze zło­ścią:

– I po co się to, psia­krew, włó­czy po świe­cie!

Za­zdrość nim szarp­nę­ła, od­szedł od okna i za­jął się li­cze­niem kasy, a kie­dy się zno­wu od­wró­cił, po­cią­gu już nie było, tyl­ko śnieg pa­dał co­raz gę­ściej­szy, już się bie­li­ły da­chy ma­ga­zy­nów i zie­mia mię­dzy lśnią­cy­mi, czar­ny­mi ni­cia­mi szyn. Nud­nie było na sta­cji, dru­ty te­le­gra­ficz­ne ję­cza­ły roz­pacz­li­wie, re­zer­wo­wa ma­szy­na la­ta­ła jak osza­la­ła z roz­dzie­ra­ją­cym, prze­ni­kli­wym świ­stem, gdzieś spod ma­ga­zy­nów roz­le­gał się głu­chy i brzę­kli­wy dźwięk po­py­cha­nych wa­go­nów, na pię­trze u na­czel­ni­ka za­ga­dał for­te­pian i po­pły­nę­ły gamy, młó­co­ne już bez koń­ca i mi­ło­sier­dzia.

Jó­zio za­mknął kasę i wła­śnie roz­my­ślał, co zro­bić ze sobą do po­śpiesz­ne­go, któ­ry przy­cho­dził do­pie­ro za go­dzi­nę, gdy woź­ny przy­niósł mu te­le­gra­ficz­ną notę.

– „Przy­ja­dę po­śpiesz­nym, cze­kaj na sta­cji” – prze­czy­tał, zmiął i rzu­cił na zie­mię.

– Zwa­li mi się na łeb nie wia­do­mo dla­cze­go! Nie pro­si­łem jej prze­cież!

My­ślał gniew­nie i po­szedł do bu­fe­tu, ale i tam było pu­sto i nud­nie, za sza­fa­mi gra­ło w ze­chcy­ka paru ko­le­ja­rzy, gę­sto przy tym po­pi­ja­jąc; po­pa­trzył przez chwi­lę na grę i sta­nął bez­rad­nie przed bu­fe­tem, przy­glą­da­jąc się błysz­czą­cym szkla­nym klo­szom i gru­pie bu­te­lek usta­wio­nych na środ­ku do­ko­ła sztucz­nej pal­my.

Bu­fe­to­wa, sie­dzą­ca z boku przy ma­łym sto­li­ku, spy­ta­ła żywo:

– Co panu na­lać? Może pio­łun z kro­pla­mi? W sam raz na dzi­siej­szą po­go­dę.

– To już wolę czar­ną kawę i pani to­wa­rzy­stwo.

Usiadł po dru­giej stro­nie sto­li­ka i zaj­rzał w ro­bót­kę, jaką mia­ła w ręku.

– Na­tu­ral­nie pa­ta­raf­ka – i dla księ­dza wi­ka­re­go!

– Dla kogo in­ne­go… ale niech pan zo­ba­czy, jaka ślicz­na…

– Rze­czy­wi­ście za­chwy­ca­ją­ca, traw­ka błę­kit­na, gniazd­ko ró­żo­we, a ptasz­ki cy­na­mo­no­we! Cud­ne, aż mi się chce ki­chać.

Pod­nio­sła oczy z ta­kim wy­rzu­tem, że się zmie­szał.

– Jaki pan dla mnie nie­do­bry, jaki nie­do­bry! – wdzię­czy­ła się ka­pry­śnie.

– Ależ ja bym dla oso­by po­świę­cił już nie wiem co! – za­wo­łał pa­te­tycz­nie.

– Nie­praw­da, ani na­wet ty­cia! – Po­ka­za­ła mu ko­niu­szek czer­wo­ne­go ję­zy­ka i wsparł­szy się ob­fi­tym gor­sem o brzeg sto­łu, pa­trzy­ła wy­zy­wa­ją­co. – No, i cóż, pa­nie Jó­ziu? – za­gad­nę­ła po dłu­giej chwi­li.

– Co? a po­nie­dzia­łek już od sa­me­go rana, pan­no Ma­rych­no!

– I ma­rzec od pierw­sze­go mar­ca! – Za­śmia­ła się ude­rza­jąc go włócz­ką.

Za sza­fa­mi wy­buch­nę­ła do­syć burz­li­wa sprzecz­ka i ktoś za­wo­łał:

– Pan­no Ma­rych­no, czte­ry moc­ne z kro­pla­mi!

– I czte­ry małe piwa na prze­ką­skę! – do­rzu­cił ja­kiś grub­szy głos.

Ma­rych­na za­krę­ci­ła się przy bu­fe­cie, a pom­pu­jąc piwo, pa­trzy­ła w Jó­zia, wzdy­cha­jąc przy tym tak głę­bo­ko, aż peł­ny gors pod­no­sił się jej pod samą bro­dę i trzesz­cza­ły wszyst­kie szwy i gu­zi­ki, a po twa­rzy, omą­czo­nej pu­drem i peł­nej si­nych prysz­czów, prze­la­ty­wa­ły ru­mień­ce.

Po­nio­sła za sza­fy na­po­je i pra­wie w tej chwi­li za­wrzesz­cza­ła pi­skli­wie:

– No, jak mamę ko­cham, tak po­prze­trą­cam! ręce przy so­bie.

Buch­nę­ły drwią­ce śmie­chy, ktoś się za­sza­mo­tał, prze­wró­ci­ło się krze­sło i wy­bie­gła roz­czer­wie­nio­na i za­sa­pa­na, przy­gła­dza­jąc roz­bu­rzo­ne wło­sy. Brzyd­ka była i śmiesz­na, gło­wę mia­ła po­dob­ną do wy­tre­so­wa­ne­go pu­dla: zło­te, ogrom­ne koła w uszach, twarz okrą­gła, za­dar­ty no­sek, ukar­mi­no­wa­ne war­gi i małe, pod­czer­nio­ne oczki. Usia­dła na daw­nym miej­scu z ta­kim wes­tchnie­niem, że aż pę­kła ja­kaś ha­ft­ka przy sta­ni­ku.

– Jak mamę ko­cham, ale z pana cięż­ki fra­jer – ozwa­ła się z prze­ką­sem.

– Że za­wsze ręce trzy­mam przy so­bie, co? – Iry­to­wa­ły go już te przy­mów­ki.

– Tak­że coś! – Ob­ra­zi­ła się, lecz po chwi­li, ob­rzu­ca­jąc go me­lan­cho­lij­nym spoj­rze­niem, za­szep­tą­ła go­rą­co: – Pan – to jak drew­no… lu­dzie giną przez pana… tę­sk­nią… a pan nic nie wi­dzi… i za­wsze tyl­ko sam, z tymi książ­ka­mi…

Ro­ze­śmiał się we­so­ło i rzekł po­chy­la­jąc się ku niej:

– Ale za to do­brze wiem, co się dzie­je na sta­cji. Wiem na­wet, co wczo­raj za sza­fa­mi mó­wił do pani Adam… Wiem tak­że, że była pani bez gor­se­tu…

– Tak­że wy­mysł! Ci męż­czyź­ni to gor­si już nie wiem od cze­go! Plot­ku­ją tyl­ko po biu­rach! – Za­pe­rzy­ła się, ale by zmie­nić nie­mi­ły te­mat, za­wo­ła­ła: – Wie pan, puł­kow­ni­ko­wa zno­wu wy­py­ty­wa­ła się o pana!

– Mało to ma w puł­ku ofi­ce­rów!

– Ona po­dob­no deńsz­czy­ków zmie­nia co mie­siąc… nie może so­bie do­brać…

Przy­szło na wód­kę dwóch ma­szy­ni­stów i Ma­rych­na zno­wu sta­nę­ła za bu­fe­tem. Jó­zio po­pi­jał wy­zię­błą kawę i pa­trzył przez okna na po­ciąg to­wa­ro­wy, prze­su­wa­ją­cy się przez sta­cję niby dłu­gi wąż o bia­łym, za­śnie­żo­nym grzbie­cie. Od bu­fe­tu roz­no­si­ły się strzę­py roz­mów i brzęk kie­lisz­ków.

– Na­praw­dę nie boi się pani sama w łó­żecz­ku, na­praw­dę?…

– Bo pój­dę so­bie… jak mamę ko­cham… jesz­cze kto usły­szy…

Za sza­fa­mi zno­wu za­wrza­ło, ktoś bił pię­ścią w stół i za­pal­czy­wie do­wo­dził:

– A ja ci mó­wię, że sza­chru­jesz! A ja ci mó­wię, że jak jesz­cze raz mnie oszu­kasz, to ci bu­zię prze­ni­cu­ję na ama­ran­to­wą stro­nę!

– Ga­daj zdrów, ale prze­gra­ne ko­nia­ki po­staw. Pan­no Ma­rych­no!

– Chodź­my, nie moż­na się wtrą­cać do przy­ja­ciel­skiej roz­mo­wy! – Za­śmiał się je­den z ma­szy­ni­stów i wy­szli na za­śnie­żo­ny pe­ron.

A w tej­że chwi­li roz­war­ły się sze­ro­ko drzwi od pod­jaz­du, za­brzę­cza­ły po­spusz­cza­ne sza­ble i dwóch mło­dzia­nów ma­sze­ro­wa­ło rów­nym i ja­kimś twar­dym, bo­jo­wym kro­kiem pro­sto na bu­fet.

Pan­na Ma­rych­na przy­pu­dro­wa­ła so­bie twarz za pal­mą, prze­su­nę­ła czymś po war­gach, że try­snę­ły na­mięt­ną pur­pu­rą, wy­nio­sła pierś nad klo­sze i prze­ką­ski, kie­lisz­ki po­sta­wi­ła na tacy i się­ga­jąc po bu­tel­kę, cze­ka­ła.

– Dwa więk­sze, czy­ste! – Mó­wi­ła ze słod­kim uśmie­chem, bły­ska­wicz­nie na­le­wa­jąc.

Wy­pi­li.

Na­la­ła po raz dru­gi, wo­dząc po nich za­bój­czy­mi oczy­ma.

Wy­pi­li.

Na­la­ła już au­to­ma­tycz­nie, nie wy­pusz­cza­jąc bu­tel­ki z rąk.

Wy­pi­li.

Chcia­ła lać po raz czwar­ty, ale je­den z mło­dzia­nów za­ko­men­de­ro­wał:

– Da­wol­no!

Pan­na Ma­rych­na z god­no­ścią od­sta­wi­ła bu­tel­kę, a mło­dzień­cy, wspar­ci o bu­fet, dłu­go wo­dzi­li cięż­ki­mi oczy­ma po roz­sta­wio­nych prze­ką­skach.

– Sie­lod­ka jest? – za­gad­nął któ­ryś wpa­tru­jąc się po­nu­ro w jej gors.

Pod­su­nę­ła mu ta­lerz z cza­ru­ją­cym uśmie­chem.

– A świe­ży ka­wior jest? – Głos mu brzmiał, jak­by prze­siąk­nię­ty łza­mi.

Otwo­rzy­ła pusz­kę, przy­su­nę­ła ta­lerz i za­to­pi­ła łyż­kę w sza­rej ma­sie.

– Całą por­cję, do­brze? A może przy­pra­wić z ce­bul­ką i oli­wą?

– A riab­czy­ki jest? – py­tał, jak­by jej nie sły­sząc.

– Może być wszyst­ko, co tyl­ko pa­no­wie za­mó­wią! Jan! – Za­wo­ła­ła za sza­fy.

Gar­son we fra­ku już się kła­mał po­da­jąc dłu­gą, bia­łą kar­tę.

– A sza­to-la­fit jest? – wy­po­mi­nał wciąż tym sa­mym płacz­li­wym gło­sem.

Gar­son po­dał inną kar­tę, a mło­dzie­niec za­pa­trzył się w prze­strzeń i rzekł po­nu­ro:

– Do­brze, tak po­da­waj sta­kan cza­ju s li­mo­nom! Ma­rych­na wzgar­dli­wie wzru­szy­ła ra­mio­na­mi, gar­son osłu­piał, a oni od­ma­sze­ro­wa­li rów­nym, wy­mie­rzo­nym kro­kiem do bocz­ne­go sto­li­ka.

Jó­zio par­sk­nął śmie­chem i pod­niósł się, bo już czas było na po­ciąg, gdy we­szła ja­kaś para po­dróż­nych. Tra­garz niósł za nimi wspa­nia­łe wa­li­zy, Jó­zio zo­stał jak­by, przy­ku­ty do miej­sca, tak go ocza­ro­wa­ły: były pła­skie, skó­rza­ne, oku­te mie­dzią na kan­tach i ob­le­pio­ne róż­no­ko­lo­ro­wy­mi ad­re­sa­mi ho­te­lów. Spa­ce­ru­jąc po sali doj­rzał coś, co go wpro­wa­dzi­ło w osłu­pie­nie, że pa­trzał w za­chwy­cie na ich cu­dacz­ne, sza­re pal­ta, po­dob­ne do noc­nych ko­szul fał­dzi­sto spa­da­ją­cych do sa­mej zie­mi.

– Nie­sły­cha­ne! Nad­zwy­czaj­ne! – kon­tem­plo­wał, a gdy za­sie­dli przy ogól­nym sto­le do her­ba­ty, krą­żył do­ko­ła, po­że­ra­jąc ich ocza­mi po­dzi­wu, nad­to po­sły­szaw­szy, że mó­wią po an­giel­sku, pra­wie zdrę­twiał z roz­ko­szy. – An­gli­cy! Praw­dzi­wi An­gli­cy! – opo­wia­dał zna­jo­mym po sali.

A po­cze­kal­nia na­peł­nia­ła się co­raz bar­dziej, gdyż na po­śpiesz­ny zbie­ra­ło się co­dzien­nie całe to­wa­rzy­stwo z mia­sta, jak­by na uro­czy­ste na­bo­żeń­stwo. Co chwi­la ję­cza­ły na pod­jeź­dzie dzwon­ki sa­nek i ktoś wcho­dził do sali, co chwi­la roz­le­ga­ły się gło­śne po­wi­ta­nia i wzma­gał się gwar roz­mów i śmie­chów. Przy bu­fe­cie za­dzwo­ni­ły kie­lisz­ki, sa­pa­ła pom­pa od piwa i pan­na Ma­rych­na, świe­żo upu­dro­wa­na, z wy­pię­tym dum­nie gor­sem, czuj­na na każ­de ski­nie­nie, bez­u­stan­nie roz­da­wa­ła wód­kę, prze­ką­ski, cza­ru­ją­ce uśmie­chy, piwo i spoj­rze­nia po­włó­czy­ste.

Zaś po sali ro­iły się gru­pa­mi wspa­nia­le roz­wi­nię­te ma tro­ny, ete­rycz­ne dzie­wi­ce, wiot­kie pod­lo­ty, zwy­cię­sko pod­krę­co­ne wąsy, do­stoj­ne bro­dy i jesz­cze do­stoj­niej­sze ob­wi­słe brzu­chy, ob­rzu­ca­jąc się na­wza­jem ocza­mi i dys­kret­ny­mi, zja­dli­wy­mi uwa­ga­mi.

Roz­pusz­czo­ne sza­ble tłu­kły się zu­chwa­le po ka­mien­nej po­sadz­ce, gdzie­nieg­dzie wy­bu­cha­ły per­li­ste śmie­chy, spod bia­łych wo­alów strze­la­ły za­bój­cze spoj­rze­nia, nie­po­ko­ją­co sze­le­ści­ły je­dwab­ne hal­ki, po­wie­wa­ły fan­ta­stycz­ne pió­ra u ka­pe­lu­szy, z wy­bie­lo­nych twa­rzy krwa­wi­ły się wy­zy­wa­ją­co usta, gię­ły się smu­kłe fi­gu­ry, aż trzesz­cza­ły gor­se­ty, i co­raz czę­ściej prze­la­ty­wa­ły ja­do­wi­te sło­wa i dow­ci­py gdyż gru­po­wa­no się we­dle sta­no­wisk i wro­go, z góry a nie­dba­le, mie­rzo­no się ocza­mi.

Mdły za­pach per­fum, cy­gar, zwie­trza­łe­go piwa i wil­got­nej pary uno­sił się w po­wie­trzu.

W sali zro­bił się jak­by wiel­ki raut, że na­wet do­syć licz­ni po­dróż­ni prze­su­wa­li się lę­kli­wie pod ścia­na­mi, za­sia­da­jąc po ką­tach na wa­li­zach i tłu­mo­kach, bo wszyst­kie krze­sła i ka­na­py już były po­zaj­mo­wa­ne przez do­stoj­ne to­wa­rzy­stwo, któ­re na­sy­ciw­szy się plot­ka­mi, zwró­ci­ło ła­ska­wą uwa­gę na nie­zna­jo­mą parę, a po ści­słej lu­stra­cji sama pani pre­ze­so­wa za­wy­ro­ko­wa­ła:

– Bar­dzo dys­tyn­go­wa­ni, mu­szą być z ary­sto­kra­cji.

– To są An­gli­cy! – ob­ja­śniał Jó­zio uni­że­nie.

– Ja­kaś lor­dow­ska para, jak­by z po­wie­ści miss Craf­ford! – za­uwa­ży­ła pre­ze­sów­na, wiel­ce wy­kształ­co­na na do­dat­kach po­wie­ścio­wych „Blusz­czu”.

– Istot­nie, na­wet piją her­ba­tę i je­dzą chleb z ma­słem.

– We wszyst­kich po­wie­ściach an­giel­skich wszy­scy piją her­ba­tę ze śmie­tan­ką i je­dzą grzan­ki z ma­słem – wtrą­cił nie­śmia­ło Jó­zio, ale spio­ru­no­wa­ny wzro­kiem pre­ze­so­wej, cof­nął się prze­ra­żo­ny wła­sną zu­chwa­ło­ścią.

– On po­dob­ny do młod­sze­go syna z Ja­skół­ki miss Brad­don, pa­mię­ta mama? Ale to z pew­no­ścią ja­kaś ro­man­tycz­na… para! – szep­nę­ła ci­szej.

– Idzie pan Ra­ci­bor­ski, to po­wie, skąd się tu wzię­li ci An­gli­cy.

Ogrom­ny, siwy szlach­cic w sza­rej be­kie­szy, w sza­rej cza­pie i z czar­ny­mi wą­sa­mi, groź­nie ster­czą­cy­mi, po­ca­ło­wał pre­ze­so­wą w rękę i mruk­nął zgryź­li­wie:

– Oni są tacy An­gli­cy, jak ja York­shi­re! Po­sy­pał się na nie­go grad py­tań, prze­trzy­mał mi­ster­ną pau­zę i rzekł ci­szej:

– Ten lord – to Wa­lek Mię­tus, syn mo­je­go daw­ne­go ko­wa­la!

Wszy­scy osłu­pie­li, tyl­ko pre­ze­so­wa upie­ra­ła się przy swo­im.

– Ale ona – to z pew­no­ścią ja­kaś lady, z pew­no­ścią…

– Ta lady Kaś­ka – to cór­ka mo­je­go ku­cha­rza! Ko­man­tycz­ne, co! Jak Pana Boga ko­cham, nie ma­lu­ję, lecz mó­wię szcze­rą praw­dę. Przy­jeż­dża­li do ro­dzi­ny, a te­raz wra­ca­ją do Ame­ry­ki. Znam ich obo­je od pęp­ciów. Temu lor­do­wi nie­raz, pa­nie do­bro­dziej­ski, spra­wia­łem wny­ki, aż trzesz­cza­ło, a lady pa­sa­ła nam gęsi! Jak Pana Boga ko­cham! Od by­dła uciekł we świat, a te­raz wiel­ki pan. Cha­my górą, nie ma co! Nie przy­stę­puj bez kija…

A cho­ciaż szlach­cic zna­ny był z ko­lo­ry­zo­wa­nia, uwie­rzo­no mu jed­nak i jak­by msz­cząc się za za­wód, pa­trza­no ze wzgar­dą na tę parę i od­wra­ca­no się do niej ple­ca­mi, a pre­ze­so­wą po­wie­dzia­ła bar­dzo gło­śno:

– Na­tu­ral­nie, byle pa­ro­bek, jak ma pie­nią­dze, może uda­wać lor­da.

Tyl­ko Jó­zio ucie­szył się z tego od­kry­cia i chciał się z nimi po­zna­jo­mić, ale woź­ny przy­le­ciał po nie­go i mu­siał iść do kasy.

I zno­wu stał przy swo­im okien­ku, i zno­wu naj­roz­ma­it­sze ręce wy­cią­ga­ły się po bi­le­ty, pa­da­ły pręd­ko na­zwy sta­cyj, brzę­cza­ły pie­nią­dze, trza­skał mo­no­ton­nie stem­plu­ją­cy apa­rat, i Jó­zio zno­wu pra­co­wał jak au­to­mat.

Nie miał na­wet cza­su wyj­rzeć na po­ciąg, więc za­ła­twiw­szy ostat­nie­go pa­sa­że­ra, z przy­jem­no­ścią prze­cią­gał spra­co­wa­ne ko­ści, gdy wsu­nę­ły się zna­jo­me ręce w po­ce­ro­wa­nych, czar­nych rę­ka­wicz­kach.

– Sło­wo daję, nie mia­łem cza­su wyjść po cie­bie – tłu­ma­czył się skwa­pli­wie.

Fra­nia wsa­dzi­ła w okien­ko twarz za­ru­mie­nio­ną.

– A kuku! Mogę zo­stać, co? Spo­tka­łam tych bub­ków z li­nii, po­wie­dzie­li, że pan w War­sza­wie, chcie­li mnie zma­nić do sie­bie, ale nie ma głu­pich, mają na trzech jed­ną koł­drę i dwa sien­ni­ki! Strasz­nie się cie­szę, że pana za­sta­łam!

– Dużo masz cza­su? – py­tał tro­chę nie­spo­koj­nie.

– Czy ja mam dużo cza­su! – par­sk­nę­ła śmie­chem. – Ależ bę­dzie­my się ba­wi­li, do­kąd pan tyl­ko ze­chce! Mu­szę prze­cież nie­co opo­rzą­dzić sie­ro­tę…

– To masz klucz! Przyj­dę do­pie­ro po eks­pre­sie. Spi­ry­tus stoi za sza­fą, ma­szyn­ka w ko­mi­nie, a her­ba­ta i cu­kier tam, gdzie za­wsze, a może chce ci się jeść?

– I jak! je­cha­łam na glanc bez jed­ne­go grdy­nia. Wie pan, wy­le­li mnie z po­cią­gu, wsiadł ła­pacz i bali się brać mnie na gapę. Mu­sia­łam cze­kać na dru­gi po­ciąg. Niech pan pręd­ko przy­cho­dzi, moje ślicz­no­ści. Fran­ka tak pro­si…

Wdzię­czy­ła się, ale na­gle chwy­cił ją su­chy, ostry ka­szel, aż się za­nio­sła.

– Zno­wu je­steś za­zię­bio­na! Masz tro­chę go­tów­ki, kup co na ko­la­cję.

Wy­kasz­la­ła się i ob­cie­ra­jąc oczy mó­wi­ła na pół z pła­czem:

– Dok­tor ra­dził mi wy­je­chać na parę mie­się­cy do Za­ko­pa­ne­go, po­wia­da, że to z nie­po­rząd­ne­go ży­cia. We­so­ła mał­pa, co? I ja bym po­tra­fi­ła wy­le­gi­wać się po ca­łych dniach jak te klę­py na sta­cjach! A może się na mnie zło­żą moje fa­ce­ty! – wy­buch­nę­ła na­raz dłu­gim, drwią­cym śmie­chem. – Do­sta­nę, ale cho­ro­bę i bez­płat­ny prze­jazd do szpi­ta­la – rzu­ci­ła ci­szej i ode­szła.

Jó­zio spoj­rzał na nią ze współ­czu­ciem, za­mknął kasę i za­bie­rał się do pi­sa­nia, ale spo­strze­gł­szy szlach­ci­ca na pe­ro­nie, kiw­nął na nie­go, przy­szedł za­raz i chęt­nie, gdyż i tak całe dnie wał­ko­nił się prze­sia­du­jąc na sta­cji.

– Czy to praw­da, co pan kla­ro­wał o tych An­gli­kach? – Naj­praw­dziw­sza. Ma­cie pa­pie­ro­sa? bo za­po­mnia­łem swo­ich w domu. Może się pan prze­ko­nać, jesz­cze sie­dzą na sali, cze­ka­ją na eks­pres! A jak­że, lord Mię­tus jeź­dzi – tyl­ko eks­pre­sa­mi. Wspo­mi­nał, że po dro­dze wstę­pu­ją do Niz­zy na parą ty­go­dni, bo lady Kaś­ka czu­je się nie­co zmę­czo­na na­szym dzi­kim kli­ma­tem! Uwa­ża pan do­bro­dziej­ski! Ha! ha! ha! – aż się po­kła­dał ze śmie­chu na ce­ra­to­wej ka­nap­ce.

– To mó­wił pan z nimi?

– Wczo­raj w cu­kier­ni. Oko mam nie­chyb­ne i po­zna­łem ich, jak tyl­ko we­szli. My­ślę so­bie, ko­ro­na mi z gło­wy nie spad­nie, jak się przy­wi­tam, pod­cho­dzę tedy i mó­wię pro­sto z mo­stu: „Wa­łek, jak się masz, chłop­cze?” Par­sk­nął mi śmie­chem w oczy, po­kle­pał po ra­mie­niu i po­wia­da naj­spo­koj­niej; „Nie­zgo­rzej, ale z tobą, Ka­ziu, coś cięż­ko, po­dob­no już wy­przę­głeś!…” Dziw, że mi się be­be­chy nie prze­wró­ci­ły, my­śla­łem, że mnie zła krew za­le­je, a ten, jak­by nig­dy nic, przed­sta­wia mnie swo­jej żo­nie i po­da­je krze­sło. Cóż mia­łem ro­bić? Awan­tu­ra z cha­mem i w miej­scu pu­blicz­nym! My­ślę so­bie, dia­bli wie­dzą, może to ta­kie ame­ry­kań­skie oby­cza­je, niech go tam drzwi ści­sną. Usia­dłem, opo­wie­dział mi swo­ją hi­sto­rię, po­wia­dam panu, to prze­cho­dzi wszel­ką ima­gi­na­cję! Od ro­bot­ni­ka za­czy­nał, a te­raz bo­gacz, mi­lio­ner! Po an­giel­sku mówi jak z nut, po fran­cu­sku eks­pe­di­te, gębę roz­dzia­wia­łem jak cie­lę na ko­ściel­ne wro­ta! Taki Mię­tus, taki pro­sty pa­ro­bek, pa­nie do­bro­dziej­ski! A lady Kaś­ka, po­wia­dam panu, dama, praw­dzi­wa dama! Gęsi, pa­nie tego, u mnie pa­sa­ła, a omal nie po­ca­ło­wa­łem jej w rękę! Po­szli­śmy na ko­la­cję, po­sta­wił bia­łe­go, po­sta­wi­łem i ja po sta­re­mu jed­ną i dru­gą kap­kę, trud­no, by­dło u mnie pa­sał, a ja, pa­nie tego, z po­stę­pem…

Jó­zio uśmiech­nął się ja­koś dziw­nie, szlach­cic na­raz zro­bił sro­gą minę, wziął z pu­deł­ka garść pa­pie­ro­sów i rzekł z głę­bo­ką, szcze­rą go­ry­czą:

– Ale za tę kon­fi­den­cję sro­go za­pła­ci­łem! Wy­obraź pan so­bie, co mi ten cham za­pro­po­no­wał, gdy­śmy już nie­co pod­chmie­li­li.

Jó­zio pod­niósł na nie­go za­cie­ka­wio­ne oczy.

– A to, ni mniej, ni wię­cej, tyl­ko że mi daje po­sa­dę u sie­bie, w Ame­ry­ce! Po­sa­dę dy­rek­to­ra staj­ni! Po­wia­da, szlach­ta pol­ska zna się na ko­niach! Uwa­ża pan! Ja dy­rek­to­rem staj­ni ja­śnie wiel­moż­ne­go Mię­tu­sa, ja!…

Jó­zio za­czął się śmiać.

Szlach­cic ze­rwał się z ka­nap­ki, ujął go za kla­pę i wzbu­rzo­ny za­krzy­czał:

– Pan je­steś Jó­zef Peł­ka, syn pana Am­bro­że­go Peł­ki z Wo­li­cy?

– No tak, a w do­dat­ku po­moc­nik ka­sje­ra i pa­rob ko­le­jo­wy… – iro­ni­zo­wał.

– Więc py­tam się, co by pan od­po­wie­dział ta­kie­mu cha­mo­wi, co?…

– Po­ca­ło­wał­bym go w rękę i bła­gał, żeby mnie wziął choć­by za pa­stu­cha… Byle tyl­ko po­je­chać da­le­ko, jak naj­da­lej i jak naj­prę­dzej! – wy­buch­nął nie­spo­dzia­nie.

Szlach­cic po­czer­wie­niał, na­brał nową garść pa­pie­ro­sów i otwie­ra­jąc drzwi rzekł, le­d­wie już dy­sząc z wście­kło­ści:

– To po­ca­łuj­że go pan w nos! Tfy, z taką szlach­tą. Ale Jó­zio nie sły­szał ni na­wet za­uwa­żył jego wyj­ścia, ogar­nię­ty na­gle zbu­dzo­ną tę­sk­ni­cą uciecz­ki gdzieś, w świat sze­ro­ki… Sie­dział nad pa­pie­ra­mi jak mar­twy, pa­trzył w mrok roz­dr­ga­ny, opa­da­ją­cy śnie­giem, i olśnio­ną du­szą uno­sił się na skrzy­dłach tę­sk­no­ty, le­ciał ci­chy­mi mio­ta­mi bły­ska­wic co­raz da­lej, na wszyst­kie lądy, na wszyst­kie mo­rza, w nie­skoń­czo­ność!

– Je­steś! Zno­wu je­steś! – jęk­nął na­raz, zry­wa­jąc się jak­by do uciecz­ki, za­krę­cił się po po­ko­ju, bez­wied­nie ubrał się w pal­to, wło­żył czap­kę i padł na ka­na­pę, zmo­żo­ny bo­le­sną męką ma­rze­nia.

Po­cią­gi prze­la­ty­wa­ły z hu­kiem, aż dy­go­ta­ły ścia­ny i brzę­cza­ły okna, mrok wsą­czał się do po­ko­ju, mrok sza­ry, po­sęp­ny i przej­mu­ją­cy zim­nem, a Jó­zio wciąż le­żał ma­rząc bez­ład­nie o kra­jach da­le­kich, o mo­rzach nie­ob­ję­tych wzro­kiem, o mia­stach wspa­nia­łych i cu­dach nie­wy­po­wie­dzia­nych.

– Wy­szedł eks­pres! – zbu­dził go ja­kiś głos i trzask za­my­ka­nych drzwi.

Z naj­więk­szą przy­kro­ścią zno­wu otwo­rzył kasę i jak zwy­kle wyj­rzał na ol­brzy­mią halę. Była naj­zu­peł­niej pu­sta, tyl­ko przed wagą pię­trzył się stos czar­nych pła­skich skrzy­nek, oku­tych mo­sią­dzem na kan­tach.

– Do­kąd idą? – rzu­cił wa­go­we­mu.

– Jesz­cze nie wia­do­mo. Ale to ja­kieś za­mor­skie, pew­nie z Ame­ry­ki.

Wy­szedł, aby się im z bli­ska przyj­rzeć, i z ja­kimś dziw­nym wzru­sze­niem od­czy­ty­wał na nich na­zwy miast da­le­kich.

– New York! Van­co­uver, Hong-Kong! To ku­fry okrę­to­we, prze­je­cha­ły z pół świa­ta! – tłu­ma­czył wa­go­we­mu. – Idą na sam spód i mu­szą być ści­śle upa­ko­wa­ne, żeby się w dro­dze nie prze­su­wa­ły. Van­co­uver – Hong­Kong! – po­wta­rzał z czu­ło­ścią jak­by te wy­śnio­ne, cza­ro­dziej­skie sło­wa.

– Kobe, Hong-Kong! – my­ślał po­wró­ciw­szy na swo­je miej­sce przed ka­so­we okien­ko i poił się sa­mym wdzię­kiem nazw, i ko­ły­sał w roz­ma­rze­niu, gdy wy­su­nę­ły się ku nie­mu ja­kieś nie­zna­ne ręce w sza­rych rę­ka­wicz­kach i za szy­ba­mi za­ma­ja­czy­ła twar­da, wy­go­lo­na twarz Ame­ry­ka­ni­na. Po­da­wał bi­le­ty do stem­plo­wa­nia żą­da­jąc przy tym ja­kiejś in­for­ma­cji.

Jó­zio bar­dzo uprzej­mie od­po­wie­dział mu po an­giel­sku.

– Je­stem Po­lak, nie po­trze­bu­je pan so­bie wy­krę­cać ję­zy­ka! – prze­rwał mu szorst­ko.

Na szczę­ście wa­go­wy za­wo­łał bocz­nym okien­kiem:

– Niz­za! Sześć miejsc! Dzie­więć­set pięć­dzie­siąt ośm! Jó­zio ob­li­czył i wy­mó­wił ja­kąś cy­frę bar­dzo zma­to­wa­nym gło­sem.

Ame­ry­ka­nin za­pła­cił, a zgar­nia­jąc resz­tę, nie­dba­le od­su­nął ru­bla.

– Upew­niam pana, że zu­peł­nie do­bry! – To dla pana.

– Nie je­stem tra­ga­rzem i na­piw­ków nie bio­rę! – syk­nął głę­bo­ko ob­ra­żo­ny. – Dia­bli wie­dzą, kto u was bie­rze lub nie…

– Niech pan uwa­ża i daje tam, gdzie się po to wy, cią­ga­ją ręce.

– A któż u was nie wy­cią­ga ręki! – za­śmiał się iro­nicz­nie.

Jó­zio wy­tknął gło­wę przez okien­ko i krzyk­nął wzbu­rzo­ny do tra­ga­rza:

– Mi­chał! ten pań zo­sta­wił dla was ru­bla.

Ame­ry­ka­nin za­wró­cił i wy­cią­ga­jąc do nie­go rękę rzekł bar­dzo ser­decz­nie:

– Prze­pra­szam pana, nie wie­dzia­łem… Nie chcia­łem pana ob­ra­zić…

Jó­zio chęt­nie dał się prze­pro­sić, Ame­ry­ka­nin wy­dał mu się tak mi­łym czło­wie­kiem, że roz­ma­wiał z nim z przy­jem­no­ścią, pro­sząc go w koń­cu o ad­res. – Wy­bie­ra się pan do Ame­ry­ki?

– Ma­rzę o tym od wie­lu, wie­lu lat. Może na­wet wkrót­ce wy­ja­dę…

– Do­brze pan zro­bisz, pluń pan na Eu­ro­pę i ucie­kaj, póki czas. Zro­bi­łem to samo i wca­le nie ża­łu­ję. A co pan umie?

– Skoń­czy­łem sześć klas gim­na­zjum, umiem parę ję­zy­ków.

Ame­ry­ka­nin ro­ze­śmiał się bar­dzo we­so­ło i bar­dzo iro­nicz­nie.

– Ale czy umiesz pan co ro­bić?

– Ro­bić? ależ ja nie­raz mu­szę orać na służ­bie po szes­na­ście go­dzin dzien­nie, to chy­ba do­syć cięż­ka pra­ca?

– Na­tu­ral­nie, że i to pra­ca, bez wąt­pie­nia. – Przy­ta­ki­wał nie­co chłod­niej, wrę­czył mu swój bi­let z ad­re­sem i uści­snął dłoń, gdyż po­ciąg już nad­cho­dził.

Jó­zio dłu­go i z pew­nym na­bo­żeń­stwem przy­glą­dał się ad­re­so­wi.

– Kto wie, może zaj­rzę i do Ame­ry­ki! Cie­ka­wy kraj! – my­ślał i już roił o gwar­nych, ol­brzy­mich mia­stach, już sły­szał huk nie­prze­li­czo­nych fa­bryk, już mu za­ma­ja­czy­ły nie­przej­rza­ne rów­nie Far We­stu, już pły­nął oce­ana­mi, prze­dzie­rał się przez bory, przez góry po­kry­te wiecz­ny­mi – śnie­ga­mi, przez rze­ki i pu­sty­nie, do­zna­wał ty­sią­ca przy­gód i czuł ty­sią­ce upo­jeń i roz­ko­szy.. Eks­pres wle­ciał na sta­cję niby koń roz­hu­ka­ny i niby koń, wstrzy­ma­ny po­tęż­ną dło­nią, osa­dził się na miej­scu. Ol­brzy­mie pul­ma­ny świe­ci­ły wszyst­ki­mi okna­mi, kil­ka­na­ście osób wy­glą­da­ło z wa­go­nów.

Jó­zio za­mknął kasę i wy­szedł na próg przyj­rzeć się po­dróż­nym.

– Ja­koś pu­sto dzi­siaj! – zwró­cił się do nad­kon­duk­to­ra. – Gdzież tam, na­bi­te, ani jed­ne­go wol­ne­go miej­sca!

Ja­śnie pań­stwo ucie­ka do cie­płych kra­jów! – do­dał iro­nicz­nie, bio­rąc w zęby gwiz­daw­kę.

– Wca­le się im nie dzi­wię, że wolą Niz­zę i Mon­te Car­lo, tam cie­pło…

– A czy na­praw­dę tam cie­plej niź­li u nas? Jó­zio ro­ze­śmiał się po­błaż­li­wie i pręd­ko mó­wił:

– Czło­wie­ku nie­wie­rzą­cy! Tam w mie­sią­cach zi­mo­wych śred­nia tem­pe­ra­tu­ra do­cho­dzi trzy­na­stu stop­ni cie­pła, to do­syć, nie­praw­daż? A do­łóż pan do tego mo­rze za­wsze błę­kit­ne, nie­bo bez chmur, wy­nio­słe pal­my, ol­brzy­mie plan­ta­cje kwia­tów i naj­pięk­niej­sze w Eu­ro­pie wy­brze­ża.

Nad­kon­duk­tor wy­jął z ust gwiz­daw­kę i szep­nął z po­dzi­wem:

– Nie wie­dzia­łem, że, pan zna te miej­sco­wo­ści.

– Le­piej niź­li tę zgni­łą dziu­rę! – wzgar­dli­wym ge­stem wska­zał sta­cję.

W pul­ma­nie opa­dła szy­ba i Ame­ry­ka­nin za­wo­łał do nie­go:

– Good bye!

– Good bye! – od­krzyk­nął pod­cho­dząc śpiesz­nie pod okno.

Uści­snę­li so­bie ręce, lady Kaś­ka ski­nę­ła mu gło­wą, świst ma­szy­ny roz­darł po­wie­trze i po­ciąg ru­szył za­raz, z miej­sca na­bie­ra­jąc ostre­go pędu. Jó­zio szedł wraz z nim kil­ka­na­ście kro­ków, osten­ta­cyj­nie wy­ma­chu­jąc ka­pe­lu­szem.

– Pan ma cie­ka­we zna­jo­mo­ści! – za­uwa­żył z pew­ną iro­nią za­wia­dow­ca.

Jó­zio, uśmie­cha­jąc się smęt­nie, od­po­wie­dział ja­koś nie­dba­le, od nie­chce­nia:

– Po­zna­łem ich kie­dyś w Pa­ry­żu czy też na Ri­vie­rze… – Cóż, nie przy­je­cha­ła jesz­cze ta pań­ska nie­zna­jo­ma księż­nicz­ka?…

– Mam pew­ne wia­do­mo­ści, że przy­je­dzie w tych dniach! – od­wró­cił oczy, gdyż za­wia­dow­ca uśmie­chał się dziw­nie, jak­by drwią­co.

– Ale pan ma sze­ro­kie sto­sun­ki! – ścią­gał uro­czy­ście bia­łe rę­ka­wicz­ki.

– Do­syć, prze­cież ko­lej nie jest dla mnie ca­łym świa­tem!

– Mnie to na­wet – dzi­wi, że panu się chce słu­żyć! – drwił już otwar­cie, ale Jó­zio, nie zwa­ża­jąc na przy­cin­ki, ozwał się me­lan­cho­lij­nie:

– Może już nie­dłu­go, może na­wet prę­dzej, niź­li pan przy­pusz­cza.

– Ale tym­cza­sem niech pan przyj­dzie do nas na her­ba­tę i ma­łe­go pre­fer­ka. Bę­dzie i pan­na Ire­na! – uśmie­chał się zna­czą­co.

– Bar­dzo ża­łu­ję, ale już się ko­muś na dzi­siaj obie­ca­łem…

– Na­tu­ral­nie pre­ze­so­wej! – I do­dał zło­śli­wie: – Swój za­wsze cią­gnie do swo­je­go…

– Nie­chże pan wie, że nie cią­gnę do ni­ko­go i nie za­bie­gam o ni­czy­je wzglę­dy.

Za­wia­dow­ca rap­tem ze­sztyw­niał i zmie­nił ton na przy­kro urzę­do­wy.

– Ale na po­spiesz­ny otwo­rzył pan kasę o całe dwa­dzie­ścia mi­nut za póź­no! Pa­sa­że­ro­wie ro­bi­li mi awan­tu­ry!

– To niech pan zło­ży na mnie ra­port, a mo­ni­ty daje swo­im po­moc­ni­kom! – od­po­wie­dział po­ryw­czo i ro­ze­szli się w gnie­wie, co im się zda­rza­ło bar­dzo czę­sto.

Jó­zio śpiesz­nie zdał służ­bę, a mi­ja­jąc oświe­tlo­ne okna kan­ce­la­rii za­wia­dow­cy, któ­ry sie­dział we wład­czym od­osob­nie­niu, szep­nął zi­ry­to­wa­ny:

– Sta­ry cym­bał!II

Miesz­kał za sta­cją w du­żym, drew­nia­nym domu, pra­wie ukry­tym mię­dzy wy­nio­sły­mi drze­wa­mi, przy sa­mym, plan­cie.

– Fra­nia się już roz­go­spo­da­ro­wa­ła! – mruk­nął doj­rzaw­szy oświe­tlo­ne pią­ter­ko.

W sie­ni do­syć mrocz­nej spo­tkał pa­nią Zo­fię, żonę ma­szy­ni­sty, u któ­rej się sto­ło­wał; za­par­ła przed nim scho­dy swo­imi buj­ny­mi kształ­ta­mi.

– Czy zej­dzie pan na ko­la­cję? – Go­rą­cą proś­bę mia­ła w gło­sie.

– Nie mogę dzi­siaj, cze­ka na mnie ko­le­ga.

– Ko­le­ga? By­łam pew­na, że to pan wró­cił, bo ktoś tam spa­ce­ro­wał. Mag­dzia po­le­cia­ła na górę, ale ten ko­le­ga nie otwo­rzył i ani się ode­zwał.

– Może już spał! Przy­je­chał z War­sza­wy bar­dzo znu­żo­ny.

– To nie­chże i pan za­raz się po­ło­ży. Musi pan być nie­wy­spa­ny, do czwar­tej cze­ka­łam, aż ucich­nie w tym ta­jem­ni­czym po­ko­ju, nie mo­głam rów­nież spać..,. Któż sły­szał mar­ko­wać po ca­łych no­cach! Wy­glą­da pan co­raz mi­zer­niej…

– Za­czy­ta­łem się nie­co i ani spo­strze­głem, jak wy­bi­ła czwar­ta.

– Je­śli prze­szka­dza ze­gar, to każę go na noc prze­no­sić do kuch­ni.

– Bar­dzo go lu­bię, w noc­nej ci­szy roz­le­ga się jak srebr­ny, da­le­ki dzwon.

– Nie brak tam panu cze­go? A czy Mag­dzia po­rząd­nie sprzą­ta?

– Jak anioł! Dzię­ku­ję pani za wszyst­ko.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: